niedziela, 31 marca 2019

Liliom (1934)

Film o cnocie i występku

Reżyseria: Fritz Lang
Kraj: Francja
Czas trwania: 1 h 56 min.

Występują: Charles Boyer, Madeleine Ozerai, Pierre Alcover, Florelle

Francja była dla Fritza Langa krótkim przystankiem pomiędzy imigracją z nazistowskich Niemiec a rozpoczęciem kariery w Hollywood. Nakręcił tam tylko jeden film, melodramat z elementami fantastyki będący adaptacją sztuki teatralnej Ferenca Molnara. Chociaż sam reżyser wskazywał Liliom jako jedno ze swoich ulubionych dzieł, dziś jest to film raczej zapomniany. Trudno powiedzieć, czy przyczyną było niepochlebne przyjęcie Lilioma przez publiczność, czy może jakieś inne powody. Co zabawne, film Langa wzbudził negatywne reakcje duchowieństwa, jakoby poruszonego frywolnym obrazem zaprezentowanych w nim zaświatów. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to zdumiewające, ponieważ dowcipne sceny "w Niebie" nie miały na celu żadnego obrazoburstwa, będąc jedynie specyficznym sposobem przedstawienia moralnych rozterek bohatera.

Trudno pisać o tym, co ważne w fabule Lilioma, bez zdradzania szczegółów. Tytułowy bohater jest toczącym swobodne życie operatorem karuzeli na miejskim jarmarku. Pewnego dnia staje w obronie dziewcząt wyrzuconych z przybytku przez jego zazdrosną szefową i za karę wylatuje z pracy. W rezultacie żeni się z jedną z nich, fotografką Julie. Ich związek jest burzliwy z powodu liliomowego lenistwa, zamiłowania do hazardu i napadów agresji. Dziewczyna wbrew radom otoczenia postanawia jednak trwać przy mężu. Dalszy rozwój wypadków prowadzi do krytycznego zwrotu w ich związku, jednak protagonista, dzięki ingerencji pewnych nadnaturalnych sił, otrzymuje szansę naprawienia swych błędów.

Francuska przygoda Langa była dla niego powrotem do tematyki, którą interesował się kilkanaście lat wcześniej, na przykład w Zmęczonej śmierci. Liliom nie jest jednak dziełem ekspresjonistycznym. To wytwór całkowicie zindywidualizowanego stylu reżysera. Jak zawsze bardzo istotną rolę odgrywa w nim scenografia, tym razem przygotowana przez Francuza Andre Davena. Wystrój planu filmowego wyraźnie akcentuje różnice nastroju pomiędzy trzema aktami filmu. W pierwszym centralną rolę odgrywa karuzela symbolizująca niezorganizowane, wesołe życie głównego bohatera. Środkowa część filmu rozgrywa się głównie w klaustrofobicznym, nędznym mieszkanku Lilioma i Julie. Duża część umeblowania znajduje się na zewnętrznej werandzie, niejako wskazując na chęć ucieczki Lilioma od zobowiązań. Zaświaty są odbiciem fantazji protagonisty, który w "pracownikach Pana Boga" widzi odbicie przedstawicieli biurokracji i wymiaru sprawiedliwości, w jego świecie będących nieuchronnymi siłami natury. Ponadto noszą oni prześmieszne skrzydła. Fritz Lang nawiązał także we Francji współpracę z operatorem Rudolphem Mate znanym z innowacyjnych zdjęć do Męczeństwa Joanny d'Arc i Wampira. Tym razem Mate nie jest tak pionierski jak w tamtych obrazach, ale stworzył kilka ciekawych ujęć, w szczególności w pierwszym akcie filmu rozgrywającym się wokół "karuzeli życia".

Fritz Lang wykorzystał fantastyczne wątki, żeby uczynić z Lilioma opowieść alegoryczną. Wiele pozornie pozbawionych znaczenia dialogów, spostrzeżeń i interakcji z pierwszej części filmu znajduje swoje odbicie w późniejszych kluczowych wydarzeniach. Najzabawniejszym przykładem jest flegmatyczny policyjny urzędnik, który przetrzymuje głównego bohatera na komisariacie w celu załatwienia jakiejś błahostki, aby później zmaterializować się jako podobnie zbiurokratyzowany funkcjonariusz zaświatów. Również rzucone mimochodem marzenie o wyjeździe "do Ameryki" staje się później motorem zaskakujących wydarzeń. Te stylistyczne powtórzenia nadają Liliomowi strukturę pewnego rodzaju przypowieści. Lang stara się w niej odpowiedzieć na pytanie, czy człowiek występny, będący ciężarem dla swoich bliskich, jest w stanie uczynić dla nich coś dobrego. Końcowa odpowiedź jest kontrowersyjna i niezbyt przypadła mi do gustu. Prowokuje jednak do przemyśleń.

Parę słów wypada napisać o aktorstwie. Bardzo podobał mi się Charles Boyer w roli tytułowej. Zdołał  przekonująco ukazać Lilioma jako człowieka absolutnie wolnego, zarówno z dobrymi jak i złymi konsekwencjami takiego światopoglądu. To postać bardzo nieprzyjemna, ale wielowymiarowa. Boyer świetnie gra ciałem, oddając gestami zmieniające się często nastroje protagonisty. Z kolei Madeleine Ozerai stworzyła wokół Julie aurę tajemniczości, którą tak przyciąga do siebie głównego bohatera. Z pozoru męczennica miłości, dziewczyna imponuje wytrwałością i potrafi czerpać radość z zaskakujących źródeł. Na drugim planie dobrze prezentuje się Pierre Alcover jako koleżka głównego bohatera będący prowodyrem jego złych czynów. Warto też wspomnieć o załodze zaświatów złożonej ze wspomnianego flegmatycznego urzędnika, bezosobowych strażników oraz pociesznego "diabła Boruty" czuwającego przy wadze dobrych i złych uczynków. Wnoszą oni do ponurego filmu sporo humoru.

Liliom jest produktem profesjonalnego warsztatu filmowego Fritza Langa zawierającym kilka oryginalnych pomysłów. Daleki od śmiertelnej powagi, film jest eksperymentem reżysera z dawno niewykorzystywaną tematyką. Wielka sprawność w kreowaniu nastroju oraz manipulacji poszczególnymi niuansami scenariusza budzi szacunek. Jednak, pomimo starań twórców, końcowe przesłanie filmu nie przypadło mi do gustu, a nawet wzbudziło lekki niesmak. Dlatego odmówię temu dziełu rangi wybitności. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 30 marca 2019

Promenada miłości/Flirtation Walk (1934)

Film o defiladach

Reżyseria: Frank Borzage
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 37 min.

Występują: Dick Powell, Ruby Keeler, Pat O'Brien

Witajcie w Akademii West Point, najlepszej wojskowej szkole w Ameryce! Jesteśmy prawdziwą kuźnią kadr! Nasze mury opuścili tacy bohaterowie jak generał Pershing i generał MacArthur. Z was także zrobimy wzorowych oficerów. Będziecie defilować, defilować i jeszcze raz defilować. A kiedy nie będziecie defilować, będziecie przygotowywać doroczne uroczyste przedstawienie dla Dowództwa. Dla złaknionych rozrywki mamy Promenadę Miłości, historyczny szlak, którym kadeci chadzają na spacery z córkami generałów. A córki generałów chcą albo nie chcą z nimi chodzić. Albo jedno i drugie. Spokojnie, nie ma się czego obawiać. W razie nieporozumienia wszystko zamieciemy pod dywan. Najlepsza wojskowa szkoła w Ameryce nie może sobie pozwolić na skandale. 

Powyższy akapit mniej więcej oddaje ducha Promenady miłości. Film ten został nakręcony na zlecenie wytwórni Warner Bros i przy udziale jej gwiazd. Różni się jednak od typowych musicali Warnerów. Na liście płac brak specjalisty od tanecznej ekstrawagancji Busby'ego Berkeleya. Choreografią najwyraźniej zajął się osobiście reżyser Frank Borzage. Ponieważ znaczna część filmu toczy się w Akademii West Point, a pozostałe sceny na Hawajach, twórcy skorzystali z masy interesujących plenerów oraz z udostępnionego im nowoczesnego sprzętu wojskowego. Także tradycyjna fabuła oparta na przygotowywaniu muzycznego przedstawienia uległa modyfikacjom. Zamiast musicalu, bohaterowie pracują nad teatrzykiem dla zblazowanych generałów.

Fabularnie Promenada miłości jest mocno pretensjonalnym melodramatem. Młody szeregowiec zostaje oddelegowany jako szofer córki generała. Ponieważ nakazano mu spełniać jej zachcianki, wywozi ją na jakieś hawajskie plaże i srogo podpada zwierzchnikom. Para rozstaje się w dość nieprzyjemnym nastroju. Ich drogi krzyżują się ponownie kilka lat później w West Point, gdzie mają wspólnie wystąpić w przedstawieniu o zakochanym żołnierzu. Dalszy rozwój wydarzeń jest do bólu przewidywalny. Wszystko to w otoczce opisanej w pierwszej części tekstu. Ugh.

Aktorsko w Promenadzie rej wodzi stały duet Warnerów w osobach Dicka Powella i Ruby Keeler. Ten pierwszy zaskakuje pozytywnie, chyba po raz pierwszy nie prezentując na ekranie ciepłych klusek. Przeciwnie, Powell wyciska ze swojej marnej postaci wszystko, co było możliwe. Usilnie stara się przedstawić wplątanego w niefortunny romans kadeta jako postać dramatyczną i nękaną rzeczywistymi problemami. Ba, jego bohater kilkakrotnie pokazuje, że ma cojones. Do tego nieźle śpiewa. Powell zdecydowanie jest najjaśniejszą częścią filmu. W przeciwieństwie do niego Ruby Keeler udowodniła, że aktorsko nie ma do zaprezentowania niczego poza cielęcym uśmiechem. Jest nieznośna, nudna, pozbawiona energii. W poprzednich filmach ratowały ją umiejętności taneczne, tym razem poprzestaje na wygłaszaniu drętwych dialogów i przymilnym uśmiechaniu się do wszystkich. Promenada cierpi także na deficyt ciekawych postaci na drugim planie. Poza prostackim sierżantem - kumplem głównego bohatera nie zapamiętałem nawet żadnej twarzy. Trzeba jasno powiedzieć, że jeśli chodzi  o aspekty fabularne, jest to produkcja kiepska.

Strona muzyczna filmu to przede wszystkim defilady i inne układy związane z marszami wojskowymi. Są ładnie wyreżyserowane, nieraz odgrywane z dużą liczbą statystów. Zadbano także o kostiumy - okazuje się, że kadeci West Point ubierali się w latach trzydziestych w mundury przywodzące raczej na myśl XVIII wiek. Najlepszą sceną filmu pozostaje jednak jego otwarcie prezentujące ćwiczebny ostrzał samolotów z jakiejś machiny artyleryjskiej. To smutne, że żaden człowiek nie zdołał w Promenadzie miłości przebić maszyny.

Moje ostateczne wnioski nie są pozytywne. Powiedzmy, że można na ten ostrzał, marsze i defilady popatrzeć z pewnym uznaniem. Nie sposób jednak opędzić się od złośliwej myśli. Życie kadetów West Point musiało być doprawdy bajkowe. Ich głowy zaprzątały wyłącznie miłość i defilady. Nie wiem, jakim cudem ci wszyscy oficerowie mieliby dziesięć lat później zwyciężać na frontach II Wojny Światowej. Ja nie powierzyłbym im nawet obrony supermarketu. Z uwagi na niezłego Powella i machiny wojenne wystawiam 6 gwiazdek. Mimo to wątpię, żebym za miesiąc pamiętał cokolwiek z tego filmu..

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 29 marca 2019

Napoleon na Broadwayu/Twentieth Century (1934)

Film o szalonym mistrzu i jego muzie

Reżyseria: Howard Hawks
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 31 min.

Występują: John Barrymore, Carole Lombard, Walter Connolly, Roscoe Karns

W roku 1934 powstały dwa filmy, które są uważane za pierwowzory "screwball comedy" - podgatunku skupiającego się na ekscentrycznych romansach połączonych z wojną płci. Pierwszym z nich były pełne świetnych pomysłów Ich noce Franka Capry. Drugi to Napoleon na Broadwayu wyreżyserowany przez innego hollywoodzkiego tytana Howarda Hawksa. W tym miejscu wyjaśnię mylący oryginalny tytuł filmu, który nie odnosi się do żadnych motywów historycznych czy obyczajowych, tylko do nazwy popularnej linii kolejowej łączącej Chicago z Nowym Jorkiem. W pociągu linii 20th Century Limited rozgrywa się bowiem znaczna część akcji filmu. A tytuł polski? On z kolei pochodzi od sztuki teatralnej, która stała się podstawą scenariusza.

Fabuła Napoleona przypomina nieco historię Pigmaliona. Ekscentryczny reżyser teatralny Oscar Jaffe obsadza w głównej roli swej najnowszej sztuki nikomu nieznaną amatorkę. Mimo wątpliwości współpracowników Oscar bierze Mildred pod swoją pieczę. Dzięki intensywnym treningom dziewczyna odnosi sukces i wkrótce staje się gwiazdą teatru. Zostaje też praktycznie ubezwłasnowolniona przez swojego mistrza. Oscar kontroluje każdy aspekt jej życia, zmuszając ją nawet do używania wymyślonego przez siebie pseudonimu artystycznego "Lily Garland". Po długim okresie owocnej artystycznie i krępującej emocjonalnie współpracy Mildred/Lily ma dość. Zrywa kontakt ze swoim nadopiekuńczym mentorem i wyjeżdża robić karierę w Hollywood. Choć Oscar początkowo jest załamany, nie ma on zamiaru tak łatwo rezygnować ze swojej pupilki.

Humor filmu opiera się na interakcjach pomiędzy postaciami, przede wszystkim poprzez dialogi. Można go z grubsza podzielić na potyczki pary głównych bohaterów oraz działania postaci drugoplanowych. W relacji Oscar-Mildred stroną hiperaktywną jest odgrywany przez Johna Barrymore'a reżyser. Jest to obłąkany dyktator pałający żądzą kontrowania każdego kroku swojej podopiecznej. Barrymore odgrywa swoją postać jako szaleńczo gestykulującego kabotyna z rozwianą fryzurą, u którego samozachwyt przeplata się z napadami przygnębienia. Mildred/Lily jest nie tyle jego muzą, co tworzywem, które siłą woli przekształcił w gwiazdę. Oscar nie może znieść myśli, że podopieczna mogłaby funkcjonować niezależnie od niego. Reprezentuje w ten sposób ponury archetyp maskulinistycznego pana i władcy. Ona z kolei początkowo jest nieśmiałą i potulną wykonawczynią poleceń, później natomiast zaczyna pragnąć niezależności. Prawdę jednak mówiąc, jest to bohaterka dość bezbarwna. Przedstawiona w filmie relacja mistrza i jego uczennicy jest absolutnie toksyczna i nie ogląda się jej z rozbawieniem. Przeszarżowany Barrymore momentami jest żenujący ze swoją zamaszystą gestykulacją. Ma kilka niezłych monologów (miedzy innymi fantazje o obsadzeniu Mildred jako Marii Magdaleny), ale toną w zalewie słowotoku. Najgorsze jest to, że od pewnego momentu Oscar i Mildred komunikują się wyłącznie za pomocą wrzasku, który szybko staje się nie do zniesienia. Jednym słowem, przesada w każdym aspekcie.

Postacie drugoplanowe to bardzo nierówna gromadka. Zabawny jest grany przez Waltera Connolly'ego księgowy, który w obliczu obłędu Oscara stara się zachować zdrowy rozsądek, jest jednak przez niego notorycznie zwalniany. Dużo gorzej wypada nieustannie podchmielony asystent reżysera reprezentujący pijacki slapstick. Z bardziej wyrazistych postaci mamy jeszcze uciekiniera z zakładu psychiatrycznego, który niezwykle przekonująco udaje milionera. Do tego kilka bezbarwnych osobistości krzątających się gdzieś na zapleczu. Obsada układa się więc w kratkę.

Napoleon na Broadwayu wybitnie mi nie podszedł. Nie polubiłem głównych bohaterów, którzy okazali się parą zaabsorbowanych własną karierą egoistów. Znużenie nieustanną gadaniną zniechęciło mnie do wyłapywania zdarzających się tu i ówdzie dowcipnych dialogów. Wizualnie film wykonany jest solidnie, ale nie zauważyłem żadnej wyróżniającej się kompozycyjnie sceny. Im dalej w głąb fabuły, tym bardziej byłem senny i tylko nieznośne przekrzykiwanie się bohaterów uchroniło mnie przed zaśnięciem. Być może w realiach kulturowych lat trzydziestych Napooleon na Broadwayu był dowcipną satyrą na nierównoprawne relacje damsko-męskie. Obecnie jest nużącym i nieśmiesznym filmem o mało sympatycznych ludziach. Nie polecam. Wystawiam 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 28 marca 2019

Atalanta/L'Atalante (1934)

Film o docieraniu się małżeństwa

Reżyseria: Jean Vigo
Kraj: Francja
Czas trwania: 1 h 25 min.

Występują: Dita Parlo, Jean Daste, Michel Simon, Gilles Margaritis, Louis Lefebvre

Historia powstania Atalanty to opowieść godna osobnego filmu. Obraz ten nakręcony został przez młodego francuskiego twórcę Jeana Vigo za pieniądze pewnego paryskiego mecenasa sztuki. Vigo, znany wcześniej z ciekawego filmowego eksperymentu zatytułowanego Pała ze sprawowania, Atalantę kręcił, będąc w ostatnich stadiach gruźlicy. Postępy choroby uniemożliwiły mu udział w końcowym montażu, do którego sporządził tylko ogólne wytyczne. Film wpadł w szpony dystrybutorów, którzy mocno go skrócili i zmodyfikowali w stosunku do wizji twórcy. Sam Vigo zmarł, nie zobaczywszy ostatecznej wersji. W latach trzydziestych Atalanta cieszyła się znikomą popularnością wśród widzów i na wiele lat została zapomniana. Ponownie odkryto ją po II Wojnie Światowej, kiedy to częściowo odtworzono wersję reżyserską. Stała się wówczas inspiracją dla reżyserów tak zwanej Francuskiej Nowej Fali, między innymi dla Francoisa Truffauta. Od tego czasu stale pojawia się w rozmaitych zestawieniach najlepszych filmów w historii kina i im podobnych. Tak rozbudowana otoczka wokół Atalanty wzbudziła moją ciekawość, ale także zdziwienie, ponieważ poprzedni film Vigo, choć interesujący, nie stanowił jakiegoś przełomu. Sprawdźmy zatem, o co tyle hałasu.

Atalanta to nazwa barki kursującej po Sekwanie, na której rozgrywa się znaczna część akcji filmu. Śledzimy prostą historię kapitana statku Jeana i jego świeżo poślubionej żony Juliette. Młode małżeństwo rozpoczyna proces poślubnego "docierania się". Jean ma kłopoty z dzieleniem czasu pomiędzy dowodzeniem Atalantą a domagającą się uwagi żoną. Juliette dostosowuje się do nowego dla niej otoczenia i zaprzyjaźnia z pozostałymi członkami załogi - sprośnym wilkiem morskim Pere Julesem i młodym chłopcem okrętowym. Wkrótce pomiędzy małżonkami zaczyna zarysowywać się konflikt. Przyczyną jest zmęczenie Juliette nudnym życiem na barce i chorobliwa zazdrość Jeana.

Film opowiada niezwykle prostą historię, zupełnie pozbawioną zaskakujących zwrotów akcji. Nie ma w niej nic szczególnie oryginalnego. Także para głównych bohaterów nie cechuje się wielką głębią. Grająca Juliette Dita Parlo posiada niezaprzeczalny urok osobisty. Dzięki niemu przekonująco wcieliła się w niewinną dziewczynę, która nieodparcie wzbudza zainteresowanie mężczyzn. Ale osobowości w niej za grosz. Jean Daste jako kapitan jest bezbarwnym młodym człowiekiem, który cierpi na ból... istnienia. Główni bohaterowie nie prowadzą rozbudowanych rozmów i trudno obyłoby z ich dialogów zapamiętać coś interesującego. Kolorytu obsadzie dodaje niezawodny Michel Simon jako nieco pokraczny Pere Jules trzymający na pokładzie barki stadko kotów, gramofon i kolekcję płyt winylowych, pamiątki z najróżniejszych portów świata oraz dłonie zmarłego przyjaciela zakonserwowane w formalinie. Drugą barwną postacią jest grany przez Gillesa Margaritisa nieco irytujący grajek i sztukmistrz, który próbuje zawrócić w głowie Juliette. I to właściwie wszystko. Od strony fabularnej Atalanta nie oferuje nic interesującego poza ekscentryzmem postaci pobocznych.

Strona wizualna filmu to jego główny atut i źródło wygłaszanych na jego temat peanów. Atalanta wpisuje się w nurt impresjonizmu, zdjęciami i montażem starając się oddać emocje bohaterów. Zdjęcia wykonane w plenerach wprawną ręką Borysa Kaufmana przedstawiają portową infrastrukturę, zaułki robotniczego Paryża czy po prostu sfatygowaną barkę żeglującą po Sekwanie. Mają swój urok. Nie ustępują im dopracowane w niechlujstwie wnętrza Atalanty. Na statkowi panuje klimat zalatujący nieco klaustrofobią, stęchlizną i kocim moczem. Przemyślany montaż w odpowiednich momentach podnosi napięcie (na przykład podczas konfrontacji z grajkiem w portowym barze) lub wywołuje czysto impresjonistyczne skojarzenia. Tu na szczególną pochwałę zasługuje sekwencja podwodnego "tańca", podczas której Jean poszukuje pod wodą pięknych wspomnień oraz równoległy montaż stęsknionych za sobą małżonków, którzy pełni namiętności przewracają się w swoich (oddalonych od siebie) łóżkach.

Atalanta zrobiła na mnie wrażenie filmu mocno przereklamowanego. Dość nudnawą treść w dużej mierze rekompensuje innowacyjna forma (i świetny Michel Simon). W sumie nie daje to jednak filmu przełomowego czy genialnego. W najlepszym razie mogę Atalantę uznać za obraz inspirujący. Ale do ideału mu daleko. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 25 marca 2019

W niewoli uczuć/Of Human Bondage (1934)

Film o złej miłości

Reżyseria: John Cromwell
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 22 min.

Występują: Leslie Howard, Bette Davis, Frances Dee, Kay Johnston, Reginald Denny

Dzisiejszy film obejrzałem tylko z jednego powodu. W niewoli uczuć jest znane z wypromowania na gwiazdę Bette Davis. Dotąd grająca drugoplanowe rólki w filmach klasy B, zdeterminowana aktorka dostrzegła swoją szansę w roli, której nie chciały przyjąć bardziej od niej znane i popularne artystki. Trudno im się dziwić, gdyż postać, w która wcieliła się Davis, była, delikatnie mówiąc, mało sympatyczna. Na szczęście dla Bette film odniósł umiarkowany sukces, a za jego najlepszy element uznano właśnie jej aktorstwo. Malo tego, zrobiła takie wrażenie na jurorach Akademii Filmowej, że mimo braku oficjalnej nominacji do Oscara zajęła trzecie miejsce w głosowaniu na najlepszą aktorkę. Jurorzy po prostu dopisywali jej nazwisko na kartach. Gdy Davis przystępowała do zdjęć, poważnie zastanawiała się nad zmianą ścieżki zawodowej. Kilka miesięcy później była gwiazdą. Typowo hollywoodzka historia, a przy tym całkowicie odmienna od tego, co spotyka w filmie jej bohaterkę.

Obraz opowiada o życiu Phillipa Careya, chromego Brytyjczyka, który właśnie porzucił studia malarskie w Paryżu i wraca do Londynu, by kształcić się na lekarza. Phillip cierpi na poważne kompleksy z powodu swej niepełnosprawności. Pewnego dnia poznaje w jadłodajni nieokrzesaną kelnerkę Mildred, w której się zakochuje. Kobieta jest opryskliwa, złośliwa i niemal jawnie pogrywa sobie uczuciami zadurzonego adoratora, jednak nie odrzuca jego zaproszeń. Gdy w końcu Phillip próbuje się jej oświadczyć, Mildred zrywa znajomość, oświadczając, że wychodzi za mąż za kogoś innego. Przygnębiony bohater usiłuje zapomnieć o niefortunnej relacji i znajduje pocieszenie w osobie sympatycznej pisarki Nory. Kiedy jednak Mildred ponownie pojawia się na horyzoncie, tłumiona, niezdrowa miłość powraca.

Oglądanie W niewoli uczuć jest męczącym doświadczeniem, ponieważ oglądamy historię ostatniego frajera. Apatyczny, wątpiący w siebie Phillip nie jest człowiekiem, którego losy wzbudzałyby wielkie emocje. To bohater całkowicie jednostronny, podporządkowujący swoje działania wyłącznie nieodwzajemnionemu uczuciu. Zdaje sobie przy tym sprawę, że jest wykorzystywany, ale nie potrafi wyrzec się fascynacji szorstką, pogardliwą Mildred. W innych aspektach życia jest kompletnie niezaradny i osiąga coś jedynie dlatego, że życzliwi mu ludzie ciągną go za uszy. Leslie Howard odegrał tę postać tak anemicznie i bez energii, że w pewnym momencie miałem ochotę rzucić w niego czymś ciężkim. Może by go to ożywiło? No cóż, skoro mamy go odhaczonego, przejdźmy do tego, co w filmie rzeczywiście ciekawe.

Bette Davis jako wyrachowana Mildred zalicza bardzo naturalistyczną rolę, niepodobną do tradycyjnych antybohaterek. Mildred to prosta ale cwana dziewucha, która prawdopodobnie wychowała się wśród marginesu społecznego i nieustannie dryfuje w dolnych rejonach społecznej drabiny. Prowadzi nieuporządkowane, burzliwe życie. Jedyną stałą jest w nim naiwny Philip, na którego pomoc zawsze może liczyć. Mildred jest zbyt sprytna i natarczywa, żeby apatyczny bohater mógł nad nią zapanować, a jednocześnie zbyt głupia, żeby ustabilizować swoją sytuację i wyjść na prostą. Jej stopniowy upadek to ponura historia. Davis włożyła w tę rolę dużo wysiłku, tworząc kilka ciekawych manieryzmów, ćwicząc (ponoć z nie do końca udanym skutkiem) londyński akcent oraz dostosowując charakteryzację do zmieniającej się kondycji fizycznej bohaterki. Obok rezultatu trudno przejść obojętnie, chociaż wrażenie zdecydowanie nie jest przyjemne. Zagrać przedwojenny odpowiednik wulgarnej blachary też trzeba umieć.

W niewoli uczuć to przygnębiający film, w którym trudno o pozytywne emocje. Rozlazły, nieporadny główny bohater jest raczej odstręczający. Trudno czuć satysfakcję z jego sukcesów, ponieważ żadnego nie zawdzięcza własnym staraniom. Kreacja Bette Davis irytuje, szokuje, ale przynajmniej nie pozostawia widza obojętnym. To znaczące osiągniecie i w dodatku wymagające sporej odwagi. Aktorka słusznie została wyróżniona nieoficjalną nominacją do Oscara. Jej kreacja to jednak zbyt mało, żeby ten mdły film ocenić na więcej niż 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 24 marca 2019

Imperatorowa/The Scarlet Empress (1934)

Film o skrywanych instynktach i ich sublimacji

Reżyseria: Josef von Sternberg
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 44 min.

Występują: Marlene Dietrich, John Lodge, Sam Jaffe, Louise Dresser, Gavin Gordon, Ruthelma Stevens

Reżysersko-aktorski duet Josefa von Sternberga i Marlene Dietrich w roku 1934 powrócił po raz piąty, tym razem aby zabrać widzów w podróż do XVIII-wiecznej Rosji. Tytuł filmu może być nieco mylący, bowiem Imperatorowa opowiada o życiu przyszłej carycy Katarzyny II przed objęciem przez nią cesarskiego tronu. Prawdziwą imperatorową jest jej teściowa, caryca Elżbieta, która na kilka sposobów stanowi dla przyszłej władczyni wzór postępowania. Inaczej niż w poprzednich filmach von Sternberga i Dietrich, tym razem to nie posągowa Marlene jest postawiona w centrum zainteresowania. Bynajmniej nie dlatego, żeby przyćmił ją ktoś z pozostałych członków obsady. Po prostu najbardziej charakterystycznym elementem Imperatorowej jest jedyna w swoim rodzaju scenografia nadająca carskiemu dworowi nastrój wysublimowanej dekadencji niepodobnej chyba do żadnego innego filmowego doświadczenia.

Film rozpoczyna się od zaocznych oświadczyn, jakie rosyjski następca tronu Wielki Książę Piotr składa pruskiej księżniczce Zofii Fryderyce. Dziewczyna w towarzystwie matki i carskiego posła Aleksieja Razumowskiego wyrusza w długą podróż ze Szczecina do Moskwy. Jej myśli są pełne młodzieńczych ideałów i romantycznych marzeń, a między nią a Razumowskim narasta erotyczne napięcie. Po przybyciu do stolicy Rosji złudzenia Zofii pryskają jak bańka mydlana. Narzeczony okazuje się pokracznym półgłówkiem oddającym się dziecinnym zabawom. Jego matka, caryca Elżbieta, jednoznacznie daje wyraz swoim oczekiwaniom. Zgodnie z życzeniem władczyni Zofia przechodzi na prawosławie i na ponownym chrzcie otrzymuje imię Katarzyny. Jej głównym zadaniem ma być jak najszybsze spłodzenie z Piotrem przyszłego następcy tronu, koniecznie płci męskiej. Choć rozczarowana księżniczka nie może się otwarcie przeciwstawić rozkazom Elżbiety, nie zamierza tak po prostu ulec.

Imperatorowa jest interesującym wariantem opowieści o dojrzewaniu. Zofia/Katarzyna otrzymuje brutalną lekcję życia, będąc zdana na własne siły w obcym i nieprzyjaźnie do niej usposobionym środowisku. Władcza teściowa jest dla niej jednocześnie ciemięzcą i wzorem do naśladowania. Na przestrzeni filmu możemy obserwować stopniowe upodabnianie się początkowo idealistycznej księżniczki do wyniosłej, wyrachowanej Elżbiety. Ważnym elementem tej przemiany jest rozkwit jej kobiecości. Początkowo Zofia/Katarzyna jest niewinnym pąkiem kwiatu, chociaż jej podświadomość wędruje w dziwne rejony (vide sugestywne sceny tortur półnagich kobiet ilustrujące opowieść jej opiekuna o rosyjskich carach). Tak jak ona, większość bohaterów filmu jest motywowana nierozładowanym napięciem seksualnym. Carewicz Piotr pożąda Katarzyny, która go do siebie nie dopuszcza. Ona sama jest z wzajemnością zainteresowana Razumowskim, ale ten jest niejako "zarezerwowany" dla cesarzowej. Jedynie Elżbieta jako władczyni absolutna może dowolnie zaspokajać swoje apetyty, co zresztą wykorzystuje jako narzędzie do kontrolowania podwładnych. Pochłonięty intrygami dwór jest całkowicie oderwany od spraw państwa, które służy tylko jako kolejne pole gry. Skomplikowana sieć arystrokratycznych relacji przedstawiona jest w filmie poprzez rozmaite aluzje, półsłówka, ale przede wszystkim poprzez towarzyszącą każdemu kadrowi sugestywną oprawę scenograficzną.

Ekspresjonistyczna scenografia Imperatorowej jest owocem niesamowitej wyobraźni Hansa Dreiera, który wymyślił zupełnie oryginalny styl architektoniczny - "rosyjski gotyk". Wnętrza Kremla są mroczne, rozświetlone światłem licznych świec. Masywne wrota oddzielające od siebie poszczególne pomieszczenia są tak ciężkie, że potrzeba wspólnego działania kilku dam dworu, żeby je otworzyć. Wszechobecna religijna symbolika w postaci ikon i witraży kontrastuje z zepsuciem mieszkańców pałacu. Najbardziej charakterystyczne są jednak gliniane gargulce obecne gromadnie we wszystkich pomieszczeniach, dzierżące włócznie i świece, przypominające świętych, anioły i demony. Potworki te sprawiają wrażenie, jakby w milczeniu obserwowały pogrążonych w szalonych rozgrywkach dworzan. A z daleka są od nich trudne do odróżnienia. Zazwyczaj ich ekspresja odpowiada skrywanym pod maską obojętności emocjom bohaterów. W tych obłędnych wnętrzach caryca zasiada na ogromnym tronie w kształcie orła rozkładającego skrzydła. Centralną ozdobą stołu biesiadnego jest strzegący misy z głównym daniem ludzki szkielet. Zegar z kukułką ma wysoce nieprzyzwoity kształt, podobnie jak pokraczne, sprośne lub makabryczne płaskorzeźby na meblach i ścianach. Na ich tle ludzie będący niewolnikami własnych żądz usiłują grać w swoje małe gry. Odziani są w niedorzeczne stroje - suknie noszone niemalże na rusztowaniach czy też obszerne futra całkowicie deformujące sylwetkę. Wszystko to sfilmowane w typowym dla Sternberga stylu, w którym cienie ukrywają lub uwypuklają potrzebne rekwizyty czy też rysy twarzy bohaterów. I jeszcze towarzysząca akcji przepiękna muzyka klasyczna wspomagająca podniosłą, odrealnioną atmosferę. Obłęd. 

Aktorstwo, co nieco zaskakujące, jest w Imperatorowej wyraźnie stonowane w stosunku do majestatycznych dekoracji. Dietrich jako Zofia/Katarzyna przez większość filmu zachowuje się biernie lub odnosi ciche porażki, które znosi z kamienną twarzą. Z czasem na jej spokojnym obliczu zaczyna gościć wyraz drapieżności i bezwzględności, jednak nie uzewnętrznia tych cech aż do końcowych scen. Jest to rola wyważona, świadomie wycofana w cień. W przeciwieństwie od niej Louise Dresser jako Elżbieta rozkoszuje się swoją władzą, brutalnie ganiąc poddanych, łaskawie ich wynagradzając i bezlitośnie pomiatając tymi, którzy jej podpadli. Ale także ona mówi, a nie przemawia, zachowując powściągliwość. Sam Jaffe w roli Piotra balansuje na granicy kiczu, z wyraźną przyjemnością odgrywając kolejne ekscesy księcia-idioty. Nie przekracza tej granicy, ponieważ błaznuje w sposób dyskretny. Jest jeszcze John Lodge jako Razumowski, uwodzicielski, opanowany, szarmancki, chętnie korzystający z okazji, by milczeć. Rozmowy tych bohaterów nie są kwieciste, brak tutaj rozbudowanych dialogów. Królują spojrzenia, gesty, ostrożne ruchy, zupełnie jakby bali się otwartości w monumentalnym otoczeniu, które zamieszkują.

Imperatorowa nie jest filmem wiernym faktom historycznym. W przeciwieństwie do Viva Villa! nie wypacza ich całkowicie, nagina jednak prawdę. Najważniejsze różnice to przeniesienie dworu cesarskiego z Sankt Petersburga do bardziej azjatyckiej i egzotycznej Moskwy oraz wyjątkowo niepochlebny portret Piotra, który w rzeczywistości nie był, zdaje się, idiotą. Zmiany te działają na korzyść ideowej spójności filmu, który rozwija wątki związane z dojrzewaniem, erotyzmem oraz rosyjską odmiennością i pewnego rodzaju szaleństwem. Można rzecz, że oto oglądamy Rosję carów "w oczach Zachodu". Wyszedł z tego ciekawy film, który warto obejrzeć choćby ze względu na całkowicie odjechaną scenografię. Pod względem estetyki i artyzmu związanego z opowiadaniem obrazem jestem w stanie wymienić tylko jeden wcześniejszy obraz, który dorównuje Imperatorowej. Są nim Nibelungi Fritza Langa. To doprawdy znakomite towarzystwo. Dlatego też wystawiam 9 gwiazdek i gorąco polecam.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 23 marca 2019

Viva Villa! (1934)

Film o złoczyńcy, który próbował zostać zbawcą

Reżyseria: Jack Conway
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 49 min.

Występują: Wallace Beery, Leo Carilla, Fay Wray, Donald Cook, Stuart Erwin, Henry B. Walthall, Joseph Schildkraut

Historia Meksyku i związane z nią mity są, mimo swego bogactwa, praktycznie nieznane w Polsce. Natomiast w Kalifornii z racji bliskości geograficznej i stałej migracji Latynosów, wszyscy ci nieogoleni, noszący sombrera ludowi bohaterowie byli postaciami dość swojskimi. Stąd zapewne pomysł nakręcenia w studiach Hollywood filmu o Poncho Villi, przywódcy chłopskiej partyzantki i jednej z ważniejszych postaci tak zwanej Rewolucji Meksykańskiej. Scenariusz powstał na podstawie książki o życiu Villi, trzeba jednak zaznaczyć, że Viva Villa! fakty historyczne traktuje nadzwyczaj luźno. Nawet pobieżne spojrzenie na biografię pierwowzoru pokazuje, że nie zgadza się prawie nic. Film kreśli natomiast niezwykle wyrazisty portret Villi jako przedstawiciela uciskanej warstwy społecznej, która postanowiła upomnieć się o swoje. Zdecydowanie nie jest to bohater, do jakiego przyzwyczaiła nas kultura europejska.

Film otwiera epizod z dzieciństwa Villi, kiedy jego rodzina zostaje wywłaszczona, a protestujący przeciw temu ojciec zostaje na rozkaz bogatego właściciela ziemskiego zachłostany na śmierć. Młody Poncho mści ojca, wbijając jego katowi nóż w plecy. Przenosimy się kilkanaście lat do przodu, w okolice roku 1910. Villa jest przywódcą bandy rebeliantów, którzy mordują bogaczy i rozdają ich majątek peonom, czyli biednym wieśniakom. Podczas jednego w napadów Villa spotyka na swojej drodze Francisco Madero, polityka i rewolucjonistę, który planuje rebelię przeciwko prezydentowi Diazowi. Oczarowany elokwencją i ideowością Madero, Villa przyłącza się do jego sprawy, gotów walczyć o wielką ideę, jaką jest uwłaszczenie peonów. Jego głównym konkurentem o względy przywódcy staje się generał Pascal, lider wojskowego skrzydła Rewolucji.

Viva Villa! w uproszczony, dostosowany do prostackiej percepcji tytułowego bohatera sposób przedstawia klasowe podłoże Meksykańskiej Rewolucji. Z perspektywy Villi jest to po prostu rebelia biednych, pozbawionych ziemi chłopów przeciwko warstwie bogatych "spaniardów". Zbyt mało wiem o historii Meksyku, żeby oceniać wiarygodność tego podziału, ale latynoamerykańskie sympatie prokomunistyczne zdają się wskazywać, że coś było na rzeczy. Film jest przy tym daleki od idealizacji którejkolwiek ze stron. Spaniardzi przedstawieni są jako wroga, bezosobowa siła, którą rewolucjoniści bezlitośnie niszczą, wręcz rozkoszując się zaprowadzanym chaosem i terrorem. Strona rewolucyjna dzieli się na idealistów (Madero), oportunistów (Pascal) oraz reprezentowany przez Villę żywioł ludowy.  Żywioł prawdziwie nieokiełznany, czego najlepszym przykładem jest główny bohater.

Poncho Villa, idol meksykańskich mas, który odbierał bogatym i dawał biednym, to w filmie Jacka Conwaya absolutny bydlak. Beztrosko zabija każdego wroga, który stanie mu na drodze, a śmiercią przyjaciół się nie przejmuje. Przyzwyczajony do błyskawicznego zaspokajania swych kaprysów, ma w zwyczaju seryjnie poślubiać kobiety, które wpadną mu w oko. Jego zemsta bywa straszna, odpłaca bowiem z nawiązką za wszystkie zniewagi. Sposób egzekucji, jaki obmyśla dla schwytanego śmiertelnego wroga jest tak okrutny, że wolę zbyt wiele o nim nie myśleć. Villa nie umie pisać ani czytać, a jego ideologia polityczna ogranicza się do żądania, aby "dać chłopom ziemię". Prowadzi to do tragikomicznych sytuacji, kiedy na krótką chwilę przejmuje władzę. Przy tym wszystkim ten złoczyńca został zagrany przez Wallace'a Beery'ego z takim wdziękiem, że trudno nie czuć do niego mimowolnej sympatii. Dla przyjaciół jest bowiem Villa hojny i szlachetny, a przy tym naprawdę sądzi, że walczy o słuszną sprawę. Jego bezpretensjonalność prowadzi do wielu komicznych sytuacji, choć jest to mocno czarny humor. I jeszcze te cudne idiosynkrazje związane z symbolami byków, z których Villa pragnie uczynić coś w rodzaju swego godła, ale uparcie nic z tego nie wychodzi. Beery z powodzeniem zrealizował trudne zadanie, kreując postać nikczemnego protagonisty, który do złudzenia przypomina barwnego herosa.

Jeżeli chodzi o innych bohaterów, jest kilka smaczków w postaci psychopatycznego zausznika Villi, który ma zwyczaj najpierw strzelać, a potem pytać. Wyrazista jest także jedna z żon protagonisty, która wyróżnia się ciętym językiem i ognistym temperamentem. Pozostała część obsady raczej nie zachwyca. Realizacyjnie film jest solidną hollywoodzką produkcją. Obficie korzysta z pustynnych plenerów i meksykańskiej architektury. Liczne sceny batalistyczne roją się od statystów i lśnią od efektów specjalnych (chociaż pokazowe upadki z konia za dziesiątym razem zaczynają nudzić). Bardzo ważną rolę odgrywa skomponowana przez Herberta Stolharta muzyka oparta na wzniosłych melodiach w wykonaniu sekcji dętej. Elementem ścieżki dźwiękowej jest między innymi słynny utwór La Cucaracha.

Viva Villa! to kontrowersyjny obraz o kontrowersyjnej postaci. Trudno uważać za bohatera kogoś, kto jest znacznie bardziej brutalny i bezlitosny niż jego bezosobowi przeciwnicy. Poncho Villa jest jednocześnie czarującym łotrem, jak i potworem zrodzonym w chorym społeczeństwie. Ponieważ jest to tylko luźna wariacja na temat postaci historycznej, trudno traktować go serio. Także cały film jako opowieść o Rewolucji Meksykańskiej jest zbyt uproszczony i dostosowany do punktu widzenia prymitywnego protagonisty. Ponadto cierpi na chaos narracyjny. Poszczególne sekwencje bardzo swobodnie przeskakują pomiędzy wydarzeniami, a łączącym je spójnikiem zbyt często są rozbudowane plansze tekstowe. Jest  to zapewne efekt chaosu organizacyjnego wywołanego przez problemy realizacyjne. Ich kwintesencją była aż dwukrotna wymiana reżysera podczas zdjęć. Między innymi z tego powodu Viva Villa! jest filmem dziwnym, niespójnym, chociaż niewątpliwie interesującym i pobudzającym do myślenia. Otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 22 marca 2019

Kobieta dla wszystkich/La signora di tutti (1934)

Film o kobiecie mimowolnie fatalnej

Reżyseria: Max Ophuls
Kraj: Włochy
Czas trwania: 1 h 26 min.

Występują: Isa Miranda, Memo Benassi, Tatiana Pawłowa, Friedrich Benfer, Franco Coop, Lamberto Picasso, Nelly Corradi

Po dojściu Hitlera do władzy Max Ophuls przezornie opuścił Niemcy świadom, że jego żydowskie pochodzenie nie pozwoli mu na kontynuację kariery w kraju. Tymczasem studia filmowe z innych państw Europy patrzyły na utalentowanego reżysera przyjaznym okiem. Ophuls miał się zatrzymać na kilka lat we Francji, ale skorzystał także z możliwości współpracy z filmowcami z Włoch. Jego Kobieta dla wszystkich, będąca adaptacją powieści Salvatora Gotty, zdobyła sobie niespodziewanie dużą popularność wśród widzów i  wypromowała Isę Mirandę na "włoską Marlene Dietrich". Tak entuzjastyczne reakcje wydają mi się zastanawiające, ponieważ film nie jest żadną rewelacją, a jego największe zalety dotyczą tych aspektów, na które przeciętny widz nie zwraca większej uwagi. Pomimo wszelkich niedostatków jest to bowiem obraz bardzo interesujący pod względem wykorzystanych w nim technik zdjęć i montażu.

Film opowiada historię Gaby Doriot, osławionej gwiazdy filmowej, którą poznajemy chwilę po jej próbie samobójczej. Podczas gdy bohaterka jest operowana, widz w formie retrospekcji wywołanej podaniem usypiającego gazu poznaje jej przeszłość. Okazuje się, że była skandalistką już podczas młodości spędzonej w małym miasteczku. Zakochany w niej nauczyciel porzucił swoją rodzinę i wyjechał za granicę. Wypisana przez surowego ojca ze szkoły, bohaterka przez pewien czas uczy się pod jego nadzorem ogrodnictwa. Wkrótce zaprzyjaźnia się z mieszkającą po sąsiedzku bogatą rodziną Nanni, a zwłaszcza z Almą, poruszającą się na wózku panią domu. Gaby zaczyna spędzać coraz więcej czasu w posiadłości sąsiadów, wzbudzając silne zainteresowanie męża Almy, Leonardo. Rosnące pomiędzy nimi napięcie nieuchronnie prowadzi do kolejnej afery.

Historia skandalizującej gwiazdy nie jest tak wciągająca, jak mogłaby być. Przede wszystkim za przyczyną głównej bohaterki, która jest... nijaka. Grana przez Isę Mirandę Gaby jest postacią niesamowicie bierną. Właściwie nic, co ją spotyka, nie wynika z jej inicjatywy. Faceci się w niej zakochują, bliscy cierpią, a ona jest w centrum tego wszystkiego, ale jakby nieobecna. Nie jest ani kusicielką, ani intrygantką, oszczędnie wyraża emocje. Właściwie trudno powiedzieć, czego pragnie od życia. Nie przeczę, że istnieją tego typu wyabstrahowane od świata osobowości, ale żeby nadac takie cechy głównej bohaterce filmu? To nie był najlepszy pomysł. Niewiele bardziej interesujący jest kopcący cygara Leonardo, który rzekomo zawraca Gaby w głowie swoim urokiem osobistym. Ponieważ jest go pozbawiony, wychodzi to niezbyt wiarygodnie. Najbardziej wyrazistą postacią w filmie jest grany przez Lamberto Picasso ojciec Gaby, emerytowany podoficer, który początkowo sprawia wrażenie płytkiego furiata, później jednak okazuje się dla córki cierpliwym nauczycielem.

Mimo miałkich bohaterów, Kobieta dla wszystkich jest interesująca dzięki operatorskiemu kunsztowi Ubaldo Araty realizującego narracyjne pomysły Ophulsa. Film jest pełen długich ujęć, w których kamera podąża za aktorami, swoim ruchem oddając ich emocje i nastawienie. Arata chętnie korzysta także z ujęć z góry, co skutkuje między innymi świetnymi dramatycznymi scenami na schodach w domu Nannich. No i jeszcze ewidentnie zaczerpnięte z kina niemieckiego wykorzystanie w narracji cieni bohaterów. Aktorzy nierzadko schodzą z kadru, a pewne elementy sceny są rozegrane tylko z wykorzystaniem dźwięku i cienia. Ważną rolę odgrywa także dynamiczny montaż, w niektórych momentach filmu kreujący nastrój poprzez wykorzystanie zestawionych ze sobą rekwizytów. Wielokrotnie występuje również przenikanie przez siebie dwóch kadrów, co symbolizuje wspomnienia (na przykład w scenie usypiana bohaterki do operacji, płynnie przechodzącej w retrospekcję) ale też emocje. Przykładem sceny świetnie oddającej specyficzny styl Ophulsa jest sekwencja rozmowy zmontowanej równolegle z dwóch długich ujęć, z których jedno przedstawia bohaterkę płynącą łódką po jeziorze, a drugie mężczyznę jadącego samochodem wzdłuż jego brzegu. Kinematografia Kobiety dla wszystkich jest tak dobra, że ten przeciętny fabularnie film ogląda się bez znudzenia tylko dzięki ciekawej pracy kamery. Jakkolwiek by na to nie patrzeć, jest to znaczące osiągnięcie.

Przedstawiona w Kobiecie dla wszystkich historia szczególnie mnie nie zaciekawiła. Przeciętni aktorzy nie potrafili wycisnąć z fabuły niczego emocjonującego, chociaż pewien potencjał na to był. Natomiast z dużą atencją będę wspominał narracyjne zabiegi Ophulsa i Araty, którzy pokazali filmowe rzemiosło najwyższej próby. Jest to jednak za mało, żeby ocenić film wyżej niż na 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 21 marca 2019

Mała panna Marker/Little Miss Marker (1934)

Film o dobrych gangsterach

Reżyseria: Alexander Hall
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 18 min.

Występują: Shirley Temple, Adolphe Menjou, Dorothy Dell, Charles Bickford

Filmy rozgrywające się w przestępczym półświatku weszły na stałe do kinowego repertuaru lat 30. Miały wiele odmian, ale jednym z popularniejszych motywów była stopniowa utrata człowieczeństwa przez protagonistę. Takie ponure opowieści serwowały między innymi świetne Mały Cezar, Człowiek z blizną czy Wróg publiczny nr 1. Nieco rzadsze, bo też trudniejsze do przedstawienia, było podejście odwrotne - stopniowa resocjalizacja złoczyńcy i jego przemiana w wartościowego członka społeczeństwa. Tą drogą podążył mało znany reżyser Alexander Hall w komedii Mała panna Marker. Sprawnie nakręcony film we wzruszającym lecz nie przesłodzonym tonie opowiada o relacji mafijnego bukmachera z małą dziewczynką, którą zmuszony jest przygarnąć.

Film rozpoczyna rozbudowana sekwencja rozgrywająca się w prowadzonym przez gangsterów zakładzie bukmacherskim. Wszyscy są podekscytowani, gdyż właśnie trwa obstawianie wyników wyścigów konnych. Jeden z hazardzistów pożycza od prowadzącego lokal Ponurego Jonesa dwadzieścia dolarów, zostawiając pod zastaw swoją sześcioletnią córkę. Kiedy obstawiony przez niego koń przegrywa, mężczyzna nie zjawia się po odbiór dziecka. Jones niechętnie postanawia przetrzymać małą "Marky" (przezwaną tak od jej statusu jako zastawu) do czasu wyjaśnienia sytuacji. Kiedy okazuje się, że dziewczyna zostanie z nim na dłużej, zaczyna odkrywać w sobie ojcowskie uczucia.

Film poruszający taką tematykę jak Mała panna Marker dzieli od kiczu bardzo cienka linia. Fakt, że wszystko wyszło przekonująco i sympatycznie, wynika przede wszystkim z kunsztu aktorów. Adolphe Menjou, dotychczas specjalizujący się głównie w rolach hedonistów i libertynów, gra mafijnego bukmachera z wzruszającą wręcz delikatnością. Początkowo ponury i zmęczony życiem, stopniowo zaczyna wykazywać wobec Marky troskę i sympatię. Specyficzną cechą tej postaci jest powściągliwość, która pozwala Menjou na umiejętne dozowanie emocji. Dzięki temu bukmacher pozostaje twardym facetem, chociaż dla przybranej córki ma miękkie serce. Menjou partneruje sześcioletnia Shirley Temple w roli rezolutnej dziewczynki, która uwielbia legendy o Królu Arturze. Przebywając w towarzystwie panów z półświatka, stopniowo nasiąka ich manierami, co prowadzi do wielu komicznych dialogów. Dziecięca aktorka zdołała nadać swojej bohaterce wyrazistą osobowość, pozwalającą szczerze jej kibicować w walce z przeciwnościami losu. Grono głównych postaci uzupełnia szorstki szef Ponurego - Duży Steve oraz jego dziewczyna, która pomaga głównemu bohaterowi w opiece nad podopieczną. W tę ostatnią wcieliła się obiecująca młoda aktorka Dorothy Dell, której nie dane było zrobić kariery, gdyż wkrótce po zakończeniu zdjęć zginęła w wypadku samochodowym.

Mała panna Marker to nie tylko promocja wartości rodzinnych, ale także zawoalowany komentarz obyczajowy. Szalenie kontrowersyjna postać ojca zastawiającego własne dziecko to odbicie desperackich postaw ludzi dotkniętych skutkami Wielkiego Kryzysu. Kwestię tę ukazano niejako na marginesie fabuły, ale cały wątek rozegrany jest dosadnie. Przedstawienie w pozytywnym świetle ludzi z półświatka można z kolei traktować jako swego rodzaju znak pokoju uczyniony w kierunku tej grupy. Film zdaje się sugerować, że możliwy jest powrót ludzi zamieszanych w szemrane interesy jako pełnowartościowych członków społeczeństwa. I że w gruncie rzeczy nie potrzeba do tego tak wiele. Można oczywiście powiedzieć, że to naiwna i sentymentalna wiara wyrażona w hollywoodzkiej bajce. Zgadza się. Ale przypomnienie, że na świat niekoniecznie trzeba patrzeć przez czarno-białe okulary, zasługuje na aprobatę.

Film Alexandra Hilla to przykład dobrze zrealizowanej, wzruszającej komedii. Jest w nim sporo nienachalnie zabawnych momentów, jest też niemało wzruszeń. Pomysł na fabułę okazał się tak chwytliwy, że Mała panna Marker doczekała się kilku remake'ów. Obejrzałem ten film z dużą przyjemnością, podziwiając talent dziecięcej gwiazdy filmu i świetne aktorstwo cenionego przeze mnie Menjou. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 20 marca 2019

Kobitki/Dames (1934)

Film o przyzwoitym do przesady milionerze

Reżyseria: Ray Enright i Busby Berkeley
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 30 min.

Występują: Dick Powell, Ruby Keeler, Joan Blondell, ZaSu Pitts, Guy Kibbee, Hugh Herbert

Podczas gdy w roku 1933 wytwórnia Warner Bros. uszczęśliwiła widzów aż trzema  musicalami, w 1934 poprzestała na jednym. Kobitki można podsumować zwrotem "jeszcze więcej tego samego". Są więc numery choreograficzne Busby'ego Berkeleya, obowiązkowa praca nad przedstawieniem muzycznym, a w rolach głównych stali bywalcy: Powell, Keeler, Blondell i Kibbee. Kobitki różnią się jednak od takich na przykład Nocnych motyli większym naciskiem na humor, umieszczeniem wątku "musicalowego" gdzieś w tle i dużym dystansem do swoich bohaterów. Z jednej strony jest to zaleta, gdyż film jest zdecydowanie lekkostrawny. Z drugiej, trochę brakuje w nim głębi i po bezproblemowym seansie nie pozostaje wiele do przemyślenia.

Fabuła kręci się wokół ekscentrycznego bogacza nazwiskiem Ezra Ounce, który postanawia przepisać część swego majątku dalekim krewnym. Pod warunkiem, że będą żyć moralnie i przyzwoicie. Ezra przybywa do rezydencji państwa Hemingwayów w Nowym Jorku, aby spędzić z nimi trochę czasu i upewnić się co do ich prawomyślności. Horace i jego żona Mathilda mają w związku z tym pewne obawy, gdyż ich córka Barbara prowadza się z niemoralnym kuzynem, który marzy o reżyserowaniu musicali. Horace ma dodatkowo własne kłopoty wywołane przypadkowym spotkaniem z wysoce nieprzyzwoitą tancerką, której nieopatrznie pozostawił swą wizytówkę.

Humor Kobitek polega głównie na naśmiewaniu się z purytańskich nawyków Ezry i starań usiłujących mu się przypodobać Hemingwayów. Bohaterowie usilnie starają się zachować przyzwoitość, choć okoliczności są nieustannie przeciwko nim. Oczywiście wszystko w granicach dobrego smaku. Ot, trochę zabawnych żartów o delikatnym zabarwieniu erotycznym. Te mocniejsze ponoć nie przeszły przez sito cenzury. Aktorzy grają to, do czego nas już przyzwyczaili w produkcjach Warnerów. Guy Kibbee jest zabawnym świntuchem, Dick Powell pięknie śpiewa i na tym mógłby poprzestać a Ruby Keeler świetnie stepuje i straszy z każdego ujęcia tym samym cielęcym uśmiechem. Zdecydowanie najlepszym członkiem obsady jest wcielający się w Ezrę Hugh Herbert, który z udatnym zdumieniem reaguje na kolejne spotykające go "ekscesy". Wspomnę jeszcze o mistrzu drugiego planu, ochroniarzu milionera, który w każdych okolicznościach potrafi drzemać z otwartymi szeroko ustami.

Numery taneczne zostały przygotowane z mniejszym rozmachem niż w Nocnych motylach, ale dwa z nich zasługują na uwagę. Wykonywana przez Joan Blondell Dziewczyna przy desce do prasowania to absurdalny hymn pracownic pralni, które wysławiają uroki mężczyzn zostawiających im do czyszczenia swe brudne rzeczy. Elementem utworu jest ciekawy technicznie synchroniczny balet piżam suszących się na sznurach. Drugi oryginalny numer to I Have Only Eyes for You będący swego rodzaju wyrazem uwielbienia Busby'ego Berkeleya dla Ruby Keeler. Animowane wstawki z dziesiątkami tańczących głów aktorki przeplatają się ze złożonymi układami choreograficznymi tańczonymi przez tancerki o identycznych twarzach. Wiadomo, czyich. Nie, żebym był jakimś szczególnym wielbicielem talentu czy urody Ruby, ale Berkeley oddał jej tym układem prawdziwy hołd. I wygląda to naprawdę dobrze. Dopóki nie przeczytałem, że do stworzenia układu posłużyły zwykłe maski, byłem przekonany, że zastosowano tu jakiś wyrafinowany trik z użyciem luster.

Kobitki są musicalem w przyzwoitym warnerowskim stylu. Nie ma w nich niczego zaskakującego, nie ma co także liczyć na głębię przekazu. Ale jest miła dla ucha muzyka, nieco sprośny humor, dobry poziom choreografii. Jeśli ktoś lubi takie klimaty, nie zawiedzie się. Jeżeli nie lubi, ten film na pewno nie przekona go do zmiany zdania. Kobitki otrzymują ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 19 marca 2019

Chronometry - nagrody blogowe (rok 1933)

Rok 1933 stał pod znakiem Wielkiego Kryzysu. Większość produkowanych w USA filmów była ponura i pesymistyczna. Musicale w ironicznym świetle przedstawiały klepiących biedę artystów lub przybliżały niemoralne sposoby wzbogacenia się. Bohaterowie dramatów cierpieli głośno lub w milczeniu. Niewiele było superprodukcji, a w hollywoodzkich studiach królowały oszczędność i prostota. Twórcy rozhulali się za to jeśli chodzi o tematy kontrowersyjne obyczajowo, czego dowodem jest chociażby zestaw nominatów do tytułu najlepszego filmu. Był to jednak łabędzi śpiew niegrzecznego Hollywood. Cenzorzy przygotowywali się do ostatecznego uderzenia. Kino europejskie nie odnotowało zbyt wielu znaczących obrazów. W Niemczech dobiegała końca epoka wolności artystycznej. W ZSRR ugruntowywały się zasady socrealizmu. Francuzy i Brytyjczycy wypuścili ledwie kilka liczących się filmów.

Wśród twórców odnotować należy scenopisarski debiut Prestona Sturgesa, który stworzy jeszcze wiele niebanalnych opowieści. Reżyserskie grube ryby (z wyjątkiem Ernsta Lubitscha) zrobiły sobie przerwę lub odnotowały spadek formy. Na horyzoncie pojawili się za to tacy obiecujący twórcy jak Max Ophuls czy Frank Capra. Z aktorek wyróżniały się zwłaszcza Jean Harlow i Barbara Stanwyck, a na szczyt powróciła Greta Garbo. Marlene Dietrich nie wystąpiła w tym roku w żadnym filmie. Jeśli chodzi o aktorów, obok weteranów w rodzaju Richarda Barthelmessa czy Johna Barrymore'a, swoją obecność w czołówce umocniły młodsze talenty: Spencer Tracy, James Cagney i Charles Laughton.

Średnia ocen na blogu osiągnęła wartość 7,12, co jest wynikiem słabym i konsekwencją niskiego poziomu oglądanych przeze mnie produkcji oscarowych. Akademia Filmowa pod względem dokonywanych wyborów zaliczyła doprawdy fatalny rok, prawdopodobnie pod wpływem atmosfery wszechobecnego pesymizmu. Na szczęście udało mi się znaleźć sporo rodzynków wśród dzieł mniej znanych i skąpiej nagradzanych. Przejdźmy do nagród.

Najlepsza muzyka

Nominowani:
Harry Akst, Ralph Erwin, Fritz Rotter i Beth Slater Whitsin - Baby Face - za oprawę muzyczną dobrze dopasowaną do klimatu filmu.
Lennie Hayton - Going Hollywood - za przyjemne wariacje jazzowe napisane dla Binga Crosby'ego.
Theo Mackeben - Miłostki - za muzykę przywodzącą na myśl austriackich klasyków.
Max Steiner - King Kong - za zindywidualizowaną, rozbudowaną ścieżkę dźwiękową uzupełniającą akcję niemal w każdym momencie filmu.
Harry Warren - Poszukiwaczki złota - za kapitalne numery, do których Busby Berkeley mógł stworzyć swoją fikuśną choreografię.
Harry Warren i Al Dubin - Ulica szaleństw - za świetne i pomysłowe piosenki, które chociaż częściowo wynagradzają nudną jak flaki z olejem fabularną część filmu.

Tym razem wśród nominatów obecni są trzej kompozytorzy utworów musicalowych oraz trójka twórców "standardowej" muzyki filmowej. Warto zwrócić uwagę na piosenki Harry'ego Warrena, które stanowią tło do fantastycznych układów choreograficznych Busby'ego Berkeleya. Stworzona przez kilku kompozytorów ścieżka dźwiękowa do Baby Face wyróżnia się dobrym zgraniem z akcją filmu. W jeszcze większym stopniu dotyczy to zwycięzcy: Srebrny Chronometr otrzymuje Max Steiner za monumentalną symfoniczną oprawę stworzoną do King Konga.

Najlepsza kinematografia
(kategoria obejmuje zdjęcia, montaż i efekty specjalne)

Nominowani:
Arthur Edeson i John P. Fulton - Niewidzialny człowiek - za pomysłowe ukazanie tego, co niewidzialne.
Willis O'Brien - King Kong - za przełomowe efekty specjalne wprawiające w ruch tytułowego bohatera filmu.
Franz Planer - Miłostki - za pomysłową scenę walca oraz świetnie opowiedzianą za pomocą ruchu kamery sekwencję poszukiwania zalotnika.
James Van Trees - Baby Face - za wszędobylski i nieoczywisty sposób opowiadania historii.
Fritz Arno Wagner i Karl Vash - Testament doktora Mabuse - za interesującą wizualnie końcówkę filmu.

Tym razem wyróżnieni zostali operatorzy preferujący nietypowe, dynamiczne sposoby narracji oraz twórcy efektów specjalnych. Niewidzialność Niewidzialnego człowieka została zaprezentowana w nader atrakcyjny dla widza sposób. Pożar i pościg samochodowy w Testamencie doktora Mabuse to jedne z najbardziej efektownych scen akcji w niemieckiej kinematografii. Ale zwycięzca w tej kategorii mógł być tylko jeden. Srebrny Chronometr otrzymuje Willis O'Brien za stworzenie kilkucentymetrowej figurki goryla i tchnięcie w nią życia.

Najlepsza scenografia
(kategoria obejmuje również kostiumy)

Nominowani:
Carroll Clark i Alfred Herman - King Kong - za pomysłowe lokacje z Wyspy Czaszki, w tym wielki mur, pale ofiarne czy górską jaskinię.
Anton Grot i Jack Okey - Nocne motyle - za fenomenalny wodny balet.
Emil Hassler i Karl Vollbrecht - Testament doktora Mabuse - za pięknie spersonalizowane wnętrza wszystkich najważniejszych filmowych lokacji.
Gabriel Pellon - Miłostki - za fin-de-siecle'owe smaczki związane z Wiedniem oraz za śnieżne plenery.
Herman Rosse - Cesarz Jones - za fantazyjne wizje karaibskiego "cesarstwa" głównego bohatera.
Alexander Toluboff - Królowa Krystyna - za monumentalną konstrukcję szwedzkiego pałacu królewskiego oraz okręt z końcowej sceny filmu.

Jeśli chodzi o godne zapamiętania lokacje i dekoracje, było w czym wybierać. Gabriel Pellon stworzył dla Miłostek niezwykle gustowną scenografię w klimacie Cesarstwa Austro-Węgierskiego. Anton Grot i Jack Okey przygotowali dla Nocnych motyli wstrząsająco piękną oprawę wodnego baletu. Carroll Clark i Alfred Herman popisali się wielką pomysłowością, tworząc w studio filmowym dziką dżunglę z wieloma charakterystycznymi elementami. Srebrny Chronometr otrzymuje Alexander Toluboff za Królową Krystynę, dla której zbudował majestatyczne barokowe wnętrza i dekoracje.

Najlepszy scenariusz

Nominowani:
Curt Alexander, Max Wilhelm i Max Ophuls - Miłostki - za subtelną, pełną nieoczywistych aluzji, jedyną w swoim rodzaju historię miłosną.
Ben Hecht - Sztuka życia - za wyjątkowo odważną opowieść o blaskach i cieniach menage a trois.
Bert Kalmar, Harry Ruby, Arthur Sheekman i Nat Perin - Kacza zupa - za pełen absurdalnego humoru obraz polityki... i handlu ulicznego.
Frances Marion i Herman Mankiewicz - Kolacja o ósmej - za interesującą i sprawnie skomponowaną opowieść z udziałem dużej grupy bohaterów.
Gene Markey i Kathryn Scola - Baby Face - za kapitalne przedstawienie realizacji ideałów Nietzschego w praktyce.
Preston Sturges - Władza i chwała - za nowatorską formę opowieści jako rozbudowanej, subiektywnej retrospekcji.

Wśród scenariuszy wyróżnione zostały między innymi kontrowersyjne filmy obyczajowe (Baby Face, Sztuka życia), oryginalne rozwiązania narracyjne (Władza i chwała) oraz absurdalny humor (Kacza zupa). Srebrny Chronometr otrzymują Curt Alexander, Max Wilhelm i Max Ophuls za scenariusz do Miłostek, które nie są może tak oryginalne jak konkurenci, ale biją ich na głowę subtelnością i inteligencją przekazu.

Najlepsza aktorka drugoplanowa

Nominowane:
Marie Dressler - Kolacja o ósmej - za naturalistyczną rolę emerytowanej gwiazdy.
Colleen Moore - Władza i chwała - za przejmujące sceny konfliktu z mężem.
Elsa Lanchester - Prywatne życie Henryka VIII - za charyzmatyczny pokaz antycharyzmy.

Toshia Mori - Gorzka herbata generała Yen - za zagadkową kreację generalskiej konkubiny.
Merle Oberon - Prywatne życie Henryka VIII - za pokazanie wszystkim, jak powinna umierać królowa.

Na drugim planie królują kobiety tajemnicze (Mori), dumne (Oberon) i przebiegłe (Lanchester). Colleen Moore jest bardzo interesująca jako siła sprawcza powodująca wielkim człowiekiem. Zwycięża natomiast Marie Dressler, która zagrała starzejącą się, zmęczoną życiem kobietę, której ciężko zapomnieć o dawnej chwale. Nie do końca autobiograficznie, ale rzeczywiście była to jedna z jej ostatnich ról.

Najlepszy aktor drugoplanowy

Nominowani:
Walter Connelly - Gorzka herbata generała Yen - za interesujący epizod jako doradca finansowy chińskiego watażki.
Alphonse Ethier - Baby Face - za niewielką ale ważną rólkę szewca-filozofa.
Gustaf Grundgens - Miłostki - za fantastyczną kreację austriackiego barona-rogacza.
Ian Keith - Królowa Krystyna - za postać imponującego skutecznością polityka-złoczyńcy.
Guy Kibbee - Arystokracja podziemi - za zabawnego oszusta, który z wielką wprawą udaje szanowanego sędziego.
Ned Sparks - Poszukiwaczki złota - za postać reżysera musicali szorstkiego jak papier ścierny.

Panowie na drugim planie zadziwiają różnorodnością. Są tutaj specyficzne persony mentorów (Sparks, Ethier), sympatyczne typy spod ciemnej gwiazdy (Connelly, Kibbee) oraz dwóch znakomitych złoczyńców. Ian Keith wcielił się w czarny charakter z dużą skutecznością sabotującego plany protagonistów. A Srebrny Chronometr otrzymuje Gustaf Grundgens za urzekającą rolę żądnego honorowej satysfakcji barona w Miłostkach.

Najlepsza aktorka

Nominowane:
Greta Garbo - Królowa Krystyna - za królewskość w najlepszym wydaniu.
Jean Harlow - Kolacja o ósmej - za umiejętną manipulację własnym wizerunkiem w roli znudzonej życiem żony-trofeum.

Katharine Hepburn - Poranna chwała - za dziwną lecz zapadającą w pamięć postać karierowiczki zafiksowanej na punkcie swego celu życiowego.
Miriam Hopkins - Sztuka życia - za odważną postać artystki wyzwolonej.
Mary Schneider - Miłostki - za wyważoną rolę dziewczyny odkrywającej swą kobiecość.
Barbara Stanwyck - Baby Face - za kapitalną kreację manipulantki ogarniętej wolą mocy.

Wybór najlepszej aktorki był niezwykle trudny. Już przy wyłanianiu nominacji konieczne było odrzucenie kilku kandydatek. Dotyczyło to przede wszystkim "mniej doskonałych" ról Jean Harlow i Barbary Stanwyck - aktorek, które zaliczyły w 1933. po dwa dobre występy. Jak zawsze wysoki poziom prezentowała Miriam Hopkins w Sztuce życia. Wyróżniły się również nowicjuszki - Mary Schneider w Miłostkach i Katharine Hepburn w Porannej chwale. Najbliżej zwycięstwa była Stanwyck za wybitną kreację w Baby Face. Srebrny Chronometr trafia jednak do Grety Garbo za rolę w Królowej Krystynie. Szwedka jest w tym filmie prawdziwą królową aktorstwa.


Najlepszy aktor

Nominowani:
John Barrymore - Kolacja o ósmej - za poruszające ulegnięcie sile kataklizmu, który równa z ziemią życie jego bohatera.
Richard Barthelmess - Bohaterowie na sprzedaż - za mężne znoszenie kolejnych nękających jego postać przeciwności losu.
James Cagney - Nocne motyle - za konstruktywną nadpobudliwość nadającą dryg całemu filmowi.
Charles Laughton - Prywatne życie Henryka VIII - za prawdziwie bombastyczną rolę króla-egoisty.
Paul Robeson - Cesarz Jones - za szekspirowską kreację gnidy, która zdołała wspiąć się na szczyt.
Spencer Tracy - Jak w siódmym niebie - za nietuzinkową postać kloszarda-dżentelmena.

Wśród aktorów zebrało się sporo wyrazistych osobistości, ale dwie postacie przyćmiły wszystkich pozostałych. Pierwszą jest James Cagney, który wniósł do Nocnych motyli tyle energii, co cała reszta obsady razem wzięta. Zwycięzcą zostaje Charles Laughton, który z kolei do Prywatnego życie Henryka VIII wniósł ciężar gatunkowy przytłaczający jego ekranowych partnerów, a w szczególności partnerki.


Najlepszy reżyser

Nominowani:
Frank Capra - Gorzka herbata generała Yen - za świetne sceny z ogarniętego wojną domową miasta oraz dużą delikatność w podejściu do tematu dyskursu międzykulturowego.
Alfred E. Green - Baby Face - za umiejętne nadanie poważnemu tematowi filmu przystępnej, wciągającej formy.
Ernst Lubitsch - Sztuka życia - za pomysłowe zabiegi narracyjne, w tym doskonałą ekspozycję głównych postaci bez wykorzystania dialogów.
Rouben Mamoulian - Królowa Krystyna - za stworzenie swojej gwieździe rozlicznych okazji do demonstracji jej wielkości.
Max Ophuls - Miłostki - za subtelne oddziaływanie na emocje widza prostymi środkami wyrazu.

Na horyzoncie pojawiają się nowe nazwiska. Frank Capra, znany dotąd głównie z przeciętnych komedii, pokazał pazur, reżyserując trudny tematycznie film o relacjach międzyrasowych. Szerzej nieznany Alfred E. Green nakręcił szerzej nieznany film, który wywołał oburzenie niedojrzałych emocjonalnie cenzorów. Dopiero rozpoczynający karierę Max Ophuls zaprezentował romans odmienny od stereotypowych opowieści miłosnych. Rouben Mamoulian odznaczył się doskonałą współpracą z "boską" Gretą Garbo. Srebrny Chronometr zgarnia najbardziej z nich doświadczony Ernst Lubitsch, który zaprezentował w Sztuce życia swój nieprawdopodobnie zróżnicowany warsztat.

Najlepszy film

Nominowani:
Baby Face - za połączenie wciągającej opowieści o życiu kontrowersyjnej bohaterki z rozważaniami o charakterze egzystencjalnym.
Gorzka herbata generała Yen - za zniuansowany obraz zderzenia obyczajowości okcydentalnej z orientalną.
King Kong - za przełomowe efekty specjalne i idealne (jak na ówczesne możliwości) przeniesienie przez reżysera na ekran marzeń z dzieciństwa.
Miłostki - za zupełnie odmienne spojrzenie na tematykę miłości i wierności.
Sztuka życia - za odważną i niezwykle zabawną komedię z dużą ilością pieprzu.

Najlepsze filmy 1933 roku to, z jednym wyjątkiem, obrazy kontrowersyjne, nie obawiające się wychodzić poza konwencję artystyczną i obyczajową. W swoich czasach Gorzka herbata generała Yen czy Sztuka życia wzbudzały oburzenie organizacji typu "Legion Przyzwoitości". Dzisiaj zaskakują zniuansowanym podejściem do trudnych tematów. A jednak przewyższył je wszystkie film czysto rozrywkowy, stworzony przez twórcę-marzyciela, który miał po prostu ochotę podzielić się z widzami wytworami swojej fantazji. King Kong nadal pozostaje jednym z najgłośniejszych i najbardziej rozpoznawalnych filmów w historii kina. I przede wszystkim dlatego zostaje także laureatem mojej prywatnej nagrody.

niedziela, 17 marca 2019

Ich noce/It Happened One Night (1934)

Film o podróży autobusem

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Clark Gable, Claudette Colbert, Walter Connolly, Roscoe Karns, Jameson Thomas

Jaki jest przepis na udaną komedię romantyczną? Decydenci z wytwórni Columbia odkryli go dość przypadkowo dzięki Ich nocom. Film wyreżyserowany przez będącego wyraźnie na fali wznoszącej Franka Caprę (niedawno stworzył świetną Gorzką herbatę generała Yen) nie był projektem, po którym spodziewano się cudów. Długo trwały poszukiwania odtwórców głównych ról. Na planie panowała nie najlepsza atmosfera wywołana tarciami pomiędzy Claudette Colbert a reżyserem. Wątpliwości budził też scenariusz, którego pierwotna wersja po sugestiach Colbert i Clarka Gable'a uległa sporym przeróbkom. Już po zakończeniu zdjęć aktorka odnosiła się do filmu z dużym dystansem, wskutek czego dopiero w ostatniej chwili przekonano ją do udziału w ceremonii wręczenia Oscarów. Tymczasem Ich noce nie tylko zdobyły sobie popularność wśród widowni, ale również zawojowały nagrody filmowe, zgarniając statuetki za najlepszy film, reżyserię, scenariusz oraz główną rolę męską i żeńską. Był to wówczas najbardziej uhonorowany film w historii Akademii, a do dziś dorównały mu sukcesu w "głównych" kategoriach tylko dwa obrazy. Co zatem kryje w sobie takiego ta bezpretensjonalna, sympatyczna komedia, że zdobyła serca widzów i krytyków? Dobrą podpowiedzią jest wspomniane pięć statuetek, przy czym najmniejszy nacisk położyłbym na scenariusz, skupiając się przede wszystkim na reżyserii oraz wzajemnym oddziaływaniu na siebie aktorskiej pary Gable-Colbert.

Ich noce są w dużej mierze filmem drogi. Grana przez Colbert Elle Andrews jest córeczką bogatego tatusia, która ma już dość podejmowanych przez niego prób sterowania jej życiem. Po kłótni z ojcem Elle ucieka z jachtu zacumowanego w okolicach Miami i autobusem wyrusza do Nowego Jorku na spotkanie z poślubionym (również na złość) celebrytą Kingiem Westleyem. Podczas podróży poznaje dziennikarza Petera Warne, który mimo kilku początkowych sprzeczek stara się pomóc nieco zagubionej dziewczynie. A kiedy dowiaduje się, z kim ma do czynienia, składa jej pewną biznesową propozycję. Między przymusowymi towarzyszami podróży z wolna rodzi się nić sympatii. Tymczasem pan Andrews wysyła śladem córki prywatnych detektywów, którzy mają za zadanie sprowadzić ją z powrotem do domu.

Jak widać, fabuła nie grzeszy szczególną oryginalnością, a momentami nawet razi pewnymi uproszczeniami. Mimo to perypetie Ellen i Petera ogląda się z uśmiechem na twarzy. W dużej mierze dzięki chemii panującej między dwójką odtwórców głównych ról. Ellen jest nieco kapryśna i nieporadna, ale nie na tyle, żeby drażniło to widza. Grany przez Gable'a Peter to reporterski wyga i człowiek niezwykle zaradny życiowo, jednocześnie odznaczający się taktem i sporym poczuciem humoru. Początkowo para traktuje się z rezerwą, nie szczędząc sobie złośliwości. Widać jednak, że pod tą fasadą kryje się wzajemna życzliwość i rosnąca fascynacja. Dobrze się słucha zarówno wymierzanych sobie nawzajem przez bohaterów ciętych ripost, jak i ich zwykłych rozmów o życiu. Jednocześnie ów duet jest na tyle spontaniczny, że wielokrotnie zaskakuje szalonymi pomysłami. 

Ich noce wyróżniają się także różnorodnością ciekawych kinematograficznie scen. Filmowy autobus podróżuje przez "zwyczajną" Amerykę, a większość akcji toczy się z dala od wielkomiejskiego krajobrazu. Zapewne dzięki temu film zyskał sobie życzliwość mieszkańców małych miasteczek, którzy rzadko mieli okazję oglądać na kinowym ekranie elementy swojskiego świata. Przeżywane w podróży przygody również mają charakter przyziemny, acz urozmaicony. No i jest trochę wizualnych cymesów. Na przykład dziarska piosenka wykonywana przez kolejnych pasażerów autobusu (w tym samego Caprę), czy wysoce oryginalny pomysł łapania "stopa" na zgrabną damską nóżkę, który kojarzy chyba każdy miłośnik kina. Są momenty niezwykle romantyczne, jak doskonale nakręcona scena, w której Peter przenosi Ellen przez strumień, czy uwieczniony na filmowym plakacie moment chrupania przez bohaterów marchewek. I jeszcze przewijający się przez film symbol wizualny, jakim jest zaimprowizowana kotara, którą para przedziela na noc wynajmowane w motelach pokoje. Pomysłowość Franka Capry i jego ekipy jest w Ich nocach doprawdy fenomenalna, będąc zresztą źródłem inspiracji dla wielu naśladowców. Na przykład pierwowzorem Królika Bugsa był właśnie ciamkający marchewkę Clark Gable.

Ich noce są niebywale pozytywnym filmem, idealnym do oglądania w towarzystwie. Dobre aktorstwo, luźne podejście do tematyki i masa oryginalnych kompozycji wizualnych pozwoliły na stworzenie komedii romantycznej, która do dziś nie straciła na jakości. I nadal jest ponoć puszczana w amerykańskiej telewizji. Popularność tego filmu jest w pełni zasłużona. Otrzymuje ode mnie 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 16 marca 2019

Hrabia Monte Christo/The Count of Monte Cristo (1934)

Film o zemście na chłodno

Reżyseria: Rowland V. Lee
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 52 min.

Występują: Robert Donat, Elissa Landi, Luois Calhern, Sidney Blackmer, Raymond Walburn

Z kinowymi adaptacjami książek, które dobrze znamy, jest ten problem, że trudno spojrzeć na film jako dzieło odrębne od pierwowzoru. Tak było w moim przypadku z Hrabią Monte Christo. Lubię i cenię książkę Alexandre Dumasa, dlatego do filmu Rowlanda Lee podchodziłem z pewnym niepokojem. Obawiałem się, jak twórcom pójdzie upchnięcie obszernej i wielowątkowej opowieści w niespełna dwugodzinnym filmie. Drugim problemem była kwestia ukazania na ekranie tego, co w powieści Dumasa było najciekawsze, czyli przemiany osobowości głównego bohatera. Chociaż obraz Lee jest daleki od ideału, z każdym z tych problemów poradził sobie całkiem nieźle.

Film opowiada historię francuskiego marynarza nazwiskiem Edmond Dantes, który zostaje nieświadomie wplątany w spisek związany z powrotem Napoleona z wygnania na Elbie. Fałszywie oskarżony przez Fernanda Mondego dybiącego na jego narzeczoną i Danglarsa zazdroszczącego mu stanowiska, zostaje z rozkazu prokuratora Villeforta osadzony w więzieniu i skazany na zapomnienie. Dantes spędza w celi kilkanaście lat. W końcu ucieka dzięki pomocy zaprzyjaźnionego więźnia, który zdradza mu również miejsce ukrycia bezcennego skarbu. Przybrawszy tożsamość "hrabiego Monte Christo", Dantes powraca do Francji, aby wymierzyć sprawiedliwość trójce ludzi, którzy zniszczyli mu życie.

Wracając do moich obaw, Hrabia Monte Christo okazał się filmem, który dość swobodnie potraktował szczegóły książkowego pierwowzoru, zachowując przy tym jego ducha. Ze scenariusza wycięto wszystkie wątki poboczne i część mniej istotnych postaci. Powstała historia prosta i czytelna, oparta na osi zdrada-uwięzienie-zemsta. Była to chyba jedyna możliwość adaptacji Hrabiego w film o standardowym czasie projekcji. Choć opowieść została zubożona, postawione przez nią pytanie o wpływ żądzy zemsty na umysł mściciela jest niezwykle wyraźne. I film odpowiada na nie nieco inaczej niż książka. Dantes umarł, niech żyje Monte Christo. No, nie do końca.

Narracja Hrabiego jest czytelna i wzorowana na książkowej. Wydarzenia oglądamy z perspektywy Dantesa/Monte Christo, co eliminuje jakiekolwiek fabularne niejasności. Skutek uboczny jest taki, że w filmie trochę brakuje emocji. Robert Donat gra tytułowego bohatera powściągliwie, oszczędnie używając aktorskich środków wyrazu. Efektem jest postać zimna, z którą trudno się zidentyfikować. Trójka jego antagonistów jest mało wyrazista, bo też każdy otrzymał tylko tyle czasu ekranowego, aby rozwiązać dotyczący go wątek. Najciekawszą postacią jest była narzeczona Dantesa - Mercedes, w którą wcieliła się Elissa Landi. Wrażliwa ale nie przeszarżowana, jest najbardziej wyrazistą i ludzką z bohaterów filmu. Rezygnacja z wątków pobocznych zrodziła pewien problem dotyczący postaci drugoplanowych, jakimi są bliscy wrogów hrabiego. Otóż od pewnego momentu osoby te zaczynają kibicować Monte Christo w jego wendecie. W książce miało to swoje uzasadnienie, natomiast w filmie zabrakło podbudowy, która wyjaśniałaby ich postawę.

Jeżeli chodzi o kwestie realizacyjne, Hrabia Monte Christo jest przedstawicielem klasycznego stylu hollywoodzkiego. Kompozycje wizualne są przejrzyste, ale brak jakichś szczególnie zapadających w pamięć scen. Scenografia nawiązuje do Francji epoki Restauracji. Została starannie przygotowana, ale w większości nie powala na kolana. Z dwoma wyjątkami. Pięknie obmyślono rysunki na ścianach celi więziennego sąsiada Dantesa. Scenografowie naprawdę puścili tu wodze fantazji. Ciekawa jest także sala sądowa z ruchomym podestem dla świadków (co pozwala na "obwożenie" ich po planie zdjęciowym) i gigantycznym krzyżem umieszczonym za krzesłem sędziego. Francja po upadku Napoleona usiłowała powrócić do pozycji kraju katolickiego i najwyraźniej okazywała to dość ostentacyjnie.

Hrabia Monte Christo jest przyzwoicie zrealizowanym filmem, który przeniósł na ekran to, co w powieści Dumasa najważniejsze. Zabrakło mu jednak "pazura", który uczyniłby go filmem bardzo dobrym - nieco lepszego aktorstwa, paru bardziej pomysłowych scen. Była to przyjemna przygoda, lecz bez rewelacji. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 15 marca 2019

Człowiek, który wiedział za dużo/The Man Who Knew Too Much (1934)

Film o spisku ludzi mówiących z niemieckim akcentem

Reżyseria: Alfred Hitchcock
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1 h 16 min.

Występują: Leslie Banks, Edna Best, Peter Lorre, Frank Vosper, Nova Pilbeam

Przed swoim reżyserskim debiutem w latach 20. Alfred Hitchcock spędził nieco czasu w Niemczech, gdzie podpatrywał pracę tamtejszych filmowców. Wpływ ekspresjonizmu jest mocno widoczny w jego wczesnych filmach (na przykład Lokator czy Szantaż), głównie poprzez charakterystyczną grę światłem i rozmaite techniki zdjęciowe. Również Człowiek, który widział za dużo czerpie z dorobku niemieckich mistrzów, będąc w szczególności hołdem dla kryminałów Fritza Langa. Dodatkowo w filmie wystąpił znany z kontrowersyjnej tytułowej roli w Mordercy Peter Lorre, który właśnie wyemigrował z opanowanych przez nazistów Niemiec. Co ciekawe, mówiący z zachwycającym niemieckim akcentem aktor nie znał wówczas angielskiego i wszystkie swoje kwestie opanował fonetycznie. Wracając do Hitchcocka, chociaż nie wahał się on czerpać ze sprawdzonych wzorców, w Człowieku można już dostrzec zalążki jego własnego stylu, który nabierze wyraźnego kształtu w ciągu kilku następnych lat.

Film przedstawia historię angielskiej rodziny, która zostaje przypadkiem wplątana w intrygę szpiegowską. Bob i Jill Lawrence podczas pobytu w szwajcarskim kurorcie są świadkami zamachu na agenta brytyjskiego wywiadu. Przed śmiercią szpieg przekazuje małżonkom sekretną wiadomość dotyczącą planów szajki terrorystów. Aby zmusić Lawrenców do milczenia, przestępcy porywają ich córkę. Bob i Jill wracają do Londynu, gdzie z pomocą agenta Secret Service rozpoczynają prywatne śledztwo w celu rozpracowania terrorystów i uwolnienia dziewczyny.

Człowiek, który wiedział za dużo jest filmem barwnym i pełnym oryginalnych pomysłów. Takie sceny jak zamach podczas potańcówki w pensjonacie czy bijatyka na krzesła w świątyni jakiegoś dziwnego kultu, a z miejsc - kryjówka przestępców na zapleczu gabinetu dentystycznego - od razu zapadają w pamięć i zaskakują swoją oryginalnością. Hitchcock stara się budować atmosferę zagrożenia, a jednocześnie ucieka od śmiertelnej powagi, pokazując na przykład przestępców częstujących swego więźnia obfitym obiadem. Sprytnie korzysta także ze sztuczek z oświetleniem (lampa mająca oślepić nadchodzących przeciwników) czy dźwiękiem (odgłosy bijatyki celowo zagłuszone dźwiękami organów). Wzorując się na dziełach Langa, film sporo miejsca poświęca antagonistom. Bandyci otrzymują dużo czasu ekranowego i są bardziej charakterystyczni od postaci pozytywnych. Rozkoszny jest zwłaszcza niezwykle uprzejmy, uśmiechnięty, odpalający jednego papierosa od drugiego przywódca szajki grany przez Petera Lorre. Postać ta niemal wprost puszcza oko do widowni.

Mimo licznych zalet, nie mamy do czynienia z filmowym ideałem. Scenariuszowi przydałoby się więcej szlifu, bo nieefektywność przestępców i niechęć do realizacji przez nich swoich gróźb w pewnym momencie zaczyna razić. Trudno do końca filmu tkwić w napięciu, kiedy złoczyńcy popełniają szkolne błędy. Słabo wypada także końcowa konfrontacja, wzorowana na finałowej strzelaninie z Doktora Mabuse, która została przeciągnięta w czasie i pozbawiona dynamizmu. Skoro się czepiam, to wspomnę jeszcze o tekturowych Alpach w tle "szwajcarskiego kurortu", które rażą sztucznością na kilometr.

Mimo powyższych zastrzeżeń Człowiek, który wiedział za dużo jest przyjemnym w odbiorze dreszczowcem ze sporą liczbą ciekawych rozwiązań. Hitchcock dopiero rozpoczynał wypracowywanie swego autorskiego stylu, ale wiele jego elementów (w tym humor) jest już widocznych. Co ciekawe, ponad dwadzieścia lat później reżyser nakręcił remake tego filmu. Poproszony o porównanie ze sobą obu wersji, tę z roku 1934 nazwał "produkcją utalentowanego amatora". I to chyba jest najlepsze podsumowanie Człowieka, który wiedział za dużo, któremu wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com