Film o muzyku i jego zespole
Reżyseria: John Murray Anderson
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 32 min.
Występują: Paul Whiteman, John Boles
Dzisiejsza recenzja będzie niedługa, gdyż omawiany film jest mało treściwy. Król jazzu to kolejny po Hollywood Revue of 1929 przykład filmowej rewii - przeniesionego na ekran kinowy przedstawienia muzycznego, w którym poszczególne numery przeplatane są wstawkami komediowymi i zapowiedziami konferansjerów. Tytułowym królem jest Paul Whiteman, lider jednej z popularniejszych w latach dwudziestych w USA grup orkiestrowych tworzących muzykę popularną. Termin "jazz" miał wówczas znaczenie nieco odmienne od obecnego. Nazwą tą określano szeroki nurt muzyki popularnej luźno tylko inspirowany twórczością Afroamerykanów. Na przykład u Whitemana sekcja dęta odgrywa raczej skromną rolę. Dominuje pianino, smyczki, w niektórych numerach uzupełniane fletem, klarnetem czy innymi instrumentami. Nie ma improwizacji - szef grupy jest zarazem jej dyrygentem. Również solówki występują nader skromnie. Muzyka pełni rolę służebną w stosunku do śpiewu.
Film jest całkowicie pozbawiony fabuły. Jest to najzwyklejsza w świecie machina promocyjna dla Whitemana i jego kolegów (wśród nich młodego Binga Crosby'ego w kinowym debiucie). Obraz otwiera humorystyczna animowana scenka przedstawiająca zwariowane perypetie "króla jazzu" w Afryce. Filmik przypomina wczesne kreskówki Warner Bros czy Disneya. Jest to chyba najciekawszy element filmu. Następujące później numery muzyczne są zbieraniną obmyśloną chyba wedle zasady "dla każdego coś miłego". Brakuje stojącej za nimi głębszej koncepcji, jakiegoś motywu przewodniego. W Hollywood Revue of 1929 mieliśmy przynajmniej możliwość oglądać śpiewające gwiazdy ekranu. Tutaj występują dość anonimowi muzycy prezentujący popularne w latach 20. piosenki. Część numerów jest żartobliwa, niektóre ozdobione skomplikowanymi układami tanecznymi lub baletowymi. Wokaliści są różnorodni. Niektórzy z nich demonstrują zdolności bliskie śpiewakom operowym. Muszę przyznać, że nie leży mi ten rodzaj muzyki i poszczególne kompozycje szybko zaczęły zlewać się w jeden monotonny występ.
Jest w Królu jazzu kilka jasnych punktów. Moją uwagę zwróciły nader zwinne popisy taneczne korpulentnego Paula Whitemana oraz kończący film utwór Melting Pot czyli Tygiel. Numer ten składa się z krótkich występów przedstawicieli różnych grup etnicznych. Artyści w ludowych strojach tańczą wokół wielkiego kotła tańce wywodzące się z ich kultur. Na koniec wszyscy powracają ubrani po amerykańsku, przetopieni w wielkim tyglu na jeden fason. Bardzo odważne w swej wymowie. Szkoda, że to chyba jedyny interesujący koncepcyjnie utwór w całym filmie.
Król jazzu jest produkcją starannie przygotowaną. Przepych kostiumów i dekoracji aż kłuje w oczy. Do tego całość w kolorze - w ówczesnych czasach rzadkość. Jako dzieło filmowe broni się średnio, gdyż jest po prostu nudny. Jest to pozycja głównie dla osób zainteresowanych amerykańską muzyką popularną końcówki lat dwudziestych. Pozostali raczej nie znajdą w nim wiele ciekawego. Dodatkowy punkt wybijający go ponad przeciętność otrzymuje Król jazzu za przyjemną wstawkę animowaną i numer końcowy. W efekcie daje to ocenę 6 gwiazdek. I tyle. Krótki tekst, bo za bardzo nie ma o czym pisać.
Film jest całkowicie pozbawiony fabuły. Jest to najzwyklejsza w świecie machina promocyjna dla Whitemana i jego kolegów (wśród nich młodego Binga Crosby'ego w kinowym debiucie). Obraz otwiera humorystyczna animowana scenka przedstawiająca zwariowane perypetie "króla jazzu" w Afryce. Filmik przypomina wczesne kreskówki Warner Bros czy Disneya. Jest to chyba najciekawszy element filmu. Następujące później numery muzyczne są zbieraniną obmyśloną chyba wedle zasady "dla każdego coś miłego". Brakuje stojącej za nimi głębszej koncepcji, jakiegoś motywu przewodniego. W Hollywood Revue of 1929 mieliśmy przynajmniej możliwość oglądać śpiewające gwiazdy ekranu. Tutaj występują dość anonimowi muzycy prezentujący popularne w latach 20. piosenki. Część numerów jest żartobliwa, niektóre ozdobione skomplikowanymi układami tanecznymi lub baletowymi. Wokaliści są różnorodni. Niektórzy z nich demonstrują zdolności bliskie śpiewakom operowym. Muszę przyznać, że nie leży mi ten rodzaj muzyki i poszczególne kompozycje szybko zaczęły zlewać się w jeden monotonny występ.
Jest w Królu jazzu kilka jasnych punktów. Moją uwagę zwróciły nader zwinne popisy taneczne korpulentnego Paula Whitemana oraz kończący film utwór Melting Pot czyli Tygiel. Numer ten składa się z krótkich występów przedstawicieli różnych grup etnicznych. Artyści w ludowych strojach tańczą wokół wielkiego kotła tańce wywodzące się z ich kultur. Na koniec wszyscy powracają ubrani po amerykańsku, przetopieni w wielkim tyglu na jeden fason. Bardzo odważne w swej wymowie. Szkoda, że to chyba jedyny interesujący koncepcyjnie utwór w całym filmie.
Król jazzu jest produkcją starannie przygotowaną. Przepych kostiumów i dekoracji aż kłuje w oczy. Do tego całość w kolorze - w ówczesnych czasach rzadkość. Jako dzieło filmowe broni się średnio, gdyż jest po prostu nudny. Jest to pozycja głównie dla osób zainteresowanych amerykańską muzyką popularną końcówki lat dwudziestych. Pozostali raczej nie znajdą w nim wiele ciekawego. Dodatkowy punkt wybijający go ponad przeciętność otrzymuje Król jazzu za przyjemną wstawkę animowaną i numer końcowy. W efekcie daje to ocenę 6 gwiazdek. I tyle. Krótki tekst, bo za bardzo nie ma o czym pisać.
źródło grafiki - www.imdb.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz