sobota, 30 czerwca 2018

Symfonia zmysłów/Flesh and the Devil (1926)

Film o pokusach.

Reżyseria: Clarence Brown
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 52 min.

Występują: John Gilbert, Greta Garbo, Lars Hanson, Barbara Kent, George Fawcett

I znów przyszło mi oglądać melodramat z największymi gwiazdami Hollywood w rolach głównych. To już trzeci w roku 1926 (po Szkarłatnej literze i Cyganerii). Oddam jednak szacunek reżyserowi Clarence'owi Brownowi, bo w przeciwieństwie do twórców wspomnianych dzieł nie próbuje manipulować uczuciami widza. Zamiast tego daje nam okazję do podziwiania w akcji doskonałej manipulantki, której hobby jest zdobywanie i podporządkowywanie sobie kolejnych mężczyzn. Obsadzonej w roli kobiety fatalnej Grecie Garbo Symfonia zmysłów zapewniła w USA status supergwiazdy. Zasłużenie.

Akcja filmu dzieje się w Niemczech pod koniec XIX wieku. Bohaterami są dwaj młodzieńcy wywodzący się z niemieckich rodów arystokratycznych. Leo von Harden (John Gilbert) i Ulrich von Elzt (Lars Hanson) przyjaźnią się od dzieciństwa. Kiedy rozpoczyna się film, wracają właśnie z wojska na urlop w rodzinnych stronach. Jak przystało na młodych baronetów, przyjaciele spędzają wolny czas na balach i hulankach. Pewnego wieczoru Leo poznaje piękną niewiastę o imieniu Felicitas. Oboje wpadają sobie w oko i rozpoczynają błyskawiczny, gorący romans. Sielanka zostaje przerwana, kiedy pewnej nocy nakrywa ich w swej sypialni hrabia von Rhaden, mąż Felicitas, o którym "zapomniała" kochankowi powiedzieć. Konkurenci rozstrzygają swój konflikt w pojedynku, który kończy się śmiercią hrabiego. Skutkiem tego Leo zmuszony jest wyjechać na kilka lat do Afryki. Opiekę nad pogrążoną w żałobie wdową powierza swemu przyjacielowi Ulrichowi. Kiedy po kilku latach wygnania powraca, by połączyć się z ukochaną, okazuje się, że ta w międzyczasie ponownie wyszła za mąż... za Ulricha. Leo staje przed trudnym wyborem pomiędzy miłością a lojalnością, a Felicitas wcale nie zamierza ułatwiać mu decyzji.

Symfonia zmysłów to prawdziwa symfonia aktorska. Greta Garbo jako modliszka łapczywie i beznamiętnie konsumująca kolejnych mężczyzn jest fenomenalna. Jej sceny z Johnem Gilbertem wypełnione są zwierzęcym magnetyzmem. Symbolem ich związku może być scena odpalania przez mężczyznę papierosa w ustach kochanki. Ale Felicitas to także cyniczny chłód, który widać jak na dłoni, gdy po śmierci pierwszego męża kobieta z satysfakcją dobiera żałobny welon. Aktorskim kunsztem dorównuje jej Gilbert, tym razem jako targany sprzecznymi namiętnościami, honorowy arystokrata. Nawet nielubiany przeze mnie Lars Hanson, mimo właściwej sobie ekspresyjnej gestykulacji, zalicza w Symfonii udany występ. Co zabawne, między przyjaciółmi również panuje chemia zahaczająca prawie o homoerotyzm. Jako druhowie nie mogą bez siebie żyć, jako konkurenci o względy tej samej kobiety... Powiem tylko, że warto ich zobaczyć w tej sytuacji.

Na oklaski zasługuje także umiejętne budowanie nastroju przez Clarence'a Browna. Znakomicie rozegrana została najlepsza w filmie scena przyłapania Leo i Felicitas przez hrabiego in flagranti. Suspens i późniejsze uczucie wstydu i zażenowania, jakie przeżywa cała trójka, jest podkreślone przez ciekawe i zręcznie zmontowane ujęcia. Pomysłowo wystylizowano również pojedynek między Leo a von Rhadenem, obserwowany z oddalenia tak, że widoczne są tylko profile przeciwników. Reżyser i odpowiedzialny za zdjęcia William Daniels zręcznie posługują się niuansami - sygnały wysyłane przez Garbo swoim kochankom są dyskretne, wymowne i takoż ukazane przez kamerę. To zdumiewające, ile można pokazać, umiejętnie filmując kobietę klękającą w kościele lub zdejmującą przemoczone pantofle przy kominku.

Muszę jednak wytknąć Symfonii zmysłów dwie kwestie. Pierwszą jest postać pastora, który kilkakrotnie usiłuje odwieść Leo od zgubnego dla niego romansu. Czyni to z wyjątkowo niestrawnym patosem i z pozycji moralnej wyższości, którą niezbyt przyjemnie się ogląda. Główną przyczyną jest słaba gra aktorska George'a Fawcetta. Druga sprawa to nazbyt wygodne dla wszystkich zainteresowanych zakończenie filmu. Zwłaszcza końcowy los Felicitas, niejako uprzedmiotowiający tę postać, niezbyt mnie usatysfakcjonował. Choć z drugiej strony doceniam towarzyszącą mu smakowitą ironię.

Symfonia zmysłów to inteligentny melodramat z wieloma zapadającymi w pamięć scenami i wyśmienitą rolą Grety Garbo. Jednocześnie nie sposób zarzucić mu jakichś wyższych ambicji. Po prostu bardzo dobry film w swoim gatunku i niewiele ponadto. 8 gwiazdek będzie jak znalazł.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 29 czerwca 2018

Przygody księcia Achmeda/Die Abenteuer des Prinzen Achmed (1926)

Film o przygodach księcia wyciętego z czarnego papieru

Reżyseria: Lotte Reiniger
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1h 6 min.

Dawno nie było recenzji filmu, który był pierwszym w jakiejś kategorii. Dziś przyszedł czas na Przygody księcia Achmeda - najstarszą zachowaną animację pełnometrażową. Jak na tak wiekowe dzieło, niemiecka produkcja wyróżnia się zarówno sprawną techniką wykonania, jak i wysokimi walorami artystycznymi. Jednym słowem, Niemcy raz jeszcze pokazali klasę.

Film został stworzony techniką animacji wycinankowej. Wycięte z papieru modele postaci i otoczenia zostały ożywione poprzez zmianę ich układu na kolejnych kadrach. Ten typ animacji bazuje na stosunkowo prostym sposobie produkcji, osiągnięto jednak znaczny dynamizm ruchu papierowych postaci. Możemy oglądać pięknie animowane sceny takie jak przemiana łabędzi w olśniewające dziewoje czy też obfitujący w efektowne przemiany i efekty magiczne pojedynek czarodziei.

Kolorystycznie film bazuje na jednolitej czerni dekoracji, bohaterów i potworów poruszających się na kontrastowym, jednobarwnym tle, najczęściej żółtawym lub niebieskim. Sylwetki postaci są bardzo dopracowane, a nawet wysmakowane. Bez trudu można odróżnić postacie nawiązujące do kultury arabskiej, chińskiej czy afrykańskiej. Pomimo ograniczeń kolorystycznych stroje bohaterów są bogato zdobione i oryginalne (radzę zwrócić uwagę na przykład na buty). Dokładność i szczegółowość wykonania poszczególnych wycinanek, których na potrzeby animacji powstało ponad dwieście tysięcy (!!!), jest po prostu niesamowita. Pod względem kinematograficznym Przygody księcia Achmeda są prawdziwym dziełem sztuki.

Fabuła nawiązuje do Opowieści tysiąca i jednej nocy i przedstawia perypetie Achmeda, syna kalifa, który podróżuje po magicznych krainach na latającym rumaku, przeżywając różne przygody. Jego sojusznikami są dysponująca mocą przemiany w ptaka księżniczka Pari Banu, poszukujący swojej lampy Aladyn i dobrotliwa Czarownica z Płonącej Góry. Główny antybohater to złośliwy afrykański czarnoksiężnik, który specjalizuje się we wręczaniu niebezpiecznych podarunków, porywaniu córek władców i innych tego typu psikusach. Oprócz niego pojawia się też sporo różnorodnych potworów stojących na drodze do szczęśliwego zakończenia. Przyznam, że nie przepadam jakoś szczególnie za tego typu baśniowymi historiami. Nie odmówię jednak twórcom pomysłowości i oryginalności, choć sięgnęli po dość modne w tamtych czasach motywy Arabskich Nocy.

Przygody księcia Achmeda są dużym osiągnięciem artystycznym i jednym z prekursorskich dzieł filmu animowanego. Głównie z tego powodu zasługują na uznanie. Jako film sam w sobie, nie był dla mnie jakoś szczególnie zachwycający, choć myślę, że to w dużej mierze efekt osobistych preferencji. Rozważając wszystkie za i przeciw, wystawiam Achmedowi 8 gwiazdek. Myślę, że warto przynajmniej rzucić na niego okiem.

czwartek, 28 czerwca 2018

Moana (1926)

Film o sielskim życiu wyspiarzy.

Reżyseria: Robert J. Flaherty
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 37 min.

Występują: Fa'agase Su'a-Filo, Pe'a, Ta'avale, Tugaita

W dwudziestoleciu międzywojennym wśród antropologów badających zwyczaje tubylczych kultur panowała moda na tak zwaną "obserwację uczestniczącą" - badacz brał czynny udział w życiu obserwowanej społeczności, co dawało mu lepszy wgląd w jej strukturę i obyczaje. Robert J. Flaherty w swoich fabularyzowanych dokumentach etnograficznych poszedł nawet krok dalej. Nie tylko prowadził "obserwacje uczestniczące", ale na potrzeby swych filmów kreował wydarzenia i odtwarzał zwyczaje tubylców, które poszły w zapomnienie po przyjęciu przez nich kultury europejskiej. W ten sposób powstał na przykład wyśmienity Nanuk z Północy opowiadający o życiu kanadyjskich Inuitów. W 1926 roku Flaherty opublikował tworzony przez ponad dwa lata film o życiu Samoańczyków zatytułowany Moana (od imienia jednego z bohaterów). Podczas jego przygotowania twórca z rodziną prawie przez dwa lata mieszkał na wyspie Savai'i.

Dokument przybliża widzowi życie Polinezyjczyków na przykładzie mieszkańców wioski położonej na wybrzeżu wyspy. Obserwujemy ich przy codziennych czynnościach takich jak obróbka korzeni taro, łowienie ryb czy też przygotowanie z roślinnych włókien tkaniny do wyrobu odzieży. Samoańczycy jawią się jako ludzie weseli i dość beztroscy. Żyją w przyjaznym klimacie, nie mają trudności ze zdobyciem pożywienia, a los najwyraźniej nie traktuje ich zbyt surowo. Bohaterowie Moany występują w tradycyjnych samoańskich strojach (kobiety chodzą z odkrytymi piersiami), co jest rezultatem prośby reżysera. W rzeczywistości w latach dwudziestych nosili się już po europejsku.

Widoczne są starania Flaherty'ego, aby zawrzeć w filmie jak najwięcej obrazów unikalnych dla życia na tropikalnej wyspie. Wrażenie robi na przykład scena wspinaczki młodego chłopca na dziesięciometrowy pień plamy, żeby z jej szczytu postrącać kokosy. Inne niezwykłe ujęcie to polowanie grupy Samoańczyków na wielkiego żółwia morskiego, który później posłuży na zupę dla całej osady. Dużo miejsca poświęcono także rytuałowi wejścia młodego Polinezyjczyka w dorosłość, co wiązało się z wykonaniem na jego ciele specjalnego tatuażu oraz odtańczeniu rytualnego tańca. Obserwowanie pracy mistrza tatuażu jest fascynujące, jednak również w tym przypadku Flaherty sięgnął po zarzucony już zwyczaj. Nakłonienie młodego mężczyzny do wytatuowania się kosztowało ponoć reżysera niezła sumkę.

Moana jest dokumentem interesującym, ale momentami zanadto się ciągnie. Reżyserowi brakuje krytycznego oka montażysty. Odnosi się wrażenie, że był zbyt przywiązany do swych zdjęć, żeby odrobinę skrócić co monotonniejsze ujęcia. Druga problematyczna kwestia to sielankowa wizja życia Samoańczyków. Nie oceniam tu jej prawdziwości, ale siłą rzeczy opowieść o Moanie jest mniej intrygująca od relacji z walki człowieka ze srogą naturą, jaką obserwowaliśmy w Nanuku z Północy. Moana przedstawia raczej świat harmonii - Samoańczycy mają pod ręką wszystko, czego im potrzeba do szczęścia, a jednocześnie jawią się jako ludzie o dość nieskomplikowanych potrzebach. Trzeba zaznaczyć, że Flaherty interesuje się głównie kulturą materialną tubylców, natomiast pomija zupełnie kwestię duchowości. Taki już jego urok.

Na marginesie dodam, że było mi dane oglądać odrestaurowaną wersję tego filmu, do której córka reżysera dograła ścieżkę dźwiękową wraz z odgłosami natury i tradycyjną muzyką Samoańczyków. Bardzo wzbogaca i uatrakcyjnia to film. Tym niemniej nie uwzględniam dźwięku przy ocenie filmu, ponieważ nie było go w oryginalnej wersji.

Moanę oglądało się ciężej niż Nanuka, tym niemniej film zawiera wiele interesującego materiału o świecie, który odszedł już w przeszłość. Wystawiam mu 7 gwiazdek. Warto obejrzeć, choć w niektórych momentach trzeba uzbroić się w cierpliwość.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 26 czerwca 2018

Cyganeria/La Bohéme (1926)

Film o głodujących artystach.

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 33 min.

Występują: Lillian Gish, John Gilbert, Renée Adorée, Roy D'Arcy, George Hassell

Manipulujący uczuciami widza melodramat stworzony na podstawie opery. W rolach głównych król i królowa Hollywood. Brzmi jak przepis na kicz i Cyganeria niebezpiecznie zbliża się do jego granicy. Ale jej nie przekracza. Magicznym składnikiem, który sprawił, że film zaliczyć można do udanych, jest reżyseria Kinga Vidora. Twórca ten już po raz drugi (po Wielkiej paradzie) bierze na warsztat niełatwy materiał i wyciąga z niego to, co najlepsze. Pomaga mu w tym plejada znakomitych aktorów.

Film zabiera nas w świat paryskiej cyganerii - biedujących artystów, którzy z trudem ciułają grosz do grosza na czynsz. Sprawy przyziemne niezbyt ich interesują. Najważniejsza jest sztuka. Skromne mieszkanko w paryskiej kamienicy zajmuje czterech takich ludzi sztuki. Rodolphe jest dramatopisarzem zarabiającym na życie poprzez pisanie sentymentalnych opowiadań do pisma dla hodowców zwierząt. Marcel to malarz, Schaunard jest muzykiem a Colline molem książkowym. Mężczyźni są dokarmiani przez dziewczynę Marcela - Musette, utrzymującą się z bliskich kontaktów z bogatymi mężczyznami. Rodolphe zaprzyjaźnia się z mieszkającą w sąsiednim pokoiku Mimi, nieśmiałą, skromną hafciarką. Ich przyjaźń wkrótce staje się czymś więcej, jednak wybuchowy charakter Rodolphe'a oraz wizyty składane Mimi przez próbującego ją uwieść wicehrabiego Paula wywołują częste spięcia. Mimo to dziewczyna postanawia za wszelką cenę pomóc ukochanemu napisać i opublikować sztukę, nawet za cenę własnego szczęścia i zdrowia.

Cyganeria jest filmem bardzo umiejętnie łączącym sceny komediowe z poważnymi. Pierwsza połowa filmu utrzymana jest w klimacie sielanki. Obserwujemy rozmaite perypetie i rozrywki bohaterów, którzy mimo nędzy potrafią cieszyć się życiem i żyją ze sobą w prawdziwej przyjaźni. Bardzo dobrze zaaranżowane są romantyczne momenty pomiędzy Mimi a Rodolphem, poczynając od sceny, gdy wyłamuje on nogę z fotela, aby napalić w piecu i pozwolić przemarzniętej dziewczynie się rozgrzać, poprzez piknik nad jeziorem, kiedy zaczynają romans, aż do późniejszych mocnych scen zazdrości i kłótni. Im bliżej końca filmu, tym klimat robi się poważniejszy. Vidor zastosował sprytny zabieg, najpierw poświęcając bohaterom odpowiednio dużo czasu i sympatycznych obrazów, żebyśmy zdążyli ich polubić, później natomiast wplątuje ich w nie lada tarapaty. Jest to rozwiązanie bardzo podobne do wykorzystanego w Wielkiej paradzie i jak widać równie dobrze sprawdza się w filmie o całkowicie odmiennej tematyce.

Film wciąga również dzięki świetnej obsadzie. Gilbert jest absolutnie przekonujący w roli zapalczywego, wrażliwego, ale skupionego przede wszystkim na sobie pisarza. Partnerująca mu Lillian Gish gra swoją specjalność - dziewczynę delikatną, skłonną do poświęceń, prawdziwą męczennicę miłości. Kiedy jest wesoła i radosna, przyjemnie na nią patrzeć. Gdy krucha i wycieńczona błąka się po ulicach, próbując dotrzeć na spotkanie z ukochanym, wzbudza szczerą litość. Jej postać jest całkowicie altruistyczna, a ponoszone przez nią poświęcenia zostały przez reżysera wykorzystane jako bezlitosny wyciskacz łez. Gish odnotowała wcześniej serię znakomitych występów w filmach D.W. Griffitha, jednak Mimi to chyba jej najlepsza jak dotąd kreacja. Co ważne, pomiędzy wykonawcami głównych ról czuć dobrą chemię. Oprócz Gish i Gilberta w roli kochanków połączonych trudną miłością w Cyganerii występują świetni aktorzy drugoplanowi: Renée Adorée jako kurtyzana o złotym sercu, Roy D'Arcy jako arystokrata-kobieciarz z szelmowskim uśmiechem i Karl Dane w roli poczciwego dozorcy. Przyjemnie się ogląda taką obsadę złożoną z oryginalnych osobowości aktorskich.

Cyganeria to bardzo dobry film ze świetnym aktorstwem i wciągającą fabułą. Mocno melodramatyczna końcówka filmu może być nieco męcząca, chociaż w moim odczuciu reżyser odrobił zadanie domowe. Podczas finału widz jest na tyle zżyty z bohaterami, że ich dramatyczne decyzje są zrozumiałe i mogą rzeczywiście wzruszać. Mają na to także wpływ znakomite role Gish i Gilberta. Wystawiam filmowi Vidora zasłużone 8 gwiazdek. Jeśli macie ochotę na dobry niemy melodramat, warto sięgnąć właśnie po Cyganerię.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Ménilmontant (1926)

Film o impresji. Takiej jesiennej.

Reżyseria: Dmitrij Kirsanoff
Kraj: Francja
Czas trwania: 38 min.

Występują: Nadia Sibirska, Yolande Beaulieu, Guy Belmont

Mało jest na mojej liście filmów krótkometrażowych. Gdybym chciał je uwzględniać na zasadach podobnych jak pełnometrażówki, obawiam się, że projekt Chronofilmoteki rozrósłby się do rozmiarów niemożliwych do ogarnięcia. Dlatego pozostawiłem jedynie te najważniejsze. Wśród nich Ménilmontant, niepozorny film nazwany od ubogiej dzielnicy Paryża, w której rozgrywa się akcja. Film pozbawiony plansz tekstowych i klasycznej narracji, opowiadający obrazami. Do tego okraszony niepokojącą muzyką opartą na nieśmiałych smyczkach, harfie i pobrzękującym z rzadka pianinie. Ménilmontant jest zupełnie niepodobny do współczesnego mu kina.

Film otwiera niezwykle brutalna scena mordu dwójki małżonków za pomocą siekiery. Nie poznajemy tożsamości, motywów ani dalszych losów mordercy. Ten koniec jest po prostu początkiem dorosłości kogoś innego. Ofiary morderstwa pozostawiają po sobie dwie córki. W jakiś czas po pogrzebie dziewczęta wyjeżdżają do Paryża, gdzie mieszkają w nędznych warunkach, utrzymując się z produkcji sztucznych bukietów. Wkrótce obie zaczynają rywalizować o względy paryskiego ulicznika, który najpierw wykorzystuje młodszą z sióstr, a następnie porzuca ją dla starszej. Dalsze losy tego trójkąta wypełniają kolejne sceny filmu.

Ménilmontant w sposób niepowtarzalny opowiada swoją historię obrazami. Przerażająca scena morderstwa zestawiona jest z szokujących ujęć częściowo kręconych z ręki, zbliżeniach na przerażone twarze, narzędzie zbrodni, splątane w szamotaninie ciała. Atmosfera jest iście upiorna, od technicznej strony przypomina pamiętną scenę na karuzeli z Wiernego serca. Późniejszy ponury klimat żałoby budowany jest poprzez zdjęcia późnojesiennej przyrody - bezlistnych drzew, zwiędłych kwiatów na grobach, błota. Inny przykład: wrażenie zagubienia sióstr w wielkim mieście udziela się widzowi dzięki obrazowi z perspektywy pierwszej osoby - wahania kamery gwałtownie rozglądającej się na boki wskazują na kompletną dezorientację w miejskim chaosie.

Film całkowicie obywa się bez napisów, radząc sobie z budowaniem atmosfery tylko przy pomocy montażu i zdjęć. Ukoronowaniem tej techniki są dwie genialne sceny. W pierwszej młodsza siostra rozważa samobójstwo poprzez skok do Sekwany, w drugiej mężczyzna na parkowej ławce dzieli się z nią posiłkiem. Choć nie pada ani jedno słowo, sceny są wręcz przepełnione silnymi emocjami. Duża w tym zasługa Nadii Sibirskiej (prywatnie żony reżysera), która wcieliła się w postać młodszej z sióstr. Aktorka jest w roli zagubionej dziewczyny niezwykle wrażliwa i delikatna. Współczucie dla jej ciężkiego losu przychodzi właściwie naturalnie.

Trudno jednoznacznie określić tematykę filmu tak poetyckiego jak Ménilmontant. Można go postrzegać jako obrazek z życia francuskich dzielnic nędzy, studium psychiki młodej kobiety albo po prostu niezwykły eksperyment narracyjny. Istotne jest to, że film znakomicie broni się w każdym z tych ujęć. Jest to fantastyczny przykład, jak wiele można osiągnąć dzięki umiejętnemu montażowi i doborowi odpowiednich rekwizytów oraz lokacji. Zdecydowanie warto sprawdzić ten krótki obraz, wyłamujący się ze wszelkich schematów, jako przykład możliwości oferowanych przez film jako medium. Oceniam go na 9 gwiazdek. Warto.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 24 czerwca 2018

Faust (1926)

Film o diable, który chciał wygrać zakład.

Reżyseria: F.W. Murnau
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1h 46 min.

Występują: Gösta Ekman, Emil Jannings, Camilla Horn, Frida Richard, Wilhelm Dieterle, Yvette Guilbert

Kiedy Fritz Lang wziął na warsztat klasyk germańskiej literatury, efektem były genialne Nibelungi. Friderich Wilhelm Murnau postanowił pójść w jego ślady i w roku 1926 nakręcił adaptację Fausta. Efekt nie jest tak piorunujący, jak w przypadku dzieła Langa. Być może ma tu coś do rzeczy fakt, że podczas postprodukcji filmu Murnau jedną nogą był już w Hollywood (wyjechał jeszcze przed premierą). Nie znaczy to, że film jest zły. Po prostu daleko mu do ekspresjonistycznej pierwszej ligi.

Fabuła Fausta czerpie zarówno z legendy ludowej o tym bohaterze, jak i z dramatu Goethego. Tytułowa postać, sędziwy alchemik, staje się obiektem zakładu pomiędzy pewnym archaniołem a Mefistofelesem. Diabeł utrzymuje, że jest w stanie sprowadzić mężczyznę na złą drogę, a w razie zwycięstwa ma otrzymać władzę nad światem. Sprowadzenie Fausta na manowce wydaje się niezbyt trudne. Diabeł najpierw mydli mu oczy niedoskonałym darem uzdrawiania, później zaś kusi przywróceniem młodości i wdziękami kobiet. Ostatecznym wyzwaniem jest zdobycie dla Fausta miłości niewinnej Gretchen, co ściąga na nią i jej rodzinę lawinę nieszczęść.

Faustowi do zarzucenia mam dwie rzeczy. Pierwszą jest pewna niejasność fabuły. Warunki zwycięstwa Mefistofelesa w zakładzie są nieczytelne. Kilkakrotnie zdaje się oczywiste, że wygrał, a jednak historia alchemika i diable zabiegi wokół niego toczą się dalej. W dodatku Mefistofeles ma osobowość mitologicznego trickstera, któremu bardziej zależy na płataniu okrutnych figli, niż na zdobywaniu dusz grzeszników. Na to przynajmniej wskazują jego działania, często destrukcyjne dla sprawy wielkiego zakładu. Ostateczne rozwiązanie tej kwestii również mocno mnie zawiodło.

Drugi problem to kiepska obsada głównej roli. Gösta Ekman jest drewnianym i nieciekawym Faustem, bardziej kukiełką realizującą kolejne punkty scenariusza niż człowiekiem z krwi i kości. Jego bohater przez cały film niczego nie osiąga własnymi siłami. Albo ponosi porażki, albo dostaje wszystko podane na diablej tacy. Ekman nie zdołał wyciągnąć niczego z tej niewątpliwie trudnej roli. Szkoda, że Murnau nie dał szansy komuś pokroju Conrada Veidta. Na szczęście inni aktorzy lepiej wywiązali się ze swoich zadań. W kolejnym już filmie znakomitą rolę odnotowuje Emil Jannings, tym razem jako Mefistofeles. Niemiec jest aktorem wszechstronnym, pomysłowym i dysponującym magnetyczną osobowością. Jego diabeł jest zarazem śmieszny, pociągający i niebezpieczny. W trakcie filmu kilkakrotnie zmienia kostiumy, ale humorystycznym znakiem rozpoznawczym jest wystający spod szat ogon. Dobrze spisuje się także Camilla Horn jako Gretchen, bardzo wiarygodna w końcowych, mocno nieprzyjemnych scenach filmu.

Scenografia i zdjęcia oferują to, co ekspresjonizm miał najlepszego do zaproponowania. Murnau i odpowiedzialny za zdjęcia Carl Hoffmann umiejętnie grają światłem, budując atmosferę niesamowitości i grozy. Film chętnie korzysta także z efektów specjalnych obejmujących przede wszystkim rozmaite sztuczki z ogniem oraz animowane wstawki. Wszystko to uzupełniają utrzymane w średniowiecznym klimacie dekoracje. Dzięki połączeniu tych elementów otrzymaliśmy tak pamiętne sceny jak sędziwego Fausta wrzucającego do ognia swój alchemiczny księgozbiór, czy też przyzwanie (w otoczce rodem z horroru) po raz pierwszy Mefistofelesa. 

Faust mimo swych zalet nie jest najlepszym z dzieł niemieckiego ekspresjonizmu. Robi wrażenie nieco martwej inscenizacji, a nie opowieści o prawdziwych ludziach i ich dylematach. Jednym słowem zabrakło mu duszy. Z drugiej strony warto go zobaczyć dla kreacji Janningsa, a także dla bardzo nowatorskich jak na te czasy efektów specjalnych. Jest ciekawym przeżyciem intelektualnym, jednak nie udało mu się wzbudzić we mnie emocji. Dlatego Faust otrzymuje 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 23 czerwca 2018

Szkarłatna litera/The Scarlet Letter (1926)

Film o kochance pastora

Reżyseria: Victor Sjöström
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 37 min.

Występują: Lillian Gish, Lars Hanson, Henry B. Walthall, Karl Dane, William H. Tooker, Marcelle Corday

Już w filmach ze szwedzkiego etapu kariery Victora Sjöströma widać było fascynację tego reżysera melodramatami D.W. Griffitha. Jego Furman śmierci zawierał nawet przeróbkę sceny kulminacyjnej ze Złamanej lilii. Kolejnym krokiem w realizacji przez reżysera swego upodobania jest Szkarłatna litera - melodramat wykorzystujący zabiegi fabularne typowe dla filmów Griffitha, no i angażujący do głównej roli jego muzę Lillian Gish. Efekt końcowy to po griffithowsku egzaltowany wyciskacz łez skupiony na konfrontacji łamiących obyczajowe normy bohaterów z konformistyczną tłuszczą. Sjöström nie zauważył, albo miał w nosie, że tego typu filmy wyszły z mody kilka lat wcześniej. Szkarłatna litera i tak osiągnęła sukces kasowy. A artystyczny? Z tym jest gorzej.

Film jest adaptacją "Wielkiej Amerykańskiej Powieści" Nathaniela Hawthorne'a opowiadającej o życiu purytańskich kolonistów w XVII-wiecznym Massachussetts. Niewielka społeczność religijnych fanatyków ma charakter totalitarny. Moralność każdego z mieszkańców podlega nieustannej kontroli społecznej, a nieprzystojne zachowania są surowo karane. Duchowym przywódcą kolonistów jest znany z płomiennych kazań pastor Arthur Dimmesdale. Rolę czarnej owcy odgrywa natomiast młoda Hester Prynne, która niewiele sobie robi z drakońskich reguł społeczności. Na początku filmu zostaje na przykład zakuta w dyby za "bieganie i skakanie w niedzielę". Między Arthurem a Hester rodzi się nić sympatii, która w końcu przeradza się w potajemny romans. Dziewczyna nie może jednak poślubić pastora, ponieważ skrywa kłopotliwą tajemnicę - przed wyjazdem z Anglii wyszła za pewnego lekarza, który wkrótce potem zaginął. W wyniku romansu Hester zachodzi w ciążę i rodzi córkę. Chcąc chronić reputację Arthura, odmawia ujawnienia tożsamości ojca dziecka i zostaje skazana na noszenie na odzieniu szkarłatnej litery A, świadczącej o grzechu cudzołóstwa. Pomimo dyskretnego wsparcia pastora, Hester i jej córka stają się pariasami purytańskiej społeczności. Natomiast sam Arthur walczy z dręczącymi go wyrzutami sumienia. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, kiedy w kolonii pojawia się odnaleziony po latach mąż Hester.

Szkarłatna litera zabiera nas do świata, który dawno odszedł w przeszłość, za co Bogu niech będą dzięki. Trudno powiedzieć, na ile wiernie film oddaje rzeczywiste obyczaje purytanów z Massachussetts, ale hipokryzja kolonistów i ich religijny zapał są wręcz groteskowe. Każda osoba choć trochę wyłamująca się poza schemat religijnego konformizmu jest bezlitośnie piętnowana. Purytanie roszczą sobie nawet prawo do dysponowania dziećmi obywateli, których uważają za niemoralnych. Postawa głównych bohaterów żyjących w tych warunkach jest dość niewiarygodna. Trudno uwierzyć, że wykpiwana i znienawidzona Hester dopiero po wielu latach upokorzeń wpadła na pomysł opuszczenia kolonii. Postawa Arthura - egzaltowanego obłudnika pouczającego o moralności i wyznaczającego grzesznikom kary, a jednocześnie ukrywającego fakt posiadania nieślubnego dziecka... cóż, nie jest to zachowanie niespotykane, ale wyrzuty sumienia tego człowieka i jego końcowy los jakoś nie wzbudziły mego współczucia. Patrząc na to z feministycznego punktu widzenia, film robi większego cierpiętnika ze zbierającego niezasłużone laury mężczyzny, niż z cierpiącej katusze kobiety, której poświęcenie mu to umożliwia.

Jak wspominałem, Sjöström zaangażował do głównej roli Lillian Gish. Aktorka prezentuje się w Szkarłatnej literze mniej teatralnie niż w produkcjach Griffitha. Unika gestykulacji i gra głównie twarzą. Nie schodzi poniżej swego standardowego poziomu, jednak nie jest to jej najlepsza rola. Arthur grany jest przez Szweda Larsa Hansona, którego ostatnio oglądaliśmy w filmie Gdy zmysły grają w roli... upadłego księdza. W Literze gra właściwie tak samo jak w tamtym filmie, wypełniając niemal każdą scenę egzaltacją i kabotyństwem, które swój szczyt osiąga w niedorzecznym finale filmu. Tak, hansonowy pastor zdecydowanie nie przypadł mi do gustu, chociaż może taka była koncepcja tej postaci.

Aspekty realizacyjne Szkarłatnej litery stoją na wysokim poziomie. Na pochwałę zasługują zarówno kostiumy, jak i dobór charakterystycznych aktorów drugoplanowych. Jeśli chodzi o zdjęcia, Sjöström chętnie korzysta z ruchliwej kamery i zapewnia właściwą sobie przejrzystość narracji. To kolejny jego film po Tym, którego biją po twarzy, w którym niewątpliwy talent reżyserski marnuje się poprzez nie najlepszą fabułę. Albo może scenariusze wybierane przez Sjöströma po prostu nie odpowiadają moim gustom? W każdym razie nie polecam Szkarłatnej litery - przykładu nieco tandetnego melodramatyzmu i jednostronnego obrazu wyjątkowo paskudnej społeczności. Film otrzymuje 6 gwiazdek. Można obejrzeć, ale nie mówcie, że nie ostrzegałem.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 22 czerwca 2018

Chronometry - nagrody blogowe (rok 1925)

Rok 1925 był dobrym rokiem dla kina amerykańskiego. Duża w tym zasługa bardzo aktywnej wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer, która wypuściła kilka kasowych hitów. Na wielką gwiazdę Hollywood wyrósł Lon Chaney - aktor w średnim wieku specjalizujący się w rolach bohaterów zdeformowanych fizycznie i psychicznie. W Europie Zachodniej nie działo się zbyt wiele ciekawego, przycichła zwłaszcza aktywność kina niemieckiego. Za to w Związku Radzieckim byliśmy świadkami narodzin nowego geniusza filmu w osobie młodego Sergieja Eisensteina. Średnia ocen za ten rok wyniosła 7,6 - bardzo dobry wynik.

Najlepsza kinematografia
(kategoria obejmuje zdjęcia, montaż i efekty specjalne)
Nominowani: 
Ben-Hur - za trzymający w napięciu montaż bitwy morskiej i absolutnie genialny wyścig rydwanów. I jeszcze za fragmenty w Technicolorze.
Pancernik Potiomkin - za rozkładającą na emocjonalne łopatki kompozycję masakry na gigantycznych portowych schodach.
Strajk - za nowatorską technikę montażu z wykorzystaniem zbliżeń na twarze i wszędobylską kamerę zabierającą widza za kulisy małej rewolucji.
Szczęśliwa siódemka - za efektowną realizację scen pościgu sfory panien młodych za niefortunnym narzeczonym.
Varieté - za ciekawe zdjęcia z perspektywy cyrkowych akrobatów.
Zaginiony świat - za pomysłowe sceny z dinozaurami.


O zwycięstwo w tej kategorii rywalizowały głównie dwa filmy radzieckie oraz Ben-Hur. Każdy z nich cechuje się najwyższej klasy montażem. Filmy Eisensteina reprezentują teorię tak zwanego montażu intelektualnego, natomiast obraz amerykański to kapitalne sekwencje akcji. Wybór był trudny. Ostatecznie Srebrny Chronometr otrzymuje Pancernik Potiomkin za maskarę na odeskich schodach - scenę kojarzoną chyba przez każdego miłośnika kina.

Najlepsza scenografia
(kategoria obejmuje również kostiumy)

Nominowani:
Ben-Hur - za oddane z niesamowitym rozmachem realia starożytnej Jerozolimy i Antiochii. 
Gorączka złota - za stworzenie przekonującej atmosfery światka alaskańskich poszukiwaczy złota.
Pancernik Potiomkin - za połączenie realizmu i symbolizmu w przygotowaniu do zdjęć tytułowego statku oraz plenerów w Odessie.
Upiór w operze - za imponujący wystrój gmachu Opery Paryskiej i nie mniej pompatyczne kostiumy. 
Wielka parada - za ponure obrazy pól bitwy w wojnie pozycyjnej. 


Każda z nominacji za scenografię znalazła się w tym gronie z odmiennego powodu. Upiór w operze zbudował w studio pełen przepychu plan zdjęciowy. Wielka parada to przykład umiejętnej aranżacji dość prozaicznych plenerów. Gorączka złota i Potiomkin wykorzystały scenografię do stworzenia scen-symboli. Nic jednak nie przebije rozmachu laureata. Srebrny Chronometr otrzymuje film Ben-Hur, który wykorzystuje tysiące kostiumów, rekwizytów, budowli i pojazdów, aby stworzyć wiarygodne otoczenie imitujące Antyk.

Najlepszy scenariusz


Nominowani:
Harry Behn - Wielka parada - za oryginalne podejście do antywojennego przekazu.
Elliott J. Clawson i Raymond L. Schrock - Upiór w operze - za pomysłową fabułę łączącą melodramat z filmem grozy. 
Carl Theodor Dreyer i Svend Rindom - Będziesz szanował żonę swoją - za wrażliwe i bezstronne podejście do tematu kryzysu rodzinnego.
Julien Josephson - Wachlarz Lady Windermere - za przełożenie dramatu Oscara Wilde'a na język kina niemego.
Erich von Stroheim i Benjamin Glazer - Wesoła wdówka -
za napisanie operetki Lehara od nowa przy wykorzystaniu pokładów smakowitej ironii.

Wspólną cechą wyróżnionych scenariuszy jest niestandardowe podejście do poruszanych w nich problemów. Na przykład Wielka parada posługuje się kontrastem pomiędzy wiejską sielanką a brutalnością frontu, a Będziesz szanował żonę swoją głęboko humanizuje postać, która początkowo wydaje się niepoprawnym draniem. Natomiast Srebrny Chronometr otrzymują Erich von Stroheim i Benjamin Glazer za scenariusz do Wesołej wdówki przedstawiający operetkowy klasyk w mocno spersonalizowanym, satyrycznym ujęciu.

Najlepsza aktorka

Nominowane:
Renée Adorée - Wielka parada - za słodycz i urok prostej francuskiej wieśniaczki.
Lya de Putti Varieté - za jedną z pierwszych femme fatale w historii kina.
Mae McAvoy - Wachlarz Lady Windermere - za kobiecą wrażliwość wyrażoną wyjątkowo subtelnymi środkami artystycznymi.
Mae Murray - Wesoła wdówka - za postać cechującą się godną pochwały asertywnością.
Mathilde Nielsen - Będziesz szanował żonę swoją -
za oryginalną rolę mądrej staruszki.  
Irene Rich - Wachlarz Lady Windermere - za przekonującą kreację wyjątkowo złożonej bohaterki.

Sporo było w roku 1925 wyróżniających się ról kobiecych. Subtelnością zaskoczyły obie odtwórczynie głównych ról w Wachlarzu Lady Windermere. Bardzo dobrą kreację o wydźwięku feministycznym stworzyła Mae Murray. Srebrny Chronometr otrzymuje jednak Renée Adorée za bardziej klasyczną rolę w Wielkiej paradzie. Francuzka wykazała się niezwykłym wdziękiem w tej zapadającej w pamięć romantycznej kreacji.

Najlepszy aktor

Nominowani:
Francis X. Bushman - Ben-Hur - za rolę zimnego jak lód centuriona w charakterystycznym hełmie.
Lon Chaney - Niesamowita trójka - za kreację nękanego wyrzutami sumienia przywódcy gangu (i brzuchomówcy).
Lon Chaney - Upiór w operze - za całkowite zdominowanie filmu za pomocą pantomimy i upiornej charakteryzacji.
John Gilbert - Wesoła wdówka -
za wybicie się na czoło rankingu hollywoodzkich dandysów przy pomocy całkiem zniuansowanej roli.
Emil Jannings - Varieté - za przekonujące przedstawienie dylematów człowieka nękanego konsekwencjami własnych wyborów.
Johannes Mayer - Będziesz szanował żonę swoją - za ciekawą kreację domowego tyrana, który w głębi zachował pozytywne cechy.

W tej kategorii rywalizacja rozgrywała się tak naprawdę pomiędzy trzema aktorami. Emil Jannings ponownie wcielił się w postać zwykłego człowieka tracącego kontrolę nad własnym życiem. Brzmi podobnie do jego roli w Portierze, a jednak postać w Varieté jest zupełnie inna. John Gilbert wyrasta na gwiazdora specjalizującego się w rolach kobiecych bożyszcz. Nie zmienia to faktu, iż jest aktorem bardzo utalentowanym. Srebrny Chronometr otrzymuje jednak człowiek, który wyróżnił się aż w dwóch obrazach - Lon Chaney. Nagroda zostaje przyznana za film Niesamowita trójka, w którym kreacja Chaneya jako targanego skrupułami gangstera jest subtelniejsza od krzykliwego, choć równie ciekawego psychologicznie Upiora w operze.

Najlepszy reżyser

Nominowani:
Charlie Chaplin - Gorączka złota - za genialne w swym tragikomizmie obrazy głodujących poszukiwaczy złota.
Carl Theodor Dreyer -
Będziesz szanował żonę swoją - za interesujące przedstawienie kryzysu małżeńskiego za pomocą nieskomplikowanych środków przekazu. 
Sergiej Eisenstein - Pancernik Potiomkin - za umiejętność tworzenia zapadających w pamięć scen-symboli.
Sergiej Eisenstein - Strajk - za pionierską technikę manipulacji emocjami widza przy wykorzystaniu montażu i aktorów charakterystycznych.
Ernst Lubitsch - Wachlarz Lady Windermere - za delikatność, ulotność i subtelność nie mającą sobie równych.
Erich von Stroheim - Wesoła wdówka - za wyśmiewanie ludzkich przywar w niepowtarzalnym, cynicznym stylu.  

Nominacje w kategorii reżyserów to połączenie starego z nowym. Bardzo dobre filmy nakręcili tacy weterani kina jak Charlie Chaplin i Erich von Stroheim. Coraz jaśniej świeci gwiazda Ernsta Lubitscha, który udowodnił, że filmy nieme mogą być niezwykle wyrafinowanym środkiem przekazu. Najwyższe laury zgarnia jednak młody debiutant ze Związku Radzieckiego, który wkroczył na scenę światowego kina aż dwoma filmami. Srebrny Chronometr otrzymuje zatem Sergiej Eisenstein za Strajk. Pierwszy film i od razu przełomowe rozwiązania kinematograficzne, które odmienią kino. Aż trudno w to uwierzyć.

Najlepszy film

Nominowani:
Ben-Hur - za epickie widowisko przybliżające nam czasy Jezusa i Cesarstwa Rzymskiego.
Gorączka złota - za prawdziwy klejnot w historii kina, w krzywym zwierciadle przedstawiający trudy życia w ekstremalnych warunkach.
Strajk - za poruszenie widza brutalnymi warunkami życia w carskiej Rosji.
Wesoła wdówka - za zapadające w pamięć satyryczne ukazanie świata wyższych sfer. 
Wielka parada - za niezwykłą koncepcję skontrastowania sielanki z grozą frontu. 


Było w czym wybierać i dlatego nominowane filmy są bardzo różnorodne. Mamy wśród nich znakomite kino rozrywkowe w postaci Ben-Hura i Wesołej wdówki. Mamy dzieła propagandowe - Strajk oraz Wielką paradę. Rywalizacja była wyrównana i każdy z nich równie dobrze mógł otrzymać główny laur. Wszystkich pogodził jednak Charlie Chaplin. Złoty Chronometr otrzymuje film Gorączka złota - legendarne dzieło niemej komedii. Zwyciężył, gdyż pomimo mroźnej scenerii wniósł do kinematografii najwięcej ciepła i po prostu oglądało się go najprzyjemniej spośród nominatów.

czwartek, 21 czerwca 2018

Generał/The General (1926)

Film o maszyniście i jego lokomotywie

Reżyseria: Clyde Bruckman i Buster Keaton
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 16 min.

Wystepują: Buster Keaton, Marion Mack, Glen Cavender

Buster Keaton kochał pociągi i pasjonował się historią kolejnictwa. Jego pasja wzbogaciła o ciekawe sceny film Rozkosze gościnności, a w przypadku Generała Keaton poszedł już na całego. Lokomotywa, wagony, tory, zwrotnice - wokół nich kręci się cała fabuła filmu, którego centralną częścią są dwa niezwykłe pościgi na torach. Generał był pierwotnie krytykowany z powodu odejścia przez Bustera od swojej zwyczajowej konwencji. Mało w nim humoru, dużo natomiast akcji i numerów kaskaderskich. Z dzisiejszej perspektywy trudno nie pochwalić decyzji komika. Keaton włożył w Generała dużo serca, co zdecydowanie rzutuje na końcowy efekt.

Film rozgrywa się w początkowej fazie wojny secesyjnej. Bohaterem jest maszynista Johnnie Gray, który nie zostaje przyjęty do armii Konfederatów, ponieważ komisja poborowa uznaje, że będzie bardziej przydatny na dotychczasowym stanowisku. Jego sympatia Annabelle podejrzewa Johnniego o tchórzostwo i zrywa z nim. Maszynista będzie miał jednak okazję wykazać się odwagą. Jego pociąg (noszący tytułowe imię Generał) zostaje uprowadzony przez szpiegów Unii. Co gorsza na jego pokładzie przez przypadek znajduje się Annabelle. Johnnie rusza w pościg drugą lokomotywą. Pełnej niezwykłych przygód pogoni i drodze powrotnej poświęcona jest dalsza część filmu.

Zupełnie nie rozumiem, jak współcześni Generałowi krytycy mogli zarzucać mu monotonność. Owszem, większą część filmu stanowi jazda pociągiem, ale to, co wyczyniają Johnnie i jego adwersarze, jest doprawdy nieprzeciętne. Keaton zawarł w Generale niesamowitą ilość pomysłowych manewrów, przy użyciu których parowozy ścigają się, bądź usiłują zgubić pogoń. Do najefektowniejszych należy katastrofa mostu kolejowego, ale mamy też wykolejenia, ostrzał artyleryjski, różnorodne manipulacje zwrotnicami i inne pułapki. Do tego Keaton nie byłby sobą, gdyby nie popisywał się sztuczkami kaskaderskimi. Biega więc po pędzącym pociągu, zwisa z niego, zeskakuje, wspina się, odczepia wagony. Generał wyróżnia się pomysłowymi ujęciami kamery i chętnie korzysta z podkręcającego napięcie montażu równoległego. Nie wątpię, że komponowanie filmu było dla aktora i reżysera w jednej osobie znakomitą zabawą. Zapewne dlatego znacznie przekroczył budżet, co skutkowało finansowym niepowodzeniem filmu.

Generał to także nieprzeciętne dekoracje. Jako plenery wykorzystano niemodernizowane linie kolejowe w stanie Oregon. Występujące w filmie pociągi są oryginalnymi maszynami używanymi w czasach wojny secesyjnej. Z tej epoki pochodzi także broń i mundury aktorów. Do kilku scen Keaton zaangażował duże grupy statystów odgrywających role żołnierzy Północy i Południa. Jego dbałość o szczegóły (zapewne wynikająca w dużej mierze z kolejarskiego hobby) jest doprawdy godna podziwu.

Aktorsko Generał jest chyba największym osiągnięciem Bustera, któremu ograniczenie elementów komediowych wyszło na zdrowie. Johnnie Gray prezentuje się jako zdeterminowany, przedsiębiorczy człowiek pragnący odzyskać ukochany parowóz oraz uznanie w oczach byłej narzeczonej. Widać tu pochwałę amerykańskiego indywidualizmu. Sama fabuła nie jest szczególnie skomplikowana, chociaż oparto ją na prawdziwej historii z czasów wojny secesyjnej. Grunt że scenariusz dostarcza odpowiedniego podłoża do popisów pociągu i jego maszynisty. Zdziwiła mnie jednak decyzja, żeby pozytywnymi bohaterami filmu uczynić przedstawicieli Południa. Ponieważ brak w nim akcentów politycznych czy rasistowskich, ostatecznie odbieram ten pomysł neutralnie.

Generał to bez wątpienia najlepszy jak dotąd film Keatona. Szkoda, że w czasach sobie współczesnych nie zdobył należnego mu uznania i właściwie zakończył karierę reżysera jako niezależnego twórcy. Dla mnie pozostanie znakomitym świadectwem kreatywności i pasji tego artysty. Wystawiam 9 gwiazdek. Zdecydowanie warto go obejrzeć.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 20 czerwca 2018

Szósta cześć świata/Szestaja czast´ mira (1926)

Film o niezłomnym związku republik swobodnych

Reżyseria: Dziga Wiertow
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1h 14 min.

Sowiecka kinematografia raz jeszcze zaskoczyła mnie swoją oryginalnością i odmiennością od kina zachodniego. Reżyser Dziga Wiertow, pionier filmu dokumentalnego, zaczynał jako twórca radzieckich kronik filmowych. Szósta część świata jest produktem stworzonym przez niego na zamówienie państwowego przedsiębiorstwa handlowego Gostorg - trwającą ponad godzinę reklamą dóbr wytwarzanych przez sowieckie rolnictwo i przemysł. Jako że Wiertow był reżyserem o ambicjach artystycznych, wplótł w film elementy propagandowe, krajoznawcze i etnograficzne połączone oszczędną lecz doniosłą narracją. Efektem jest coś w rodzaju filmowego poematu sławiącego Związek Radziecki i jego obywateli.

Film rozpoczyna się od wytknięcia palcem kapitalistów. Główne cechy wrogiego Sowietom ustroju według Wiertowa to tańce i rozrywki, wyzysk tubylców w afrykańskich koloniach i mechanizacja. Twórcy zwracają się bezpośrednio do widzów - ludzi sowieckich. Co jakiś czas pojawia się plansza z napisem "wy" i "ty" przeplatana wstawkami z życia mieszkańców ZSRR. Obrazki są bardzo różnorodne i skupiają się głównie na rozmaitych ludach nierosyjskich zamieszkujących Związek. Oglądamy między innymi przedstawicieli Buriatów, Uzbeków, ludu Komi, Kałmuków i innych. Ludzie radzieccy prowadzą skromne życie i głównie pracują - polują, zbierają płody rolne, produkują rożne wyroby. Scenki pokazują mroźną tundrę, lasy Syberii, stepy Azji Środkowej i uprawy Rosji Europejskiej. Nacisk położony jest na kontrast pomiędzy przyzwoitym życiem ludzi radzieckich, a dekadenckim ludów kapitalistycznych. Tam panuje zbytek i wyzysk. Tutaj wszystko jest wspólne. Plansze tekstowe podkreślają, że cały kraj i jego produkty należą do mieszkańców, którzy stanowią sami o sobie. Oczywiście wszystko pod przewodnictwem Partii i jej organów, takich jak Gostorg. Niektórzy co prawda "jeszcze" modlą się do Jezusa, Buddy czy Allaha, ale za to wszyscy łącznie z dziećmi słuchają puszczanych na gramofonie przemówień towarzysza Lenina. Jednocześnie film nie potępia wszystkich osiągnięć kapitalizmu - mechanizacja postawiona jest jako wzór, a Sowieci deklarują, że ich celem jest osiągnięcie poziomu, w którym "maszyny będą budować maszyny". Tyle tylko, że przy społecznej kontroli środków produkcji.

Techniczna strona filmu zasługuje na uznanie. Montaż jest niezwykle płynny. Wiertow z wielkim wyczuciem łączy ze sobą poszczególne obrazy, czyniąc szerszy komentarz właściwie zbędnym. Zdjęcia zostały dobrane interesująco, a że mówimy o kraju stanowiącym "szóstą cześć świata", było w czym wybierać. Niewątpliwie film miał oddziaływać na emocje widzów - przemawiające bezpośrednio do nich napisy i obrazy mogą być postrzegane jako swoista próba programowania umysłu. Nie bez kozery Wiertow uważał, że Szóstą cześć świata powinien obejrzeć każdy obywatel sowiecki.

Jak odbiera ten film współczesny widz? Potępienie kapitalizmu uderzyło mnie swą nieszczerością. Wiertow zdaje się sugerować, że mieszkańcy krajów Zachodu nie muszą pracować i żyją wyłącznie z wyzysku kolonii oraz pracy maszyn. Jest to sugestia tak jawnie nieprawdziwa, że zdumiewa swą naiwnością. Natomiast stanowiące 90% filmu obrazy życia i pracy w Związku Radzieckim są pasjonujące. Na rzekomą harmonię i uspołecznienie należy oczywiście wziąć grubą poprawkę, ale mimo tego Szósta cześć świata zapewnia wgląd w warunki pracy i życia codziennego mieszkańców niedawno założonego ZSRR. Rządy sowietów kojarzą się głównie z represjami i walkami na szczytach władzy, nie można jednak zapominać, że czasy Nowej Ekonomicznej Polityki były okresem rzeczywistego rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego terenów, na których jeszcze niedawno panowały stosunki feudalne. Kraj był nadal silnie zdecentralizowany, Stalin nie rozpoczął jeszcze rządów terroru. Z Szóstej części świata bije optymizm i poczucie budowy czegoś wielkiego. Dzięki talentowi narracyjnemu Wiertowa przesłanie filmu jawi się nad wyraz wiarygodnie. To, że nie do końca zgodne z prawdą, nie zmienia artystycznej wartości tego dzieła, na którym mogą się wzorować twórcy dokumentów przemawiających bardziej obrazem niż słowem. Wystawiam mu 8 gwiazdek. Warto zobaczyć.
źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 19 czerwca 2018

Trzech złych ludzi/3 Bad Men (1926)

Film o trzech dobrych ludziach

Reżyseria: John Ford
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 32 min.

Występują: George O'Brien, Olive Borden, Lou Tellegen, Tom Santschi, J. Farrell MacDonald, Frank Campeau

Muszę powiedzieć, że moja przygoda z filmami Johna Forda rozpoczęła się nadzwyczaj dobrze. Żelazny koń był filmem epickim i traktował w dużej mierze o procesie historycznym. Trzech złych ludzi prezentuje historię bardziej kameralną, chociaż osadzoną w realiach ważnego etapu kolonizacji Dzikiego Zachodu.

Jest rok 1877. Tysiące osadników kierują się na terytorium Dakoty, która dekretem prezydenta Granta ma zostać otwarta dla osadnictwa i poszukiwania kruszców. Jest wśród nich młody kowboj Dan O'Malley, jest też młoda Lee Carlton wraz z ojcem przewożąca na Zachód stado rasowych koni. Podczas jednego z postojów Dan pomaga Lee naprawić uszkodzony wóz i nawiązuje się między nimi nić sympatii. Niebawem każde rusza w swoją stronę. Kilka dni później Carltonowie zostają zaatakowani przez gang koniokradów. Ojciec Lee ginie, ona sama zostaje natomiast uratowana przez tytułową trójkę "złych ludzi", którzy pierwotnie sami mieli zamiar przeprowadzić napad. Bull Stanley, Mike Costigan i Spade Allen, choć pędzą żywot opryszków, w gruncie rzeczy nie są tacy straszni. Osierocona i pozostawiona na pastwę typów spod ciemnej gwiazdy Lee budzi w nich współczucie. Mężczyźni postanawiają objąć dziewczynę opieką oraz znaleźć jej kandydata na męża. Wspólnie przybywają do miasteczka Custer, gdzie czeka ich niebezpieczna przeprawa z miejscowym szeryfem, który jest także przywódcą szajki przestępczej.

Trzech złych ludzi wyróżnia się ciekawym scenariuszem i sympatycznymi bohaterami. Trudno nie polubić trójki wagabundów, którzy pod chropowatą powierzchownością kryją poczciwą naturę. Pozostająca pod ich pieczą Lee jest zaradna i przedsiębiorcza. Najsłabiej spośród głównych bohaterów wypada O'Malley, który mimo swej odwagi jest trochę niańczony przez pozostałych. W filmie występuje też wiele charakterystycznych postaci drugoplanowych, które ubarwiają stworzony przez Forda świat. Są wśród nich prostytutki, poszukiwacze złota, zwykli wieśniacy szukający szczęścia, a nawet pastor. Światek Dakoty rządzi się przy tym swoimi prawami. Koniokrad może być w nim bohaterem, a stróż prawa złoczyńcą.

Fabuła filmu jest wciągająca i nie pozwala się nudzić choćby przez moment. Dynamicznie wyreżyserowane sceny pościgów i strzelanin zapewniają wysoki poziom adrenaliny. Imponuje zwłaszcza epicki "wyścig o ziemię", podczas którego osadnicy zaraz po wejściu w życie dekretu prezydenta współzawodniczą o zajęcie najlepszych działek. Wzięły w nim udział setki (o ile nie tysiące) statystów, koni i wozów. Po raz kolejny procentuje wykorzystanie malowniczych plenerów - przepastna równina Dakoty, na której rozciąga się kilometrowa linia osadników szykujących się do wyścigu, to widok niezapomniany. Wspomnę także o znakomitej końcówce filmu, która nie dość, że trzyma w napięciu, to zapewnia każdemu z bohaterów odpowiednie dla niego pożegnanie. W Trzech złych ludziach występuje również sporo humoru związanego wybrykami trzech opryszków oraz flirtem pomiędzy Lee a Danem. Ford przygotował te sceny z dużym wyczuciem i są naprawdę zabawne.

Trzech złych ludzi to bardzo dobry western, który obejrzałem z przyjemnością. Nie jest to film przełomowy, ale właściwie nie dostrzegłem w nim słabych punktów. John Ford ma świetny warsztat i znakomicie porusza się w realiach Dzikiego Zachodu. Nic dziwnego, że za kilka lat stanie się niekwestionowanym królem westernu. Wystawiam mocne 8 gwiazdek i polecam.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Siłacz/The Strong Man (1926)

Film o kopaniu leżącego

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 15 min.

Występują: Harry Langdon, Priscilla Bonner, Arthur Thalasso

Poza Charlie Chaplinem, Busterem Keatonem i Haroldem Lloydem w latach dwudziestych aktywni byli także inni komicy specjalizujący się w charakterystycznym slapstickowym humorze. Jednym z nich był Harry Langdon, człowiek o lichej posturze i dziecinnym wyrazie twarzy. Siłacz to efekt jego współpracy z debiutującym reżyserem Frankiem Caprą, który w przyszłości będzie twórcą wielu hollywoodzkich hitów. Efekt mocno nieudany.

Langdon wciela się w Paula Bergot, który na początku filmu jest belgijskim żołnierzem walczącym w okopach I Wojny Światowej. Paul w ramach jakiejś akcji "Napisz do żołnierza" koresponduje z Amerykanką Mary Brown, której nigdy nie widział. Po wojnie bohater emigruje do USA i zostaje pomocnikiem jarmarcznego siłacza Zandowa. Ich popisowym numerem jest wystrzeliwanie tego drugiego z armaty. Mężczyźni podróżują ze swoim pokazem od miasta do miasta, co daje Belgowi szansę odszukania Mary. Problem w tym, że Brown to popularne nazwisko, a on dysponuje tylko niewyraźnym zdjęciem. Prawdziwe opały czekają jednak bohatera dopiero wtedy, gdy będzie zmuszony zastąpić swego partnera jako strongman i żywa kula armatnia.

Fabuła nie jest w Siłaczu szczególnie ważna. W erze slapsticku liczył się przede wszystkim humor, a nacisk był położony na poszczególne skecze, nie na linię fabularną. Taka konwencja jest do przyjęcia, jeżeli humor jest na dobrym poziomie. Tymczasem Capra i Langdon stawiają głównie na żarty napędzane fajtłapowatością i mizerną posturą głównego bohatera. Paul Bergot jest nieśmiały i niepewny siebie, porusza się niezdarnie i często jest nieświadomy swego otoczenia. Notorycznie potyka się, przewraca, obrywa pod byle pretekstem od nieznajomych i robi różne głupie rzeczy. Przyznam, że nie bawi mnie ten rodzaj humoru. Slapstick w wykonaniu Wielkiej Trójki był zabawny, ponieważ bohaterowie Chaplina, Keatona i Lloyda pomimo swoich słabości byli ludźmi zaradnymi i zdeterminowanymi. Paul Bergot ma twarz stworzoną do tego, żeby rzucać w nią tortami i głównie na tego rodzaju gagach oparty jest film. Przykro jest się śmiać z kompletnej ofiary, która nie potrafi do trzech zliczyć. To podstawowa i niewybaczalna wada Siłacza. Ale nie jedyna.

Drugą rzeczą, która mi się nie podobała, jest nadmierne rozciągnięcie w czasie poszczególnych skeczy. Kiedy Paul smaruje klatkę piersiową cuchnącym serem, musimy tę niesmaczną czynność oglądać przez okrągłe pięć minut. Gdy nieporadnie wchodzi po schodach i z nich spada, powtarza się to kilkakrotnie. Bardzo to nużące. Szczytem wszystkiego są jego nieporadne próby udawania siłacza spotykające się z zupełną obojętnością widowni. Przypadek? Nie sądzę. Wreszcie trzecia wada to obecność gagów typu "zabili go i uciekł". Postacie bez skrupułów strzelają do siebie z pistoletów i armat (i nie chodzi tu o początek filmu osadzony w realiach wojennych). Oczywiście w wyniku tych strzelanin nikomu nie dzieje się krzywda i wszystko przedstawione jest jako świetny powód do śmiechu. Wyjątkowo denny to humor, przekraczający granicę dobrego smaku.

Końcowa ocena nie może być pozytywna. Harry Langdon jest aktorem, którego specyficzny wygląd i mimikę można było wykorzystać do stworzenia czegoś zabawnego, ale Frank Capra nie poradził sobie z tym wyzwaniem. Oglądanie bezdusznych drani wyżywających się na słabowitym przygłupie nie pasuje do mojej definicją dobrej zabawy. Wystawiam Siłaczowi 4 gwiazdki. Nie skreślam go całkowicie, ponieważ sposoby gnębienia głównego bohatera są różnorodne i pomysłowe. I za niezłą kinematografię końcówki filmu. Ale zdecydowanie jestem zdania, że nie w tym kierunku powinna iść kreatywność twórców.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 17 czerwca 2018

Varieté (1925)

Film o poważnym kryzysie wieku średniego 

Reżyseria: Ewald Andre Dupont
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1h 42 min.

Występują: Emil Jannings, Maly Delschaft, Lya De Putti, Warwick Ward

Po pamiętnej roli w Portierze z hotelu Atlantic Emil Jannings zyskał w Niemczech status gwiazdy. Jego nazwisko było gwarantem przyciągnięcia do kin publiczności. To częściowo wyjaśnia mocno nietypową rolę, w jakiej został obsadzony w Varieté. Otóż ten ważący co najmniej sto kilogramów, masywnie zbudowany facet wciela się tu w cyrkowego linoskoczka. Na szczęście reżyser nie próbował zmusić Janningsa do rzeczywistych akrobacji, co musiałoby się skończyć tragicznie. W harcach na trapezie aktor został zastąpiony przez kaskadera, sam natomiast wniósł do filmu bardzo dobre aktorstwo.

Varieté opowiada o miłosnych perypetiach Bossa Hullera (Jannings). Kiedyś wybitny artysta cyrkowy, po ciężkiej kontuzji prowadzi z żoną w Hamburgu podrzędny jarmark osobliwości. Kiedy do cyrku przybywa młoda, piękna tancerka Bertha-Marie, w dawnym artyście odzywają się tłumione pragnienia. Boss porzuca żonę i małego synka i wraz z Berthą-Marie przenoszą się do Berlina, gdzie zaczynają występować na trapezie. Wkrótce dołączają do zespołu Artinellego, światowej gwiazdy akrobatyki. Młodszy i sprawniejszy od Hullera artysta szybko zwraca na siebie uwagę Berthy-Marie, która wdaje się z nim romans. Niebawem Boss dowiaduje się o zdradzie, co prowadzi do tragedii.

Fabuła Varieté nie jest specjalnie oryginalna i przedstawia raczej prozę życia - desperacką pogoń mężczyzny za utraconą młodością i ponure konsekwencje, kiedy okazuje się, że nowa miłość jest niewiele warta. O wartości filmu stanowi przede wszystkim bardzo dobra gra aktorska. Jannings przekonująco wciela się w zagubionego człowieka, który dał się ponieść niemądremu uczuciu. Boss Huller jest człowiekiem gwałtownym i brutalnym, ale niepozbawionym delikatności. Ta przejawia się szczególnie w początkowych scenach, gdy czule pielęgnuje małego synka, a także w znakomicie oddanych intymnych momentach pomiędzy nim a młodą kochanką. Lya De Putti jako ponętna kusicielka dorównuje Janningsowi kunsztem. Bertha-Marie łączy w sobie dziecięcą naiwność i bezwstydną lubieżność. Jest to postać całkowicie wyrachowana, a jednak sceny, kiedy dwukrotnie od niej starszy Boss ceruje jej pończochy, przepełnione są niesamowitą chemią. Jednocześnie ani przez moment nie ma wątpliwości, że to niezdrowy związek, który nie może skończyć się dobrze. Brawa dla obojga aktorów, że tak sprawnie poradzili sobie z rolami będącymi dużym wyzwaniem.

Film jest jak na swoje czasy bardzo odważny. Pomijając tematykę porzucenia przez bohatera rodziny i romansu z młodszą od siebie kobietą, zawiera także mnóstwo zmysłowości i nieco nagości. Wszystko to spowodowało poważne jego okrojenie, kiedy był wyświetlany w pruderyjnej Ameryce. Na wyróżnienie zasługują zdjęcia - nakręcone w ruchu popisy linoskoczków ogląda się z zapartym tchem. Interesujące jest również oświetlenie nocnych scen, w tym wykorzystanie świateł wesołego miasteczka do oddania emocji bohaterów. Spośród ciekawych sekwencji filmowych w pamięć zapada szczególnie chwila, kiedy Boss rozważa zemstę na Artinellim poprzez sprokurowanie wypadku na trapezie. Kiedy nadchodzi czas na prawdziwe akrobacje, do końca nie ma pewności, czy bohater zrealizuje swój zamiar.

Varieté jest przyzwoitym melodramatem z dobrą obsadą aktorską, ciekawymi rozwiązaniami kinematograficznymi i poprawną fabułą. Nie jest tak innowacyjny jak produkcje niemieckie z lat wcześniejszych, jednak oglądało się go bardzo przyjemnie. Wystawiam mu 8 gwiazdek. Dla fanów melodramatów - pozycja obowiązkowa.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 16 czerwca 2018

Pancernik Potiomkin/Bronienosiec Potiomkin (1925)

Film o barszczu na robakach

Reżyseria: Sergiej Eisenstein
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1h 13 min.

Występują: Aleksandr Antonow, Władimir Barski, Grigorij Aleksandrow

Najsłynniejszy film Sergieja Eisensteina pierwotnie miał wyglądać zupełnie inaczej. Pomyślany został jako antologia przybliżająca kilka epizodów rosyjskiej Rewolucji 1905 roku. Ponieważ jednak reżyser otrzymał scenariusz w lipcu 1925 roku, a film miał być gotowy do końca roku, Eisenstein postanowił ograniczyć się do jednego z ośmiu epizodów przybliżającego bunt marynarzy na tytułowym pancerniku i związane z nim wydarzenia w portowym mieście Odessa.

Film składa się z pięciu części. Pierwsza z nich opisuje prowadzącą do buntu sytuację na Potiomkinie - marynarze, traktowani przez oficerów jak tępa hołota, otrzymują na obiad barszcz ugotowany na robaczywym mięsie. Lekarz pokładowy bezczelnie twierdzi, że mięso jest jadalne. Od załogi oczekuje się, że pokornie zjedzą obrzydliwy posiłek i wrócą do swoich obowiązków. Część z nich, pod przewodnictwem marynarza nazwiskiem Wakalinczuk, odmawia. 

Drugi epizod to bunt załogi. Kapitan Potiomkina rozkazuje rozstrzelać tych, którzy odmówili zjedzenia barszczu. Podburzeni przez Wakalinczuka członkowie plutonu egzekucyjnego odmawiają i razem z marynarzami wypowiadają posłuszeństwo oficerom. Wybucha walka, w trakcie której ginie Wakalinczuk. Statek zostaje opanowany przez zbuntowaną załogę. Władzę nad nim obejmuje rada delegatów.

Trzeci epizod obejmuje przybycie Potiomkina do Odessy. Mieszkańcy miasta składają buntownikom wyrazy solidarności i żegnają z honorami poległego przywódcę rebelii. To nieuchronnie prowadzi do epizodu czwartego, czyli reakcji wojsk carskich. Pacyfikacja Odessy jest niezwykle brutalna i obejmuje między innymi słynną masakrę cywilów na odeskich schodach. Film kończy wypłynięcie Potiomkina w morze i konfrontacja statku z carską flotą.

Eisenstein po raz kolejny dowodzi swych zdolności reżyserskich. Potiomkin pełen jest scen-symboli czyniących z niego nad wyraz umiejętną antyagitkę skierowaną przeciw carskiej autokracji. Pancernik można traktować jako paralelę Rosji trzymanej w ryzach za pomocą drakońskiego przymusu. Oficerowie traktujący marynarzy jak swołocz, która ma pokornie jeść gówno i jeszcze za to dziękować, to była przecież sytuacja zupełnie dla tych ludzi normalna. Dodatkowo zmiana pozycji społecznej była niezwykle trudna. Dlatego 12 lat po wydarzeniach ukazanych w filmie mało kto płakał po upadłym systemie. Sprawdzając prawdziwą historię buntu na Potiomkinie przekonałem się, że Eisenstein nawet niespecjalnie przerysował to, co tam zaszło. Rzecz tylko w ukazaniu winnych we właściwym świetle i zbudowaniu odpowiedniego nastroju, który ma udzielać się widowni. Podobnie jak w Strajku osiągnięto to dzięki odpowiedniemu doborowi aktorów. Lud, czyli marynarze i cywile, są wyglądającymi zwyczajnie, przeciętnymi ludźmi walczącymi o godność. Złoczyńcy - kadra oficerska Potiomkina, są grupą brutalnych oprychów i durniów. Nieco inaczej potraktował Eisentein żołnierzy i Kozaków pacyfikujących Odessę - to już tylko pozbawiona twarzy, bezosobowa, brutalna siła.

Pancernik Potiomkin zawiera kilka zapadających w pamięć scen - symboli. Jedną z nich jest obraz pustej okrętowej jadalni, w której dyndają kociołki z parującym jeszcze barszczem ze zgnilizny. Paradoksalnie najważniejszym elementem tej sceny jest to, czego brakuje - załogi, która jest już gotowa do rezygnacji z paternalistycznej opieki swych przełożonych. Innym mocnym symbolem jest poturbowanie podczas zamieszek okrętowego popa, któremu zostaje wytrącony z ręki krzyż - symbol Cerkwi, wiernej sojuszniczki caratu, której czas także mija. Zamiast przyjąć z rąk duchowego ostatnie namaszczenie i podążyć do świata pozagrobowego, lud jest gotów do walki o świat doczesny.

Na osobne omówienie zasługuje ciesząca się zasłużona sławą scena masakry na gigantycznych schodach prowadzących do odeskiego portu. Na jej niezwykłość składa się kilka czynników. Po pierwsze zastosowano tu sprawdzony już w Strajku niezwykle dynamiczny montaż, nakładający obok siebie twarze przerażonych ludzi, lufy karabinów i kolejne sceny masakry. Wojsko, jak już wspomniałem, jest bezosobową machiną śmierci, natomiast wśród ofiar poznajemy bliżej grupkę indywidualności - reprezentantów tych, którzy poniosą śmierć. Jest wśród nich kobieta w binoklach, mały chłopczyk i jego matka, beznogi inwalida. Jest też kobieta z niemowlęciem w wózku, który, wypuszczony przez zabitą matkę, zjeżdża po gigantycznych schodach. O ile oprawcy pozostają anonimowi, tragedia ofiar została spersonalizowana i zidentyfikowana z najbardziej bezbronnymi członkami społeczeństwa - kobietami, dziećmi, niepełnosprawnymi. Niesłychana jest brutalność tej masakry - Eisenstein nie oszczędza widoku krwi i śmierci na skalę we współczesnym mu kinie dotąd niespotykaną. Efekt jest trudny do zapomnienia.

Pancernik Potiomkin zawiera elementy propagandy komunistycznej, momentami nawet dość nachalne (szczególnie zakończenie). Mimo to można go potraktować bardziej jako film antyrosyjski niż prokomunistyczny. Carat był systemem chorym i właściwie nieuchronnym było, żeby wybuchł przeciwko niemu bunt. Reżyser bardzo jasno wskazał na te jego cechy, które doprowadziły do katastrofy - paternalizm, tępy przymus, głupota. Eisenstein (tak samo jak w Strajku) nie kłamie, bo nie ma takiej potrzeby. Wystarczyło pokazać prawdę, przy tym nieco przerysować "ciemną" stronę mocy, pominąć wady i przywary tej "jasnej" i voila - mamy idealny film propagandowy, dodatkowo będący dziełem sztuki.

Porównując Potiomkina ze Strajkiem stwierdzam, że bardziej podobał mi się ten drugi. Strajk jest filmem bardziej uniwersalnym i mimo wszystko mocniejszym. Pancernik Potiomkin był robiony na partyjne zamówienie i jest to widoczne w nieco sztucznych scenach pokazujących solidarność mieszkańców Odessy z marynarzami oraz w przepełnionym optymizmem zakończeniu. Te słabsze momenty sprawiają wrażenie obowiązkowej agitki, która po prostu musiała się w filmie znaleźć. Kontrastuje to z genialnymi scenami buntu marynarzy i masakry na schodach. Mimo tego dzieło Eisensteina zasłużenie zajmuje miejsce wśród absolutnych klasyków kina. Jego atuty to potężny ładunek emocjonalny, maestria techniczna i niesamowita ręka reżysera do zapadających w pamięć scen. Wystawiam mu 9 gwiazdek i zdecydowanie polecam.

źródło grafiki: www.imdb.com

piątek, 15 czerwca 2018

Szczęśliwa siódemka/Seven Chances (1925)

Film o desperackim poszukiwaniu żony

Reżyseria: Buster Keaton
Kraj: USA
Czas trwania: 56 min.

Występują: Buster Keaton, T. Roy Barnes, Snitz Edwards, Ruth Dwyer

Buster Keaton w swojej kolejnej niedługiej komedii sięga po formułę wypróbowaną już w Rozkoszach gościnności - postawmy bohatera w absurdalnej sytuacji, wyeksploatujmy ją do skrajności i sprawdźmy, co z tego wyjdzie. Efekty takiego podejścia mogą być bardzo zabawne, ale łatwo przesadzić. Jak to wygląda w Szczęśliwej siódemce?
 
Keaton wciela się w tym filmie w postać Jimmy'ego Shannona, partnera w spółce prawniczej prowadzonej wspólnie z Billym Meekinem. Z powodu kilku niefortunnych decyzji firmie grozi bankructwo. Na horyzoncie pojawia się jednak niespodziewany ratunek. Okazuje się, że zmarły dziadek Jimmy'ego pozostawił mu w spadku siedem milionów dolarów. Jest jednak pewien warunek - ma się ożenić się do dnia określonego w testamencie. Niefortunnie okazuje się, że termin upływa tego wieczora. Jimmy próbuje namówić na szybki ślub swoją sympatię Mary Jones, robi to jednak tak niezręcznie, że ta z nim zrywa. Bohater staje przed wyzwaniem błyskawicznego znalezienia innej panny młodej.

Od momentu zawiązania akcji Siódemkę można podzielić na dwie części. W pierwszej bohater Keatona desperacko oświadcza się każdej napotkanej kobiecie, za każdym razem z opłakanymi rezultatami. Do zabawniejszych momentów należą oświadczyny manekinowi fryzjerskiemu oraz dziewoi, która mimo dojrzałego wyglądu okazuje się niepełnoletnią. Z drugiej strony pojawia się żenująca dzisiejszego widza scenka, w której bohater daje drapaka, gdy inna wybranka okazuje się starszą od niego Murzynką. Mimo tej wpadki trzeba Keatonowi przyznać, że wymyślenie kilkunastu sposobów dostania kosza wymagało dużej kreatywności.
 
Końcowa część filmu to rozbudowana sekwencja akcji. A konkretnie jest ucieczki Jimmy'ego przed tłumem kobiet w sukniach ślubnych - szczyt absurdu i typowy przykład komizmu a la Keaton. Aktor po raz kolejny daje dowody dużej sprawności fizycznej i ryzykanctwa, gdyż pogoń obejmuje między innymi atak na niego przy pomocy maszyn budowlanych czy miniaturową lawinę, podczas której stacza się po zboczu razem z głazami.

Bardzo dobra jest w Szczęśliwej siódemce praca kamery - wszędobylskiej, ruchliwej, pokazującej akcję z niespodziewanych pozycji. Kręcenie z pojazdu bądź ujęcia z wysokości to w filmach Keatona już właściwie standard. Sporej sprawności technicznej wymagało też od reżysera kierowanie liczącym koło setki tłumem panien młodych. Widać, że z każdym kolejnym filmem Keaton rozwija się jako reżyser. Co prawda obszar jego zainteresowań jest dość specyficzny, ale nie sposób odmówić mu talentu.
 
Jaki jest końcowy efekt? Absurdalny humor zawsze w cenie. Keatonowi udało się przy tym (z jednym przytoczonym powyżej wyjątkiem) zachować granice dobrego smaku. Szczęśliwa siódemka często bawi, pomimo pewnej monotonii akcji. Brakuje je natomiast jakiejś głębszej myśli stojącej za śmieszną fabułą. Dobra zabawa i sprawność techniczna to mimo wszystko odrobinę za mało. Dlatego też wystawiam 7 gwiazdek.
 
źródło grafiki - www.imdb.com