sobota, 31 marca 2018

Prawdziwe serce Susie/True Heart Susie (1919)


Film o prostej dziewczynie o wielkim sercu. Trochę zbyt wielkim.

Reżyser: D.W. Griffith
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 27 min.
Występują: Lillian Gish, Robert Harron, Clarine Seymour

Jest takie powiedzenie, że za każdym sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wyjątkowa, mądra kobieta. Tak też przedstawia się sytuacja bohaterów filmu D.W. Griffitha Prawdziwe serce Susie. No, może mężczyzna nie jest aż taki wielki, ale poza tym wszystko się zgadza. Susie i William znają się "od podstawówki", mieszkają obok siebie i łączy ich w sumie niewinne młodzieńcze uczucie. Po skończeniu szkoły William chce wyjechać do college'u, jednak nie ma na to środków. By pomóc mu zrealizować marzenia, Susie sprzedaje swoją ulubioną krowę i przesyła Williamowi pieniądze jako anonimowy dobroczyńca. Uszczęśliwiony chłopak wyjeżdża na nauki, z których po kilku latach powraca jako młody pastor. Susie marzy się ślub, okazuje się jednak, że William traktuje ją jako przyjaciółkę, na żonę wybierając frywolną i leniwą Bettinę. Wiele się musi wydarzyć, aby zrozumiał swój błąd.

Prawdziwe serce Susie to ckliwy melodramat, który sto lat temu przekazywał pewne znaczące prawdy, dzisiaj jednak nieco się zdezaktualizował. Główną nauką płynącą z filmu (przynajmniej według wprowadzających plansz tekstowych) jest potrzeba dania kobietom możliwości swobodnego wyboru męża, tak aby małżeństwa zawierane były z miłości. Wszystko w porządku, tylko że ani Susie, ani Bettina nie są bohaterkami wpędzanymi w związki wbrew ich woli. Bettina wychodzi za Williama "bo za kogoś wyjść trzeba", od początku nim pogardzając i nie przywiązując specjalnej wagi do wierności. Historia Susie to natomiast jakaś apoteoza niedbania o własne interesy. Sprzedaje krowę, żeby jej wymarzony przyszły mąż mógł zdobyć wykształcenie, ale przez długie lata ukrywa przed nim, że to ona wysłała mu pieniądze. Kiedy jest świadkiem skoku w bok Bettiny, również zachowuje to dla siebie, działając na szkodę swoją i swego ukochanego. Dziewczyna jest nieszczęśliwa na własne życzenie i jakoś nie bardzo wzbudza to mój podziw. 

Kiepską fabułę filmu ratują w pewnym stopniu aktorzy. Lillian Gish wyciąga ze swej postaci co może, kolejny raz znakomicie operując mową ciała i mimiką. Susie w jej wykonaniu jest w sumie bardzo sympatyczną dziewczyną, pracowitą i szlachetną. Robi też śmieszne miny i ma charakterystyczny, zabawny chód. To chyba najlepsza rola Lillian, jaką dane mi było dotychczas oglądać. Sekunduje jej równie dobry Robert Harron w roli Williama. W jego kreacji szczególnie podoba mi się to, że jest oszczędna, odmiennie od wielu przesadzonych ról męskich, które już niejednokrotnie krytykowałem. Do tego Harron przekonująco (z mała pomocą wąsów) ukazuje przemianę młodego chłopaka w dojrzałego mężczyznę. Była to niestety jedna z ostatnich ról tego przedwcześnie, tragicznie zmarłego aktora. Również Clarine Seymour jako Bettina zasługuje na wyróżnienie. Jest dwulicowa i irytująca, ale taka właśnie miała być jej (anty)bohaterka.

Kinematografia Prawdziwego serca Susie to te same wysokie standardy techniczne, do których już nas przyzwyczaił pan Griffith. Film jednak jest stonowany, akcja rozgrywa się w kameralnym otoczeniu, więc tym razem nie ma okazji podziwiania jakichś zapierających dech w piersiach efektów czy scenografii. Siłą Prawdziwego serca miała być fabuła, co sam reżyser podkreśla w planszach tekstowych wprowadzających do filmu. Moim zdanie udało się to raczej średnio, ale być może w czasach premiery film był odbierany inaczej.

Prawdziwe serce Susie oceniam na 7 gwiazdek. Scenariusz jest bardzo przeciętny, ale film pociągnęli do góry znakomici aktorzy. Mimo wszystko na tle innych filmów epoki wypada tylko nieco powyżej średniej.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 30 marca 2018

O liście filmów

Zapowiadałem, że napiszę coś więcej o mojej liście filmowej i w końcu przyszedł na to czas.

Jest taka książka autorstwa Stevena Schneidera, 1001 filmów, które musisz zobaczyć. Książki nie posiadam, ale zdarzało mi się śledzić blogi, których autorzy oglądali i recenzowali filmy w niej opisane. Jest jeden polski, który jest od czasu do czasu aktualizowany, najbardziej jednak lubię anglojęzyczny blog SJHoneywella, który już dawno wyszedł poza ramy książki. 1001 filmów, które musisz zobaczyć wydawało mi się niezłym przewodnikiem po dobrym kinie, jednak z dwóch powodów uznałem, że nie do końca odpowiada moim oczekiwaniom. Po pierwsze, analizując spis rekomendowanych w książce filmów zauważyłem, że brakuje całkiem sporo pozycji, które sam znam i uważam za ważne lub godne polecenia. Ograniczenie do 1001 obrazów robi jednak swoje. Po drugie, czytając niektóre recenzje stwierdziłem, że nie wszystkie filmy spośród 1001 chciałbym obejrzeć. Zdecydowaną większość tak, ale jednak nie całość. Zacząłem więc szukać dalej.

Tak trafiłem na blog Chipa Lary'ego. Chip jakiś czas temu obejrzał wszystkie 1001 filmów i też zaczął szukać dalej. W rezultacie stworzył kilkadziesiąt list z rekomendacjami filmowymi zawierających między innymi laureatów rożnych nagród filmowych, filmy wysoko oceniane na portalu IMDB i w agregacie recenzji They Shoot Pictures, Don't They, rekomendacje instytutów filmowych, rekomendacje Rogera Eberta i jeszcze trochę innych. Mrówcza praca. Jeżeli kogoś temat interesuje, gorąco zachęcam do przejrzenia bloga Chipa. Sam autor niestety zmarł w roku 2016, więc nie można liczyć na dalsze rozwijanie jego list. Żałuję, że nie miałem okazji nawiązać z nim kontaktu.

Listy Chipa w dużej mierze rozwiązały mój problem numer 1. Pula rekomendowanych filmów była olbrzymia. Pozostało rozwiązanie problemu numer 2, czyli oddzielenie ziarna od plew. Tutaj nie było już żadnej alternatywy poza własną żmudną pracą, czyli przejrzeniem wszystkich list Chipa, scaleniem ich w jedną, odrzuceniem tego, co mnie nie interesuje i dodaniem tego i owego. Co odrzucałem? Krótkometrażówki są prawie nieobecne. Nic przeciwko nim nie mam, ale interesują mnie głównie filmy pełnometrażowe. Takie gatunki filmowe jak horrory, thrillery i filmy akcji, zwłaszcza nowsze, często bazują na wyeksploatowanych tematach lub cierpią na przerost formy nad treścią. Wiele odpadło. Melodramaty LGBT. Nic przeciw takiemu kinu nie mam, ale nie jestem jego naturalnym odbiorcą, więc zostawiłem tylko najlepsze pozycje. No i cztery rzeczy, które twórcom list wybitnych filmów jakoś nie przeszkadzały, a których ja albo absolutnie nie toleruję, albo nie mam ochoty oglądać i recenzować. Są to: nudziarstwa udające film artystyczny (żegnaj, Andy Warholu), bezsensowna, wyeksponowana przemoc (pa pa, Nieodwracalne), porno udające sztukę (no niestety, W królestwie zmysłów) i koprofagia (wypad, Różowe flamingi). Film 120 dni Sodomy wyleciał za spełnienie aż trzech punktów z tej listy, co mimo wszystko jest pewnym osiągnięciem. Na pewno nie udało mi się wyfiltrować wszystkich zbędnych pozycji, ale mam nadzieję, że znaczną część tak.

Listę uzupełniłem o garść filmów polskich, które siłą rzeczy na listach anglojęzycznych były niedoreprezentowane. Wziąłem pod uwagę pozycje wysoko notowane na Filmwebie. Dodałem też trochę filmów różnego typu z wysokimi ocenami na IMDB - średnia co najmniej 7.0, do tego film musiał albo poruszać ciekawiącą mnie tematykę, albo posiadać dobre recenzje na RottenTomatoes lub Metacriticu, albo skusić mnie z innych powodów. No i dopisałem też pewną ilość słabiej ocenianych filmów reżyserów, których cenię. Na przykład chciałbym zobaczyć (prawie) wszystkie filmy Martina Scorsese.

Tak powstała wstępna lista, sięgająca współczesności. Jest na niej nieco ponad 6000 filmów. Spokojnie, nie oszalałem. Przerobienie ich to zabawa na co najmniej 20 lat, ale dlaczego nie spróbować. Nie oznacza to zresztą, że wszystkie chcę obejrzeć i zrecenzować. Praktycznie w ogóle nie sprawdzałem kwestii dostępności filmów. Z wyprzedzeniem nie ma to żadnego sensu. Stare kino w większości jest już w domenie publicznej i jest legalnie dostępne na Youtube. Nowsze pozycje w ogromnej większości są w ofercie Netflixa i podobnych serwisów. W przypadku mniej znanych filmów będzie się pewnie zdarzać, że nie będą dostępne. Nic na siłę, jest wiele innych. Na pewno jest też na liście parę kukułczych jaj, które nie spełniają moich kryteriów, ale jakoś się przemknęły. Nie szkodzi, zostaną usunięte później. Istnieje wreszcie możliwość, że przegapiłem coś godnego uwagi. Jeżeli otrzymam ciekawe sugestie, mogę je uwzględnić. No i w końcu co roku powstają nowe dobre filmy, które także będą dopisywane.

Listy jako całości nie udostępniam publicznie. Zamiast tego co jakiś czas będę wrzucał spis filmów zaplanowanych na najbliższą przyszłość. Ponieważ już za chwilę wkraczam w lata dwudzieste, na pierwszy rzut zamieszczam planowane do obejrzenia pozycje z lat 1920-1922. Obok filmu podano reżysera i rok premiery. Kolejność w obrębie lat przypadkowa. Wszelkie uwagi i sugestie mile widziane.

Gabinet doktora Caligari Robert Wiene 1920
Ostatni Mohikanin Maurice Tourneur i Clarence Brown 1920
Within Our Gates Oscar Micheaux 1920
Golem Paul Weneger 1920
Męczennica miłości D.W. Griffith 1920
Brzdąc Charles Chaplin 1921
Panna Molly Brandt William C. DeMille 1921
Szejk George Melford 1921
Zmęczona śmierć Fritz Lang 1921
Tchórz Henry King 1921
Furman śmierci Victor Sjostrom 1921
Dwie sieroty D.W. Griffith 1921
Czterech jeźdźców Apokalipsy Rex Ingram 1921
Nanuk z Północy Robert J. Flaherty 1922
Poza skałami Sam Wood 1922
Nosferatu – symfonia grozy F.W. Murnau 1922
Czarownice Benjamin Christensen 1922
Fantom F.W. Murnau 1922
Szalone żony Erich von Stroheim 1922
Doktor Mabuse Fritz Lang 1922

Skarb rodu Arne/Herr Arnes pengar (1919)


Film o ludzkiej chciwości, wyrzutach sumienia i wspaniałomyślności. W kostiumach.

Reżyser: Mauritz Stiller
Kraj: Szwecja
Czas trwania: 1h 46 min.
Występują: Richard Lund, Mary Johnson, Axel Nilsson, Erik Stocklassa, Bror Berger


Ten piękny film sprawił, że coraz bardziej przekonuję się do kina szwedzkiego. Skarb rodu Arne to tragedia w stylu szekspirowskim. Akcja rozgrywa się w szesnastowiecznej Szwecji. Nie znam zbyt dobrze historii tego kraju, ale najwyraźniej król Jan III Waza korzystał wówczas z usług szkockich kompanii najemniczych, które w pewnym momencie zaczął podejrzewać o spisek. Najemnicy zostali zatrzymani pod strażą wojska w jednym z portów i nakazano im wrócić do Szkocji, natomiast dowódców uwięziono. Film rozpoczyna się od brawurowej ucieczki z więzienia trzech szkockich szlachciców, którzy następnie w przebraniu wagabundów błąkają się po kraju. Wokół panuje mroźna skandynawska zima. Pewnego wieczora wygłodzeni mężczyźni nachodzą chatę wieśniaka, bezceremonialnie zaspokajają głód i pragnienie jego zapasami, po czym zasypiają. Gospodarz wraz z kompanem wyrzuca śpiących Szkotów na mróz. Pijani i wściekli napadają na pobliski dom pastora, mordują go wraz z całą jego rodziną i kradną znalezioną skrzynię ze złotem. Napaść przeżywa tylko Elsalill, jedna z córek gospodarza, której udało się ukryć. Dziewczynę przygarnia rybak z portowego miasteczka Marstrand. Wkrótce do miasta przybywa trzech bogato odzianych, gładko ogolonych szlachciców, którzy oczekują roztopów, aby statkiem powrócić do Szkocji. Elsalill początkowo nie rozpoznaje w nich brodatych, odzianych w łachmany morderców swej rodziny. Sama jednak zostaje rozpoznana przez najmłodszego ze Szkotów, sir Archiego. Mężczyzna zakochuje się w niej i zaczynają go dręczyć wyrzuty sumienia. On również nie pozostaje dziewczynie obojętny. W ten sposób fabuła zmierza do tragicznego finału.

Omawiam scenariusz tak obszernie, żeby zwrócić uwagę na pewne jego elementy typowe dla klasycznych dramatów. Skarb rodu Arne jest adaptacją powieści, ale z powodzeniem sprawdziłby się jako sztuka teatralna. Teatralne jest zacięcie aktorów Richarda Lunda i Mary Johnson, odtwarzających role sir Archiego i Elsalill. Lund i Johnson obficie (choć nie nadmiernie) gestykulują, chętnie korzystają też z mimiki. Ich postacie są bogate wewnętrznie, rozdarte konfliktami i chętnie dzielą się z widzem swymi dylematami. Archie pragnie odpokutować swoje czyny, Elsalill jest rozdarta pomiędzy uczuciem do Szkota a pragnieniem zemsty. Wspomaga ich bogata paleta bohaterów drugoplanowych, od towarzyszy Archiego poczynając, poprzez zamordowaną rodzinę Arne, aż po mieszkańców miasteczka portowego i przesądnego kapitana statku. Z motywów szekspirowskich mamy w filmie także elementy ludowej fantastyki w postaci proroczych wizji żony pastora oraz przyrody pragnącej zemsty za niewinnie pomordowanych (dlatego morze przy Marstrand jest zamarznięte, kiedy mordercy czekają na wypłynięcie do Szkocji). Rozwiązania typowe dla teatralnej tragedii zostały przez reżysera Maurice'a Stillera i współautora scenariusza Gustafa Molandera wykorzystane nader efektywnie.

Teatralny patos znakomicie uzupełnia w Skarbie rodu Arne efektywnie wykorzystana technika filmowa. Rozpoczynająca film scena ucieczki z więzienia niczym nie ustępuje w budowaniu napięcia filmom współczesnym. Aktywniej niż we wczesnych obrazach amerykańskich pracuje kamera, która nie boi się ruchu, a ujęcia są bogato montowane, prezentując nam akcję z różnych punktów widzenia. Nie wszystko pokazane jest wprost. O pewnych wydarzeniach dowiadujemy się od osób trzecich lub wyjaśniane są w późniejszych partiach filmu, co stymuluje wyobraźnię widza. Chyba najlepszą tego typu sceną jest ostrzenie noży przez wyrzuconych z wieśniaczej chaty uciekinierów. Wieśniak i jego towarzysz z przerażeniem obserwują złowieszczo wyszczerzone gęby antagonistów, oddychając z ulgą, kiedy ci się oddalają. A jakiś czas później na niebie pojawia się łuna ognia z płonącej plebanii. Przyjemnie za to ogląda się śnieżne pejzaże mroźnej Szwecji, zamarznięte jeziora i zatoki, okryte śniegiem dachy domów. Po prostu oklaski.

Skarb rodu Arne nie jest wśród recenzowanych pozycji filmem przełomowym. Każda z wykorzystywanych technik pojawiała się już wcześniej w innych obrazach. Tutaj jednak zostały zastosowane chyba w sposób najbardziej przemyślany. Fabuła, aktorstwo, zdjęcia, wszystko tworzy spójną całość, którą ogląda się z wielką przyjemnością. Film otrzymuje ode mnie 9 gwiazdek. Zdecydowanie polecam.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 28 marca 2018

Złamana lilia/Broken Blossoms (1919)


Film o dramatycznej miłości w londyńskich slumsach.

Reżyser: D.W. Griffith
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 30 min.
Występują: Lillian Gish, Richard Barthelmess, Donald Crisp


Dzisiejszy film jest kolejną produkcją D.W. Griffitha, tym razem o mniejszym rozmachu niż epickie opowieści o Ku-Klux Klanie i nietolerancji. Złamana lilia przybliża nam historię dwójki zagubionych ludzi z londyńskich slumsów. Cheng jest Chińczykiem, który przybył do kraju dzikusów, żeby nauczać ich szlachetnej drogi buddyzmu. Życie zweryfikowało jednak jego ambicje i Cheng zadowala się prowadzeniem sklepiku oraz popalaniem opium w chińskich szulerniach. Lucy jest młodą dziewczyną mieszkającą z brutalnym ojcem - bokserem, pełniąc rolę służącej i zabawki do maltretowania, kiedy bydlak ma ochotę wyładować gniew. Drogi bohaterów krzyżują się, kiedy pewnego wieczora pobita i oszołomiona Lucy wymyka się z domu i mdleje na progu sklepu Chenga. Chińczyk udziela jej pomocy i schronienia w swoim mieszkanku nad sklepem. Na ustach dziewczyny po raz pierwszy w życiu pojawia się prawdziwy uśmiech. Ojciec nie ma jednak zamiaru tak po prostu pozwolić odejść swojej córce z jakimś Chińczykiem.

Złamana lilia to film wyjątkowo mroczny. Jego klimat przywodził mi na myśl piosenkę Kultu Historia pewnej miłości. Londyńskie slumsy ukazane są w całej swej ohydzie, która przekłada się także na charaktery wielu występujących w filmie postaci. Griffith prowadzi nas brudnymi, zasnutymi mgłą uliczkami portowej dzielnicy Limehouse do przybytków hazardu, knajp i obskurnej klitki, w której gnieżdżą się Lucy z ojcem. Jest kilka jaśniejszych punktów, w tym uliczna kwiaciarnia i orientalnie urządzony pokoik Chenga (ukazany w odmiennej od wszechobecnej szarości czerwonawej tonacji), jednak ostatecznie toną one w oceanie syfu. Jeszcze bardziej przygnębiająca jest przemoc ukazana na przykładzie ponurego losu Lucy.

Jak każdy melodramat, Złamana lilia stoi kreacjami aktorskimi. Film jest prawdziwym popisem Lillian Gish, która znakomicie oddaje przygnębienie i słabość swojej bohaterki, a także chwile, kiedy nabiera ona życia podczas krótkiej znajomości z Chengiem. Zwrócę uwagę na chód Lucy, która porusza się niepewnie, drobna, przygarbiona i niezdarnie stawiająca kroki, nieodparcie budząc współczucie. W pamięć zapadają uśmiechy aktorki, ten wymuszony na żądanie ojca i ten prawdziwy, kiedy otrzymuje od Chenga lilie. A to, co pokazała w scenie, kiedy chowa się w szafie przed wymachującym siekierą ojcem, to już prawdziwa symfonia grozy. (Podobno aktorka darła się tak przeraźliwie, że na plan filmowy zbiegli się na pomoc przechodnie). Jeżeli chodzi o dwójkę pozostałych bohaterów filmu, Richard Barthelmess jako Cheng jest nadzwyczaj oszczędny w środkach wyrazu, ale taki zdaje się powinien być jego bohater - uprzejmy, delikatny, ostrożny. Natomiast Donald Crisp (późniejszy laureat Oscara) jako zbydlęcony ojciec Lucy przeszarżował. Miny, jakie stroi, usiłując oddać wściekłość swego bohatera, kojarzą się raczej z paraliżem albo upośledzeniem umysłowym. Również mowa ciała, bardzo istotna w przypadku postaci komunikującej się za pomocą pięści, pozostawia wiele do życzenia. To zdecydowanie najsłabszy punkt filmu (choć grozę budzi i tak).

Skoro mowa o wadach, wbiję jeszcze szpilę w fabułę. Akcja filmu rozgrywa się podczas jednej nocy. Rozumiem, że miłość od pierwszego wejrzenia i tak dalej, ale jednak zbyt szybko to wszystko rozkwitło między bohaterami. W ogóle ludzkie reakcje są w Złamanej lilii przesunięte nieco ku ekstremum, ale taka już natura kina niemego. W wielu oglądanych ostatnio filmach zauważam trend do nadrabiania ekspresją ograniczeń związanych z brakiem dialogów.

Na koniec jeszcze kilka słów o rasizmie. Złamana lilia przedstawiana jest niekiedy jako film ukazujący tragedię kochanków o różnym kolorze skóry na tle nietolerancyjnego społeczeństwa. Nie zgadzam się z takim ujęciem. W filmie nie obserwujemy reakcji społeczeństwa na międzyrasowy romans. Mamy jedynie wściekłość zbydlęconego człowieka, który utracił swoją zabawkę do bicia. Czy byłoby to na rzecz "żółtka", czy kogoś innego, myślę, że jego reakcja byłaby podobna. Z drugiej strony jak na swoje czasy na pewno był to obraz przełomowy, przedstawiając tego typu relację w pozytywnym świetle.

Czas na ocenę. Film otrzymuje 8 gwiazdek za ciekawą scenografię i znakomite aktorstwo Lillian Gish. Więcej nie będzie z uwagi na nieco przeszarżowaną fabułę i okropnego Donalda Crispa.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 27 marca 2018

Niebieski ptak/The Blue Bird (1918)


Film o wyprawie w poszukiwaniu szczęścia.

Reżyser: Maurice Tourneur
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 22 min.
Występują: Tula Belle, Robin Macdougall, Lillian Cook, Charles Ascot, Tom Corless


Witajcie w Krainie Snów, w której zwierzęta mówią ludzkim głosem, w której Mleko, Cukier i Chleb nakarmią was, napoją i razem z Ogniem i Wodą wspomogą w waszej wędrówce. Witajcie w krainie niezwykłej wyobraźni Maurice'a Tourneura. O ile jego poprzedni film Małe bogate biedactwo zawierał jedynie sekwencje fantastycznych snów bohaterki, Niebieski ptak to już pełnoprawny film fantastyczny zabierający nas w świat dziecięcych marzeń.

Bohaterami filmu jest dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka o nietypowych imionach Tyltyl i Mytyl, którzy mieszkają wraz z rodzicami w dość ubogim domostwie. Ulubioną maskotką rodzeństwa jest trzymany w klatce ptak. I właśnie prośba nieco jędzowatej sąsiadki, by odstąpić ptaka jej chorej córce, daje początek niezwykłej wyprawie, na którą dzieci wyruszają po położeniu się spać. Na prośbę wróżki mają odszukać dla chorej dziewczynki niebieskiego ptaka, który przynosi szczęście. Podróż zabiera dzieci w takie miejsca jak Pałac Nocy, cmentarz zamieszkały przez duchy ich dziadków i zmarłego rodzeństwa czy Królestwo Przyszłości, w którym mieszkają dzieci oczekujące na narodziny. W wyprawie towarzyszy dzieciom wspomniana już grupa zwierząt i dobrych duchów domowych.

Cóż mogę powiedzieć, wyobraźnia Tournera jest urzekająca. Scenografia i kostiumy mieszkańców fantastycznych krain przygotowane są w sposób urzekający i nawiązujący do dziecięcych wyobrażeń. Znakomicie dopasowano do poszczególnych lokacji odpowiadające im oświetlenie, stosując również barwienie kliszy, dzięki czemu niektóre sceny oglądamy na przykład w błękicie. Nastrój filmu jest oniryczny i poważny, nie ma w nim elementów komediowych. Fabułę można określić jako baśń ukazującą młodym (i niemłodym) widzom, gdzie tak naprawdę odnaleźć można szczęście. Struktura scenariusza Niebieskiego ptaka przywoływała mi na myśl Boską komedię - cała opowieść jest pretekstem do ukazania fantastycznych wizji autora. Bohaterowie filmu nie mają zbyt wiele do roboty. Przechodzą od jednej lokacji do następnej, głównie obserwując niesamowite scenerie i rozmawiając z niezwykłymi postaciami. Dla mniej cierpliwych widzów po pewnym czasie może się to stać nużące, chociaż sądzę, że możliwość podziwiania pomysłów Tourneura w dużym stopniu to rekompensuje.

Niebieski ptak to niezwykły protoplasta filmów fantastycznych, odważnie wykorzystujący techniki filmowe, by przenieść na ekran produkty wyobraźni twórców. Brakuje mu bardziej rozwiniętej fabuły, dla współczesnego widza tempo filmu również może być nie do końca satysfakcjonujące. Bez wątpienia jest to obraz godny uwagi. Otrzymuje 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 26 marca 2018

Banici/Berg-Ejvind och hans hustru (1918)


Film o wygnańcach w islandzkiej dziczy.

Reżyser: Victor Sjöström
Kraj: Szwecja
Czas trwania: 1h 22 min.
Występują: Victor Sjöström, Edith Erastoff, John Ekman, Nils Ahrén


Victor Sjöström to ważny reżyser z początków szwedzkiego kina. Jego dzieła zagoszczą na tym blogu jeszcze kilkakrotnie. Banici, film o burzliwym życiu wyjętych spod prawa małżonków, jest pozycją pionierską, ponieważ został w całości sfilmowany w plenerze.  Obraz w bardzo efektywny sposób korzysta z możliwości oferowanych przez naturalne środowisko. Przyroda odgrywa niemałą rolę zarówno w przebiegu fabuły, jak i w tworzeniu nastroju poszczególnych scen. Akcja Banitów rozgrywa się w XIX wieku na wyżynach północnej Islandii, jednak jako plenery wykorzystano górzyste tereny północnej Szwecji. Zdjęcia, pomimo słabej jakości zachowanego materiału, są przepiękne. Mamy okazję podziwiać górskie hale i strumienie, a także budzące grozę skalne urwiska. W scenach prezentujących szczęśliwe chwile z życia bohaterów krajobraz jest wiosenny, bogaty w bujną roślinność. W najbardziej dramatycznych chwilach władzę nad krajobrazem przejmuje zima z prawdziwie skandynawskimi mrozami i zamiecią śnieżną. Wykorzystanie tych naturalnych efektów jest głęboko przemyślane i może służyć za przykład atutu filmowania w plenerze.

Fabuła Banitów jest mocno ponura. Halla, młoda wdowa prowadząca po śmierci męża duże gospodarstwo w górskiej wiosce, przyjmuje do służby Kariego, przybysza z południa, który okazuje się silnym i zmyślnym pracownikiem. Halla i Kari zakochują się w sobie ku dezaprobacie brutalnego szwagra kobiety Björna, pragnącego ją poślubić i połączyć sąsiadujące ze sobą gospodarstwa. Do wsi docierają pogłoski, że Kari jest zbiegłym z więzienia przestępcą. Mężczyzna przyznaje się w końcu Halli, że rzeczywiście został skazany za kradzież owcy z zagrody pastora, którą nakarmił swoich głodujących krewnych. Kiedy banicie zaczyna się palić grunt pod nogami, Halla decyduje się porzucić gospodarstwo i wraz z nim zbiec w góry. Czekają ich tam radosne chwile blisko natury, jednak przestępcza przeszłość nie pozwoli o sobie zapomnieć. Scenariusz Banitów powstał w oparciu o historię prawdziwego islandzkiego banity Eyvinda ze Wzgórz i jest bardzo realistyczny. Nie radzę oczekiwać rozwiązań fabularnych typowych dla kina amerykańskiego.

Aktorstwo w Banitach jest po skandynawsku oszczędne i introwertyczne. Victor Sjöström, który oprócz wyreżyserowania filmu zagrał główną rolę, przekonująco wcielił się w postać silnego ale i wrażliwego banity. Podobał mi się również Nils Ahrén w roli obleśnego szwagra Halli, głównego czarnego charakteru filmu. Edith Erastoff jako żona banity robi nieco słabsze wrażenie, głównie ze względu na dziwną manierę nerwowego uśmiechania się w najbardziej dramatycznych momentach.

Ciekawych scen w Banitach nie brakuje. Wyróżnię zwłaszcza zapaśniczy pojedynek Kariego i Björna oraz dramatyczną wspinaczkę głównego bohatera po upadku z urwiska, podczas gdy na górze jego towarzysz rozważa przecięcie liny. Również końcowa scena rozgrywająca się w śnieżnej zamieci jest przepięknie nakręcona i wyreżyserowana, choć bardzo smutna. Żeby nie wszystko było takie idealne, za szokujący i dziwny uznałem ostateczny los dziecka bohaterów. Przyczepię się też do kostiumów, które nawet na czarno-białej, zniszczonej kliszy wyglądają na zbyt nowe i czyste jak na ubrania prostych wieśniaków i banitów żyjących z dala od cywilizacji. No i fabuła w drugiej połowie filmu prowadzona jest zbyt skokowo. Mam wrażenie, że Banitom posłużyłoby wydłużenie o jakiś kwadrans i dodanie kilku scen z życia bohaterów w końcowym, zimowym etapie ich tułaczki.

Banici to piękny film nakręcony z wykorzystaniem interesujących, innowacyjnych technik kinematograficznych. Na moją końcową ocenę ma jednak wpływ ponury klimat filmu, który sprawia, że nie chciałbym obejrzeć go po raz drugi. No i kilka minusów wskazanych powyżej też miało znaczenie. Wystawiam 7 gwiazdek, chociaż do ośmiu dużo nie brakowało.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 25 marca 2018

Statek niebiański/Himmelskibet (1918)


Film o pionierskiej wyprawie na Marsa i o kondycji moralnej ludzkości.

Reżyser: Holger-Madsen
Kraj: Dania
Czas trwania: 1h 21 min.
Występują: Gunnar Tolnæs, Zanny Petersen, Nicolai Neiiendam, Alf Blütecher, Svend Kornbeck, Philip Bech, Lilly Jacobson, Frederik Jacobsen


Dzisiaj przyjrzymy się wczesnemu science fiction produkcji duńskiej. Film Statek niebiański opowiada o zorganizowanej jako prywatna inicjatywa pewnego astronoma ekspedycji na Marsa. Mamy do czynienia zdecydowanie bardziej z fiction niż science, gdyż elementy naukowe występują w filmie jedynie w formie symbolicznej. Historia jest prosta jak drut. Młody i dzielny marynarz Avanti Planetaros kończy służbę wojskową i poszukuje nowych wyzwań. Jego ojciec, wybitny astronom, proponuje mu objęcie dowództwa nad wyprawą na Marsa. Młodzieniec zgadza się ochoczo, mężczyźni budują statek (raczej samolot) kosmiczny i ekspedycja pod dowództwem Avantiego wyrusza w kosmos. Jeżeli czytelnik odnosi wrażenie, że wygląda to wszystko niezwykle prosto, to ma rację - żadne trudności w przygotowaniu nie występują. Film nie podejmuje próby opisania jakichkolwiek szczegółów technicznych, ograniczając się jedynie do podkreślania co rusz sceptycyzmu opinii publicznej wobec wyprawy. Sama podróż również nie przebiega zbyt ciekawie - astronauci kręcą się po statku, kłócą między sobą, o włos nie dochodzi do buntu, jednak wszystko to jest tylko przedsmakiem głównego wątku filmu.

Intencje reżysera stają się jasne w momencie (bezproblemowego rzecz jasna) lądowania na Marsie i spotkania z jego mieszkańcami. Marsjanie wyglądem niczym się nie różnią od ludzi, zupełnie inaczej wygląda jednak ich kultura. Statek niebiański to film pod pretekstem spotkania z inną cywilizacją krytykujący agresję, egoizm i niski poziom moralny ludzkości. Ja rozumiem, I Wojna Światowa była dobrym powodem, żeby zwątpić w przyszłość gatunku ludzkiego. Tylko że znowu, tak jak w filmie Cywilizacja, autorzy wbijają dam swoje światłe idee do głowy za pomocą młotka. Okazuje się bowiem, że wszyscy Marsjanie to frutarianie, że na Marsie od tysięcy lat nie ma żadnych wojen, a mieszkańcy planety toczą beztroskie i oświecone życie, stąpając dostojnie w białych, powłóczystych szatach. Jakże niegodnie wygląda przy nich załoga Statku niebiańskiego, odziana w parawojskowe mundury, nieokrzesana i porywcza. Tak, Holgerze-Madsenie, wiemy, że ludzie potrafią robić okropne rzeczy. Wiemy, że byłoby lepiej, gdyby wszyscy stali się dobrzy i mili. Szkoda tylko, że jako nasze przeciwieństwo ukazałeś cywilizację totalnych nudziarzy, którym w głowie głównie spacery po łące.

Przebieg fabuły od momentu pierwszego kontaktu nie jest szczególnie zaskakujący. Mamy do czynienia z konfrontacją odmiennych kultur. Poznajemy marsjański wymiar sprawiedliwości, tamtejsze obyczaje damsko-męskie, a także stosunek Marsjan do śmierci. Później mądrzejsza o nowe doświadczenia załoga wyrusza w podróż powrotną. Trzeba mimo wszystko przyznać, że scenariusz jest spójny i pozbawiony zbędnych kombinacji.

Od strony technicznej Statek niebiański zrealizowany jest przyzwoicie, ale też nic nie zwróciło mojej szczególnej uwagi. Efekty specjalne są na takim poziomie, jakiego można się było spodziewać po produkcji sprzed stu lat, jednocześnie wyraźnie gorsze od tego, co można było obserwować w Cabirii lub też u D.W. Griffitha. Aktorstwo jest raczej na słabym poziomie. Zarówno nikczemność ludzka, jak i górnolotność i dostojeństwo Marsjan przedstawione są w sposób przerysowany, momentami komiczny. Mam wrażenie, że nie był to efekt zamierzony.

Przejdźmy do podsumowania. Muszę autorom przyznać, że mieli oryginalny pomysł na przedstawienie swojego pacyfistycznego przesłania. Statek niebiański nie dryfuje w oparach absurdu w taki stopniu, w jakim  pogrążona w nich była Cywilizacja. Niestety Duńczykom zabrakło subtelności i chyba umiejętności aktorskich. Chociaż filmu nie nazwałbym nudnym, z czystym sumieniem mogę go polecić jedynie miłośnikom fantastycznonaukowego campu. Otrzymuje ode mnie 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 23 marca 2018

Wild and Woolly (1917)


Film o wielkiej hucpie na Dzikim Zachodzie.

Reżyser: John Emerson
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 12 min.
Występują: Douglas Fairbanks, Eileen Percy

Wild and Woolly to kolejna lżejsza pozycja z USA, komediowy western czerpiący chyba ze wszystkich możliwych stereotypów o Dzikim Zachodzie. Jego bohaterem jest Jeff Hillington, syn magnata kolejowego, który bardzo pragnie zostać kowbojem. Choć mieszka w Nowym Jorku, ubiera się jak bohater swoich ukochanych powieści groszowych, ma pokój pełen gadżetów z Dzikiego Zachodu (łącznie z kołatką z rewolweru i mechanicznym siodłem do treningów), cwałuje konno po miejskich parkach i jest osobą o dość luźnym kontakcie z rzeczywistością. Zaznaczę, że mówimy tu o osobie dorosłej. Jeff zostaje przez ojca wysłany do miasteczka Bitter Creek w Arizonie, aby zbadać opłacalność pociągnięcia tam linii kolejowej. Choć Bitter Creek jest zupełnie normalnym, cywilizowanym miasteczkiem, jego mieszkańcy postanawiają wykorzystać upodobania Jeffa i odegrać przed nim komedię: stawiają makiety saloonu i innych kojarzących się z Dzikim Zachodem budynków, przywdziewają odpowiednie stroje i inscenizują szereg sytuacji takich jak strzelaniny ślepymi nabojami, tańce w saloonie i fikcyjny napad na pociąg. Wszystko to w celu zdobycie jego przychylności. Kilka szemranych postaci postanawia wykorzystać ten teatrzyk do własnych, niecnych celów, co w rezultacie daje Jeffowi okazję do pokazania, co naprawdę jest wart.

Zdaję sobie sprawę, że powyższy opis robi wrażenie całkiem zabawnej komedii, jednak Wild and Woolly nie podobał mi się. Przyczyny są dwie. Pierwszą jest postać głównego bohatera, który jest hiperaktywnym, nadpobudliwym idiotą. Jeff nie zatrzymuje się nawet na sekundę, nie myśli, tylko bez wahania rzuca się w odgrywane ku jego uciesze przedstawienie. Najwyraźniej różnica pomiędzy rzeczywistością a fikcją nie ma dla niego znaczenia. Jako taki nie wzbudził mojej sympatii tylko irytację. Druga sprawa to wykorzystanie w filmie, jak już wspomniałem, chyba wszystkich typowych stereotypów związanych z Dzikim Zachodem. Być może dla widza z czasów współczesnych filmowi było to atrakcyjne, jednak dla mnie poszczególne sceny były powieleniem klisz, które widziałem już wiele razy. Nieważne, że było to celowe; wolałbym więcej oryginalności. Na domiar złego pojawiająca się w filmie grupa Indian (akurat oni nie byli "udawani") została przedstawiona jako wyjątkowo wulgarna zbieranina pijaków, łobuzów i bandytów tańczących pogańskie tańce wokół schwytanego jeńca. W ich przypadku skorzystano ze wszystkich będących pod ręką negatywnych skojarzeń. Dość paskudne.

Moje zastrzeżenia nie oznaczają, że film jest jednoznacznie zły. Bardzo podobał mi się montaż scen strzelanin i pościgów konnych, wykonany profesjonalnie i bardzo dynamicznie. Wrażenie robi również sprawność fizyczna i zdolności kaskaderskie grającego główną rolę Douglasa Fairbanksa, który między innymi przeskakuje z konia na pędzący pociąg. Szkoda tylko, że jego ekspresyjny styl odgrywania Jeffa jest taki irytujący.

Podsumowując, film otrzymuje minusa za fabułę i postać głównego bohatera, plusa za sceny akcji i montaż. Ogólnie wychodzi pół na pół. 5 gwiazdek. Nie wykluczam, że są osoby, które będą się przy Wild and Wooly dobrze bawić, ale niestety nie jest to film dla mnie.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 22 marca 2018

Małe bogate biedactwo/The Poor Rich Little Girl (1917)


Film o osamotnionym dziecku bogatych rodziców.
Reżyser: Maurice Tourneur
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 4 min.
Występują: Mary Pickford, Madlaine Traverse, Charles Wellesley


Po kilku cięższych gatunkowo pozycjach miałem chęć na coś lżejszego. Wybór padł na Małe bogate biedactwo, film z akcentami komediowymi, choć tak naprawdę smutny. Bohaterką jest Gwendolyn, jedenastoletnia dziewczynka, córka nowobogackiego małżeństwa. Rodzina mieszka w dużej posiadłości i zatrudnia kilkuosobową służbę. Rodziców stać również na wynajęcie dla córki prywatnych nauczycieli. Dziecko właściwie nie opuszcza domu i nie ma kontaktu z rówieśnikami. Również rodzice nie poświęcają jej uwagi - ojciec zajmuje się spekulacjami giełdowymi i wyraźnie przeżywa depresję, matka zajęta jest prowadzeniem życia towarzyskiego. Gwen wychowują surowi i niesympatyczni służący. Dziewczynka zaczyna mieć tego dość, co doprowadza do kilku absurdalnych sytuacji. Gwen obrzuca się błotem ze szwendającymi się w okolicy posiadłości ulicznikami, demoluje łazienkę, a nawet (co przedstawione jest wyjątkowo komicznie) urządza w salonie tańce z przygodnymi towarzyszami zabawy - ulicznym kataryniarzem i hydraulikiem. Nie ulega wątpliwości, że sytuacja zbliża się do punktu krytycznego i coś w życiu małego bogatego biedactwa musi ulec zmianie.

Film zawiera ciekawe sekwencje psychodeliczne rozgrywające się w trakcie snu bohaterki. Występują w nich zdeformowani rodzice i służba Gwen, a także towarzysząca jej wesoła kompania, w skład której obok hydraulika i kataryniarza wchodzi humanoidalny osioł. Psychodelia symbolizować ma marzenie dziewczyny o zdobyciu w końcu zainteresowania rodziców. Zarówno wykonanie (kostiumy, rekwizyty) jak i wymowa tych sekwencji jest niezwykle udana. A wszystko stworzone jest bardzo prostymi, z dzisiejszego punktu widzenia właściwie chałupniczymi środkami. Szczególnie zwrócę tu uwagę na fragment z umiejscowioną w domowej piwnicy piekielną machiną do drukowania pieniędzy.

Główną rolę w Małym bogatym biedactwie zagrała Mary Pickford, wschodząca gwiazda filmu. Może się wydawać dziwne, że rolę jedenastolatki powierzono aktorce liczącej sobie ponad dwadzieścia wiosen, jednak oniryczna atmosfera filmu oraz świetna gra Pickford sprawiły, że zupełnie mi to nie przeszkadzało. Aktorka wyróżnia się w roli Gwen energią oraz połączeniem młodzieńczej niewinności i wdzięcznego łobuzerstwa. W scenach dramatycznych potrafi wzbudzić współczucie spojrzeniem smutnego, zagubionego dziecka. Zwraca też uwagę jej niesamowita fryzura - bardzo długie, wspaniale utrzymane loki. Bardzo chętnie obejrzę ją w innych rolach.

Małe bogate biedactwo to bardzo dobry komediodramat o wysokim poziomie aktorstwa i kinematografii. Jego dodatkowym atutem są surrealistyczne sceny snów dowodzące oryginalnej wyobraźni reżysera. Film zdecydowanie godny uwagi. Otrzymuje 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 21 marca 2018

Civilization (1916)


Film o tym, że wszelka wojna to ZŁO.
Reżyser: Reginald Barker, Thomas H. Ince, Raymond B. West
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 28 min.
Występują: Howard C. Hickman, Hershell Mayall, George Fisher

Jakoś tak się złożyło, że wśród wyróżniających się filmów z początków kina zachowało się kilka dzieł propagandowych. Opisywany przeze mnie wczoraj Where Are My Children? był kinem propagandowym odwołującym się w dużej mierze do argumentów racjonalnych. Civilization to pamflet antywojenny oddziałujący wyłącznie na emocje widza. Czegoż tutaj nie ma. Płaczące dzieci, żony i matki. Chłopi odrywaniu od pługów i wysyłani na front. Dobrotliwi jak gołąbki zwolennicy pokoju zakrzyczani i zastraszeni przez podżegaczy wojennych. Są również przygotowane z wielkim rozmachem sceny batalistyczne z udziałem masy statystów i koni, jest artyleria, są wybuchy i pożary. Całe okrucieństwo wojny ukazane w swym przerażającym majestacie. A kiedy wydaje nam się, że nic mocniejszego twórcy filmu już nie wymyślą, Jezus zstępuje na ziemię, by przekonać króla fikcyjnego kraju do zakończenia wojny.

Fabuła Civilization jest cienka jak papier. Mieszkańcy fikcyjnego państwa dowiadują się o wybuchu wojny, co spotyka się ze zdumieniem i paniką. Decyzję podejmują politycy, którym ochoczo przyklaskuje król (cała grupa dziwnie przypomina pruskich junkrów i cesarza Wilhelma II). Nie poznajemy żadnych racjonalnych przyczyn konfliktu, nie dowiadujemy się również absolutnie niczego o przeciwnikach. Poszczególne sceny ukazują strach i cierpienie zwykłych ludzi, lecz niestety twórcy nie mają zamiaru przybliżyć nam konkretnych postaci. Lepiej poznajemy jedynie dumnego króla oraz jednego z arystokratów, dowódcę łodzi podwodnej. Na okręcie podwodnym rozgrywa się najlepsza scena Civilization, kiedy załoga otrzymuje rozkaz zatopienia statku pasażerskiego przewożącego pod osłoną cywilów zaopatrzenie dla wroga. Następuje świetnie zmontowana sekwencja, podczas której dowódca wyobraża sobie skutki takiego działania - śmierć niewinnych pasażerów. Olśniony, zwraca się przeciwko swojej załodze i zatapia własny okręt.

Civilization powstało w szczególnym okresie historycznym. W Europie toczyła się I Wojna Światowa, natomiast w USA trwała kampania prezydencka. Od wyniku wyborów mogło zależeć przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny. Osadzony w tym kontekście, film stanowi prezentację stanowiska środowisk pacyfistycznych. Wojna jest ukazana jako zło absolutne, sprzeczne z prawem boskim, które ma być ważniejsze od jakiegokolwiek prawa ludzkiego. Pokój natomiast jest wartością bezwzględną i należy do niego dążyć za wszelką cenę. Nie uznano za istotne przedstawić widzowi warunków i skutków zaprzestania konfliktu, tak samo jak pominięto przyczyny wojny. Zrozumiałe jest, że scenariusz czerpie obficie z aktualnej filmowi sytuacji, w końcu I Wojna Światowa uważana była za rozpętaną bez sensownego powodu. Mimo to uważam, że brak choćby próby wyjaśnienia genezy konfliktu spłyca pacyfistyczną tematykę do granic tolerancji. Argumentację panów reżyserów Ince'a, Barkera i Westa (ludzkość osiągnie prawdziwą cywilizację dopiero po całkowitym wyrzeczeniu się jakiejkolwiek wojny) odbieram jako szalenie infantylną. Zgodnie z ich retoryką wojny obronne są równie złe, co napastnicze. Również zaangażowanie Jezusa (który rzekł przecież Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz) w roli czołowego pacyfisty wydaje mi się mocno nietrafione. Nie mówiąc już o tym, że sceny z jego udziałem (na przykład czyściec pełen kulących się, nagich mężczyzn) są szczytem absurdu. Civilization oczekuje od widza jedynie zaangażowania emocjonalnego, nie oczekując, a nawet sprzeciwiając się analizie racjonalnej. Bo przecież nie będziemy polemizować z Jezusem, a raczej jego karykaturą. Dla mnie filmem prezentującym o wiele bardziej przekonującą wymowę antywojenną jest Bitwa nad Sommą, która ocenę sytuacji pozostawia całkowicie w gestii widza.

Podsumowując, Civilization to zrealizowane z rozmachem i dużą sprawnością kinematograficzną dziełko propagandowe. Jego walory fabularne oceniam nisko, sposób prezentacji argumentów jeszcze niżej. Otrzymuje 4 gwiazdki.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 20 marca 2018

Where Are My Children? (1916)


Film o aborcji i jej szkodliwości.

Reżyser: Phillips Smalley i Lois Weber
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 5 min.
Występują: Tyrone Power Sr., Helen Riaume


Where Are My Children? to film będący przykładem kina społecznie zaangażowanego z początku XX wieku. Jego głównymi bohaterami są państwo Walton, bezdzietne małżeństwo z amerykańskich wyższych sfer. Mąż, prokurator okręgowy, jest oskarżycielem w kontrowersyjnej sprawie lekarza propagującego "kontrolę urodzeń". Pan Walton nie jest świadomy, że jego żona jest aktywnie zaangażowana w "kontrolę urodzeń", pośrednicząc w organizacji zabiegów przerywania ciąży dla swoich przyjaciółek.

Temat aborcji budzi dziś niezwykłe kontrowersje. Where Are My Children? daje okazję do przekonania się, jak ten temat był społecznie odbierany w przeszłości. Film zajmuje jasne stanowisko antyaborcyjne, motywując to przede wszystkim pobudkami religijnymi, ale również krytyką postaw ludzkich oraz konsekwencjami dla zdrowia kobiety, które w tamtych czasach bywały drastyczne. Pojawiają się argumenty za "kontrolą urodzeń" w biednych, patologicznych środowiskach. Oglądamy przykłady tragedii, chorób i przemocy spotykającej niechciane dzieci, jednakże sugerowanym (poprzez plansze tekstowe) rozwiązaniem jest sterylizacja osób z nizin społecznych. Z dzisiejszego punktu widzenia niezwykle kontrowersyjnie wyglądają pojawiające się kilkukrotnie wątki eugeniczne - prokurator zachwyca się "eugenicznym małżeństwem" swojej krewnej, jest też mowa o działaniu na rzecz dobra rasy. Białej, rzecz jasna.

Krytyka przerywania ciąży ukazana jest za pomocą dwóch historii ze środowiska bohaterów filmu. W pierwszej z nich dobrze sytuowana przyjaciółka pani Walton zachodzi w ciążę, której beztrosko pozbywa się dzięki pomocy prokuratorowej i poleconego przez nią lekarza. Jako powód tej decyzji wskazane jest pragnienie beztroskiego życia. Bohaterką drugiej historii jest młoda dziewczyna wykorzystana przez brata pani Walton. Kiedy zachodzi w ciążę, kochanek namawia ją na zabieg, żeby uniknąć infamii.

Where Are My Children? stosuje kilka zabiegów stylistycznych w celu przekonania widza o szkodliwości aborcji. Silnie zaakcentowana jest symbolika religijna. Co jakiś czas pojawia się motyw otwierającej się i zamykającej bramy na tle kłębiącego się dymu, który ma symbolizować dusze nienarodzonych dzieci. Z dzisiejszej perspektywy jest to dość kiczowate, jednak w początkach kinematografii uchodziło być może za rozwiązanie efektowne. Jeżeli chodzi o występujące w filmie postacie, trzeba przyznać, że autorzy starali się przedstawić różnorodne sytuacje i postawy. Obok wygodnych panienek z towarzystwa oglądamy również ludzi borykających się z prawdziwymi życiowymi problemami oraz zaangażowanych działaczy społecznych. Nikt nie został ukazany jako nieskazitelny. Nawet główna opoka moralna w osobie prokuratora Waltona, pomimo nieskrywanej odrazy do osób zaangażowanych w potępiany przez siebie proceder, ostatecznie zmuszona jest pójść na pewne kompromisy. Właściwie odebrałem tę postać jako hipokrytę, ciekaw jednak jestem, czy taki był zamysł twórców filmu.

Czas na ocenę. Where Are My Children? jest filmem zaangażowanym społecznie i promującym określone poglądy. Wydaje się być, jak na swoje czasy, dziełem odważnym, gdyż ukazuje tematy zazwyczaj wstydliwie skrywane. Bez wątpienia w czasach powstania budził kontrowersje. Budzi je i dzisiaj, choć już z innych pozycji. Od strony technicznej i fabularnej przygotowany jest bardzo starannie. Twórcy nie szczędzili również wysiłku, by poruszane problemy przedstawić w sposób wielowymiarowy, choć nie bezstronny. Ostatecznie przyznaję mu 7 gwiazdek jako ciekawemu obrazowi poglądów społecznych swojej epoki. Przestrzegam jednak, że jak rzadko odbiór filmu uzależniony będzie od poglądów własnych widza.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 18 marca 2018

20 000 mil podmorskiej żeglugi/20,000 Leagues Under the Sea (1916)


Film o podwodnej wyprawie na tajemniczą wyspę.


Reżyser: Stuart Paton
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 38 min.
Występują: Allen Holubar, Jane Gail, Matt Moore, William Welsh

Piątka amerykańskich żołnierzy rozbija się balonem na bezludnej wyspie, stając się obiektem zainteresowania tajemniczego kapitana Nemo dowodzącego niezwykłym okrętem podwodnym. Jak wskazuje powyższy opis, film Stuarta Patona nie jest właściwie adaptacją słynnej powieści Juliusza Verne'a, tylko historią na motywach dwóch książek tego pisarza - 20 000 mil podmorskiej żeglugi oraz Tajemniczej wyspy. Oprócz ukrywającego się przed światem dowódcy futurystycznej łodzi podwodnej, śledzimy także losy rozbitków próbujących urządzić sobie życie na nienaniesionym na mapy skrawku lądu. Reżyser połączył i zmodyfikował te historie, dodając jeszcze elementy niewystępujące w książkach, i w rezultacie otrzymaliśmy zupełnie nową jakość. Niestety jest ona niezbyt wysoka. Fabuła 20 000 mil podmorskiej żeglugi jest zawiła, chaotyczna, niespójna i opowiedziana zdawkowo. Główna intryga dotyczy zemsty Nemo na człowieku, za sprawą którego musiał udać się na wygnanie. Niestety widzowi trudno zrozumieć dylematy Nemo. Chociaż jest on postacią napędzającą fabułę, cała otaczająca go tajemnica robi wrażenie dodanej na siłę. I ginie w nawale wątków związanych z rozbitkami z wyspy, wewnętrznymi konfliktami pomiędzy nimi, odnalezioną na wyspie dziką dziewczyną, poszukującymi jej podróżnikami, przyrodnikiem i marynarzem uwięzionymi przez Nemo na jego okręcie... Naprawdę masa historii. Problem w tym, że liczni poboczni bohaterowie filmu, z wyjątkiem wspomnianej dzikiej dziewczyny, są trudni do odróżnienia. Ich motywacje i charaktery są ledwie zarysowane, a niechęć kamerzysty do zbliżeń na twarze kogokolwiek poza kapitanem i wspomnianą żeńską postacią sprawia, że nie zapamiętałem nawet, jak wyglądali. Twarz Nemo natomiast kojarzyć mi się będzie głównie z okropną charakteryzacją, wskutek której postać ta przypomina karykaturę. Aktorstwo również pozostawia wiele do życzenia, będąc albo przerysowane (Nemo, dzika dziewczyna) albo mdłe (cała reszta).

Mam wrażenie, że wszystkie dotyczące fabuły elementy filmu twórcy potraktowali po macoszemu, skupiając się na nowinkach technicznych. Przyjrzyjmy się im zatem. 20 000 mil podmorskiej żeglugi to pierwszy film wykorzystujący zdjęcia podwodne. Odpowiedzialni za kinematografię braci George i Ernest Williamsonowie zastosowali w nim stworzony przez siebie sprzęt do filmowania pod wodą. Wykorzystywał on skomplikowany system rurek, lusterek i innych rozwiązań, które nie wymagały zanurzenia samej kamery. Zdjęcia kręcono na Bahamach. Na potrzeby filmu zaangażowano również prawdziwe statki i zbudowano wielką makietę Nautiliusa, okrętu podwodnego Nemo. Podobno budżet 20 000 mil podmorskiej żeglugi był jak na ówczesne realia astronomiczny. Jaki jest efekt? Niestety od technicznej strony film się mocno zestarzał. O ile nie mam nic do zarzucenia scenografii i kostiumom, zdjęcia podwodne nie są najlepszej jakości. To rzeczywiście pionierska technika i do pięknych filmów przyrodniczych Jacquesa Cousteau jeszcze daleka droga. W dodatku reżyser, zachłyśnięty nowymi możliwościami, korzysta z nich bez umiaru, serwując nam długie minuty obserwacji podwodnego życia i marszu odzianych w podwodne kombinezony marynarzy. Być może sto lat temu robiło to wrażenie, ale ja przy tych fragmentach przysypiałem. Jedynym wyjątkiem jest zaczerpnięta z książki scena podwodnego pogrzebu, ładnie zaaranżowana i właśnie nie przydługa. 

Podsumowując, film 20 000 mil podmorskiej żeglugi stanowi przykład przerostu formy nad treścią. Gdyby twórcy z większym umiarem korzystali z nowinek technicznych, skupili się natomiast na dopracowaniu scenariusza i lepszym aktorstwie, efekt mógłby być niezły. A tak niestety obraz otrzymuje liche 5 gwiazdek. Jeżeli ktoś jest ciekawy twórczości Verne'a, ten film nie jest odpowiednim medium, żeby ją sobie przybliżyć. Lepiej sięgnąć po książki.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 17 marca 2018

Bramy piekła/Hell's Hinges (1916)


 Film o przemianie religijnej.


Reżyser: Charles Swickard, William S. Hart i Clifford Smith
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 4 min.
Występują: William S. Hart, Clara Williams, Jack Standing, Alfred Hollingsworth

Po niemiłym zaskoczeniu poziomem The Italian, tym razem spotkała mnie sytuacja odwrotna, ponieważ western Bramy piekła zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Osią fabuły tego stosunkowo krótkiego filmu jest rozgrywający się w noszącym wdzięczny przydomek Bram Piekła miasteczku konflikt pomiędzy siłami chaosu a zwolennikami ładu. Chaos reprezentowany jest przez oślizgłego właściciela miejscowego saloonu i burdelu, pracujące tam prostytutki oraz klientów tego przybytku. Nadejście ładu symbolizuje przyjazd księdza i budowa przez pobożną część mieszkańców miasta kościoła.

Ksiądz Henley od początku przedstawiony jest jako postać dość zblazowana, rozpieszczona i wymagająca solidnej szkoły charakteru. Jego przeciwieństwem jest miejscowy zabijaka Blaze Tracy, niebezpieczny i z pozoru cyniczny człowiek, którego pozostali mieszkańcy wręcz panicznie się boją. Gdy jednak Blaze poznaje Faith, odważną i ofiarną siostrę Henleya, jego postawa zaczyna się zmieniać. Wydarzenia związane z budową kościoła wywołują wewnętrzną przemianę Henleya i Blaze'a, wydobywając na powierzchnię ich najlepsze i najgorsze cechy. Ukazanie ewolucji bohatera jest zawsze ambitnym zadaniem i twórcy filmu wywiązali się z niego, przynajmniej w moim odczuciu, bardzo przekonująco. Kreacje aktorskie w Bramach piekła nie są może wybitne, jednak wypadają zdecydowanie przekonująco, szczególnie William S. Hart jako złowieszczy, siejący postrach kowboj i Jack Standing jako pogubiony ksiądz. Sprawdza się również Alfred Hollingsworth w roli głównego czarnego charakteru.

Największą zaletą filmu jest zręczne wytworzenie przez kilka zabiegów reżyserskich atmosfery panującego w miasteczku niepokoju i grozy. Pierwszym z użytych rozwiązań są dobrze przemyślane sceny grupowe. Reżyserzy korzystają obficie ze statystów, miasto roi się od różnorodnych typów ludzkich, prezentujących odpowiednie dla danej sceny nastroje tłumu. Znakomity jest zwłaszcza obrazek, kiedy po raz pierwszy z pewnej odległości oglądamy główną ulicę Bram Piekła. Mieszkańcy uczestniczą w ulicznej strzelaninie, gromadzą się wokół powalonego mężczyzny, po czym rozbiegają w panice, gdy znowu padają strzały. Można by rzec, dzień jak co dzień.  Jest w filmie takich ciekawych dla oka scen więcej, między innymi podczas kościelnej konfrontacji "ludu bożego" z wrogim im tłumem dziwek i bywalców saloonu.

Drugim wykorzystywanym dla stworzenia nastroju instrumentem jest barwienie taśmy filmowej, nadające poszczególnym scenom różne odcienie, od zielonkawego po purpurowy. Zabieg ten zastosowany jest z dużym wyczuciem, zręcznie podkreślając klimat ważnych w filmie wydarzeń, zwłaszcza skupionych na psychice bohaterów. Momenty kulminacyjne rozgrywają się w kolorystyce wręcz krwistoczerwonej.

Trzeci wykorzystany w Bramach piekła zabieg reżyserski to efekty specjalne. Film jest tak bowiem zatytułowany nie bez kozery - występują w nim efektowne sceny pożarów. Szczegółów nie zdradzę, jednak religijne podteksty filmu bardzo ładnie wpisują się w stworzoną piekielną scenerię.

Jeszcze słów kilka o religijnej stronie filmu. Przesłanie chrześcijańskie jest integralną częścią Bram piekła. Widz miał po wyjściu z kina pamiętać, że każdy może zbłądzić i każdy ma możliwość się nawrócić. Istotne jest to, że twórcy filmu przedstawili swoje przekonania w sposób elegancki, twórczy i atrakcyjny dla widza.

Film oceniam na 8 gwiazdek. Od strony technicznej wykonany jest niemal perfekcyjnie, wyróżnia się również fabułą. Do zaliczenia w grono klasyków zabrakło tylko nieco wyrazistszych kreacji aktorskich, choć nie brakowało wiele.


źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 14 marca 2018

The Italian (1915)


Film o złudnych nadziejach i okrutnym losie.


Reżyser: Reginald Barker
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 19 min.
Występują: George Beban, Clara Williams, J. Frank Burke, Leo Willis


The Italian to film, który z pozoru zdaje się zawierać wszystko, co potrzebne do znakomitości. Historia klepiących biedę włoskich imigrantów zmagających się z trudami życia w Nowym Jorku to świetna podstawa dla ciekawego scenariusza. Beppo, główny bohater, z beztroskiego gondoliera staje się zmęczonym życiem amerykańskim pucybutem. Udaje mu się zbudować dom i sprowadza z Włoch tęsknie czekającą na ten moment narzeczoną. Pobierają się, wkrótce rodzi im się dziecko, jednak bieda i trudne warunki życia sprawiają, że spotyka ich tragedia. Ciekawy to zarys fabuły, a na dokładkę w roli głównego bohatera obsadzono specjalizującego się w kreacjach imigrantów broadwayowskiego aktora George'a Bebana. A jednak film nie przypadł mi do gustu. Powodem jest niedopracowany scenariusz i nieudolność reżysera. Żeby to uzasadnić, w dalszej części tekstu zdradzę całą fabułę, głównie dlatego, że filmu nie polecam i sądzę, że nie warto go oglądać.

Zacznijmy od scenariusza. Rozumiem, że film jako medium wizualne nieraz potrzebuje uproszczeń, ale twórcy The Italian przesadzili. Synek głównego bohatera choruje z powodu straszliwych nowojorskich upałów (?) i jako lekarstwa potrzebuje pasteryzowanego mleka (??). Pucujący przechodniom buty Beppo otrzymuje wiadomość od żony, że jeśli natychmiast (???) nie dostarczy nowej porcji mleka, słabujące dziecko umrze. Akurat wtedy zostaje napadnięty, pobity, okradziony, wpływowy polityk odmawia mu pomocy, wreszcie zdesperowany Beppo w wyniku nieporozumienia spuszcza manto policjantowi i zostaje wtrącony do więzienia. Żona nie ma pojęcia, co się z nim stało, a pozbawione pasteryzowanego mleka dziecko umiera. Hę? Ja rozumiem, że mieszkańcy Lower East Side żyli w nędzy, a niedożywienie i brak lekarstw skutkowało wysoką śmiertelnością noworodków, ale na Boga, można było ten problem przybliżyć w mniej naiwny sposób. Walka z chorobą to metaforyczny wyścig z czasem, twórcy filmu natomiast próbują ją przedstawić jako wyścig w sensie dosłownym. Czy widz ma uwierzyć, że Beppo i jego żona nie mają żadnych znajomych (wcześniej film sugeruje co innego), że nieszczęsna kobieta nie próbowała u nikogo innego szukać pomocy, wreszcie że Beppo został skazany i zamknięty w wyniku jakiegoś tajnego procesie, o którym nikt nie miał prawa się dowiedzieć? Przecież akcja filmu nie toczy się w Rosji Sowieckiej.

Punkt kulminacyjny The Italian jest jeszcze bardziej nieudany. Otóż Beppo po wyjściu z więzienia zastaje żonę opłakującą zmarłego synka. Pogrążony w rozpaczy pucybut dowiaduje się, że ciężko zachorowała również córka polityka, który wcześniej odmówił mu pomocy. (Tu kolejny absurd medyczny - zgodnie z zaleceniami lekarza dziecko zostaje odcięte od wszelkich dźwięków, gdyż każdy hałas może doprowadzić do śmierci). Cóż więc zamierza targany żalem Beppo? Przebrany za komiwojażera (?!) wkrada się do posiadłości polityka, zakrada się do sypialni chorej dziewczynki i zamierza ją zatłuc na śmierć (?!!), jednak w ostatniej chwili powstrzymuje się, ponieważ dziecko śpi w pozycji podobnej do tej, którą przyjmował jego zmarły syn. Oklaski. Nie wiem, co scenarzysta brał, gdy pisał tę scenę, ale takie rozwiązanie fabularne jest tanie, niesmaczne i zwyczajnie głupie. Gdyby jeszcze bohater próbował szukać zemsty na człowieku, który odmówił mu pomocy, można by zachować dla niego jakąś sympatię. Ale człowiek, który bohatersko nie wyładował swojej rozpaczy na przypadkowej, bezbronnej ofierze, stoi dla mnie na poziomie moralnym zaraz obok damskiego boksera, który uratował życie swojej żonie, przestając ją bić.

Oprócz nagromadzenia absurdów film cierpi również na tym, że nie skorzystano z licznych okazji fabularnych, by przedstawić widzowi bohaterów w bardziej interesujący sposób. Ukazana w pierwszych kilkunastu minutach filmu miłość dwojga zakochanych, kiedy mieszkają jeszcze we Włoszech, polega wyłącznie na spacerowaniu i trzymaniu się za ręce. Pierwsze miesiące Beppo w Ameryce, kiedy z trudem dorabia się, by sprowadzić do siebie narzeczoną, są załatwione jedną sceną i jedną planszą tekstową. Tymczasem te dwa epizody dawały możliwość pokazania głównych bohaterów w ciekawych sytuacjach, nadania im osobowości. Nic z tego. Podczas gdy druga połowa filmu przedstawia jeden tragikomiczny absurd za drugim, pierwsza jest zwyczajnie nudna. Sytuacji nie poprawia gra aktorska Bebana, który co prawda zręcznie oddaje przemianę beztroskiego gondoliera w steranego życiem pucybuta, jednak jego gra emocjami jest przesadna i momentami zahacza o parodię. Nie pasuje to do ponurego w zamierzeniu nastroju filmu.

Właściwie jedynym plusem The Italian jest kilka ładnie nakręconych obrazków z życia Nowojorczyków - statek z imigrantami wpływający do manhattańskiego portu czy dzieci bawiące się w strumieniach sikawki podczas upału. Nie powiem, urokliwe, ale to za mało, żeby pozytywnie ocenić ten kiepski film. Zgodnie z moją skalą zasłużył tylko na 3 gwiazdki.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 13 marca 2018

Oszustka/The Cheat (1915)


Film o rozrzutnej niewieście i pożądliwym Azjacie.


Reżyser: Cecil B. DeMille
Kraj: USA
Czas trwania: 59 min.
Występują: Fannie Ward, Sessue Hayakawa, Jack Dean

Witamy na pokładzie kolejnego znaczącego reżysera w swoim pełnometrażowym debiucie. Choć Oszustka do wybitności nie pretenduje, można w filmie dostrzec przejawy talentu Cecila B. DeMille'a - przyszłego twórcy dzieł oscarowych.

Film opowiada historię trójkąta złożonego z męża, żony i zalotnika. Wbrew pozorom nie jest to trójkąt miłosny, tylko trójkąt powiązań finansowych. Centralną jego postacią jest Edith Hardy, znudzona, skupiona na własnej osobie, chciwa i głupia kobieta.  Z powodu nagromadzenia tychże negatywnych cech, Edith całkowicie dobrowolnie wplątuje się w aferę, z której nie ma dobrego wyjścia. W rolę niemądrej żony brawurowo wcieliła się Fannie Ward, świetnie oddając jej zmiany nastroju, dwulicowość, atawistyczny strach, a także tkwiące gdzieś w głębi resztki przyzwoitości, o których przekonujemy się pod koniec filmu. Ward miała jako Oszustka duże pole do popisu, co efektownie wykorzystała.

Mąż Edith, Richard Hardy, to typowa honorowa fujara. Mimo oczywistych sygnałów pozostaje nieświadomy nielojalności i nierozwagi żony, a w dalszej części filmu dzielnie broni Edith od poniesienia konsekwencji za jej czyny. Doprawdy kiepsko trafił. Co ciekawe, aktor Jack Dean w prawdziwym życiu również był mężem Fannie Ward. Nasuwają mi się w tym momencie różne złośliwe komentarze, ale może sobie podaruję.

Przejdźmy do postaci zalotnika, którym jest odgrywany przez Japończyka Sessue Hakayawę birmański handlarz kością słoniową. Podobno w oryginalnej wersji filmu postać ta była Japończykiem, jednak z powodu protestów japońskiej diaspory w zmodyfikowanej w 1918 roku wersji filmu zmieniono mu narodowość na taką, która nie miała w Ameryce znaczenia politycznego. Tak czy inaczej, nasz handlarz kością słoniową to znakomity filmowy złoczyńca, kiedy trzeba uwodzicielski, innym razem straszliwy, a przede wszystkim niesamowicie podstępny i wyrachowany. Jest drapieżcą bezwzględnie dążącym do swego celu i nie znoszącym odmowy. A na okazach należących do jego kolekcji ma w zwyczaju wypalać osobistą pieczęć, co ma pewne znaczenie dla fabuły.

O scenariuszu napiszę tyle, że jest zręcznie skonstruowany, pierwsza połowa filmu właściwie niepozornie buduje napięcie, by całkiem zaskakująco eksplodować pełną napięcia sceną konfrontacji trójki bohaterów, z której żadne nie wychodzi bez szwanku. Następnie zaś oglądamy konsekwencje ich działań z finałem na sali sądowej.

Z technicznych elementów filmu warto zwrócić uwagę na próby gry światłem i cieniami, między innymi przy wykorzystaniu papierowego przepierzenia w gabinecie złoczyńcy. Nie jest to jeszcze techniczna maestria, ale twórcy zasługują pochwałę za starania.

Podsumowując, Oszustka okazuje się zaskakująco dobrym i sprawnie zrealizowanym filmem. Jako minus wskazałbym tylko brak postaci, z którą można by się jednoznacznie identyfikować, bo jednak naiwność męża momentami irytowała. Ocena: 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 12 marca 2018

Cabiria (1914)


Film o paskudnych Kartagińczykach i szlachetnych Rzymianach. Ma fajną scenografię.


Reżyser: Giovanni Pastrone
Kraj: Włochy
Czas trwania: 2h 4min.
Występują: Umberto Mozzato, Bartolomeo Pagano, Carolina Catena, Lidia Quaranta, Italia Almirante-Manzini, Vitale Di Stefano

Ten film właściwie powinienem zrecenzować jako pierwszy, ponieważ nie dość, że powstał wcześniej od już opisanych pozycji, to D.W. Griffith czerpał z niego, tworząc epickie sceny w Narodzinach narodu i Nietolerancji. Cóż jednak zrobić, skoro o istnieniu Cabirii dowiedziałem się nieco później. Czym więc jest pierwszy włoski film na mojej liście? Efektownie zrealizowanym pretekstem do zaprezentowania wspaniałej scenografii, pozbawionym natomiast sensownej fabuły.

Zacznijmy od plusów Cabirii, czyli doprawdy niesamowicie przygotowanej otoczki. Film rozgrywa się w czasach wojen Hannibala z Rzymem, pojawia się w nim kilka postaci historycznych, w tym sam wymieniony. W związku z tym twórcy zaprojektowali cieszące oczy kartagińskie lokacje, w tym cudną świątynię Molocha z wejściem w kształcie potwornej paszczy i ogromnych rozmiarów ołtarzem-posągiem mrocznego bóstwa, w swym wnętrzu kryjącym palenisko do składania ofiar z ludzi. Ponadto oglądamy też mury obronne Kartaginy, wokół których rozgrywają się efektowne sceny oblężenia (choć nie tak efektowne jak Babilon w Nietolerancji) i pełen przepychu pałac królewski. Dodajmy gościnny występ Archimedesa budującego dla mieszkańców Syrakuz gigantyczną soczewkę, za pomocą której podpalają rzymską flotę. Oprócz scenografii mamy możliwość podziwiania archaicznych efektów specjalnych w postaci wybuchu Etny i spowodowanego nim zawalenia się domu tytułowej bohaterki (całkiem zręcznie przeprowadzone) oraz wspomnianego już pożaru rzymskiej floty, który który dla współczesnego widza wygląda jak podpalenie modeli statków pływających w wannie, choć zapewne sto lat temu był znacznym osiągnięciem technicznym. No i słonie, nie zapominajmy, że skoro w filmie występuje Hannibal, to słonie być powinny i rzeczywiście są, maszerują sobie z wojskiem przez Alpy, wszystko jak należy. (Są też wielbłądy).

Do plusów filmu zaliczyć należy również bardzo dobrze dobraną oprawę muzyczną, która dla każdej sceny tworzy odpowiedni nastrój, oraz odważną pracę kamery, która nie boi się ruchu, czego trochę brakowało mi w opisywanych wcześniej produkcjach amerykańskich.

W tym miejscu wymieńmy dwie najlepsze sceny filmu, jakimi są:
Scena w świątyni Molocha, w której kapłani po kolei wrzucają kilkoro wyrywających się dzieci do paleniska w posągu bóstwa. Mocna rzecz.
Ludzka piramida zbudowana przez rzymskich legionistów pod murem Kartaginy, żeby umożliwić szpiegowi przekradnięcie się do miasta. Doprawdy oryginalny pomysł.

Teraz mankamenty, z których głównym jest fabuła, a właściwie jej brak. Film jest zbieraniną połączonych luźnym wątkiem scen mających za zadanie demonstrować efektowne pomysły reżysera. Postacie są ledwie zarysowane, co jest problematyczne zwłaszcza w przypadku tytułowej bohaterki, która służy wyłącznie do porywania i składania w ofierze, zaledwie w jednej scenie w całym filmie demonstrując coś w rodzaju osobowości (kiedy przynosi uwięzionym Rzymianom wodę). Nie wiadomo właściwie, dlaczego akurat losy Cabirii miałyby nas szczególnie interesować, zwłaszcza że w przerwie pomiędzy przygarnięciem jej przez kartagińską księżniczkę, a oblężeniem miasta dziesięć lat później, najwyraźniej wiedzie całkiem dobre życie jako służka na królewskim dworze.

Słabemu rozwinięciu postaci nie pomaga niezbyt dobra gra aktorska. Cabirię równie dobrze mógłby zagrać manekin z karteczką z imieniem. Jedna z ważniejszych postaci drugoplanowych, księżniczka Sofonisba, ukazana jest w sposób niezwykle afektowany, co doskonale podsumowuje scena jej śmierci, trwająca grubo ponad pięć minut i mająca charakter raczej komediowy. Z dwójki pierwszoplanowych bohaterów rzymski szpieg wypada dość bezbarwnie, natomiast odgrywany przez Bartolomeo Pagano czarnoskóry niewolnik Maciste to jedyny jasny aktorsko punkt filmu - ruchliwy, odważny, niebezpieczny, imponujący muskulaturą, jest takim fin-de-siecle'owym odpowiednikiem gwiazdy kina akcji. Czytając notkę biograficzną, ze zdziwieniem przekonałem się, że Pagano to biały aktor. Włoski poziom charakteryzacji znacznie przewyższał karykaturalny amerykański "blackface".

Muszę wspomnieć o jeszcze jednym minusie filmu. Wątki parahistoryczne są miłym akcentem, jednak mocno tendencyjne jest w Cabirii przedstawienie Kartagińczyków jako krwiożerczych dzikusów składających ofiary z dzieci. Wszystko to na tle szlachetnych i cywilizowanych Rzymian. Jest to sprawa dość poboczna, jednak najwyraźniej w ten sposób załatwiano w filmie jakieś ówczesne włoskie interesy polityczne.

Czas na ocenę filmu. Niedostatki fabularno-aktorskie są znaczne, jednak film otrzymuje fory za innowacyjność techniczną. Dlatego 6 gwiazdek, choć jako produkcja lat 20. czy 30. nie otrzymałby nawet tyle.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 11 marca 2018

Bitwa nad Sommą/The Battle of Somme (1916)


 Film o życiu na froncie wojennym.


Reżyser: Geoffrey H. Mallins
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1h 14 min.

Pierwsza Wojna Światowa była pierwszą wojną dającą możliwość zastosowania nowego typu propagandy - ruchomych obrazów. Bitwa nad Sommą to przykład takiego właśnie filmu propagandowego posiadającego w dodatku walory artystyczne.

Co więc ten propagandowy dokument pokazuje? Przyznam, że byłem zaskoczony ukazanym w nim obrazem wojny, który streszczę w oparciu o sześć haseł.


Mamy wspaniałą artylerię. W Bitwie nad Sommą pokazano chyba kilkanaście różnych rodzajów haubic, moździerzy i innych urządzeń artyleryjskich, za pomocą których Brytyjczycy bombardują pozycje niemieckie przed rozpoczęciem właściwej ofensywy. Nacisk położony jest na zaawansowanie technologiczne armii Zjednoczonego Królestwa, która wysłanie swoich żołnierzy do krwawej walki poprzedza ostrzałem z imponujących niekiedy machin śmierci.

Wojna to nie miejsce dla indywidualistów. W filmie nie ma bohaterów. Nie ma też chyba ani jednego ujęcia pojedynczego żołnierza. Wszystkie sceny ukazują grupy równo maszerujących, współpracujących ze sobą ludzi wykonujących różne zadania. W zasadzie (z jednym wyjątkiem o którym za chwilę) trudno byłoby wskazać jakąkolwiek charakterystyczną postać. Bohater filmu jest grupowy - armia harmonijnie wykonująca swoje zadania niezależnie od sytuacji.

Nawet w wojennym chaosie panuje ład. Bitwa nad Sommą ukazuje dobrą organizację Aliantów. Poczynając od równo maszerujących szeregowców, poprzez wszechobecne na froncie konie pociągowe i kawaleryjskie, wspomniane już cuda techniki wojskowej, aż po francuskie wieśniaczki doglądające upraw tuż za linią frontu. Nawet niemieccy jeńcy wojenni maszerują karnie i posłusznie, eskortowani przez nielicznych alianckich strażników.

Nasi przeciwnicy to też ludzie. Bardzo wyraźne, jakże odmienne od znanych z II Wojny Światowej migawek przesłanie. Właściwie najważniejsza prawda wynikająca z tego filmu. Żołnierze niemieccy ukazani są jako tacy sami ludzie jak ich brytyjscy przeciwnicy. Nie odbiegają od nich wyglądem fizycznym, właściwie momentami trudno jest ich odróżnić, na przykład kiedy jako wymieszana ze sobą grupa rannych z pola bitwy wracają zwycięzcy i ich jeńcy. Podkreślane jest, że Niemcy otrzymują taką samą pomoc medyczną jak Brytyjczycy, widzimy także, że są traktowani w sposób przyzwoity. Niezależnie od tego, jak wiele w tym z propagandy, przesłanie to jest pokrzepiające i jednocześnie przypomina, jak wielka zmiana w świadomości Europejczyków dokona się w ciągu kolejnych dwudziestu-paru lat.

Wojna to nie tylko walka. Widzimy żołnierzy posilających się, wykonujących różne zadania logistyczne, czyszczących broń, odpoczywających. Sam bój, pomijając sceny artyleryjskie, zajmuje nie więcej niż końcową 1/3 filmu.

Wojna to sprawa krwawa i poważna. Choć efekty walki widzimy dopiero pod koniec filmu, twórcy nie próbują niczego lukrować. Najpierw widzimy leje po bombach i rannych wlokących się z pola bitwy. Jedyne charakterystyczne postacie, sportretowani wcześniej oficer i jego pies - maskotka oddziału - leżą bez życia, podobnie jak zmiecione ogniem nieprzyjaciela konie. Najbardziej wstrząsające jest wieńczące film długie, panoramiczne ujęcie zrujnowanej ogniem artyleryjskim wioski - zgliszcza budynków i wypalona ziemia. Nie jest to kojarząca się z amerykańską propagandą wesoła wojenka, nie ma miejsca na bohaterszczyznę. Po przygnębiającym obrazie pobojowiska wracamy do okopów. Alianci odpoczywają, dochodzą o do siebie po pierwszych pięciu dniach ofensywy, podczas których posunęli się naprzód. Rozpoczyna się ostrzał artyleryjski przygotowujący grunt pod kolejny atak za parę dni. Bitwa nad Sommą potrwa jeszcze kilka miesięcy.

Artystyczna propaganda potrafi być bardzo przekonująca. W przypadku Bitwy nad Sommą twórcy postawili na realizm, za pomocą prostych środków ukazując wojenne życie. Co ciekawe, film nie usiłuje wprowadzać żadnej narracji - nie dowiadujemy się niczego o strategicznej otoczce bitwy, nie otrzymujemy również podanego na tacy żadnego wartościowania sytuacji. Odniosłem raczej wrażenie, że wszyscy uczestnicy konfliktu znaleźli się w nim nie do końca z własnej woli i muszą po prostu doprowadzić ten przykry obowiązek do końca. Bitwa nad Sommą nie narzuca jednak żadnych wniosków. Każdy musi je wyciągnąć sam. I za to otrzymuje 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com