czwartek, 31 maja 2018

Wesoła wdówka/The Merry Widow (1925)

Film o ludzkich żądzach

Reżyseria: Erich von Stroheim
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 57 min.

Występują: Mae Murray, John Gilbert, Roy D'Arcy, Josephine Crowell, George Fawcett, Tully Marshall

Wesoła wdówka była komercyjnym trybutem Ericha von Stroheima dla wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer, nakręconym w zamian za możliwość pracy nad bardziej ambitnymi dziełami, takimi jak Chciwość czy Marsz weselny. Film to frywolny, nakręcony z przymrużeniem oka i pełen charakterystycznego dla von Stroheima czarnego humoru. Wbrew tytułowi nie jest to adaptacja operetki Franciszka Lehara, a jedynie film na jej motywach. Sceny z oryginalnej Wesołej wdówki obejmują tylko zakończenie filmu, a bohaterowie zostali przez von Stroheima i współscenarzystę Benjamina Glazera mocno zmodyfikowani.

Akcja dzieje się w fikcyjnym bałkańskim kraju Monteblanco ("Białogóra"). Dwaj członkowie rodziny królewskiej, następca tronu książę Mirko i jego kuzyn książę Daniło rywalizują o względy pięknej tancerki Sally O'Hary. Mirko jest cynicznym łotrem, kłamcą i gwałcicielem. Daniło ma szlachetniejszą naturę, choć ciągnie się za nim zasłużona opinia kobieciarza. Sally początkowo nie jest zainteresowana żadnym z książąt, w końcu jednak ona i Daniło zakochują się w sobie. Na drodze do ich szczęścia stają król i królowa, którzy nie chcą dopuścić do mezaliansu. Ostatecznie Daniło wystawia narzeczoną do wiatru, a ta kierowana afektem wychodzi za sędziwego barona Sykstusa. Starzec umiera już w noc poślubną, zostawiając Sally gigantyczny majątek. Młoda wdowa staje się nagle łakomym kąskiem dla zubożałej rodziny królewskiej. Mirko i Daniło ponownie rozpoczynają rywalizację o jej względy.

Wesoła wdówka to film, w którym na każdym kroku czuć rękę von Stroheima. Seksualnych aluzji, dwuznaczności i nieokiełznanych popędów jest tutaj co niemiara. Wystarczy wspomnieć, że romantyczna kolacja, podczas której Daniło i Sally zakochują się w sobie, odbywa się w luksusowym burdelu. Mężczyzna niby przypadkiem oblewa suknię Sally zupą, wskutek czego ta zmuszona jest spędzić resztę wieczoru w szlafroku. Księciu i jego sympatii przez cały wieczór przygrywa półnaga para muzyków z opaskami na oczach. Tymczasem w sąsiednim apartamencie twa pijacka orgia Mirka i jego przyjaciół.

W filmie nie brakuje też typowej dla reżysera gryzącej ironii - arystokraci ukazani są jako zdegenerowana hałastra, a jeden z najpaskudniejszych jej przedstawicieli kończy swój żywot w kałuży gnojówki. Dość rozbudowane dialogi często oparte są na półsłówkach, docinkach i soczystych obelgach wymierzanych sobie nawzajem przez bohaterów. Pod względem ironicznego klimatu Wesoła wdówka wybija się zdecydowanie ponad ugrzeczniony standard amerykańskich produkcji.

Zasługi reżysera są niewątpliwe, ale dzieło Stroheima to również zapadające w pamięć kreacje aktorskie. W roku 1925 John Gilbert wyrósł na drugiego obok Rudolpha Valentino lowelasa Hollywood. Trzeba przyznać, że jego spojrzenie mogło kraść niewieście serca, a przy tym jest dużo bardziej męski od gładkolicego Valentino. W roli Daniły zaprezentował także Gilbert talent dramatyczny, umiejętnie oddając skomplikowaną naturę swego bohatera - kobieciarza, romantyka, człowieka honoru, dodatkowo jeszcze rozdartego między uczuciem a obowiązkiem. Interesująca jest także kreacja Mae Murray jako kobiety broniącej swej niezależności, inteligentnej i wcale nie mającej ochoty stać się kolejną zdobyczą któregoś z książątek. Roy D'Arcy w roli Mirka to postać bardziej kontrowersyjna. Następca tronu z nieodłącznym monoklem jest szubrawcem w stylu Karamzina z Szalonych żon, jednak dziwacznie wyszczerzony uśmiech czyni z niego nazbyt oczywistego złoczyńcę. Trudno uwierzyć, że ktoś mógłby tego drania traktować poważnie. Natomiast w scenach, kiedy książę zrzuca płaszczyk zblazowanego cynika i ukazuje prawdziwą naturę drapieżcy, D'Arcy błyszczy. Jego Mirko nie jest kreacją doskonałą, ale na pewno godną zapamiętania. Pierwotnie sam von Stroheim chciał odegrać tę postać, jednak zgody nie wyraził producent. Ciekawe, jak wyglądałby Mirko w jego wykonaniu.

Wesoła wdówka zawiera wiele dopracowanych, zapadających w pamięć scen. Duża w tym zasługa efektownych kostiumów. Zwłaszcza Mae Murray zmienia w trakcie filmu suknie i biżuterię na coraz bardziej krzykliwe kreacje. Z godnych zapamiętania momentów, oprócz wspomnianej już sekwencji w burdelu, wymienię jeszcze rozmowę Daniły z królową Mileną na temat książęcej powinności - jedną z niewielu całkowicie poważnych scen. Bal w paryskiej ambasadzie przyciąga umiejętnym montażem scen tańca i świetnie zagraną, pełną napięcia konfrontacją księcia i porzuconej kochanki. No i jest jeszcze finałowy pojedynek na rewolwery przeprowadzony wedle zasad kodeksu honorowego.

Muszę przyznać, że bardzo lubię styl Ericha von Stroheima. Jego filmy mają w sobie coś niezwykłego. Reżyser nie miał złudzeń co do ludzkiej natury i lubił pokazywać ludzi takimi, jacy są, gdy nikt na nich nie patrzy. W gruncie rzeczy z jego filmów wyziera bardzo fatalistyczny stosunek do świata, egzystencjalny lęk przed brakiem sensu istnienia. Ale skoro nic nie ma sensu, to przynajmniej można się pośmiać i wykpić, co się da. W tym siebie. Wesoła wdówka w pełni wpisuje się w ten światopogląd. Nie jest to film idealny. Opowiadana historia nie jest szczególnie oryginalna, stanowiąc raczej pretekst do ukazania psychologii bohaterów. Nieco do życzenia pozostawia gra Roya D'Arcy'ego i zbyt pospieszne zakończenie (zupełnie jakby pod koniec zdjęć zaczynało brakować taśmy filmowej). Mimo to zdecydowanie warto się z dziełem von Stroheima zapoznać. Niby komercyjne, a lepsze od większości współczesnych mu produkcji z USA. Wystawiam mocne 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 30 maja 2018

Grass: A Nation's Battle for Life (1925)

Film o idących ludziach

Reżyseria: Merian C. Cooper i Ernest Schoedsack
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 11 min.

Merian Cooper to barwna postać - lotnik, żołnierz, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, podróżnik, dziennikarz, reżyser i producent filmowy. Nie tylko chętnie imał się różnych zajęć, ale w każdej z wymienionych dziedzin odnotował znaczące osiągnięcia. Nie jest to miejsce na rozpisywanie się na jego temat, ale niewątpliwie był osobą godną zainteresowania. W 1924 roku Cooper wraz z operatorem filmowym Ernestem Schoedsackiem i dziennikarką (oraz agentką amerykańskiego wywiadu) Margueritte Harrison wyruszyli z Ankary na ekspedycję sponsorowaną przez Amerykańskie Towarzystwo Geograficzne. Ich celem było odnalezienie plemienia wiodących pierwotny tryb życia nomadów i udokumentowanie ich kultury. Film Grass: A Nation's Battle for Life jest zapisem tej podróży.

Pierwsza część filmu obejmuje wędrówkę ze stolicy Turcji, poprzez góry Taurus i pustynne równiny dzisiejszego Iraku. Możemy między innymi zobaczyć, jak wyglądał pustynny karawanseraj i poznać patrolujących pustynię Beduinów. W końcu podróżnicy docierają do zachodniej Persji, gdzie rezyduje mityczny Zapomniany Lud - Bachtiarowie wiodący żywot wędrownych pasterzy. Film przybliża obyczaje Bachtiarów: mamy okazję obserwować ich codzienne życie, ujrzeć w działaniu wodza plemienia i jego dziewięcioletniego syna pełniącego rolę zastępcy oraz być świadkami kilku scenek rodzajowych. Później natomiast Grass skupia się na tym, co najwyraźniej najbardziej interesowało jego twórców - migracji wielkiej rzeszy ludności. Bachtiarowie, jak na nomadów przystało, wędrują w poszukiwaniu pastwisk dla swoich niezliczonych stad owiec i kóz. Przenoszą się w nowe miejsce całymi rodzinami i z całym dobytkiem. Trzeba przyznać, że podróż pięćdziesięciotysięcznego plemienia, które nie korzystając z żadnych wytworów techniki pokonuje zaśnieżone przełęcze i rwące rzeki, robi wrażenie. Jest w filmie kilka zapadających w pamięć scen. Najciekawszą jest konstrukcja przez pasterzy prymitywnych tratw z gałęzi i napełnionych powietrzem kozich skór. Nie wszyscy nomadzi korzystają z takich wynalazków. Niektórzy wespół ze swoją trzodą forsują szeroką rzekę Karun wpław. Równie niebezpieczny jest marsz przez pokryte śniegiem Góry Zagros. Bachtiarzy wspinają się po ośnieżonych skałach, niosąc na barkach swoje dzieci i co mniejsze zwierzęta. Twardzi i odważni to ludzie. Cooper i Schoedsack postarali się nawet o certyfikat od amerykańskiego konsula w Persji potwierdzający, że jako pierwsi biali ludzie odbyli wraz z plemieniem taką podróż.

Mimo dość ciekawej tematyki Grass: A Nation's Battle for Life ogląda się ciężko. Autorzy niechętnie sięgają po plansze tekstowe, pozwalając mówić ruchomym obrazom. Niestety narracja filmu jest monotonna. Ciekawe ujęcia toną w morzu mniej interesujących. Przez końcowe pół godziny filmu oglądamy właściwie wyłącznie idących ludzi. Oprócz pojawiających się co jakiś czas wodza i jego syna zabrakło bohaterów, którym widz mógłby towarzyszyć w wędrówce, co przyniosło tak znakomity efekt w Nanuku z Północy. Zdjęcia nie powalają też  jakością, choć tutaj trudno mieć pretensje do twórców, pracujących w ekstremalnych warunkach. No i niestety, głupio było mi się do tego przyznać nawet przed samym sobą, ale film mnie znudził. Nie jestem w tym odczuciu odosobniony. Sam Merian Cooper uważał Grass za dzieło ukończone do połowy i planował remake, w którym narracja skupiałaby się na pojedynczej rodzinie Bachtiarów. Niestety nigdy tego pomysłu nie zrealizował.

Mam duży problem z oceną Grass. Rozumiem znaczenie tego filmu jako jednego z pierwszych dokumentów etnograficznych. Zdaję sobie sprawę, że przybliża kulturę, która niedługo później przestała istnieć. Doceniam niezwykłe ujęcia z niepowtarzalnej wędrówki pięćdziesięciu tysięcy ludzi oraz wysiłek, jaki autorzy filmu włożyli w jego powstanie. Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że Grass jest cholernie nudne. Z żalem wystawiam marne 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 29 maja 2018

Niesamowita Trójka/The Unholy Three (1925)

Film o szajce dziwaków w sklepie z papugami

Reżyseria: Tod Browning
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 26 min.

Występują: Lon Chaney, Mae Busch, Matt Moore, Victor McLagen, Harry Earles

Dawno nie oglądałem żadnego kryminału i wraz z wejściem w filmowy rok 1925 postanowiłem to czym prędzej nadrobić. Wspomniany gatunek w latach dwudziestych dopiero raczkował. Nie było jeszcze ugruntowanych konwencji i reguł, na których twórcy mogliby się wzorować. Dzięki temu Niesamowita trójka jawi się jako dzieło mocno oryginalne i nieschematyczne.

Bohaterowie filmu to grupka przestępców do niedawna występujących na jarmarku dziwolągów. Przewodzi im brzuchomówca Doktor Echo, mięśniami grupy jest siłacz Herkules, karzeł Tweedledee specjalizuje się infiltracji metodą na niemowlaka, a całości dopełnia Rosie, dziewczyna brzuchomówcy zajmująca się kradzieżą kieszonkową. Ta dziwna grupka opracowuje doprawdy niezwykły plan zdobycia bogactwa. Pierwszym jego etapem jest otwarcie sklepu z papugami, drugim udawanie przez Echo sędziwej właścicielki, która wraz z wnusiem składa wizyty w domach klientów, trzecim - przeprowadzane na podstawie wcześniejszego zwiadu nocne włamania. Sytuacja się komplikuje, kiedy Rosie i niewtajemniczony w spisek pracownik sklepu Hector zakochują się w sobie. Zazdrosny Echo, zajęty pilnowaniem dziewczyny, nie wychodzi ze wspólnikami na jedną z nocnych akcji. W rezultacie Herkules i Tweedledee lekkomyślnie mordują właściciela okradanego domu. Szajka zmuszona jest do ucieczki. Tarcia w grupie narastają, prowadząc do krwawej konfrontacji.

Niesamowita trójka to dziwny film, który pomimo niedorzecznej fabuły ogląda się bardzo przyjemnie. Otwierająca go scena, podczas której poznajemy bohaterów występujących na jarmarku dziwolągów, to jedno z najlepszych wprowadzeń, jakie widziałem. Każdy z czwórki członków gangu otrzymuje chwilę na prezentację swoich umiejętności i charakteru. Późniejsze perypetie w sklepie z papugami są mocno absurdalne, ale ogląda się je z uśmiechem na twarzy. Grupka nietypowych bohaterów po prostu musiała wymyślić plan równie dziwaczny jak oni sami. Późniejsze sceny konfrontacji w górskiej chacie są pełne napięcia i emocji (głównie tych negatywnych przepełniających członków szajki). Dodatkowo występuje w nich krwiożerczy szympans, który za pomocą sprytnych trików kinematograficznych został powiększony do rozmiarów wielkiego bydlęcia. Za mało udaną uważam tylko część filmu rozgrywającą się na sali sądowej, głównie za sprawą niestrawnego patosu demonstrowanego przez sędziego i oskarżyciela.

O sukcesie filmu z nietypowymi bohaterami często decyduje obsada. Pod tym względem Niesamowita trójka wypada bardzo dobrze. Lon Chaney, specjalista od "dziwnych" ról, świetnie wciela się w postać targanego moralnymi skrupułami i dręczonego nieodwzajemnioną miłością brzuchomówcy. Znakomity jest też Harry Earles jako pozbawiony skrupułów, brutalny karzeł. Ten wybijający się duet dobrze uzupełnia emocjonalna Mae Busch, chociaż jej rola ogranicza się głównie do reagowania na działania innych postaci. Matt Moore i Victor McLagen w rolach Hectora i Herkulesa pozostają raczej w cieniu wymienionej trójki.

Żeby nie było samych pochwał, muszę skrytykować dziury fabularne filmu. Plan rabunków z wykorzystaniem sklepu z papugami jest tak kretyński, że w prawdziwym świecie szajka wpadłaby po pierwszej próbie. Fakt, że Lon Chaney jest bardzo przekonującą staruszką, a Harry Earles - niemowlakiem, niczego tu nie zmienia. Policja i wymiar sprawiedliwości zostali natomiast przedstawieni jako kompletni idioci, którzy bez wahania są gotowi skazać nieszczęsnego Hectora jako kozła ofiarnego, pomimo jego alibi i niewyjaśnionego zniknięcia innych podejrzanych.

Mimo powyższych zastrzeżeń oceniam Niesamowitą trójkę pozytywnie. Dużo tu oryginalnych pomysłów, intryga jest całkiem wciągająca, a początek filmu to wzór do naśladowania w temacie przedstawienia postaci. Nie polecam natomiast widzom oczekującym realizmu. Żeby się przy Niesamowitej trójce dobrze bawić, trzeba patrzeć na ten film z przymrużeniem oka, tak jak zrobili to jego twórcy. Wystawiam 7 gwiazdek i z ciekawością czekam na następne "dziwne" filmy Toda Browninga.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 28 maja 2018

Złodziej z Bagdadu/The Thief of Bagdad (1924)

Film o złodzieju, co rękę księżniczki chciał skraść

Reżyseria: Raoul Walsh
Kraj: USA
Czas trwania: 2h 29 min.

Występują: Douglas Fairbanks, Snitz Edwards, Charles Belcher, Julanne Johnston, Sojin Kamiyama

Douglas Fairbanks ostatnio pojawił się na Chronofilmotece jako irytujący kowboj z filmu Wild and Woolly. Fairbanks specjalizował się w kinie przygodowym, pozbawionym głębszych treści lecz pozwalającym mu na wykorzystanie nadzwyczajnych umiejętności atletycznych i akrobatycznych. Złodziej z Bagdadu, jego najgłośniejsze dzieło, osadzone zostało w klimacie Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Wśród produkcji kina rozrywkowego wyróżnia się przede wszystkim imponującą scenografią oraz bardzo wyrazistym głównym bohaterem wpisującym się w archetyp zawadiaki - czarującego rozbójnika.

Pomimo faktu, że Złodziej z Bagdadu jest filmem dosyć długim, scenariusz nie należy do skomplikowanych. Na dzień dobry poznajemy Ahmeda, tytułowego złodzieja lekkoducha. Ahmed mieszka na ulicach Bagdadu, korzysta z życia i bez skrupułów przywłaszcza sobie wszystko, na co ma w danej chwili ochotę. Pewnego dnia postanawia wykonać nad wyraz śmiały numer i za pomocą skradzionej magicznej liny wkrada się do pałacu kalifa. Natrafia tam na wiele skarbów, wszystkie jednak bledną przy najwspanialszym z klejnotów - śpiącej córce kalifa. Ahmed zakochuje się w dziewczynie od pierwszego wejrzenia - sytuacja nad wyraz dla niego nietypowa. Jako jedyne trofeum wynosi z pałacu jej sandał. Tymczasem kalif ogłasza zlot zalotników, którzy konkurować będą o rękę księżniczki. Zgłaszają się ociekający bogactwem książęta Persji, Indii i Mongolii. Oraz Ahmed, podszywający się pod "Księcia Siedmiu Mórz". Zdobycie ręki księżniczki nie będzie jednak łatwe. Zalotnicy otrzymują zadanie dostarczenia niezwykłych darów z dalekich krajów. Kto przyniesie najrzadszy, ten zwycięży. Rozpoczyna się nie do końca uczciwa konkurencja.

Złodziej z Bagdadu to przede wszystkim popis umiejętności Fairbanksa. Nie tyle aktorskich, co atletycznych. Aktor dokonuje na ekranie niezwykłych akrobacji, skoków, wspinaczek i innych manewrów kaskaderskich. Jego wygląd - bufiaste spodnie i odkryta, naoliwiona klatka piersiowa, przywodzą na myśl cyrkowego linoskoczka. Cyrkowa jest też zamaszysta gestykulacja Fairbanksa i jego zawadiacki uśmieszek pod szpiczastym wąsikiem. Aktor przez cały film świetnie się bawi, najprawdopodobniej grając po części samego siebie. Reszta obsady nie za bardzo ma wyjście i musi iść w jego ślady. Film ma dużo akcji, mało tekstu, a większość scen konwersacji odgrywana jest za pomocą pantomimy. Nie, żeby było w nich szczególnie dużo do odgrywania. Spośród aktorów wyróżnia się jeszcze Sojin Kamiyama jako nieco demoniczny Książę Mongolii, główny konkurent Ahmeda o rękę księżniczki i pozbawiony skrupułów tyran.

Druga atrakcja Złodzieja to bajkowe dekoracje o niezwykłym rozmachu. Twórcy nie silili się na realizm - umowność Bagdadu i innych lokacji jest oczywista, ale jest to raczej atutem. Miejskie ulice, meczety z minaretami i pałace przygotowano z dużą fantazją, malując na dykcie rozmaite orientalne symbole i kształty. Pomysłowe jest szczególnie wykonanie pałacowych wrót. Jednocześnie nie można mówić o przesadnym przepychu scenografii. Rekwizytów jest akurat tyle, ile potrzeba do realizacji danej sceny. Bardzo wysmakowane są kostiumy, wśród których królują przewiewne stroje Wschodu. Stroje są dobrze dobrane, czytelnie wskazując pozycję społeczną właścicieli. Metamorfoza Ahmeda ze złodzieja w księcia jest pod tym względem szczególnie udana. Nie brak też w Złodzieju fantazyjnych urządzeń (najbardziej zapadła mi w pamięć gigantyczna machina do gotowania skazańców w gorącym oleju) oraz magicznych przedmiotów takich jak latający dywan czy płaszcz niewidzialności. Film wykorzystuje również egzotyczne zwierzęta, a dzięki efektom specjalnym Ahmed ma okazję walczyć ze smokiem i innymi magicznymi bestiami.

Tym, czego Złodziejowi z Bagdadu brakuje, jest jakakolwiek głębia. Postacie są charakterologicznie niezwykle proste, w większości ledwie zarysowane, a ich głównym zadaniem jest popychanie do przodu fabuły i umożliwianie Fairbanksowi prezentacji kolejnych efektownych numerów. Można wręcz określić ten film jako trwające dwie i pół godziny przedstawienie cyrkowe ze wszystkimi niemal jego elementami - akrobatą, czarodziejami, tresurą zwierząt, pantomimą. Brakuje chyba tylko klauna. Trzeba podkreślić, że jest to przedstawienie najwyższej klasy, ale też nie oferuje niczego ponad efektowne popisy. Osobiście szukam w kinie nieco odmiennych wrażeń. Wystawiam mocne 7 gwiazdek. Fani blockbusterów spokojnie mogą dopisać o jedną więcej. Jako przedstawiciele niezobowiązującego kina przygodowego Fairbanks i spółka zasługują na uznanie.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 26 maja 2018

Aelita (1924)

Film o człowieku, który nie chciał należeć do kolektywu.

Reżyseria: Jakow Protazanow
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1h 52 min.

Występują: Nikołaj Cereteli, Julia Sołncewa, Nikołaj Batałow, Igor Iljinski, Aleksandra Pieriegoniec, Paweł Pol

Bolszewicy nie ukrywali swojego podejścia do kina. "Film to najważniejsza ze sztuk", miał powiedzieć Lenin. Miał oczywiście na myśli służebną rolę tychże sztuk w propagowaniu ustroju komunistycznego. W związku z tym nie mam złudzeń co do obecnych na mojej liście filmów radzieckich. Propaganda będzie zapewne istotnym elementem każdego z nich. Czy jednak z góry odbiera im to walory artystyczne? Raczej nie. Każdy przypadek zostanie w tym kontekście oceniony indywidualnie. Natomiast analizę użyteczności dzieła w walce klas pozostawię wyznawcom komunizmu.

Aelita (czasem z podtytułem Królowa Marsa) jest czasem określana jako pierwszy rosyjski film science fiction. Niezbyt słusznie. Co prawda ważnym wątkiem filmu jest podróż głównego bohatera na Marsa, a także przedstawienie marsjańskiego społeczeństwa, sceny te mają jednak charakter fantastyczny i służyć mają kształtowaniu klasowej świadomości widza. Przede wszystkim jest Aelita obyczajówką ukazującą trudy budowy powojennego komunizmu w ZSRR.

Głównym bohaterem filmu jest chodzący z głową w chmurach inżynier Łoś, zamieszkujący z żoną w mieszkanku komunalnym w Moskwie. Jego małżeństwo stoi u progu kryzysu, kiedy do mieszkania zostaje dokwaterowany Erlich, dawny burżuj a obecnie pomniejszy sowiecki urzędnik. Nowy lokator i żona inżyniera wyraźnie pałają do siebie sympatią, na domiar złego Erlich okazuje się aferzystą, któremu po piętach depcze Czeka. Tymczasem stacje radiowe w Moskwie odbierają tajemniczą wiadomość złożoną z kilku niezrozumiałych słów. Rodzą się podejrzenia, że może to być komunikat wysłany przez kosmitów. Łoś wraz z przyjacielem Spiridonowem podejmują próby odkodowania wiadomości. Równolegle z wątkiem głównym obserwujemy perypetie Gusiewa, byłego czerwonoarmisty, który po zakończeniu wojny domowej poszukuje dla siebie miejsca w pokojowym społeczeństwie. Poznajemy również Krawcowa, mężczyznę o wysokim poziomie czujności rewolucyjnej. Pomimo usilnych starań, Krawcow nie zostaje przyjęty do Czeki, zajmuje się więc tropieniem wrogów ludu na własną rękę.

Na przykładzie głównych bohaterów Aelita przybliża problemy społeczne Związku Radzieckiego, tak jak były one postrzegane przez organy propagandowe. Obserwujemy dawnych prominentów systemu carskiego, którzy nie potrafią się pogodzić z utratą lukratywnej pozycji i wpychają kij w tryby nowego społeczeństwa. Potępieni zostają spekulanci kradnący cukier i burżujki ukrywające pod walonkami luksusowe czółenka. Trochę bardziej skomplikowana jest sprawa donosicielstwa. Krawcow, detektyw amator, ukazany jest trochę w krzywym zwierciadle. Jego amatorskie próby wyłapywania wrogów ludu kończą się niepowodzeniem. Najwyraźniej rolą obywatela było przede wszystkim donoszenie, natomiast aresztowanie złodziei i oszustów należało już do Nadzwyczajnej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem. Bez żadnych wątpliwości natomiast zwykły obywatel miał zaprzestać bujania w obłokach i zarzucić indywidualne ambicje, aby skupić się na ważniejszych zadaniach stojących przed krajem. Przykład inżyniera Łosia, chorobliwie zazdrosnego o żonę, dobitnie ukazuje, jakie kłopoty mogą wyniknąć z indywidualizmu. (W dodatku kobieta była zainteresowana Erlichem tylko w kontekście wspólnej pracy dla kraju).

No dobrze, a co z mieszkańcami Marsa? Toż to zgniły Zachód ukazany w krzywym zwierciadle. Na czele społeczeństwa stoi zblazowana arystokracja. Pazerna radzieckich mężczyzn księżniczka Aelita żyje w luksusie, uwikłana w personalne konflikty z innymi dygnitarzami. Nie dajcie się jednak zwieść, Towarzysze, to wszystko są zepsute elity ciemiężące zniewoloną klasę robotniczą. Niewolnicy nie mają żadnych praw, mieszkają w zimnych jaskiniach, a w sytuacji nadmiaru siły roboczej część z nich magazynowana jest w specjalnych lodówkach. Film opowiada się jednak przeciwko doktrynie permanentnej rewolucji. Próba wyzwolenia Marsjan pod przewodnictwem dzielnych kosmonautów kończy się niepowodzeniem. Na razie trzeba się skupić na budowie socjalizmu we własnym kraju.

Taki to właśnie film. Każdą scenę można interpretować w kategoriach walki klas. Poza tym kontekstem Aelita jawi się jako szalenie naiwna opowieść o dziwnych ludziach z dziwnego kraju. Jest trochę ciekawych zdjęć i scen portretujących życie w Rosji, jednak film mocno się wlecze i dość trudno było mi dotrwać do końca. Aktorstwo jest drewniane, zwłaszcza Nikołaj Cereteli jako targany sprzecznościami Łoś wypada wprost okropnie. Dekoracje Marsa i kostiumy jego mieszkańców przygotowano całkiem oryginalnie, ale razi amatorskość ich wykonania. Dopełnia to obrazu absolutnej sztuczności kosmicznego społeczeństwa, które ma służyć wyłącznie jako kontrast dla wychwalanego społeczeństwa sowieckiego.

Końcowa ocena Aelity to 4 gwiazdki. Nie jest to dobry film. Może służyć za wdzięczny obiekt do analizy sowieckiej propagandy, którą jest przepełniony. Jeżeli kogoś interesuje ta tematyka, warto się z Aelitą zapoznać. W innym wypadku nie przewiduję pozytywnych wrażeń.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 25 maja 2018

Gabinet figur woskowych/Das Wachsfigurenkabinett (1924)

Film o bujnej wyobraźni pewnego poety

Reżyseria: Paul Leni i Leo Birinsky
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1h 24 min.

Występują: Emil Jannings, Conrad Veidt, Werner Krauss, Wilhelm Dieterle, Olga Belajeff

Kino niemieckie było w latach dwudziestych zadziwiające w swej pomysłowości. Nie obowiązywały w nim schematy, każdy film wnosił coś nowego, a twórcy bez skrępowania dawali upust wyobraźni. Gabinet figur woskowych to przykład eksperymentu na nieco mniejszą skalę niż dzieła Fritza Langa czy Friedricha Murnaua, tym niemniej interesującego.

Tytułowy gabinet to jeden z popularnych salonów prezentujących woskowe repliki znanych postaci historycznych i literackich. Właściciel salonu zatrudnia młodego poetę do napisania krótkich opowieści o niektórych figurach, tworząc w ten sposób spoiwo dla przedstawionych w filmie opowieści. Pierwsza z nich zabiera widza do Bagdadu z czasów Złotego Wieku Islamu. Miastem rządzi niepodzielnie kalif Harun ar-Raszid, od którego skinienia zależy życie i śmierć jego poddanych. Kalif okazuje się dość rozrywkowym człowiekiem. Skuszony opowieścią o wdziękach żony piekarza, postanawia zakraść się nocą do jej sypialni. Tymczasem piekarz wybiera się na wypad do pałacu kalifa, aby ukraść jego legendarny pierścień spełniający życzenia. Druga z opowieści rozgrywa się w Moskwie rządzonej przez Iwana Groźnego. Obłąkany car zajmuje się nękaniem i mordowaniem swoich poddanych. Mściwe oko władcy pada na jego wiernego dotychczas truciciela, jednak ten nie zamierza odejść bez walki.

Dwie opowieści i spinająca je klamra narracyjna różnią się od siebie klimatem. Świat Historii Tysiąca i Jednej Nocy ma baśniową atmosferę. Grany przez Emila Janningsa kalif, z pozoru bezlitosny władca dla kaprysu ścinający głowy poddanym, okazuje się postacią dość dobroduszną. Choć ewidentnie pożąda ponętnej żony piekarza, z uwagą wysłuchuje opowieści o jej kłopotach małżeńskich. Później z wyrozumiałością traktuje samego piekarza, któremu przedtem zamierzał obciąć głowę (nie mówiąc o przyprawieniu rogów). Nie brakuje akcentów komediowych, częściowo powiązanych z potężną tuszą sułtana. Zdjęcia w arabskim segmencie zabarwione są na żółto, nadając opowieści pustynny klimat wspomagany przez charakterystyczne dla Arabskich Nocy stroje i dekoracje.

Druga historia to w dużej mierze przeciwieństwo pierwszej. Księstwo Moskiewskie Iwana Groźnego ogarnięte jest paranoją. Jego zewnętrzne otoczenie pokryte jest śnieżną bielą, duszne zaś wnętrza przesycone oparami trucizny. Obłąkany car podobnie jak kalif traktuje swoich poddanych niczym zabawki, jednak nie ma w sobie nic z Janningsowej dobroduszności. Jęki torturowanych sprawiają mu wyraźną przyjemność. Conrad Veidt gra Iwana jako szaleńca o świdrującym spojrzeniu i gadzich ruchach. W pamięć zapada zwłaszcza scena jego przybycia na wesele w roli honorowego gościa. Wychodzący na powitanie weselnicy dostrzegają na saniach przebite strzałą ciało władcy. W tym momencie woźnica odwraca się do nich i dobitnie oznajmia, że "Car Iwan jest potężniejszy niż śmierć". Okazuje się, że despota w obawie przed zamachem zamienił się strojami z ojcem panny młodej, który zginął zamiast niego. Nie trzeba dodawać, że dalszy ciąg weseliska jest jeszcze bardziej ponury. Wśród wielu obecnych w obsadzie filmu gwiazd niemieckiego kina Veidt wypada zdecydowanie najlepiej. Aktor był ponoć tak przekonujący w swojej kreacji, że posłużyła za wzór postaci cara w późniejszych filmach Sergieja Eisensteina.

Sceny w muzeum figur woskowych mają jeszcze inny klimat, który określiłbym jako powoli rozwijający się senny koszmar. Tutaj dekoracje są typowo ekspresjonistyczne, przerysowane, z obfitym wykorzystaniem cienia. W takim otoczeniu króluje Kuba Rozpruwacz, w finale filmu odbywający krótkie polowanie na narratora.

Gabinet figur woskowych to ciekawie zrealizowany film zawierający pomysłowe obrazki z udziałem postaci historycznych. Znakomite kreacje aktorskie zapadają w pamięć. Trochę słabiej z fabułą, bo nie kryje się za nią zbyt wiele. Jako element łączący poszczególne opowieści można wskazać motyw absolutnej władzy nad życiem i śmiercią, jednak nie został on specjalnie rozwinięty. Brak wyraźnej myśli przewodniej jest chyba największą słabością tego filmu, który bez niej pozostaje zaledwie zbiorem ciekawych etiudek. Otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek.
źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 24 maja 2018

Ach te dziewczęta/Girl Shy (1924)

Film o kobieciarzu teoretyku

Reżyseria: Fred C. Newmeyer i Sam Taylor
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 18 min.

Występują: Harold Lloyd, Jobyna Ralston, Richard Daniels, Carlton Griffin

Kiedy ostatnio oglądaliśmy Harolda Lloyda, wspinał się po ścianie budynku i wisiał na wskazówkach zegara. Film Ach te dziewczęta przedstawia jego odrobinę mniej awanturnicze wcielenie, chociaż w finale aktor ponownie dokonuje popisowych wyczynów kaskaderskich. Ach te dziewczęta są jednak przede wszystkim klasyczną komedią romantyczną. I są niezwykle zabawne.

Lloyd wciela się w postać Harolda Meadowsa, praktykanta w sklepie krawieckim. Harold jest chorobliwie nieśmiały wobec kobiet i na domiar złego jąka się. Niedostatki w prawdziwym życiu nadrabia z nawiązką jako pisarz amator. W swojej tworzonej wieczorami książce Harold jest znawcą i koneserem kobiet stosującym przeróżne metody uwodzenia i zmieniającym partnerki jak rękawiczki. Jego dzieło ma być podręcznikiem dla nieopierzonych młokosów, którzy niczego na temat kobiet nie wiedzą. Po ukończeniu książki bohater udaje się do Nowego Jorku, aby przedstawić rękopis potencjalnemu wydawcy. W pociągu spotyka Mary, sympatyczną dziewczynę, której pomaga ukryć przed konduktorem małego pieska (obowiązuje zakaz przewożenia zwierząt). Ostatecznie udaje mu się przełamać nieśmiałość i resztę podróży para spędza pochłonięta rozmową. Dalsza część filmu przedstawia perypetie Harolda usiłującego doprowadzić do publikacji książki (na drodze stają szydercy z wydawnictwa) i zdobyć względy Mary (tu przeszkodą jest jej bogaty narzeczony).

Pomijając wszystkie inne aspekty filmu, Ach te dziewczęta jest komedią, która naprawdę śmieszy. Humor ma głównie charakter sytuacyjny i slapstickowy, na przykład podczas podróży pociągiem sporo czasu poświęcone jest przemyślnym próbom ukrycia psiaka przed konduktorem. Obejmuje to podkładanie go innym ludziom, udawanie przez Harolda kaszlu by zagłuszyć szczekanie oraz delektowanie się zdemaskowanymi psimi herbatnikami. Z kolei podczas romantycznego spaceru nad jeziorem kamień, na którym siada bohater, okazuje się wielkim żółwiem, a po chwili dłonie Harolda i jego wybranki zostają przypadkowo sklejone żywicą. Bawi również kontrast pomiędzy książkową bufonadą bohatera, któremu żadna się nie oprze, a jego rzeczywistą nieporadnością. Tutaj dobrze wyważono proporcje i pomimo komizmu jego zachowania, uniknięto zrobienia z bohatera ofermy.

Lloyd zalicza wyjątkowo udaną rolę. Ponownie wciela się w postać chojraka i materialisty, tym razem jednak jego bohater posiada również budzące sympatię słabości. O jąkaniu się i nieśmiałości była już mowa, ale warto też wspomnieć o luźnym stosunku do prawdy. Podczas gdy w Jeszcze wyżej! bohater Lloyda był bez mała oszustem matrymonialnym, tym razem jego kłamstwa wynikają z chęci upokorzenia samego siebie, gdy wydaje się, że wszystkie jego plany przepadły. A jednak Harold nie poddaje się i walczy do upadłego, a kiedy trzeba, potrafi dać rywalowi w mordę. Jednym słowem, przyjemnie jest mu kibicować. Jobyna Ralston jako Mary ma w filmie znacznie mniejsze pole do popisu. Jej głównym zadaniem jest ładnie wyglądać i być budzącą sympatię bogatą panienką. Trzeba przyznać, że wywiązuje się z tego zadania bez zarzutu.

Ach te dziewczęta wyróżnia dynamiczny montaż scen akcji. Finał filmu to szaleńcza gonitwa Harolda pragnącego zdążyć na pewną ceremonię. Lloyd nie zatrzymuje się nawet na chwilę, zmieniając tylko pojazdy. Wśród nich jest kilka modeli samochodów, bryczka, tramwaj a nawet koń. Wyścig z czasem został złożony w płynną, efektowną całość, która i dzisiaj robi wrażenie i podnosi adrenalinę. Niektóre momenty z udziałem uskakujących przez bohaterem przechodniów jeżą wręcz włos na głowie.

Harold Lloyd jako Harold Meadows zdecydowanie przypadł mi do gustu. Ach te dziewczęta są filmem w odpowiednich proporcjach śmiesznym, romantycznym i budzącym emocje. W kategorii niezobowiązującej rozrywki spisują się znakomicie. Trzeba też wyróżnić scenariusz, który jak na film niemy jest dość rozbudowany. Wystawiam mocne 8 gwiazdek. Na wieczór z popcornem będzie jak znalazł.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 22 maja 2018

Ten, którego biją po twarzy/He Who Gets Slapped (1924)

Film o klaunie, co ma czułe serce

Reżyser: Victor Sjöström
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 12 min.

Występują: Lon Chaney, Norma Shearer, John Gilbert, Tully Marshall, Marc McDermott

Nie jestem wielkim fanem cyrków. Owszem, nie mam nic przeciwko wyjściu tam z dziećmi raz do roku, ale nie dostrzegam w cyrkowym przedstawieniu specjalnej magii czy, tym bardziej, wielkiego artyzmu. Dlatego do wszelkich cyrkowych motywów na ekranie filmowym podchodzę z dużą rezerwą. Tak też było z dzisiejszym filmem. Była też jednak iskierka nadziei. W końcu reżyserem Tego, którego biją po twarzy był Victor Sjöström ceniony przeze mnie za swoje dokonania w kinie szwedzkim. Jak więc wyszedł Sjöströmowi jego pierwszy hollywoodzki film stworzony dla dopiero co założonego studia Metro-Goldwyn-Mayer?

Bohaterem filmu jest naukowiec Paul Beaumont, badacz "pochodzenia człowieka". Paul wraz z żoną zamieszkuje w posiadłości barona Regnarda, który hojną ręką sponsoruje jego badania. Kiedy naukowiec dokonuje przełomowego odkrycia, baron przywłaszcza je sobie jako własne, ośmieszając Paula przed Akademią Nauk i publicznie go policzkując. Na domiar złego żona naukowca zostawia go dla Regnarda i również sprzedaje mu plaskacza na pożegnanie. Załamany Beaumont postanawia zmienić profesję i zostaje klaunem. Jego popisowym, wzbudzającym wśród publiczności salwy śmiechu numerem staje się zbieranie policzków od innych klaunów. Oprócz niego w cyrku występuje para woltyżerów. Bezano (on) i Consuelo (ona) wykonują kaskaderskie numery na koniach i pałają do siebie przesłodzoną do obrzydliwości miłością. Drogi byłego naukowca i barona ponownie przecinają się, kiedy arystokrata pojawia się na jednym z przedstawień i wpada mu w oko Consuelo. Baron dobija targu z ojcem dziewczyny, który zgadza się sprzedać mu rękę córki. Nierozpoznany przez Regnarda klaun postanawia temu przeciwdziałać.

Fabuła Tego, którego biją po twarzy w wielu miejscach nie wytrzymuje zawieszenia niewiary. Już sam pomysł, że uczony miałby zostać cyrkowym klaunem, jest na pograniczu groteski. Wewnętrzna potrzeba Paula, by w nieskończoność powtarzać scenę upokorzenia przed Akademią Nauk, jest co najmniej wątpliwa psychologicznie. A widownia zrywająca boki ze śmiechu na widok policzkowanego klauna to obraz żenujący. Może i cyrk jest rozrywką dla mas, ale bez przesady. Z innymi postaciami nie jest lepiej. Ojciec Consuelo kupczący jej ręką dla pieniędzy jawi się jako operetkowy złoczyńca z nieodzowną bródką i wąsikami do kompletu. Trudno uwierzyć, że ten diaboliczny łotr wychował dziecko o duszy czystej jak łza. Sceny z zakochanymi Bezano i Consuelo są tak słodkie, że zahaczają o parodię. Natomiast zakończenie filmu z aktywnym udziałem lwa - maskotki studia MGM miało zdaje się wbijać widza w krzesło, ale podłamany wcześniejszymi niedorzecznościami poczułem jedynie współczucie dla nieszczęsnego zwierzęcia plączącego się po planie. Scenariusz Tego, którego biją po twarzy mógłby się sprawdzić, gdyby reżyser potraktował historię klauna z przymrużeniem oka lub wplątał w nią nieco czarnego humoru. Niestety Sjöström i aktorzy usiłowali zrobić film w stu procentach poważny i osiągnęli efekt całkowicie odwrotny. Oglądałem wszystkie te nadzwyczaj dziwaczne postacie i pomysły na przemian z rozbawieniem i zażenowaniem.

Nie znaczy to, że wszystko w filmie o policzkowanym klaunie jest nieudane. Pomimo całej groteskowości, Lon Chaney w roli Paula jest w pełni wiarygodny. Z charakterystyczną dla siebie przesadą oddaje gwałtowne emocje towarzyszące scenom otwierającym film. Również jako złamany życiem klaun, którego nikt nie bierze poważnie, daje popis wzmocnionej makijażem mimiki. Znakomity aktor wycisnął co się dało z kiepskiej postaci. Niestety reszta obsady pozostaje za nim daleko w tyle, prezentując głównie naiwne uśmiechy lub komiczny patos. Występy cyrkowe, w tym mocno skomplikowane numery klaunów (w niektórych momentach jest ich na scenie kilkudziesięciu) zostały przygotowane bardzo starannie. Zarówno wymyślne, bogato zdobione kostiumy, jak i choreografia zasługują na uznanie. Tyle że, jak pisałem, nie jestem szczególnym fanem cyrku, więc jest to dla mnie niedostateczny powód, by ocenić film pozytywnie. W budowie scen, montażu, czytelnym prowadzeniu fabuły widać profesjonalną rękę Sjöströma, który konsekwentnie dąży do moralizującego finału. Główne grzechy filmu popełnione przy tworzeniu scenariusza i doborze obsady mają jednak ciężki kaliber. Podsumowując, amerykański debiut Szweda uważam za mocno nieudany. Ten, którego biją po twarzy otrzymuje ode mnie marne 4 gwiazdki.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 21 maja 2018

Chciwość/Greed (1924)

Film o destrukcyjnym działaniu mamony

Reżyser: Erich von Stroheim
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 45 min.

Występują: Gibson Gowland, ZaSu Pitts, Jean Hersholt

Chciwość Ericha von Stroheima jest filmem znanym z tego, że został wbrew woli reżysera okrutnie pocięty. Z dziewięciu godzin "wersji reżyserskiej" studio pozostawiło dwie, usuwając dwie z trzech linii fabularnych filmu i mocno skracając trzecią. Na domiar złego niewykorzystany materiał został zniszczony. Istnieje rekonstrukcja, w której wycięte sceny zostały zastąpione przez zachowane nieruchome ujęcia opatrzone tekstem. Rzuciłem na nią okiem, ale jakoś nie skusiła mnie perspektywa czterogodzinnego seansu, którego połowę stanowić będą nieruchome obrazy. Ostatecznie więc obejrzałem wersję "odchudzoną".

Chciwość jest adaptacją powieści Franka Norrisa pod tytułem McTeague. Tytułowy John McTeague to nieskomplikowany umysłowo mężczyzna w średnim wieku, który praktykuje jako dentysta bez licencji. Pewnego dnia przyjaciel Johna, Marcus, przyprowadza do jego gabinetu swoją narzeczoną Trinę. McTeague wkrótce zakochuje się w niej, a Marcus w przypływie szlachetności "odstępuje" dziewczynę przyjacielowi. Niebawem John i Trina zaręczają się. Na krótko przed ślubem dziewczyna wygrywa na loterii 5 000 dolarów, sumę jak na owe czasy bardzo wysoką. Od tej chwili relacje pomiędzy trójką bohaterów zaczynają się zmieniać. Marcus odczuwa zazdrość o pieniądze, które mogły należeć do niego, gdyby nie zrobił przyjacielowi przysługi. Trina postanawia odłożyć wygraną jako żelazną rezerwę i kategorycznie nie pozwala mężowi z niej korzystać. Zgodnie z jej decyzją małżonkowie prowadzą bardzo oszczędny tryb życia, a pokusa odkładania każdego centa z wolna przeradza się u kobiety w chorobliwą obsesję. Prostolinijny John przez długi czas postępuje zgodnie z życzeniami żony, kiedy jednak wskutek donosu zmuszony jest zamknąć praktykę dentystyczną, zaczyna popadać w przygnębienie i szukać pociechy w butelce. Życie bohaterów stacza się coraz szybciej po równi pochyłej, zmierzając do tragedii.

Chciwość to znakomite studium żądzy pieniądza, która niszczy ludzką duszę. Destrukcja każdej z trzech głównych postaci przebiega w inny sposób. Marcus nie potrafi się pogodzić z utratą bogactwa, które należałoby do niego, gdyby pozostał z Triną. Zawiść niszczy jego relacje z niedawnymi przyjaciółmi. W Trinie niespodziewane wzbogacenie się wyzwala niepohamowane skąpstwo. W swojej "oszczędności" kobieta posuwa się do tego, że kupuje mężowi na obiad mięso, którego rzeźnik "nawet psu by nie podał", a podczas deszczu żałuje mężowi kilku centów na dorożkę. Zazdrośnie strzeżona wygrana staje się jej fetyszem, obiektem niemal erotycznego kultu. John natomiast nie zostaje zniszczony przez pieniądze, które nie budzą w nim silnych emocji, ale przez skąpstwo i obłęd żony. Kiedy w końcu coś w nim pęka, skutki są druzgocące.

Dla powodzenia filmu tak skupionego na psychologii postaci konieczne było dobre aktorstwo. Cała trójka odtwórców głównych ról jest świetna. Gibson Gowland początkowo wydawał mi się za stary do roli McTeague'a, jednak sceny z końcowej części filmu, kiedy John popada w alkoholizm i w końcu daje upust głęboko skrywanym emocjom, są głęboko poruszające. Równie dobrze wypada ZaSu Pitts jako Trina stopniowo przeobrażająca się z pogodnej młodej dziewczyny w obłąkaną jędzę dosłownie śpiącą na pieniądzach. Również Jean Hersholt jako obleśny Marcus zalicza dobry występ.

Jeżeli chodzi o reżyserię, w pamięć zapadła mi szczególnie znakomita scena wesela McTegue'ów. Po zwyczajowej ceremonii i wręczeniu prezentów następuje ukazane bez ogródek obżarstwo gości. Po uczcie weselnej rodzice i przyjaciele opuszczają mieszkanie państwa młodych, pozostawiając ich samym sobie. Trina przeżywa krótkotrwałe załamanie nerwowe i próbuje ukryć się przed mężem, ten jednak stanowczo zanosi ją do łóżka. Von Stroheimowi udało się trafnie (i niepokojąco) ukazać ślub jako początek nowego, odległego od ideału etapu życia. Poza weselem w Chciwości są jeszcze dwie mocno zapadające w pamięć sceny, obie w końcowej części filmu. Nie zdradzając szczegółów powiem tylko, że jedna z nich wyjątkowo kpiąco wykorzystuje symbolikę Bożego Narodzenia (w ogóle czarnego humoru w filmie jest sporo), druga natomiast rozgrywa się w pustynnej Dolinie Śmierci i do dnia dzisiejszego służy za wzór przewrotnych zakończeń.


Chciwość była dziełem życia Ericha von Stroheima. Reżyser nigdy nie pogodził się z tym, że film został tak dramatycznie okrojony. Rzeczywiście cięcia w niektórych momentach są widoczne, skutkując mało płynnymi przejściami pomiędzy poszczególnymi etapami życia bohaterów lub mocno pobieżnym rozwinięciem pewnych wątków. Nawet jednak w tej okrojonej postaci Chciwość jest filmem wciągającym i poruszającym. Stroheim deklarował, że zależy mu na przedstawianiu bohaterów i rzeczywistości bez typowego dla Hollywood lukru. I rzeczywiście jego dzieło pokazuje prawdziwych ludzi i tragedię podobną do tych, które rozgrywają się naprawdę gdzieś obok nas. Jest to stopień realizmu rzadko spotykany u współczesnych mu kinematografów, chociaż podobne podejście zauważyć można u Victora Sjöströma. Dzieło von Stroheima wciągnęło mnie i nie wypuściło ze swych objęć do samego końca. To znakomity film, choć mógłby być jeszcze lepszy, gdyby nie bezlitosne nożyce studia MGM. Przyznaję mu 9 gwiazdek. Zdecydowanie warto.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 20 maja 2018

Żelazny koń/The Iron Horse (1924)

Film o budowie Pierwszej Kolei Transkontynentalnej

Reżyser: John Ford
Kraj: USA
Czas trwania: 2h 30 min.

Występują: George O'Brien, Madge Bellamy, Cyril Chadwick, Will Walling, Fred Kohler

W XIX wieku w USA popularność zyskała sobie doktryna tak zwanego Objawionego Przeznaczenia. Według niej powinnością i przeznaczeniem Amerykanów było niesienie swojej cywilizacji w głąb kontynentu i dalej, aż nad Pacyfik. Dość pompatyczna i kontrowersyjna, niemniej zyskała sobie wielu zwolenników. Połączenie linią kolejową obu wybrzeży Stanów Zjednoczonych to jeden z kamieni milowych w realizacji Oświeconego Przeznaczenia. Transport kolejowy dał możliwość znacznie szybszego zasiedlania nowych terytoriów i zaprowadzenia tam rządów Cywilizacji. Jednym słowem było to coś więcej niż szlak transportowy. To jedna z przyczyn, dzięki którym Pierwsza Kolej Transkontynentalna stała się jednym z elementów mitologii Dzikiego Zachodu. John Ford w jednym ze swoich pierwszych głośnych filmów postanowił przybliżyć okoliczności powstania trasy, która połączyła kalifornijskie Sacramento z położonym na ówczesnej granicy cywilizacji miastem Omaha. Choć Żelazny koń posiada fabułę, bliżej mu do fabularyzowanego dokumentu niż typowego westernu. Losy występujących w filmie postaci pełnią rolę służebną wobec prawdziwego bohatera opowieści - Pierwszej Kolei Transkontynentalnej.

Film przedstawia wszystkie fazy budowy kolei, od wstępnych pomiarów terenu, poprzez podpisanie przez Abrahama Lincolna ustawy finansującej budowę, konstrukcję toru przez dwie rywalizujące ze sobą spółki (jedna rusza z Sacramento, druga z Omaha), aż do symbolicznego wbicia ostatniego gwoździa i otwarcia linii. Mamy okazję zapoznać się z warunkami życia robotników, wśród których w Kalifornii przeważają chińscy imigranci, a w Nebrasce weterani wojny secesyjnej. Ekipy zamieszkują przenoszone z miejsca na miejsce miasteczka, w których roi się od dziwek, traperów i różnej maści wagabundów. Przyglądamy się aprowizacji tej rzeszy ludzi. Żywność zapewniana jest poprzez polowania na bizony oraz dostawy wielkich stad bydła pędzonych jest przez tysiące kilometrów prerii. Obserwujemy również, jak rozmaici kombinatorzy i przestępcy usiłują załatwiać przy budowie swoje brudne interesiki. Wszystkie te wydarzenia podane są w dość lekkim sosie fabularnym, co ułatwia ich przyswajanie. Ważniejszymi postaciami w filmie są: nadzorujący jedną ze spółek kolejowych inżynier Thomas Marsh, jego córka Miriam zaręczona z oślizgłym inżynierem Jessonem oraz Davy Brandon, traper i znawca terytorium Wyoming poszukujący dwupalcego mordercy swojego ojca. Postacie są dosyć jednowymiarowe i gdyby to one były głównymi bohaterami filmu, nie byłoby najlepiej. Zamysł Forda jest dla mnie jednak czytelny - fabuła nie może być zbyt skomplikowana, żeby nie odwracać uwagi od tego, co w Żelaznym koniu naprawdę ważne, czyli torów, lokomotywy i wszystkiego, co dzieje się wokół nich. Poważniejsze zastrzeżenie fabularne mam tylko do Indian, którzy zostali przedstawieni jako dzika, mordercza horda - po prostu jeszcze jedna przeszkoda na drodze do ukończenia linii. Zdecydowanie można było bardziej ich zniuansować.

Żelazny koń wyróżnia się dbałością o szczegóły. Film otwiera oświadczenie, że wszystkie przedstawione w filmie fakty są zgodne z rzeczywistością. Podchodzę do niego z dużym dystansem, zwłaszcza wobec niezgodnej z prawdą deklaracji, że w scenie otwarcia linii kolejowej wykorzystano oryginalne lokomotywy obecne podczas rzeczywistej ceremonii. Tym niemniej scenografia przygotowana jest fenomenalnie. Praktycznie cały film nakręcony jest w plenerach, dzięki czemu możemy podziwiać krajobrazy prerii i Gór Skalistych (te ostatnie zapewne zastępuje pasmo Sierra Nevada). Narzędzia i akcesoria kolejowe wyglądają bardzo wiarygodnie i są używane w pomysłowy sposób (na przykład platforma kolejowa służy jako improwizowany fort do obrony przed atakiem Indian). Również kostiumy i broń bezbłędnie wprowadzają w klimat epoki. Nie bez powodu John Ford stał się czołowym twórcą westernów. Już jako młody reżyser bezbłędnie wyczuwał klimat Dzikiego Zachodu. Żelaznego konia warto obejrzeć choćby dla całej występującej w filmie przebogatej rekwizytorni i pejzaży.

Drugim przejawem znakomitej reżyserii Forda są sceny grupowe, których w filmie niemało. Mamy świetnie zmontowaną, pełną napięcia konfrontację w saloonie, wspomniane już polowanie na bizony, potężną bitwę z ostrzeliwującymi pociągi Indianami, ale również takie perełki jak strajk robotników czy też wyścig do ukończenia torowiska, podczas którego każdy z robotników sprawnie wykonuje swoje zadanie - wyrównuje ziemię, układa podkład, dopasowuje tor, wbija kolejowe gwoździe - wszystko jak sprawnie działająca maszyna. Prawdziwa to amerykańska patriotyczna poezja filmowa.

Żelazny koń to film, w którym John Ford nie rozwinął jeszcze w pełni swoich możliwości. Mimo tego jest niewątpliwym dowodem talentu tego reżysera i świadectwem jego zamiłowania do westernowych klimatów. Objawione Przeznaczenie znane mi było wcześniej jako nieco pretensjonalna amerykańska koncepcja, ale Fordowi udało się sprawić, że poczułem jej ducha (co nie znaczy, że się z nią zgadzam). Polecam film osobom ciekawym kultury USA. Na pewno nie jest do tego stopnia wierny faktom, jak twierdzą plansze tekstowe, ale pozwala zrozumieć, dlaczego budowa Pierwszej Kolei Transkontynentalnej była tak ważnym dla USA wydarzeniem. Nie polecam natomiast uczulonym na patos oraz tym, którzy szukają ciekawych opowieści o ludzkich losach. Tutaj Żelazny koń pozostawia sporo do życzenia. Wystawiam mu 8 gwiazdek i z ciekawością czekam na kolejne produkcje Forda.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 18 maja 2018

Karuzela małżeńska/The Marriage Circle (1924)

Film o przeszkodach i podchodach.

Reżyser: Ernst Lubitsch
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 25 min.

Występują: Adolphe Menjou, Monte Blue, Marie Prevost, Florence Vidor, Creighton Hale

Ernst Lubitsch był hollywoodzkim specjalistą od komedii obyczajowej. Jednymi z jego ulubionych tematów były relacje damsko-męskie oraz ukazywana w krzywym zwierciadle moralność mieszczańska. Karierę zaczynał w Niemczech, ale w roku 1924 był już uznanym reżyserem pracującym na zlecenie niedawno założonego studia Warner Brothers. Karuzela małżeńska to jego pierwszy film dla Warnerów. Jak wskazuje tytuł, opowiada o perypetiach uczuciowego czworokąta (z przyległościami).

Profesor Josef Stock i jego żona Mizzie są małżeństwem na prostej drodze do rozpadu. Są bezdzietni, znudzeni sobą, w dodatku Mizzie jest dla męża złośliwa i niezbyt dyskretnie poszukuje okazji do skoku w bok. Ich przeciwieństwem są Braunowie, świeżo po ślubie, zapatrzeni w siebie, dopiero zaczynają się "docierać". Charlotte Braun jest dobrą przyjaciółką Mizzie, Franz Braun wraz z przyjacielem doktorem Muellerem prowadzi praktykę lekarską. Mueller to wspomniane przyległości - jest beznadziejnie zakochany w żonie wspólnika. Przeplatających się ze sobą intryg mamy w filmie kilka. Mizzie postanawia uwieść męża przyjaciółki, nie bardzo się przejmując, czy jest tym zainteresowany. Mueller usiłuje wyznać miłość traktującej go jak przyjaciela Charlotte, a profesor Stock wynajmuje detektywa w celu przyłapaniu żony na niewierności.

Karuzela małżeńska pełna jest dwuznacznych sytuacji, aluzji, gestów opacznie rozumianych przez obie strony. Bohaterowie są raczej mało sympatyczni. Mizzie jest pozbawioną skrupułów degeneratką. Jednocześnie brak jej uroku, który pozwalałby widzowi "kochać ją nienawidzić". Jej mąż to pełen ironii cynik - najwyraźniej tego typu postacie były specjalnością Adolphe'a Menjou. Ma swój wdzięk, ale trudno kibicować komuś, kogo główną motywacją jest skompromitowanie żony. Poza tym to postać w cieniu pozostałych. Pozbawiono go nawet udziału w finałowej konfrontacji. Franz Braun ukazany jest jako dureń pozwalający się wodzić kobietom za nos. Najkorzystniej wypada chyba Florence Vidor jako Charlotte Braun, głównie dlatego, że ma spośród bohaterów filmu najwięcej rozsądku. Chociaż te jej sceny zazdrości o zupełnie niewłaściwą kobietę... Wycofuję się, Charlotte nie ma rozsądku za grosz. Najgorsze, że jedynie w relacji pomiędzy nią a Muellerem można dostrzec jakąkolwiek chemię, której całkiem brak w relacji z pierdołowatym Franzem. Uwodzicielski urok Marie Prevost jako Mizzie można natomiast porównać do uroku Magdy Gessler.

Jako satyra na mieszczańską moralność Karuzela małżeńska sprawdza się raczej średnio. Humor ma w filmie posmak lekkiej ironii. Przyznam Lubitschowi, że potrafi być subtelny, jednak nie udało mu się mnie rozbawić. Bo też ile różnych wariantów sytuacji in flagranti można zmieścić w jednym filmie? Lubitsch nie nadużywa plansz tekstowych i chwała mu za to, ale mimo wszystko wydaje mi się, że tematyka zalotów, podchodów i skoków w bok lepiej się sprawdza przy wykorzystaniu dialogów. Na pewno docenić trzeba odwagę, z jaką film podchodzi do tematyki niewierności, bo oprócz zepsucia i znudzenia ukazano w nim także mniej jednoznaczne moralnie przyczyny zdrad. Powiem szczerze, że bawiłem się przy Karuzeli małżeńskiej tak sobie. Chociaż nie zirytowała mnie żadną niedorzecznością, nie miała w sobie niczego, co by mnie wciągnęło. Zobaczymy, jak wypadną następne filmy Lubitscha. Temu przyznaję 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 17 maja 2018

Portier z hotelu Atlantic/Der letzte Mann (1924)

Film o znaczeniu munduru.

Reżyser: F. W. Murnau
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1h 28 min.

Występują: Emil Jannings, Maly Delschaft, Max Hiller

Miałem już okazję oglądać różne rodzaje filmów z nurtu niemieckiego ekspresjonizmu, ale Portier z hotelu Atlantic jest pierwszym z nich, który określić można jako typowy dramat. Na tym jednak kończy się jego typowość. Mamy do czynienia z dziełem niezwykle oryginalnym zarówno pod względem treści, jak i formy.

Tytułowy bohater filmu to starzejący się, otyły mężczyzna pracujący jako portier w luksusowym hotelu. Źródłem dumy i prestiżu mężczyzny jest jego piękny służbowy mundur, w którym paraduje również po pracy, budząc szacunek i skrywaną zawiść sąsiadów. Pewnego dnia portiera spotyka katastrofa - menadżer hotelu uznaje, że jest już za słaby i zbyt niedołężny, żeby nosić walizy gości i przenosi go na stanowisko podawacza ręczników w hotelowej toalecie. Największym ciosem jest jednak konieczność zdania munduru, który bohater zamienia na białą kamizelę posługacza. Portier jest zdruzgotany; obawia się ośmieszenia w oczach sąsiadów i bliskich. To popycha go do desperackiego kroku, który pozwoli mu nadal zachowywać pozory - kradzieży munduru z hotelowego magazynu.

Istnieje kilka możliwości interpretacji fabuły filmu. Napiszę o dwóch z nich. Interpretacja "empatyczna" odnosi się do losu starego człowieka, który powoli przestaje być potrzebny. Portier nie jest przez postronnych traktowany jak osoba. Nikt nie patrzy mu w oczy, nikogo nie interesuje jego osobista tragedia. Pracownicy hotelu traktują go jak przedmiot, który zostaje przesunięty z miejsca na miejsce. Z kolei dla sąsiadów najpierw jest obiektem podziwu i zazdrości, zaś w obliczu słabości staje się ofiarą bezlitosnych drwin. Najsmutniejsze, że sam bohater również postrzega samego siebie przez pryzmat swego stroju i funkcji, jaką ten symbolizuje. Przejawia się to w mowie ciała portiera. W mundurze jego ruchy są szybkie, pewne siebie, głowa uniesiona do góry, sylwetka wyprostowana. Bez symbolu swej pozycji błyskawicznie staje się przygarbionym, wystraszonym wrakiem człowieka. Odzyskanie choć cząstki siebie umożliwia mu dopiero kradzież munduru. Odtwórca głównej roli Emil Jannings z niezwykłym wyczuciem ukazał tę przemianę - sprzężenie zwrotne człowieka z jego rolą społeczną. Na tym polega druga, "socjologiczna" interpretacja fabuły. Film Murnaua przedstawia panujący w niemieckim społeczeństwie swoisty kult munduru. Strój i idąca za nim przynależność są wyznacznikiem statusu społecznego. Są to elementy powiązane tak ściśle, że utrata jednego pociąga za sobą błyskawiczną utratę drugiego. Szczególnie bolesna jest w tym wypadku wyjątkowo złośliwa satysfakcja sąsiadów oraz pogarda i przerażenie rodziny. W społeczeństwie przedstawionym przez Murnaua nie ma miejsca na litość czy współczucie. Liczy się tylko status. Słabi nie są godni nawet splunięcia.


Na uwagę zasługują również techniczne aspekty filmu. Portier nie jest co prawda pierwszym dziełem niemal całkowicie rezygnującym z plansz tekstowych, jednak jest to zjawisko na tyle rzadkie, że warto o nim napisać. Gra aktorska i kinematografia całkowicie rekompensują brak tekstu. Bardzo nowatorska jest praca kamery, która chyba po raz pierwszy w kinie niemym jest tak ruchliwa i odważna. Sytuację obserwujemy a to z perspektywy bohatera, ze zjeżdżającej windy, poprzez szyby kręcących się drzwi obrotowych, w lustrach. Niezwykle aktywny jest montaż, chętnie pokazujący dane sceny z różnych perspektyw. Na osobne potraktowanie zasługuje sekwencja kręcona z perspektywy pijanego bohatera - zamglona, trzęsąca się, wypaczająca kształty. Są i inne pomysłowe eksperymenty. Jeden z nich to otwierająca film scena kręcona w czasie deszczu przed wejściem do hotelu. Portier paraduje ubrany w odbijający światło foliowy płaszcz, dzięki czemu widz może od razu rozpoznać w nim głównego bohatera. Inny ciekawy pomysł to ukazanie upływu czasu poprzez statyczne ujęcie na blok mieszkalny - mieszkańcy krzątają się po balkonach, a w nocy zastępują ich światła w oknach - jedne się zapalają, inne gasną w zależności od trybu życia lokatora. Znalazłoby się jeszcze kilka innych tego typu smaczków. Pomysłowość Murnaua i odpowiedzialnego za zdjęcia Karla Freunda nie zna granic.

Portier z hotelu Atlantic nie jest filmem powalającym na kolana, bo też nie takie było założenie twórców. Zamiast tego pobudza wyobraźnię zarówno poprzez prowokującą fabułę, jak i wprowadzające zupełnie nowe możliwości rozwiązania kinematograficzne. Końcowy efekt zasługuje na najwyższe uznanie. To zdecydowanie jeden z kamieni milowych w historii kina. Przyznaję mu 9 gwiazdek i szczerze polecam.
źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 16 maja 2018

Czyż życie nie jest wspaniałe/Isn't Life Wonderful? (1924)

Film o poletku ziemniaków.

Reżyser: D.W. Griffith
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 39 min.

Występują: Carol Dempster, Neil Hamilton, Helen Lowell, Marcia Harris, Hans Adalbert Schlettow

Czasy się zmieniały, a D. W. Griffith wciąż kręcił filmy po swojemu. Czyż życie nie jest wspaniałe, jego obraz z 1924 roku, ponownie wykorzystuje wypróbowane techniki gry na emocjach widza. Znów również reżyser skupia swą uwagę na życiu "prostych ludzi", serwując "prostą historię" z jasnym, czytelnym morałem. Chociaż film jest dość udany, zaczynam rozumieć, dlaczego Griffith popadł w zapomnienie wraz z końcem kina niemego. Kiedyś innowacyjny, w 1924 roku preferowany przez niego sposób narracji był już nieco anachroniczny w porównaniu z tym, co proponowali reżyserzy niemieccy czy francuscy. Korzystanie ciągle z tego samego schematu fabuły musiało się kiedyś zużyć. No dobrze, ale o czym właściwie jest film?

Czyż życie nie jest wspaniałe zabiera nas w podróż do Republiki Weimarskiej. Bohaterami filmu są "polscy uchodźcy", jednak ani ich polskość, ani "uchodźczość" nie mają żadnego wpływu na fabułę. Dotarłem do informacji, że Griffith obawiał się uczynić bohaterami swego filmu Niemców, którzy mieli wówczas złą prasę, obwinieni o wywołanie I Wojny Światowej. Dlatego na przykładzie losów Polaków przybliżył warunki życia panujące w zniszczonych wojną Niemczech. Zatem nasi polscy uchodźcy zostają kilkuosobową grupą zakwaterowani z ciasnym mieszkanku i usiłują jakoś związać koniec z końcem. Są wśród nich dwie starsze wiekiem kobiety ("ciotka" i "babka"), roztargniony profesor, młody weteran wojenny Paul, który wciąż odczuwa skutki porażenia gazem bojowym oraz zakochana w nim dziewoja Inga. Polacy żyją bardzo skromnie, ale w miarę zgodnie. Zgodnie z tytułem filmu, starają się mimo trudnej sytuacji dostrzegać pozytywne strony życia. W Republice Weimarskiej praca co prawda jest, ale brakuje jedzenia. W skład diety bohaterów wchodzą małe ilości chleba, ziemniaków i dzikiego chrzanu. Mięso i inne produkty żywnościowe są trudno dostępne i bardzo drogie - szaleje hiperinflacja. Problem ten jest świetnie ukazany w scenie, w której bohaterowie stoją w długiej kolejce po mięso. Kiedy przychodzi ich kolej, nie są w stanie zapłacić, ponieważ cena podczas ich oczekiwania wzrosła o 100%. W innej scenie pracujący jako kelner Paul jest przed wyjściem z pracy przeszukiwany, ponieważ obowiązuje zakaz wynoszenia do domu resztek.

Prawdę mówiąc, film mocno się ślimaczy mniej więcej do 40 minuty, skupiając się głównie na ekspozycji i ukazywaniu różnych obrazków z życia codziennego bohaterów. Za to druga połowa okazuje się zaskakująco dynamiczna i wciągająca. Akcja od pewnego momentu skupia się wokół sekretnego poletka ziemniaków, którego doglądają Paul i Inga. Jeżeli uda im się zebrać plony, będą w stanie odłożyć zapas żywności na zimę dla wszystkich lokatorów mieszkanka. Taka niezależność pozwoli im wziąć upragniony ślub. Mężczyzna rozpoczyna też budowę drewnianego domku - altanki. Na ziemniaki czyhają jednak "robotnicy" - komunizujący złodzieje żywności, którzy polują na "spekulantów", odbierając im wszelkie nadwyżki, nierzadko wraz z życiem. Trudno nie trzymać kciuków na ciężko pracujących młodych i nie drżeć o ich losy, kiedy usiłują przetransportować zbiory w bezpieczne miejsce. Choć cały film podszyty jest sentymentalizmem, zakończenie jest realistyczne, pozbawione nadmiaru lukru, a zarazem pokrzepiające. Można rzec, że Griffithowi udało się zjeść ciastko i je mieć.

Kinematograficznie Griffith nie zawarł w filmie żadnych nowości. Kamera jest mocno statyczna, ujęcia nieskomplikowane, scenografia celowo wprowadza atmosferę "zwyczajności" otoczenia. W scenach akcji reżyser zastosował swoją wizytówkę - równoległy montaż, który sprawdza się jak zawsze. Aktorzy również wpisują się w typowe dla Griffitha ramy - główne postacie to para młodych kochanków pokonująca przeszkody stojące na drodze ich miłości, w ich tle kilka nieco groteskowych osobowości. Carol Dempster i Neil Hamilton nie są jednak aktorami kalibru Lillian Gish czy Roberta Harrona. Patrzy się na nich przyjemnie, ale nie zapadają w pamięć. W roli Giganta - przywódcy rabusiów żywności wyróżnia się jedyny niemiecki aktor zaangażowany do filmu, znany z kreacji złoczyńców w filmach Fritza Langa Hans Adalbert Schlettow.

Mimo wszystkich zastrzeżeń muszę stwierdzić, ze Griffithowi znów się udało. Wziął na warsztat bardzo ciekawy temat, ukazując w interesujący sposób trudne dziś do wyobrażenia warunki życia w nędzy. Moralizatorstwo jest w filmie obecne, ale nie przytłacza. Bohaterowie budzą sympatię i łatwo się z nimi identyfikować. W całej swej zwyczajności Czyż życie nie jest wspaniałe ogląda się przyjemnie, przynajmniej po przebrnięciu przez nudnawy początek filmu. Hojna ręką przyznaję mu 7 gwiazdek. Jest to ostatni film D.W. Griffitha, który będzie recenzowany na Chronofilmotece. Niewątpliwie był ciekawym reżyserem, któremu kino sporo zawdzięcza, jednak zabrakło w jego filmografii jakiegoś definitywnego dzieła sztuki.
źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 15 maja 2018

Marynarz na dnie morza/The Navigator (1924)

Film o podróżnych mimo woli.

Reżyser: Buster Keaton i Donald Crisp
Kraj: USA
Czas trwania: 59 min.

Występują: Buster Keaton, Kathryn McGuire

Marynarz na dnie morza to kolejnie krótkie dziełko Bustera Keatona zabierające nas w charakterystyczny dla tego komika świat pomyłek, złośliwych przedmiotów martwych i pełnej absurdu fantazji. Marynarz w mniejszym stopniu od poprzednich produkcji Keatona stawia na szalone wyczyny kaskaderskie, skupiając się bardziej na aspektach komediowych. Ciekawa jest geneza powstania tego filmu. Otóż Keaton dowiedział się, że w porcie San Francisco stacjonuje przeznaczony do złomowania wojskowy statek towarowy. Właściciel okrętu był otwarty na wynajęcie go po niewygórowanej cenie 25 000 $. Keaton i jego współpracownicy postanowili skorzystać z okazji i nakręcić film, którego akcja osadzona będzie na pokładzie statku. Ich dzieło bardzo skorzystało na realistycznych lokacjach.

Scenariusz Marynarza, podobnie jak to było w Młodym Sherlocku Holmesie, służy jako spoiwo dla kolejnych humorystycznych scenek. Głównymi bohaterami są bogaty parweniusz Rollo Treadway (w tej roli Keaton) i jego równie bogata niedoszła narzeczona Betsy (poprawna Kathryn McGuire). Na początku filmu Rollo składa dziewczynie niespodziewane oświadczyny, które zostają odrzucone. Wskutek kilku absurdalnych pomyłek i zbiegów okoliczności dwójka niezależnie od siebie wchodzi na pokład wojennego statku Navigator. Tej samej nocy okręt wskutek działań sabotażystów wypływa na morze bez załogi. Jako jedyni pasażerowie Navigatora, Rollo i Betsy są zmuszeni urządzić się na jego pokładzie do czasu, aż nadejdzie ratunek. Oczywiście nie obejdzie się bez kłopotów.

Marynarz na dnie morza jest całkiem zabawnym filmem. Gagi oparte są na uwięzieniu dwójki bohaterów w obcym dla nich środowisku. Rollo i Betsy nie tylko nie mają pojęcia żegludze, brak im również zdolności praktycznych. Świetne są sceny, kiedy przyzwyczajeni do korzystania z usług służby bohaterowie usiłują przygotować w okrętowej kuchni posiłek. Dużym wyzwaniem są dla nich nawet takie czynności jak otwarcie puszek z żywnością czy posłodzenie kawy. Zwłaszcza, że próbują tego dokonać za pomocą siekier, maczet i innych niezbyt przystosowanych do takich zadań sprzętów. W pamięć zapadają też sceny nakręcone pod wodą. Rollo ubrany w kombinezon do nurkowania usiłuje załatać dziurę w kadłubie statku, korzystając najpierw z prowizorycznych narzędzi, a później z atakujących go ryb [sic!].

Buster Keaton nie byłby sobą, gdyby nie zawarł w filmie kilku scen akcji. Tym razem bohaterowie, korzystając z amunicji w rodzaju fajerwerków i orzechów kokosowych, muszą obronić się przed atakiem ludożerców. Nie uświadczymy tutaj tak ryzykownych wyczynów, jakich dokonywał Keaton w swoich poprzednich filmach, ale i tak jest na co popatrzeć. Podobała mi się zwłaszcza zaimprowizowana przez "tubylców" drabina oblężnicza wykonana z palmy.

Marynarz na dnie morza jest całkiem udaną komedią zawierającą typowe dla Bustera Keatona gagi sytuacyjne. Nie powiem, w niektórych momentach rozbawił mnie ten film dość mocno. Mimo to trochę uwiera fasadowość scenariusza, który jako historia oddzielona od gagów nie ma większego sensu. Wystawiam 7 gwiazdek. Było miło, oczekiwałem jednak czegoś lepszego.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 14 maja 2018

Nibelungi/Die Nibelungen (1924)

Film o herosach (i bezlitosnej zemście).

Reżyser: Fritz Lang
Kraj: Niemcy
Czas trwania: Zygfryd - 2h 23 min., Zemsta Krymhildy - 2h 10 min.

Występują: Paul Richter, Margarete Schön, Hanna Ralph, Hans Adalbert Schlettow, Bernhard Goetzke, Theodor Loos, Rudolf Klein-Rogge

Fritz Lang jest niesamowity. Już przy Doktorze Mabuse zachwycałem się jego umiejętnością kreowania nowej jakości za pomocą sprawdzonych rozwiązań. W Nibelungach zrobił to ponownie, tym razem tworząc pierwowzór epickiego filmu fantasy. Adaptacja średniowiecznego eposu germańskiego aż pęka w szwach od efektownych dekoracji, niezwykłych postaci, gwałtownych uczuć i brutalnych pojedynków. Przepych, z jakim przygotowano film, jest wprost niewiarygodny, a stworzono go przecież w biednej, nękanej hiperinflacją Republice Weimarskiej.

Nibelungi, podobnie jak ich literacki pierwowzór, składają się z dwóch części. Bohaterem pierwszej jest Zygfryd, germański rycerz i bohater, który dzięki kąpieli w smoczej krwi zyskuje nietykalność. W toku licznych przygód Zygfryd zdobywa skarb podziemnego plemienia Nibelungów, a następnie pomaga królowi Burgundii Gunterowi zdobyć rękę islandzkiej księżniczki Brunhildy. W zamian za swe zasługi Zygfryd poślubia siostrę Guntera Krymhildę. Małżonkom nie jest dane długo cieszyć się szczęściem. Wskutek intrygi Brunhildy Zygfryd ginie z ręki nienawidzącego go rycerza Hagena. Druga część Nibelungów opowiada o krwawej zemście Krymhildy na zabójcy męża i jego stronnikach. W celu realizacji swych planów królewna poślubia barbarzyńskiego władcę Hunów, Etzela (alter ego słynnego wodza Attyli). Stopniowo staje się jasne, że dla tej niegdyś pogodnej dziewczyny znaczenie utraciło wszystko poza pragnieniem krwi.

Dwie części Nibelungów znacznie różnią się od siebie klimatem. Przygody Zygfryda ogląda się jak pełen akcji film przygodowy, w którym bohater dzięki swej sile i sprytowi pokonuje kolejne przeszkody. Ponure zakończenie daje sygnał do zmiany atmosfery. Zemsta Krymhildy jest filmem znacznie mroczniejszym, a zarazem prostszym fabularnie. To protoplasta podgatunku filmów zemsty.

Reżyserując Nibelungi, Fritz Lang przyjął kilka założeń, które nadają jego dziełu specyficzny klimat eposu. Przekaz filmu jest maksymalnie ujednoznaczniony. Naturę bohaterów możemy rozpoznać po kolorze ich strojów. Zygfryd jest cały czas odziany w śnieżną biel, Hagen natomiast nosi się na czarno. Krymhilda w pierwszej części filmu również odziana jest w kolor niewinności, natomiast jako awatar zemsty zmienia barwy na czarno-białą kratę. Taki zabieg wskazuje na archetypiczność bohaterów - Lang zupełnie świadomie konstruuje filmowy mit. Drugim ważnym zabiegiem jest dążenie do maksymalnej symetrii ujęć. Kamera prawie przez cały czas ustawiona jest w taki sposób, aby najważniejsze dla sceny postacie i obiekty znajdowały się w środku kadru. Dążenie do symetrii przejawia się nawet w strojach i mowie ciała bohaterów. Efektem tej jednoznaczności przekazu jest niebywała elegancja estetyczna filmu. Praktycznie każdy kadr tworzy samodzielną ikonę, którą można podziwiać i kontemplować. Zresztą wystarczy wyszukać w Google grafiki dla die Nibelungen. Cały film wygląda właśnie tak.

Scenografia w Nibelungach to prawdziwa poezja. Zaczynając od ozdobnych kostiumów z rozmaitymi motywami geometrycznymi, poprzez fantazyjne hełmy (Hagen paraduje w nakryciu głowy z ogromnymi orlimi skrzydłami), aż do dekoracji wnętrz. Burgundzkie (germańskie) budynki bogate są w symbolikę chrześcijańską, czyste i surowe. Budowle Hunów przesycone są barbarzyństwem - zabłocone, brudne, pogrążone w rozgardiaszu i z licznymi pogańskimi totemami. Sceny romantyczne rozgrywają się wśród bujnej roślinności, skarbce pełne są realistycznie wyglądających kosztowności, na wulkanicznej Islandii rycerze kroczą po płonącej ziemi... Po prostu uczta dla oczu. Scenografowie zadbali, aby każda (mówię to z pełną odpowiedzialnością) lokacja zapadała w pamięć i była jedyna w swoim rodzaju. Wisienką na scenograficznym torcie jest ogromny smok, z którym walczy Zygfryd. Bestia jest co prawda mało ruchliwa, ale potężna, wredna i zieje z paszczy ogniem. Żeby uzyskać pożądany efekt, ekipa filmowa zbudowała mechaniczną bestię naturalnych rozmiarów.

Aktorzy również wpisują się w epicką atmosferę Nibelungów. Teatralne gesty są w cenie, aczkolwiek nie u całej obsady. Jak na mit przystało, możemy obserwować różnorodne typy ludzkie: złośliwe i powściągliwe (Hans Adalbert Schlettow jako Hagen), wypełnione zimną żądzą zniszczenia (Margarete Schön jako Krymhilda), jak również cierpiące na szaleńcze barbarzyńskie ADHD (Rudolf Klein-Rogge jako Etzel). Paul Richter i Hanna Ralph grający Zygfryda i Brunhildę są najbliżsi archetypowi klasycznego herosa, choć ta druga cierpi później na syndrom wyrwanych skrzydeł. Żadna z tych kreacji nie jest może na poziomie oscarowym, jednak wszystkie bardzo dobrze realizują założenia reżysera.

Nibelungi są filmem dopracowanym przez Langa w najdrobniejszych szczegółach. Nie sposób nie podziwiać geniuszu twórcy, który w drugim kolejnym filmie tworzy podwaliny całego gatunku. Jeżeli zaś chodzi o czystą przyjemność z oglądania, Zygfryd jest filmem bliskim ideałowi, pełnym ciekawych wydarzeń, intryg i zwrotów akcji. Zemsta Krymhildy jest dużo cięższa, ponura, przepełniona walką. Gdybym oceniał je osobno, część pierwsza otrzymałaby ode mnie dziesiątkę, część druga ósemkę. Sumarycznie wychodzi więc 9 gwiazdek. Gorąco polecam, Nibelungi są  jedynym w swoim rodzaju wydarzeniem filmowym. Szkoda, że popadły w niezasłużone zapomnienie.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 13 maja 2018

Gdy zmysły grają/Gösta Berlings Saga (1924)

Film o grzesznikach.

Reżyseria: Mauritz Stiller
Kraj: Szwecja
Czas trwania: 3h 5 min.

Występują: Lars Hanson, Greta Garbo, Gerda Lundequist, Mona Mårtenson, Jenny Hasselquist

Szwedzi mieli w latach dwudziestych jakiś problem z alkoholem. Przynajmniej na ekranie. Furman śmierci Victora Sjöströma przybliżał proces autodestrukcji alkoholika. W Skarbie rodu Arne Mauritza Stillera pijaństwo doprowadziło do tragedii, wokół której skupiała się fabuła filmu. Głównym bohaterem Gdy zmysły grają, następnego dzieła Stillera, jest kolejny alkoholik, Gösta Berling.

Akcja filmu rozgrywa się na początku XIX wieku na szwedzkiej prowincji. Ekeby, malownicze latyfundia, są siedzibą "dwunastu rycerzy", dobrodusznych pijaków i fanfaronów pełniących funkcję dworzan Margarity Samzelius, właścicielki majątku. Przywódcą "rycerzy" jest Gösta Berling, były pastor wyrzucony ze swojej parafii za pijaństwo. Gösta nie stroni od butelki, jest jednak człowiekiem przystojnym, wykształconym, cechującym się dworskimi manierami. Z tego powodu interesuje się nim wiele okolicznych niewiast. Gdy zmysły grają to w dużej mierze opowieść o jego życiu miłosnym. Oprócz Gösty poznajemy bliżej losy zamożnych rodzin Dohnów, Sinclairów i Samzeliusów. Bogacze pławią się w luksusie, ale mało który z nich ma sumienie pozwalające bez wstydu spojrzeć w lustro. Właśnie tematyka winy i pokuty jest tym, co przenika fabułę całego filmu. Bohaterowie to grzesznicy, różnią ich tylko postawy wobec własnych czynów i ich konsekwencji. Wątków rozwijających ten koncept jest w scenariuszu wiele. Najciekawszym z nich jest historia Margarity, o której za chwilę.

W skład obsady Gdy zmysły grają weszło wiele znaczących postaci szwedzkiego kina i teatru. Göstę Berlinga zagrał znany aktor teatralny Lars Hanson, który najwyraźniej zapomniał, że nie stoi na scenicznych deskach. Hanson bez opamiętania gestykuluje i wygłasza monologi, prawdopodobnie usiłując w ten sposób nadać swemu bohaterowi głębię. Niestety ze swoją prostą jak struna sylwetką i gładką twarzą zupełnie nie pasuje do roli alkoholika i hulaki. W ogóle dziwny ten alkoholizm, bo poza tym, że Gösta Berling wyleciał przez niego z pastorskiej posady, jakoś niespecjalnie utrudnia mu życie. Ba. Według nieustannie powtarzanych deklaracji narratora i bohaterów filmu jest on z jakichś zagadkowych przyczyn osobą niezwykłą i godną podziwu. Dziwne to, bo nie licząc końcowych trzydziestu minut filmu główny bohater robi niewiele poza hulanką i romansami. Naprawdę, takie zachwyty nad bezwstydnym pijakiem?

W Gdy zmysły grają występuje również Greta Garbo w swojej pierwszej roli. Gra Elizabeth Dohn, jedną z sympatii Gösty, wyróżnia się jednak głównie urodą. Znakomitą rolę odnotowuje natomiast Gerda Lundequist jako Margarita Samzelius. Kiedy poznajemy jej bohaterkę, jest łaskawą władczynią Ekeby, hojną ręką sponsorującą swoich "dwunastu rycerzy". Margarita ma jednak na sumieniu zadrę - do majątku doszła w niemoralny sposób, wyrzekła się też matki krytykującej jej styl życia. Później bohaterka zostaje z błahego powodu wygnana i pozbawiona majątku przez męża. Upokorzona Margarita zamieszkuje w chacie matki, stając się obiektem jej drwin. Nie ma jednak nic straszliwszego niż zemsta wzgardzonej kobiety. W kolejnych aktach filmu bohaterka usiłuje zniszczyć tych, którzy ją skrzywdzili, ostatecznie natomiast przyjmuje postawę pełną pokory i podejmuje próbę odkupienia. Rola Margarity była fantastyczną okazją do pokazania warsztatu aktorskiego i Lundequist w pełni ją wykorzystała. Bardzo lubię role, w których postać ewoluuje na ekranie. Margarita przechodzi w pełni przekonującą metamorfozę od królowej do pokornej, pogodzonej z losem starszej pani.

Kinematograficznie film nie wprowadza żadnych nowości. Mimo to na wyróżnienie zasługuje znakomita scena pożaru dworu Ekeby. Wszędzie szaleją płomienie i dym, a widz do końca nie ma pewności, czy wszyscy mieszkańcy zdołali się ewakuować. Pomaga w tym dynamiczny montaż przeskakujący pomiędzy różnymi lokacjami we wnętrzu i w otoczeniu płonącego budynku. Bardzo dobra rzemieślnicza robota. Z ładnych obrazków jest też trochę zimowych krajobrazów, natomiast in minus wbiła mi się w pamięć scena podróży Gösty i Elizabeth ciągniętymi przez konia saniami. Para dość długo jedzie, tocząc skomplikowaną rozmowę, co wymagało nakręcenia sceny w studio. Dlatego w zbliżeniach widzimy tylko dwójkę ludzi siedzących blisko siebie ludzi, co przeplatane jest ujęciami z pleneru pokazującymi prawdziwą podróż. Zbliżenia są tak okropnie statyczne, że ciągłe wymachiwanie przez głównego bohatera batem i lejcami wzbudzały moje rozbawienie.
Skoro jesteśmy przy dialogach, zwrócę uwagę na największą wadę filmu. Większość scen Zmysłów stanowią rozmowy bohaterów. Szkoda tylko, że na planszach tekstowych czytamy nie więcej niż jedną czwartą tego, co mówią postacie. W miarę trwania filmu coraz bardziej nużące stawało się oglądanie wypowiadających długie frazy aktorów, kiedy z całej wypowiedzi dane jest widzowi poznać jedno-dwa zdania.

Gdy zmysły grają nie uwiodło mnie swoją fabułą o ludziach upadających i żałujących za grzechy. Głównym powodem jest mało czytelna narracja oraz niezbyt dobrze wykreowana postać głównego bohatera. W pewnym sensie można opowieść o Göscie Berlingu postrzegać jako epitafium dla tracącej znaczenie warstwy arystokracji - bogacze i pozostający na ich utrzymaniu "rycerze"-rentierzy wyraźnie borykają się ze swoim statusem. Nikt z nich nie pracuje, ani nie robi niczego kreatywnego. Życie w Ekeby to nieustające rozrywki, bale i przyjęcia oraz drobne intrygi. Kiedy w przedostatnim akcie filmu dworzyszcze płonie, trudno żałować jego nieporadnych mieszkańców, kiedy w pijackim otępieniu z trudem wydostają się z zasięgu płomieni. Ci ludzie nie budzą sympatii, a ich problemy są dla współczesnego widza mocno odległe. Może w tym tkwi słabość filmu stworzonego na podstawie jednej z najpopularniejszych w Szwecji powieści. Ciekaw jestem powstałej w latach trzydziestych wersji w pełni udźwiękowionej. Może Gösta Berling opowiadający własnym głosem o swych dylematach jest ciekawszą postacią? Nie można tego wykluczyć, ale jednak nie zaryzykuję kolejnych trzech godzin, żeby się przekonać. Gdy zmysły grają otrzymuje ode mnie 6 gwiazdek. Ponad przeciętność wybija ten film postać Margarity oraz scena pożaru. Trochę mało jak na trzy godziny. Raczej nie polecam.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 11 maja 2018

The Great White Silence (1924)

Film o wyprawie na Biegun Południowy.

Reżyser: Herbert Ponting
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1h 48 min.

Występują: Herbert Ponting, Robert Falcon Scott

Jesienią 1910 roku statek Terra Nova opuścił Nową Zelandię, biorąc kurs na południe. Kilkudziesięciu ludzi pod dowództwem kapitana Roberta Falcona Scotta miało przeprowadzić różnego rodzaju badania geograficzne i przyrodnicze na Lodowcu Szelfowym Rossa oraz podjąć próbę zdobycia Bieguna Południowego. Wśród nich był Herbert Ponting, fotograf i filmowiec. W obozie założonym przez ekspedycję na lodowcu Ponting urządził małe studio fotograficzno-filmowe, w którym przez półtora roku pracował nad zdjęciami i filmami przedstawiającymi prawie nieznany wówczas świat Antarktyki oraz życie ludzi, którzy mieli odwagę badać jego tajemnice. Po powrocie z ekspedycji Ponting udostępniał swoje zdjęcia prasie i prezentował je w formie wystawy, dopiero jednak w 1924 roku ukończył i opublikował film The Great White Silence będący filmowo-zdjęciowym reportażem z wyprawy Scotta.

Ponting nadał The Great White Silence postać pamiętnika. Poszczególne segmenty filmu (uzupełnianie zdjęciami) ułożone są w ciągi tematyczne i chronologiczne obficie opatrzone autorskim komentarzem. Oglądamy wypłynięcie Terra Novy z Nowej Zelandii, podróż po oblodzonym oceanie (z fenomenalnymi zdjęciami gór lodowych), organizację obozu na Lodowcu Szelfowym Rossa. Środkową część filmu Ponting poświęca obserwacjom przyrodniczym, jakie prowadziła załoga ekspedycji. Mamy okazję poznać życie fok, pingwinów, wydrzyków i innych mieszkańców Antarktyki, oraz podpatrzeć, jak przystosowują się do skrajnych warunków przywiezione na Terra Novie psy i kuce. Pojawiają się także sympatyczne obrazki z życia codziennego, na przykład mecz piłki nożnej rozegrany na kilkudziesięciostopniowym mrozie. Ogląda się to znakomicie. Ponting jest zręcznym montażystą, z dużym wyczuciem zmieniającym i przeplatającym ze sobą obrazy. Materiał jest obfity i nie ma mowy o monotonii. Twórca dba też, żeby wszystkie szczegóły były zrozumiałe dla laika. Kiedy na przykład pokazuje nakręcone tuż nad taflą wody ujęcie dziobu lodołamacza rozbijającego morski lód, po chwili wyjaśnia, w jaki sposób udało mu się opuścić kamerę na dół.

Plansze tekstowe w filmie Pontinga są jednymi z najlepszych, z jakimi się do tej pory spotkałem. Obszerne, napisane zrozumiałym językiem, momentami poetyckie, nie stroniące od osobistych opinii reżysera. Ponting był pełnoprawnym członkiem ekspedycji i nie próbuje udawać, że było inaczej. Jego emocjonalne zaangażowanie jest oczywiste, a dzięki talentowi narracyjnemu udziela się również widzowi. We fragmentach dotyczących życia zwierząt Ponting nie stroni od dowcipu, trafnie antropomorfizując niektóre zachowania zwierząt i porównując je na przykład do życia małżeńskiego.

Końcowa część filmu opowiada o tragicznie zakończonej wyprawie Scotta z Lodowca Szelfowego Rossa na Biegun Południowy. Ponting nie brał w niej udziału, dlatego fragmenty te złożone zostały z inscenizacji oraz efektów specjalnych obrazujących wędrówkę odkrywców na mapie Antarktydy. Poznajemy szczegóły dotyczące składu ekipy, wyposażenia, prowiantu, sposobu przemieszczania się. Kolejne plansze tekstowe opisują poszczególne etapy wędrówki, korzystając także z fragmentów dziennika Scotta, który odnaleziono przy jego zwłokach. Ponting zaprezentował losy feralnej ekspedycji w sposób fenomenalny. Od siebie przedstawił wyłącznie fakty, Scottowi za pośrednictwem cytowanego dziennika oddając rolę komentatora. Takie rozwiązanie pozwala poczuć więź z odważnymi ludźmi, którzy do ostatniej chwili stawiali czoła bezlitosnej przyrodzie i odeszli z godnością, będąc o krok od ratunku. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie była to misja desperacka czy niedbale przygotowana. Scotta i jego towarzyszy prześladował pech. Nie bez znaczenia było też załamanie psychiczne, kiedy na biegunie przekonali się, że uprzedziła ich ekipa Roalda Amundsena.

The Great White Silence to wzorowy film dokumentalny ukazujący świat ukryty przed wzrokiem przeciętnego człowieka. To niesamowite, móc oglądać ludzi, którzy jako jedni z pierwszych badali wnętrze Antarktyki. Do tego narracja Pontinga może stanowić wzór dla każdego kinematografa tworzącego filmy przyrodnicze i podróżnicze. Absolutnie polecam i wystawiam 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com