czwartek, 31 stycznia 2019

Ulica szaleństw/42nd Street (1933)

Film o ludziach spoconych w pogoni za sławą

Reżyseria: Lloyd Bacon i Busby Berkeley
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 29 min.

Występują: Warner Baxter, Bebe Daniels, Una Merkel, Ginger Rogers, George Brent, Ruby Keeler, Guy Kibbee

Ulica szaleństw wedle rozmaitych rankingów i podsumowań jest modelowym przykładem tak zwanego backstage musicalu, czyli podgatunku filmowego opowiadającego o kulisach powstawania spektaklu muzycznego. Nie jest to pierwszy tego typu film na Chronofilmotece. Jakiś czas temu zagościły tu Melodia Broadwayu i Aplauz. Oba zresztą mocno zawiodły moje oczekiwania. Po Ulicy szaleństw spodziewałem się odwrócenia tej tendencji. Film ten nie tylko był nominowany do Oscara (i to w głównej kategorii), ale w dodatku za choreografię odpowiadał w nim legendarny Busby Berkeley, mistrz skomplikowanych układów tanecznych. I numery muzyczne rzeczywiście są najwyższej próby. Część fabularna natomiast to wielkie rozczarowanie. Najwyraźniej backstage musical nie jest gatunkiem dla mnie.

Akcja filmu rozgrywa się na Broadwayu i opowiada o przygotowaniu spektaklu muzycznego zatytułowanego Pretty Lady. Mamy okazję oglądać zakulisowe gierki producentów, którzy wykorzystują swoją pozycję, by zdobywać względy młodych, pięknych tancerek. Reżyserem spektaklu zostaje choleryczny Julian Marsh, którego niecodzienne metody mogą równie dobrze doprowadzić do sukcesu przedstawienia, jak położyć całe przedsięwzięcie. Śledzimy również poczynania młodej i niedoświadczonej tancerki Peggy Sawyer. Przysłowiowa szara myszka, która początkowo spotyka się z niechęcią reżysera, swą wytrwałością stopniowo zdobywa zaufanie ekipy. Kiedy dzień przed premierą główna gwiazda musicalu skręca nogę, Peggy otrzymuje szansę zastąpienia jej.

Przykro mi to pisać, ale nie dostrzegłem w fabule Ulicy szaleństw niczego ciekawego. Lloyd Bacon stawał na głowie, żeby jak najobszerniej przybliżyć widzom oślizgły i bezwzględny świat Broadwayu, pytanie brzmi jednak, po co? Co interesującego jest w podstarzałych bogaczach, którzy za pieniądze kupują wdzięki artystek? I w przebiegłych dziewczynach, które lawirują między tymi spoconymi mężczyznami, pnąc się po szczeblach kariery? Reżyser spektaklu jest osobnym typem maniaka, który motywuje swój zespół, wrzeszcząc na niego bez ustanku i domagając się, żeby wszyscy grali i tańczyli coraz szybciej. Jego pomysł na przeszkolenie Peggy to pięć godzin ciągłego treningu na sześć godzin przed premierą. W tym stepowanie. Dobrze, że to przeżyła. Na uboczu rozgrywają się jeszcze jakieś kompletnie nieciekawe wątki romansowe pomiędzy artystami. Ktoś traci przytomność z wyczerpania, co absolutnie nikogo nie obchodzi. Ktoś dostaje w gębę... Wszystkie te sceny wzbudziły we mnie dokładnie zero emocji. Poprawnie zagrane, bez zarzutu nakręcone, stanowią pozbawiony treści wypełniacz trwający przeszło godzinę.

W końcu nadchodzi końcowe dwadzieścia minut i w fotelu reżyserskim zasiada Busby Berkeley. Pod jego nadzorem aktorzy prezentują trzy numery. Są one bardzo dobrze przygotowane, z ciekawymi dekoracjami (na przykład platformy imitujące wnętrze pociągu), dużą liczbą tancerzy i fantazyjnymi układami wykorzystującymi konstrukcje geometryczne. Teksty są dowcipne, o lekkim zabarwieniu erotycznym. Spektakl Pretty Lady robi znakomite wrażenie, a jednocześnie nie ma najmniejszej wątpliwości, że reżyser-idiota, jakim jest Julian Marsh, nie zdołałby czegoś takiego przygotować. Berkeley musiał być zupełnie innym typem artysty niż jego filmowe alter ego.

Ulica szaleństw jest filmem złożonym z dwóch wyraźnie odrębnych części. Ponad godzina nudnych i nieciekawych perypetii za kulisami zostaje wynagrodzona finałem na bardzo wysokim poziomie. Jeśli ktoś jest ciekawy talentu Berkeleya, końcowe numery będą dobrą próbką. Wszystko, co jest wcześniej, można sobie śmiało darować. Zwłaszcza że związku fabuły z utworami muzycznymi nie stwierdzono. Wystawiam 6 gwiazdek, wyłącznie ze względu na bardzo dobrą końcówkę. Jestem mocno zawiedziony tym "wzorcowym" musicalem.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 30 stycznia 2019

Droga bez powrotu/One Way Passage (1932)

Film o dobrym sposobie na ostatnie dni

Reżyseria: Tay Garnett
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 7 min.

Występują: William Powell, Kay Francis, Aline MacMahon, Frank McHugh, Warren Hymer

Czasem miło jest obejrzeć film, który pozwala uciec od rzeczywistości. Oderwać się od przyziemnych problemów i odfrunąć do krainy, w której liczy się tylko piękne, uwznioślone uczucie. No, może nie wszyscy to lubią, ale popyt na tego rodzaju produkcje wyraźnie istniał, skoro Hollywood wyspecjalizowało się w ich wytwarzaniu. Droga bez powrotu jest kwintesencją wyidealizowanego melodramatu. Wzruszająca, pełna patosu, a jednocześnie, gdyby tę opowieść brać na poważnie, skrajnie nierealistyczna. Reżyser Tay Garnett dokonał jednak trudnego zadania - tak sprytnie wykreował atmosferę filmu, że przyjąłem go jako wspaniałą historię o miłości, chociaż jakiś głos z tyłu głowy podpowiadał, że przecież to wszystko nie ma sensu.

Akcja Drogi bez powrotu rozgrywa się na statku transoceanicznym podczas trwającego miesiąc rejsu z Hong Kongu do San Francisco. Jednym z pasażerów jest Don, mężczyzna skazany za morderstwo i eskortowany przez policjanta Steve'a na egzekucję. Z uwagi na pewien układ między nimi Don ma swobodę poruszania się po statku. Steve pozostaje tez dyskretny co do prawnego statusu swego współpasażera. Jako nienaganny dżentelmen Don zwraca uwagę poznanej jeszcze w Hong Kongu uroczej Joan. Również ona skrywa tajemnicę - jest śmiertelnie chora i pozostało jej najwyżej kilka tygodni życia. Zauroczeni sobą Dan i Joan rozpoczynają romans. Żadne nie przyznaje się drugiemu, że ich szczęście może trwać najwyżej do końca rejsu. W wątku pobocznym śledzimy poczynania dwójki oszustów, pozującego na pijaczka Skippy'ego i udającej hrabinę Betty, którzy wspierają Dana w jego utarczkach ze Steve'em. Początkowo traktują policjanta tylko jako kolejnego frajera, którego trzeba oszukać. Z czasem między Steve'em a Betty również zaczyna iskrzyć.

Niedorzeczności w fabule Drogi bez powrotu jest bez liku, jednak wpisują się one w naturę filmu. Wszystkie oglądane na ekranie postacie oszukują się nawzajem, zatem w grę tę włącza się także reżyser, zalepiając widzowi oczy romantycznym lukrem. Zacznijmy od postaci Joan, która jak na umierającą jest zadziwiająco sprawna, pogodna i piękna. Ot, mdleje od czasu do czasu i to wszystko. Nie ma to jak odchodzić w takim nieskazitelnym stanie. Z kolei Dan przedstawiony jest jako szlachetny, idealny dżentelmen. Nie otrzymamy wyjaśnienia, kogo i dlaczego zamordował. Liczy się jego tu i teraz, jako człowieka przeznaczającego ostatnie dni życia na piękny romans. I jeszcze ten dziwny układ pomiędzy nim a Steve'em. Policjant pozwala mu chodzić swobodnie po pokładzie. Ma to swoje uzasadnienie, ale głównie wynika z miękkiego serca policjanta. Naturalnie nie ma on zamiaru ostrzegać kobiety romansującej z mordercą, z kim ma do czynienia. Tak, na pewno w ten sposób eskortowano ludzi skazanych na śmierć.

Wszystkie powyższe zarzuty bledną jednak w blasku morału opowieści. Tay Garnett i jego aktorzy z wielkim kunsztem sprzedają nam piękną bajkę. Romans miłych i sympatycznych ludzi, którzy prawdopodobnie niedługo umrą, ogląda się z sercem na dłoni. Trudno odebrać czarującej, delikatnej Joan (znakomita Kay Francis) ostatnie chwile szczęścia. Przecież widzimy, że ten człowiek nie próbuje jej wykorzystać, że jego uczucie jest szczere i szlachetne. William Powell stworzył wiarygodną kreację Dana jako egoisty, który świadomie rozszerza swój krąg zainteresowania o jeszcze jedną osobę. Początkowo jego uwaga dzielona jest między piękną Joan a szukanie okazji do ucieczki. Stopniowo coraz bardziej angażuje się uczuciowo, zapominając o sobie. Romantycznej atmosferze sprzyja odizolowane miejsce akcji. Statek jest duży i pełen ludzi, ale nie można z niego uciec. Spędzony na pokładzie miesiąc można potraktować jako osobny rozdział życia, który można w jasny sposób oddzielić od tego, co było przed i będzie później.

Z kwestii mniej związanych z głównym wątkiem zwrócę uwagę na świetną Aline MacMahon w roli fałszywej arystokratki. Sardoniczna aktorka o charakterystycznej urodzie wnosi do filmu sporo humoru i odrobinę dystansu, który sprawia, że historia nie jest przesłodzona. Klimat eskapizmu wzmacnia bardzo dobra muzyka utrzymana głównie w klimacie rejsowych jazzujących "pobrzękiwań". No i jeszcze sprawa kieliszków, które Dan i Joan symbolicznie tłuką po wypiciu wspólnego toastu. Ten przewijający się kilkakrotnie motyw bardzo pomysłowo wykorzystano w zakończeniu filmu, znakomitym i idealnie podsumowującym odrealniony, górnolotny klimat.

Droga bez powrotu jest nietypowym przykładem obrazu, w którym umiejętna stylizacja dość pretensjonalnej fabuły przynosi dobry efekt. Pomimo wszystkich niedorzeczności obejrzałem historię romansu Joan i Dana z przyjemnością. To piękna bajka dla tych, którzy lubią się wzruszać. Tay Garnett podał kicz w taki sposób, że można go uznać nieomal za dzieło sztuki. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 29 stycznia 2019

Hrabia Zarow/The Most Dangerous Game (1932)

Film o ekstraordynaryjnym myśliwym

Reżyseria: Irving Pichel i Ernest Schoedsack
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 2 min.

Występują: Joel McCrea, Fay Wray, Leslie Banks, Robert Armstrong, Noble Johnson

Kiedy ekipa filmowa pod przewodnictwem Ernesta Schoedsacka (reżyser) i Meriana Coopera (producent) pracowała nad superprodukcją, która w 1933 roku miała wejść do kin jako King Kong, na planie filmowym powstawał równocześnie drugi film. Scheodsack i Cooper postanowili wykorzystać kosztowne dekoracje, żeby nakręcić pewien poboczny projekt. Dla wygody zaangażowali do niego nawet część obsady aktorskiej z King Konga. Zdjęcia trwały głównie w nocy. Fabułę zaczerpnięto z opowiadania Richarda Connella zatytułowanego The Most Dangerous Game. Na polski tytuł filmu przetłumaczono jako Hrabia Zarow, rezygnując z próby przełożenia interesującej gry słów. Oryginalny można bowiem rozumieć jako "najbardziej niebezpieczną z gier", ale także "najgroźniejszą zwierzynę". Z racji braku skomplikowanych efektów specjalnych, Hrabiego Zarowa ukończono i wyemitowano w kinach na kilka miesięcy przed jego słynniejszym bratem bliźniakiem. Dlatego w pewnym sensie można ten obraz traktować jako przystawkę przed daniem głównym o nazwie King Kong.

Bohaterem filmu jest słynny myśliwy Bob Rainsford, który wskutek zatonięcia statku ląduje na małej tropikalnej wysepce u wybrzeży Ameryki Południowej. Zostaje tam ugoszczony przez jej właściciela, zbiegłego z bolszewickiej Rosji hrabiego Zarowa. Arystokrata podobnie jak Rainsford jest zapalonym myśliwym i pragnie połączyć ze swym gościem siły w ulubionym sporcie. Jednocześnie okazuje się, że w posiadłości Zarowa znaleźli schronienie także inni rozbitkowie z rozmaitych statków, w tym rodzeństwo Eve i Martin Trowbridge'owie. Owi goście jednak systematycznie znikają. W końcu wychodzi na jaw sekret hrabiego. Wyspa jest jego prywatnym terenem łowieckim. Obiektem polowań są ludzie, których wysyła do dżungli, aby następnie tropić ich i zabijać. Ponieważ Bob odmawia udziału w tym procederze, zostaje przez gospodarza wyznaczony na następny obiekt polowania.

Hrabia Zarow jest filmem krótkim, ale bardzo długo się rozkręca. Pierwszą jego połowę zajmują dość nużące dialogi przybliżające głównych bohaterów filmu i niejako rozstawiające postacie na szachownicy. Twórcy starają się przeciągnąć ujawnienie sekretu hrabiego, ma to jednak niepożądany efekt. Ponieważ nie można zbyt wiele pokazać, postacie nieustannie gadają. Akcja rozkręca się dopiero po wizycie w sali trofeów udekorowanej ludzkimi głowami. Ta przerażająca lokacja to jedyny pozostawiony w filmie element galerii grozy. Podobno były jeszcze wypchane ludzkie trofea, które wycięto z filmu z powodu negatywnych reakcji publiczności podczas próbnych pokazów. Obejmujące drugą połówkę obrazu polowanie z licznymi zasadzkami, zwrotami akcji i ciekawymi manewrami jest dynamiczne i trzyma w napięciu. Dżungla została wzbogacona o kilka charakterystycznych zakątków, w tym przepaście i malowniczy wodospad. Wszystko tu jest na swoim miejscu i zapewnia wciągającą rozrywkę.

Jeżeli chodzi o bohaterów, niestety brak rewelacji. Bob Reinford jest postacią niezbyt wyrazistą. Ma za zadanie przede wszystkim błyszczeć w scenach akcji, a jako osobowość nie ma wiele do zaoferowania. Eve, grana przez Fay Wray, to klasyczna damulka w opałach - głównie krzyczy, ucieka i atrakcyjnie się prezentuje w coraz bardziej podartym stroju. O jej bracie, który przez cały czas ekranowy jest pijany i bełkocze, lepiej nie wspominać. No i w końcu hrabia Zarow grany przez Lesliego Banksa. Ta postać jest bardzo charakterystyczna i wzbudza szacunek swoją dystyngowaną prezencją oraz twardością charakteru. Jego obłąkańcze monologi są rozwlekłe, lecz spójne i, jak na przemowy szaleńca, ciekawe. Ale jest Banks trochę zbyt sztywny i powolny w ruchach. Kroczy przez dżunglę, jakby szedł po dywanie, co wygląda co najmniej dziwnie. Mimo wszystko zaliczę tę kreację do pozytywnych elementów filmu.

Hrabia Zarow to niezły dreszczowiec z ciekawym pomysłem i wartkimi, wciągającymi scenami akcji. Gdyby nadać pierwszej połowie filmu większy dynamizm, byłoby naprawdę dobrze. Bez tego jest tylko przyzwoicie. Jak na aperitif przed King Kongiem to i tak nie najgorzej. Film otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Blond Wenus/Blonde Venus (1932)

Film o kryzysie rodzinnych wartości

Reżyseria: Josef von Sternberg
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 33 min.

Występują: Marlene Dietrich, Herbert Marshall, Cary Grant, Dickie Moore

Blond Wenus była piątym wspólnym filmem Josefa von Sternberga i jego muzy Marlene Dietrich. Tym razem za podstawę scenariusza posłużyło opowiadanie napisane przez Dietrich, później poddane przeróbkom przez von Sternberga, a następnie zamienione na filmowy skrypt przez Julesa Furthmana. Według anegdoty nożyce cenzury mocno zmodyfikowały i ugrzeczniły opowieść, wywołując duże rozczarowanie autorów. Śledząc przebieg fabuły, można dostrzec ślady cięć, które rzeczywiście utoczyły filmowi krwi, zastępując ją co najwyżej limfą. Blond Wenus to także jedna z pierwszych znaczących ról Cary'ego Granta, dopiero stojącego u progu wielkiej kariery. Choć był to jeden z mniej popularnych filmów wczesnej Dietrich, zyskał sobie jednak status produkcji kultowej, zapewne ze względu pewien trudny do zapomnienia numer kabaretowy wykonywany przez aktorkę.

Film opowiada historię rodziny Faradayów. Edward jest chemikiem, jego żona Helen byłą artystką, która obecnie poświęca się wychowaniu pięcioletniego synka. Rodzinne szczęście kończy się, kiedy Edward odkrywa u siebie rzadką chorobę wywołaną zatruciem bliżej niesprecyzowaną substancją chemiczną. Jedynym ratunkiem jest kosztowna kuracja w Europie. Żeby pomóc zgromadzić fundusze na leczenie męża, Helen, pod przybranym nazwiskiem Jones, wraca na kabaretową scenę. Bardzo szybko zyskuje sobie poklask publiczności, w tym bogatego polityka Nicka Townsenda. Kobieta potajemnie otrzymuje od niego pieniądze na kurację męża. Kiedy niczego nieświadomy Edward wyjeżdża do Europy, Helen rozpoczyna romans z Nickiem. Polityk zostaje również ulubionym wujkiem małego Johnny'ego. Helen ma zamiar zakończyć związek przed powrotem Edwarda i utrzymać wszystko w tajemnicy, okazuje się to jednak trudniejsze, niż sądziła. W efekcie rodzina staje na krawędzi rozpadu.

Powiem otwarcie, że mnie także Blond Wenus podobał się najmniej z dotychczasowych filmów Marlene Dietrich. Scenariuszowe retusze są widoczne i dotyczą przede wszystkim sfery seksualnej, która została w sposób niewiarygodny ugrzeczniona. Ponadto kilka decyzji Helen podczas jej konfliktu z mężem wydaje się co najmniej nielogiczne. To jednak mniejszy problem. Większym jest to, że Dietrich w roli kochającej matki niezbyt mnie przekonuje. Jest świetna we fragmentach filmu dotyczących jej życia miłosnego czy występów kabaretowych, natomiast w bardziej dramatycznych scenach z Edwardem i małym Johnnym jest jakaś taka... chłodna. Rozumiem, że gra twardą i trudną do złamania kobietę, ale postawiona w krytycznej sytuacji sprawia wrażenie obojętnej. Kontrastuje to z wyraźnie sprawiającymi jej radość występami na scenie. Sam nie wiem... Wydaje mi się, że będąca symbolem niezależności aktorka czuła się jako filmowa żona i matka niezbyt komfortowo.

Pomimo powyższych zarzutów Blond Wenus jest filmem von Sternberga, co oznacza, że i tak przewyższa większość tego, co produkowało wówczas Hollywood. Dynamiczna, pomysłowa praca kamery i świetne zagospodarowanie planów zdjęciowych budzą podziw lub (kiedy taki jest zamiar reżysera) zgrozę. Tani, obskurny hotel dla kobiet, pełny pijanych ulicznic grających w karty, sprawia nieodparte wrażenie, jakby skakały po nim wszy. Z kolei bliźniacze sceny otwierająca i zamykająca film, kręcone przy dziecięcym łóżeczku, wbijają w fotel pomysłową narracją obrazem i wykorzystaniem prostych rekwizytów, jak pluszowy miś czy pozytywka. No i przede wszystkim najlepszy moment Wenus, czyli ośmiominutowy numer "Hot Voodoo" z udziałem kobiet przebranych za afrykańskie wojowniczki i goryla, który... Nie, nie napiszę nic więcej, to po prostu trzeba zobaczyć. Skoro o tym mowa, nie sposób także nie wspomnieć o muzyce, składającej się przede wszystkim z numerów jazzowych, świetnie dopasowanej do poszczególnych scen i bardzo często obecnej w tle. Do pozytywów zaliczam także Herberta Marshalla i Cary'ego Granta, z których pierwszy gra męża Helen, drugi zaś jej kochanka. Są to role w pełni przekonujące i kompetentne, chociaż nie na poziomie oscarowym.

Blond Wenus nie jest najlepszą pozycją w filmografii Marlene Dietrich, ale mimo to jest filmem dobrym, zawierającym wiele elementów godnych zapamiętania. Polecam go bardziej ze względu na formę, niż na treść. Kostiumy, muzyka, kinematografia - wszystko to jest najwyższej próby. Fabuła trochę odstaje jakościowo. Nie ma jednak mowy o nudzie. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 27 stycznia 2019

What Price Hollywood? (1932)

Film o cenie sławy

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 28 min.

Występują: Constance Bennett, Lowell Sherman, Neil Hamilton, Gregory Ratoff

Hollywoodzkie filmy o kulisach Fabryki Snów mają swoją tradycję. Różny jest ich poziom, ale zazwyczaj łączy je wspólna cecha - nie mają nic wspólnego z życiem prawdziwego Hollywood. Zazwyczaj są to bajki dla marzycieli i romantyków albo moralitety. What Price Hollywood? wyreżyserowany przez George'a Cukora wpisuje się w ten nurt, chociaż jego spojrzenie jest bardziej gorzkie niż słodkie. Główną rolę powierzono niezwykle popularnej w owym okresie Constance Bennett. W protektora głównej bohaterki i zarazem wiodącego hollywoodzkiego reżysera wcielił się Lowell Sherman, sam zajmujący się obok aktorstwa reżyserią. Scenariusz, napisany przez aż czterech scenarzystów, został luźno oparty na biografiach takich osób jak Colleen Moore, John McCormick i Tom Forman - istotnych (choć bez przesady) postaci kina lat dwudziestych.

W filmie śledzimy losy Mary Evans, która przechodzi drogę od skromnej kelnerki do gwiazdy filmowej światowego formatu. Swą karierę Mary w dużej mierze zawdzięcza szczęściu - pewnej nocy przypadkowo poznaje reżysera Maxa Careya, który w przypływie pijackiej wspaniałomyślności zabiera ją na branżowy bankiet. Następnie Mary odprowadza pijanego w sztok Maxa do domu. W ramach wdzięczności Carey pozwala jej spróbować swoich sił w jakiejś trzecioplanowej rólce. Zdeterminowana dziewczyna robi szybkie postępy i wkrótce zostaje gwiazdą. Wychodzi też za mąż za Lonny'ego Bordena, zawodowego gracza w polo. Niebawem zaczynają się problemy. Lonny nie potrafi zaakceptować, że praca żony zajmuje dużo czasu i wymaga poświęceń. Na domiar złego Max coraz bardziej pogrąża się w depresji i alkoholizmie.

What Price Hollywood? to film, na który był ciekawy pomysł, ale wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Najpierw parę słów o tym, co dobre. Świetna w całej swojej naiwności jest scena otwierająca film, w której rozmarzona Mary przegląda fotografie swych hollywoodzkich idoli. Pierwszy akt obejmujący interakcje pijanego reżysera z kelnerką również jest niczego sobie. Trzeba tu zaznaczyć, że chociaż strzegący filmowej moralności Kodeks Haysa jeszcze nie obowiązywał, Mary odprowadza Maxa do jego domu, ale do sypialni już nie wchodzi i grzecznie kładzie się spać na kanapie. Tak wygląda początek pięknej przyjaźni. W ogóle Lowell Sherman jako dobrotliwy alkoholik, który powoli traci złudzenia, jest najciekawszą postacią w tym filmie. Kreacja prawdziwie tragiczna, głównie dzięki temu, że Sherman unika przesady, tak jakby jego bohater wstydliwie krył się ze zżerającą go depresją. Tak jak to często bywa. Niestety, im dalej w film, tym gorzej. I z nim i z fabułą.

Constance Bennett jak na wielką gwiazdę Hollywood jest przeciętna. Daleko jej do Marlene Dietrich czy Miriam Hopkins. Wprawdzie trudno się w jej nieco naiwnej kreacji do czegoś przeczepić, ale też niczym szczególnym nie zachwyca. Trudno byłoby mi wymienić jakąś scenę, która jest interesująca dzięki aktorstwu Bennett. Problematyczna jest także historia marszu jej bohaterki ku sławie. W scenariuszu potraktowano tę kwestię bardzo skrótowo. Ot, dużo ćwiczyła, poznała ważnego reżysera, została gwiazdą. Zbyt łatwe to i właściwie tylko zasygnalizowane, a nie pokazane. Część dotycząca ciemnych stron kariery jest dalece bardziej rozbudowana, ale niestety niezbyt mnie zaangażowała emocjonalnie. Może dlatego, że miałem wrażenie, jakby po Mary Evans to wszystko spływało. Uczestniczy w wydarzeniach, ale po zakończeniu pierwszego aktu niewiele do nich wnosi.

Absolutnie okropnym elementem filmu jest postać męża głównej bohaterki, Lonny'ego. Jest to postać odpychająca, całkowicie egoistyczna i zapatrzona w siebie. Trudno się dziwić, że Mary spędza więcej czasu ze swoimi przyjaciółmi filmowcami niż z typem, który cały świat postrzega tylko przez pryzmat swojego ego. Przy czym nie taki był zamysł scenarzystów, bowiem to Lonny punktuje wszystkie niedogodności i wyrzeczenia, które ponosić musi jego żona. Tyle że wychodzi przy tym na zwykłego zawistnego dupka. Nie mówiąc już o szokującej wręcz scenie ich pierwszej randki. Otóż Lonny zaprasza Mary na wystawną kolację, ta jednak nie przychodzi. Zawiedziony amant zakrada się do jej domu. Kiedy nie zostaje wpuszczony, włamuje się przez okno do sypialni dziewczyny i siłą zaciąga ją do restauracji. W samej tylko koszuli nocnej z narzuconą na nią marynarką Lonny'ego. Obrażona Mary odmawia jedzenia. Wtedy ten facet... siłą wpycha jej łyżkę do ust!? I po takiej randce ona przyjmuje oświadczyny tego gościa?! Ja rozumiem, że w latach trzydziestych obowiązywały inne normy obyczajowe, ale bez przesady. Lonny powinien po czymś takim trafić za kratki i otrzymać sądowy zakaz kontaktów, a nie przygruchać sobie żonę. Nie mam pojęcia, co myślał scenarzysta, kiedy tworzył, i wolę nie wiedzieć.

What Price Hollywood? jest dość przeciętnym filmem z kilkoma ciekawymi elementami. Żadnej prawdy o Hollywood tam oczywiście nie ma, chociaż ciemna strona Fabryki Snów została przedstawiona dość kompleksowo. Jedyne, co jest naprawdę godne uwagi, to sceny z Lowellem Shermanem. To jednak o wiele za mało, zwłaszcza że musimy też oglądać okropnego Neila Hamilona jako Lonny'ego. Myślę, że spokojnie można sobie darować przygodę z tym obrazem. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 26 stycznia 2019

Boudu z wód wyratowany/Boudu sauvé des eaux (1932)

Film o antyfilozofie

Reżyseria: Jean Renoir
Kraj: Francja
Czas trwania: 1 h 21 min.

Występują: Michel Simon, Charles Granval, Marcelle Hainia, Severine Lerczinska

Aktor Michel Simon, jeden z ulubionych współpracowników Jeana Renoira, był ciekawą osobowością. Urodzony w Szwajcarii, wcześnie opuścił dom rodzinny i przeniósł się do Francji. Tam początkowo zarabiał na życie jako bokser i artysta cyrkowy. Po pierwszych występach w teatrze szybko zyskał reputację znakomitego aktora. Prywatnie znany z nieokiełznanego temperamentu, utrzymywał znajomości zarówno z przedstawicielami paryskiej bohemy, jak i z żebrakami, bezdomnymi oraz prostytutkami. Pomagał zaprzyjaźnionej właścicielce burdelu testować możliwości nowych pracownic. Mieszkał w zapuszczonej posiadłości wraz ze stadem oswojonych małp oraz przez wiele lat gromadzoną kolekcją sztuki erotycznej. Kiedy Renoir postanowił nakręcić filmową adaptację satyry Boudu z wód wyratowany, nonkonformistyczny aktor był oczywistym wyborem do tytułowej roli.

Film opowiada historię Boudu, paryskiego bezdomnego, który pewnego dnia wpada na spontaniczny pomysł popełnienia samobójstwa poprzez skok do Sekwany. Jego plan zostaje udaremniony przez księgarza Edouarda Lestingois. Mieszczanin przypadkowo zauważa tonącego przez lunetę i rzuca mu się na ratunek. Z powodzeniem. Okrzyknięty przez Paryżan bohaterem Lestingois wspaniałomyślnie przyjmuje ocalonego Boudu pod swój dach. Ma szlachetny zamiar przywrócenia go społeczeństwu. Wykąpany i odziany w piękny garnitur bezdomny okazuje się jednak kłopotliwym współlokatorem. Nie tylko ze względu na brak ogłady, ale również przez zamęt, jaki wywołuje w codziennej rutynie państwa Lestingois i ich służącej.

Boudu z wód wyratowany równie wiele miejsca poświęca postaci "oswajanego" bezdomnego, co jego dobroczyńców. Zacznijmy od Boudu. Ten facet to prawdziwe uosobienie pierwotnej wolności w rozumieniu (urodzonego w Szwajcarii, działającego we Francji) filozofa Jeana Jacquesa Rousseau - całkowicie beztroski, spontaniczny i najwyraźniej nieświadomy istnienia jakichkolwiek norm. Bogaczowi, który przetrząsa kieszenie w poszukiwaniu datku, wręcza pięć franków, aby "kupił sobie coś do jedzenia". Kiedy zabraniają mu pluć na podłogę, zamiast tego spluwa między karty dzieła Balzaka. Buty pastuje rękami, które następnie próbuje wyczyścić bielizną pani domu. W dodatku nie ma najmniejszych oporów przed obłapywaniem jej i do służącej, najwyraźniej nie uważając tego za coś niestosownego. Boudu to lekkoduch nie usiłujący nadać swemu życiu jakiegokolwiek sensu, ani zrozumieć swych bliźnich. Bycie wolnym elektronem jest dla niego naturalne. Ów bezdomny nie znosi nawet smaku alkoholu, który mógłby przecież ograniczyć jego pierwotną wolności. Michel Simon świetnie odegrał tego dziwaka, nadając mu wiele charakterystycznych tików nerwowych i dziwną, nieskoordynowaną motorykę. Przy tym wszystkim trzeba zaznaczyć, że dla jego otoczenia życie z takim człowiekiem jest absolutnym koszmarem.

Rodzinka Lestingois zostaje przytłoczona swego gościa. Ludzie ci, pełni dobrych intencji, przykładni i przyzwoici mieszczanie, są bezradni w obliczu kogoś, kto całkowicie ignoruje wszelkie normy społeczne. Jednocześnie sami są karykaturami stereotypowych mieszczan. Księgarz filozof (świetny Charles Granval) jest tak pochłonięty swoimi myślami, że nie uczęszcza na pogrzeby przyjaciół. Jego żona, najwyraźniej nieposiadająca żadnych obowiązków domowych czy zawodowych, wygląda na całkowicie znudzoną swoim życiem. Państwo Lestingois mają oddzielne sypialnie, co umożliwia panu domu wymykanie się nocą do pokoju dziarskiej służącej. Pojawienie się wścibskiego i mającego lekki sen Boudu zakłóca błogi domowy spokój. Teraz domownikom dużo trudniej zachowywać przed sobą pozory przyzwoitości. Beztroskie podejście ich gościa do spraw cielesnych potęguje zamęt wprowadzony w ich rutynie. Rozwój wypadków daje państwu Lestingois okazję do przewartościowania swego życia. Pytanie tylko, czy zdecydują się zrzucić okowy hipokryzji. Decyzja z pewnością nie jest dla nich łatwa.

Boudu z wód wyratowany jest filmem prowokującym do rozmaitych przemyśleń. Wymaga jednak od widza nieco zaangażowania, żeby dostrzec w nim coś głębszego niż dziwny film o bezdomnym zakłócającym mir domowy. Rzadko skupiam się prawie całkowicie na fabule, tym razem jednak wydało mi się to właściwe. Boudu jest jak sztuka teatralna. Wydarzenia i postacie są archetypami i symbolami odzwierciedlającymi pewne wartości. Renoir stworzył powiastkę filozoficzną rozwijającą i poddającą krytyce filozoficzne koncepcje Rousseau. To ciekawe doświadczenie, móc przyjrzeć się eksperymentowi myślowemu nadającemu życie filozoficznej koncepcji. Warto także zwrócić uwagę na szaloną kreację Michela Simona, który najwyraźniej wprowadza do filmu swoje całkowicie spontaniczne pomysły. Ciekawe, ile samego siebie włożył ten dziwny człowiek w rolę bezdomnego antyfilozofa?

Jedyny w swoim rodzaju film filozoficzny otrzymuje ode mnie 9 gwiazdek. Jest to ocena wyjątkowo subiektywna, gdyż spotkałem się ze skrajnymi reakcjami wobec Boudu. Nie jest to film dla każdego i z pewnością może wzbudzić silne emocje o charakterze negatywnym. Moim zdaniem jest szalenie ciekawy. Dobranoc.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 25 stycznia 2019

Złote sidła/Trouble in Paradise (1932)

Film o oszustach

Reżyseria: Ernst Lubitsch
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 22 min.

Występują: Herbert Mashall, Miriam Hopkins, Kay Francis, Edward Everett Horton, Charlie Ruggles, C. Aubrey Smith

Kilkakrotnie w swoich tekstach wspominałem o "dotyku Lubitscha" - określeniu odnoszącym się do charakterystycznego stylu reżyserskiego Ernsta Lubitscha. "Dotyk" polegał z jednej strony na lekkości, frywolności i delikatności przekazu, z drugiej natomiast na dużej ilości aluzji, podtekstów i niedopowiedzeń, nierzadko o charakterze erotycznym. Przyznam się do pewnego nadużycia. Otóż "dotyk Lubitscha" wymyślono dopiero przy okazji premiery Złotych sideł, filmu realizującego wszystkie wymienione elementy tego stylu. Choć obecny również w jego wcześniejszych filmach, "dotyk" nie był jeszcze wówczas w ten sposób nazwany. Są więc Złote sidła pewnego rodzaju kamieniem milowym w karierze tego ciekawego reżysera. Ponadto jest to film dowodzący jego dystansu do siebie. Osadzony w podobnym otoczeniu co poprzednie dzieła (wyższe sfery i ich miłosne dylematy), film otwarcie drwi z oczekiwań widzów, przedstawiając historię całkiem odmienną i nowatorską.

Dwójka bohaterów, wokół których kręci się fabuła, specjalizuje się w grze pozorów. Gaston i Lily poznają się w luksusowym hotelu w Wenecji. On przedstawia się jako baron, ona jako hrabina. Znudzeni, otwarcie poszukujący przygód arystokraci rozpoczynają grę uwodzenia. Tymczasem inni hotelowi goście orientują się, że zostali okradzeni. Podczas romantycznej kolacji "arystokraci" odkrywają przed sobą karty. Oboje są oszustami, którzy udają salonowych bywalców, aby łupić naiwnych bogaczy. Na zakończenie wieczoru na klamce do pokoju Gastona zostaje zawieszona tabliczka "nie przeszkadzać". Taki jest początek pełnego namiętności partnerstwa oszustów. Wkrótce Gaston i Lily przenoszą się do Paryża, gdzie jako kolejną ofiarę upatrują sobie Mariette Colet, wdowę i właścicielkę firmy produkującej drogie perfumy. Mają zamiar oskubać ją z pieniędzy, chociaż na przeszkodzie mogą im stanąć inni oszuści oraz nieprzewidziane skrupuły.

Złote sidła posiadają wszystkie cechy dobrej komedii. Jest to film lekki, dynamiczny, z inteligentnie napisanymi dialogami i dobrym aktorstwem. Głównym źródłem humoru jest relacja pary oszustów, tak dobrych w swoim fachu, że początkowo zwodzą nawet siebie nawzajem. Między odtwórcami głównych ról, Herbertem Marshallem i Miriam Hopkins, panuje niewątpliwa chemia. Przyjemnie się słucha ich rozmów, a bezczelne ale utrzymane w dobrym tonie machinacje nieuchronnie bawią. Szczególnie przypadła mi do gustu drobna Hopkins, która z równą powagą odgrywa w kolejnych scenach znudzoną hrabinę, zalotną kokietkę, pokorną i zahukaną asystentkę, czy też po prostu spryciarę o łobuzerskim spojrzeniu. Świetna aktorka grająca świetną aktorkę dała kreację pozbawioną słabych punktów. Nieco w cieniu Hopkins pozostaje Kay Francis grająca Mariette. Jej postać jest bardziej wyważona, nieco dystyngowana i z uwagi na statyczny charakter roli nie ma tylu okazji, żeby się wykazać. Nieznany mi wcześniej Herbert Marshall jako Gaston przekonująco kreuje złodzieja dżentelmena, chociaż nie posuwałbym się w jego przypadku do superlatyw.

A co z "dotykiem Lubitscha"? Jest go sporo. Pierwszy akt filmu obejmuje wzajemne badanie się i flirt pary oszustów. Są w tym tak frywolni, zaczepni i sugestywni, że łatwo uwierzyć w ich miłość od pierwszego wejrzenia. (Ha, jednak można coś takiego przedstawić jak należy). Późniejsze działania bohaterów skupiają się na wodzeniu naiwniaków na pokuszenie, ale wszystko utrzymane jest w dobrym tonie. Gaston i Lily są ludźmi wysokiej kultury i dobrego smaku. Bo kto inny zamówiłby dla oszukanej kobiety pożegnalny bukiet z tysiąca róż na jej koszt? Na biedną nie trafiło, zdaje się puszczać oko do widza Gaston. Film posiada także świetną oprawę dźwiękową aktywnie włączającą się w opowiadanie historii. Skomponował ją W. Franke Harling, który jeszcze nieraz zaistnieje jako znaczący hollywoodzki kompozytor.

Złote sidła to wciągająca, pomysłowa komedia romantyczno-łotrzykowska. Dobry scenariusz, wysoki poziom realizacyjny i wprawna reżyseria czynią z nich jedną z lepszych pozycji z roku 1932. Myślę, że film ten spodobałby się także współczesnemu widzowi. W każdym razie ja przyznaję mu 8 gwiazdek i polecam każdemu, kto lubi dobre kino.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 24 stycznia 2019

Wyspa doktora Moreau/Island of Lost Souls (1932)

Film o facecie, który myślał, że jest bogiem

Reżyseria: Erle C. Kenton
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 10 min.

Występują: Charles Laughton, Richard Arlen, Leila Hyams, Bela Lugosi, Kathleen Burke, Arthur Hohl

Najczęstszym źródłem inspiracji dla filmowych horrorów z początku lat trzydziestych były dzieła literackie. Wiele z nich to adaptacje powieści gotyckich, na przykład najbardziej znane Książę Dracula czy Frankenstein. Drugą skarbnicą ciekawych pomysłów były wczesne dzieła science fiction. Należąca do tego gatunku powieść H.G. Wellsa posłużyła jako wzorzec dla Wyspy doktora Moreau. Film z 1932 roku nie był pierwszą adaptacją tej książki, zapisał się jednak w historii kina z kilku powodów. Pierwszym jest postać tytułowego doktora, bardzo oryginalnie zagranego przez Charlesa Laughtona. Drugim - umiejętnie stworzona atmosfera grozy. Gdybym miał wybrać najstraszniejszy z dotychczas oglądanych przeze mnie horrorów z tego okresu, zwyciężyłby właśnie obraz Erla Kentona.

Film rozpoczyna się od wyłowienia przez statek towarowy rozbitka nazwiskiem Parker. Okręt przewozi dziwne zamówienie - dzikie zwierzęta, które mają trafić na odległą wyspę. Wskutek kłótni z kapitanem Parker zostaje karnie wysadzony na wyspie wraz z ładunkiem i jego opiekunem, niejakim Montgomerym. Tutaj wita go doktor Moreau, biolog, który z dala od cywilizacji prowadzi eksperymenty nad ewolucją. Wyspa jest pełna wytworów jego doświadczeń - półdzikich humanoidów posiadających cechy rozmaitych zwierząt. Moreau oferuje rozbitkowi gościnę, skrycie planując uczynić go częścią swego kolejnego eksperymentu.

Wyspa doktora Moreau wyróżnia się wciągającym, złowieszczym klimatem. Zaczyna się zupełnie niewinnie - jakiś rozbitek, morze, zwierzęta w klatkach. Ze sceny na scenę robi się coraz bardziej tajemniczo i niepokojąco. Poznajemy dziwacznego naukowca i jego kreacje, następnie wyjawiane są coraz bardziej niepokojące szczegóły jego eksperymentów. Kiedy dochodzimy do punktu kulminacyjnego, nie ma wątpliwości, że nietypowy wygląd stworzonych przez Moreau hybryd to najmniej istotny element stworzonego przez niego, makabrycznego świata. Zakończenie filmu jest doprawdy satysfakcjonujące i autentycznie mrozi krew w żyłach. Najlepsze w filmie jest to, że niewiele rzeczy pokazano wprost, nierzadko poprzestając na sugestiach, odgłosach zza kadru czy niedopowiedzeniach pozostawiających sporo wyobraźni widza.

O wartości filmu stanowi także tytułowa postać. Charles Laughton stworzył niezwykle interesującą kreację. Jego Moreau jest spokojny, metodyczny, diabelsko sprytny i pozbawiony jakichkolwiek skrupułów. Zazwyczaj zachowuje się jak nienaganny dżentelmen, jednak dla swoich kreacji jest władcą absolutnym i pozbawionym litości. Jego nonszalancja i pewność siebie wynikają z bezgranicznej megalomanii, co Laughton świetnie odegrał. Moreau nie jest złoczyńcą z diabolicznym śmiechem podkręcającym wąsika. Jego chłodna pewność siebie jest znacznie bardziej złowieszcza niż jakiekolwiek przesadzone gesty. W filmie pojawia się także Bela Lugosi w drugoplanowej roli przywódcy plemienia zwierzęcych hybryd. Nie do poznania pod gęstą brodą, postać ta jest ciekawym kontrapunktem dla swego szalonego stwórcy.

Scenografia stoi na wysokim poziomie. Skryte w dżungli domostwo i laboratorium Moreau zostały pomysłowo zaprojektowane i wyposażone w specyficzne rekwizyty (wszechobecne kraty w drzwiach, filary). Charakteryzacja stworzonych przez doktora istot stoi na wysokim poziomie. Co prawda sztuczne kły mogą śmieszyć, ale większość strojów wygląda przekonująco i groźnie. Jednocześnie twórcy nie przesadzili - zwierzęce cechy są delikatnie zaakcentowane i nie przytłaczają. Ważne jest, że stwory nie mają straszyć widza swym wyglądem, a jedynie budować klimat niesamowitości, w którym najbardziej przerażające jest to, czego nie widać.

Wyspa doktora Moreau to bardzo dobry horror o wciągającej fabule. Zrealizowany pomysłowo, przyzwoicie zagrany, brakuje mu może trochę ciekawszego rozwinięcia postaci "obserwatora" jakim jest Parker. Chociaż z drugiej strony to nie o nim jest ten film, tylko o szalonym naukowcu, który ośmielił się przekroczyć wszelkie tabu. Tak czy inaczej, to jeden z lepszych reprezentantów fali horroru lat trzydziestych. Oceniam go na 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 23 stycznia 2019

Jestem zbiegiem/I Am a Fugitive from a Chain Gang (1932)

Film o jednostce i systemie

Reżyseria: Mervyn LeRoy
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 32 min.

Występują: Paul Muni, Glenda Farrell, Helen Vinson, Edward Ellis

Jestem zbiegiem to jeden z tych filmów, ze względu na które założyłem mojego bloga. Owiany sławą z powodu wyrazistego społecznego przekazu i wybitnej roli Paula Muni, przewijał się na większości list najlepszych filmów. Zwykle był trochę w drugim szeregu, ale prawie zawsze obecny. A ja od zawsze byłem go ciekawy, również ze względu na charakterystyczny oryginalny tytuł. Film powstał na podstawie wspomnień prawdziwego zbiega z amerykańskiego obozu pracy przymusowej, Roberta E. Burnsa, który był obecny również na planie filmowym i pomagał Paulowi Muniemu przygotować się do roli. Wszystko to pod stałą groźbą aresztowania, bowiem Burns ukrywał się wówczas przed wymiarem sprawiedliwości. Tak, wiem, że trudno w to uwierzyć. Film wywołał niemałe kontrowersje i wzbudził społeczne poruszenie. W stanie Georgia (w którym rozgrywa się znaczna część akcji) został wręcz zakazany. Wskutek fali krytyki rozpoczętej między innymi przez Jestem zbiegiem i książkę Burnsa system obozów pracy został w USA stopniowo zlikwidowany. To bodaj pierwszy przypadek, kiedy hollywoodzka produkcja miała tak znaczący wpływ na amerykańskie społeczeństwo. Precedens, który dał początek niezwykle popularnemu do dziś nurtowi kina wrażliwego społecznie. Jak prezentuje się zatem owo tak istotne dzieło?

Fabuła Jestem zbiegiem kręci się wokół postaci Jamesa Allena. Kiedy go poznajemy, jest weteranem I Wojny światowej, który właśnie powrócił z Europy i pragnie zrobić ze swoim życiem coś ciekawszego niż powrót na ciepłą posadkę w biurze. Allen szuka szczęścia w branży budowlanej, ale nie układa mu się. Przenosi się ze stanu do stanu, klepiąc biedę i nigdzie nie mogąc zagrzać na dłużej miejsca. W końcu zostaje przypadkowo wplątany w napad rabunkowy i jako mimowolny wspólnik, skazany na dziesięć lat obozu pracy. Od pierwszego dnia pobytu nonkonformistyczny Allen jest wzburzony panującymi tam nieludzkimi warunkami. Niepokorna postawa czyni z niego częsty obiekt szykan strażników. Po kilku miesiącach, ułożywszy dość spontaniczny plan, Allen ucieka. Wolność nie da mu jednak spodziewanego ukojenia.

Mój najważniejszy wniosek po obejrzeniu tego filmu? Jestem w absolutnym szoku, ale wygląda na to, że w Stanach Zjednoczonych na początku XX wieku funkcjonował odpowiednik Gułagu. Nie mówię tu oczywiście o skali czy znaczeniu systemu pracy przymusowej w gospodarce. To rzecz nieporównywalna z realiami ZSRR. Jednak mechanizm dehumanizacji i niszczenia ludzkiej indywidualności (o ile film nie mija się z prawdą) był dokładnie taki sam. Więźniowie "chain gangu" noszą jednakowe pasiaki, mają założone na stałe kajdany, a na czas transportu są ze sobą łączeni długimi łańcuchami. Karmieni są fatalnie. Pracują w katorżniczych warunkach, których wielu nie przeżywa. Do tego dochodzi brutalność strażników, którzy stosują surowy system kar, łącznie z biciem i chłostą. Naprawdę nie życzyłbym nikomu, żeby został wysłany do takiego miejsca na "resocjalizację". Dodatkowo film krytykuje niesprawiedliwy i nieczytelny system apelacji, który dawał członkom komisji apelacyjnych niemal wszechwładzę nad losem osadzonych. Piszę o tym tak szeroko z powodu społecznego znaczenia Jestem zbiegiem. O ile zazwyczaj należy brać poprawkę na licencję artystyczną, w przypadku tego filmu komentarze krytyków potwierdzają prawdziwość przedstawionych w nim faktów.

Teraz kilka słów o artystycznej stronie filmu. Najistotniejsza jest oczywiście rola Paula Muniego, który po rewelacyjnej kreacji gangstera w Człowieku z blizną dorzuca w 1932 roku drugą, całkowicie odmienną i co najmniej równie dobrą. Jego James Allen przechodzi podczas filmu niezwykłą ewolucję od młodego marzyciela, poprzez człowieka zdeterminowanego do walki z systemem po kilka innych jeszcze wcieleń. W każdym z nich zmienia się jego spojrzenie i mowa ciała, a elementem wspólnym pozostaje charakterystyczna fryzura Muniego i kapelusz. To bardzo poruszająca kreacja, tak mocna że dosłownie przysłania innych występujących w filmie aktorów. Drugi plan jest solidny, ale zdecydowanie drugoplanowy właśnie. Na wyróżnienie zasługuje tu szczególnie Edward Ellis jako jeden z obozowych kompanów Jamesa. Narracja skupiona na Munim ma oczywiście za zadanie oddziaływać na emocje widza. Losy niewinnego skazańca rzuconego na pastwę bezlitosnego systemu muszą chwytać za serce. Mervyn LeRoy stosuje sprytne sztuczki, na przykład ustami głównego bohatera komentując brutalne zachowanie strażników. James Allen wyraża na głos myśli widza i błyskawicznie zostaje za to ukarany. Trudno się w takiej sytuacji z nim nie identyfikować.

Jestem zbiegiem to także świetne zdjęcia. Operator Sol Polito w pomysłowy sposób wykorzystuje oświetlenie, by nadać kolejnym scenom odpowiedni nastrój. Na uznanie zasługuje scena zamykająca film, w której Muni dosłownie zanurza się w ciemności. Polito ma także oko do ciekawych ujęć. Najbardziej zapadł mi w pamięć daleki plan obejmujący kanion, w którym dziesiątki odzianych w pasiaki postaci machają kilofami, pracując przy wydobyciu kamienia. Film nominowano do Oscara za realizację dźwięku i dźwięk rzeczywiście odgrywa ważną rolę w tej opowieści. W szczególności sceny obozowe wrywają się w pamięć nieustannym chrobotem różnego rodzaju kajdan i łańcuchów, w które pozakuwani są więźniowie.

Jestem zbiegiem to nie tylko bardzo ważny film w dziejach "kina moralnego niepokoju". Jako świetnie zrealizowany dramat stanowi punkt obowiązkowy dla każdej osoby zainteresowanej kinem międzywojennym. Ponury w swojej wymowie, jednocześnie wciąga od pierwszej do ostatniej sceny, żywo angażując widza w losy skrzywdzonego przez system Jamesa Allena. Obejrzałem go z prawdziwą przyjemnością. Wystawiam 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 22 stycznia 2019

Kochaj mnie dziś/Love Me Tonight (1932)

Film o bezpretensjonalnych miłostkach

Reżyseria: Rouben Mamoulian
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 29 min.

Występują: Maurice Chevalier, Jeanette MacDonald, Charles Ruggles, Charles Butterworth, Myrna Loy

Lekka, frywolna komedia romantyczna rozgrywająca się w kręgach francuskiej arystokracji. Dużo muzyki i gwiazda filmu, którą jest Maurice Chevalier, osobiście wykonująca wiele piosenek. Mogło by się wydawać, że mamy do czynienia z kolejnym filmem Ernsta Lubitscha, specjalisty od takich klimatów. Nic podobnego. To Rouben Mamoulian, reżyser świeżo opromieniony sukcesem znakomitego Doktora Jekylla i pana Hyde, otrzymał od Paramountu zlecenie na lekką komedyjkę. Zamiast wyważać otwarte drzwi, Mamoulian postanowił wykorzystać te atuty, które miał w ręku.

Film opowiada historię paryskiego krawca o imieniu Maurice, który realizuje dla pewnego wicehrabiego kosztowne zlecenie na eleganckie stroje. Kiedy Maurice dowiaduje się, że jego klient jest niewypłacalny, wyrusza do posiadłości jego wuja, księcia d'Artelines, by domagać się zapłaty. W drodze spotyka inną krewną księcia, młodą wdowę Jeanette, w której zakochuje się od pierwszego wejrzenia (póki co bez wzajemności). Na miejscu zostaje przez chcącego uniknąć hańby dłużnika przedstawiony jako arystokrata, co czyni z niego potencjalnego kandydata do ręki Jeanette. Oczywiście tylko do chwili, kiedy prawda wyjdzie na jaw.

Kochaj mnie dziś jest filmem bardzo profesjonalnie zrealizowanym. Posiada ładną, dopracowaną scenografię w sposób przekonujący oddającą arystokratyczny przepych. Bardzo dobre są piosenki, autentycznie dowcipne i umiejętnie wplecione w fabułę. Również aktorzy zachowują solidny poziom, choć żaden z nich nie wychodzi poza swoje emploi. Maurice Chevalier jest uśmiechniętym, romantycznym do bólu amantem, Jeanette MacDonald - delikatną, refleksyjną damą. Kilka scen nosi w sobie przebłyski geniuszu niezwykle utalentowanego reżysera, jakim jest Mamoulian. Mam tu na myśli przede wszystkim znakomitą sekwencję otwierającą film. Podczas niej Paryż i jego mieszkańcy powoli budzą się do życia i kolejno włączają się w wykonanie piosenki "Isn't It Romantic?", będącej dewizą filmu. Innym ciekawym pomysłem jest pełna delikatnej zmysłowości scena, w której zakochany Maurice mierzy Jeanette taśmą krawiecką, żeby przystąpić do udoskonalenia jej garderoby. Pomysł może brzmieć dziwnie, ale Chevalier realizuje go z właściwą sobie swobodą i wdziękiem. Świetne i pomysłowe.

Niestety film cierpi na tę samą słabość co poprzednie obrazy Mamouliana, takie jak Aplauz czy Wielkomiejskie ulice. Ten reżyser ma wprost straszliwego pecha do scenariuszy. Dowcipna i lekka historyjka z Kochaj mnie dziś jest po pierwsze nudnawa, a po drugie za krótka. Czas zajęty przez kolejne jałowe konwersacje i humorystyczne utwory muzyczne szybko zaczyna się dłużyć. Po kwadransie zacząłem się zastanawiać, kiedy ten film się rozkręci. Niestety nie rozkręcił się, tocząc się naprzód powoli, w sennej atmosferze beztroski graniczącej z apatią. Historia miłości krawca do księżniczki jest po prostu nieciekawa. Ich pierwsze spotkanie następuje w okolicach połowy filmu, później następuje jeden zwrot akcji, punkt kulminacyjny i koniec. Film jest za to przepełniony jałowymi wątkami pobocznymi, w których nie znalazłem nic godnego zapamiętania. Nie mówiąc już o tak niedorzecznym banale jak miłość od pierwszego wejrzenia, pasująca wprawdzie do postaci Chevaliera, ale faktycznie biorąca się znikąd. Naprawdę można było rozegrać to ciekawiej.

Kochaj mnie dziś to przeciętny film z ciekawymi elementami. Pomysłowość realizacyjna nierzadko budzi nawet podziw. Jednocześnie jako opowieść jest letni. Nudnawy, mało wciągający, niezobowiązujący. Ot, bezpretensjonalna komedyjka, którą można obejrzeć, i która wyleci z głowy za kilka dni. Spodziewałem się czegoś lepszego. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 20 stycznia 2019

Kuhle Wampe (1932)

Film o bezrobotnych Niemcach

Reżyseria: Złatan Dudow i Bertold Brecht
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1 h 8 min.

Występują: Hertha Thiele, Ernst Busch, Martha Wolter, Adolf Fischer

Wielki Kryzys uderzył w Republikę Weimarską w roku 1929 i szalał przez kilka następnych lat. Ucieczka kapitału pociągnęła za sobą zapaść przemysłu. Pracodawcy zaczęli masowo zwalniać pracowników. Wkrótce liczba bezrobotnych w kraju przekroczyła 5 milionów, a wielu rodzinom w oczy zajrzała nędza. Jednocześnie agitatorzy rozmaitych "ludowych" ruchów politycznych dostrzegli szansę na zdobycie władzy dzięki głosom pokrzywdzonych. Film Kuhle Wampe (co można przetłumaczyć jako "puste brzuchy") powstał właśnie w tym celu. Stworzony przez zaangażowanych po stronie socjalistów Bertolda Brechta (scenariusz) i Złatana Dudowa (reżyseria) obraz jest równocześnie zahaczającym o dokument portretem Berlina dotkniętego Wielkim Kryzysem, jak i manifestem politycznym prezentującym proponowany przez Brechta kierunek zmian. To drugie nie do końca się udało, ale o tym później.

Film składa się z kilku wyraźnie odmiennych części. Pierwsza przybliża losy niemieckich bezrobotnych na przykładzie losów pewnej rodziny. Oglądamy zastępy młodych berlińczyków przemierzających ulice na rowerach w bezskutecznym poszukiwaniu zatrudnienia. Jesteśmy świadkami rozpadu więzi rodzinnych, kiedy widmo nędzy skutkuje nieporozumieniami i utratą normalnych ludzkich uczuć. Obserwujemy eksmisję niepłacących czynszu lokatorów, którzy zmuszeni są przenieść się do miasteczka namiotowego nad jeziorem (od nazwy tego obozowiska pochodzi tytuł filmu). Środkowa część filmu poświęcona życiu w obozowisku skupia się bardziej na tematach obyczajowych i postawie młodej, pozbawionej perspektyw na przyszłość dziewczyny w obliczu nieplanowanej ciąży. Bohaterka jest zmuszona wybierać pomiędzy wiernością tradycji a własną godnością. Trzeci akt to już czysty manifest polityczny. Najpierw mają miejsce zawody sportowe, które przeradzają się w wiec młodych proletariuszy. Później przysłuchujemy się rozmowie pasażerów tramwaju na temat "brazylijskiego kryzysu kawowego". Jej konkluzją jest, że świat mogą zmienić tylko ci, którzy nie mają nic do stracenia. W pewnym sensie Brecht (który osobiście wyreżyserował tę scenę) miał tu rację, tyle tylko, że zaszczyt przebudowy społeczeństwa nie przypadł komunistom, z którymi sympatyzował.

Kuhle Wampe wyróżnia się świetnym montażem kojarzącym się bardziej z dokumentem niż z filmem fabularnym. Sporo jest obrazków rodzajowych, w rodzaju berlińskich ulic, fabryk czy przyrody sąsiadującej z miasteczkiem namiotowym. Służą one jako kontrast do ukazanych na ich tle zachowań ludzkich. Są też interesujące sekwencje symboliczne, jak sceny z rowerzystami albo sugestywnie ukazane samobójstwo młodego chłopaka, który przed skokiem z okna zdejmuje cenny zegarek, aby przypadkiem go nie rozbić. Obrazom towarzyszy ciekawie dobrana muzyka, która początkowo stanowi klimatyczny akompaniament, natomiast w "politycznej" części filmu zmienia się w prawdziwy hymn do robotniczej solidarności.

Problemy z Kuhle Wampe mam dwa, oba dużego kalibru. Po pierwsze film ten nie może się zdecydować, czy jest fabularyzowanym dokumentem, czy agitką polityczną. Śledzimy losy jednej ze zubożałych rodzin, ale w pewnym momencie przestają one być istotne. Film przechodzi w część polityczną, pozostawiając losy bohaterów bez jakiejś wyraźnej konkluzji. Inna rzecz, że właściwie ani przez moment nie jawią się oni jako pełnokrwiste postacie, będąc raczej nośnikami rozmaitych idei czy postaw, które Brecht i Dudow poddają krytyce. Z tego powodu film nie wciąga i, chociaż na ekranie sporo się dzieje, trudno o zaangażowanie emocjonalne.

Drugi problem mam z manifestem do "solidarności proletariuszy", którym film zostaje zwieńczony. Pal sześć, że został doklejony zupełnie nienaturalnie i zaburza dotychczasowy rytm filmu. Najgorsza jest jego treść, a właściwie jej brak. Trudno mi się w jakikolwiek sposób ustosunkować do socjalistycznych propozycji Brechta, gdyż kończą się one na apelu o "solidarność", podkreśleniu młodości i witalności ludu oraz potrzeby zmiany. Film polityczny powinien mobilizować masy i nadawać im jakiś cel. W Kuhle Wampe mobilizacja wychodzi słabo, chociaż być może inaczej oddziaływał on w latach trzydziestych na swój właściwy "target". Celu natomiast nie ma tu żadnego. "Zmobilizujcie się i zmieniajcie rzeczywistość", mówi Brecht i na tym poprzestaje. Zagrzewa masy do boju, przygotowuje je dla polityków, ale jest w tym mało konkretny. Tak jakby oddawał pole działania jakimś innym przewodnikom. Być może dlatego owoce jego pracy zebrała partia pewnego wąsatego jegomościa.

Kuhle Wampe jest ciekawym obrazkiem z życia Republiki Weimarskiej, ale słabym filmem. Nie realizuje w należytym stopniu żadnego z celów, jaki postawili sobie twórcy. Jako opowieść jest niesatysfakcjonujący, jako agitka - niekompletny. Jedynie walory dokumentalne zasługują na pochwałę. Mimo wszystko było to ciekawe doświadczenie. Polecam osobom zainteresowanym historią międzywojennych Niemiec. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 19 stycznia 2019

Końskie pióra/Horse Feathers (1932)

Film o mało szlachetnej rywalizacji

Reżyseria: Norman Z. McLeod
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 6 min.

Występują: Groucho Marx, Chico Marx, Harpo Marx, Zeppo Marx, Thelma Todd

W roku 1932 bracia Marx płynęli na fali popularności, którą przyniosły im poprzednie produkcje kinowe. Chociaż osobiście nie byłem usatysfakcjonowany Małpim interesem, film ten, wraz ze świetnymi Sucharkami w kształcie zwierząt, był dla wywodzących się ze scen Broadwayu komików dużym sukcesem. Końskie pióra kontynuują charakterystyczny absurdalny styl grupy i jednocześnie wskazują na jej powrót do wysokiej formy artystycznej. Jest tu wszystko, czego brakowało Małpiemu interesowi - spójna linia fabularna i bohaterowie, którzy są kimś więcej niż przedłużeniem scenicznych person Marxów. Niby niewiele, ale w moim przypadku te czynniki były istotne.

Akcja filmu rozgrywa się w kampusie fikcyjnego Uniwersytetu Huxley. Władzę na uczelni przejmuje właśnie nowy rektor, profesor Wagstaff. Magnificencja jako swój główny cel stawia podniesienie jakości gry uczelnianej drużyny futbolowej. W tym celu wynajmuje lokalnego meliniarza i jego przyjaciela hycla, żeby porwali kilku zawodowych futbolistów, którzy mają wzmocnić zespół. Tymczasem rektor konkurencyjnego Uniwersytetu Darwina podejmuje kroki, aby za pomocą swojej córki wyłudzić od Wagstaffa sekrety taktyki zespołu z Huxley i rozgromić ich w najbliższym meczu. 

Humor Końskich piór w przeważającej części opiera się na typowym dla Marxów absurdzie i grach słownych. Bracia wplatają także w film dyskretną krytykę społeczną. Filmowe uczelnie są przesadnie skupione na osiągnięciach sportowych, a studenci zajmują się głównie imprezowaniem i podbojami erotycznymi. Jak widać, przed 90-ciu laty istniały na ten temat stereotypy bardzo podobne od dzisiejszych. Wcielający się w Wagstaffa Groucho Marx jest obcesowy do granicy wulgarności. Bezlitośnie pokpiwa sobie z grona profesorskiego oraz nie szczędzi okrutnych docinków swojemu synowi - słabemu studentowi i zapalonemu sportowcowi (w tej roli Zeppo Marx). W jednej z najbardziej niedorzecznych scen Wagstaff przerywa lekcję anatomii i kontynuuje wykład w swoim stylu, na przykład zastępując przekrój człowieka końskim.

Obok humoru "studenckiego" mamy w Końskich piórach także "meliniarski" związany z wyczynami Chico i Harpo. Dzięki nim poznajemy między innymi absurdalne sposoby konspiracyjnego zakupu alkoholu (obowiązuje prohibicja). Harpo wcielający się w niemego hycla, ma przywarę dosłownego rozumienia idiomów. Na przykład, słysząc "cut the cards" (potasuj karty), rozcina talię na pół za pomocą maczety. Film kończy absolutnie niesłychana sekwencja meczu futbolowego, podczas którego do gry wchodzi między innymi zaprzężony w konie rydwan. Nie ma chyba potrzeby wymieniać kolejnych udanych gagów i scen. Powiem tylko, że jest ich bardzo wiele. Zwraca przy tym uwagę stosunkowo ostry jak na Hollywood humor Marxów, którzy są nierzadko brutalni, a w swoje żarty wplatają sporo podtekstów seksualnych. Odpowiednio zawoalowanych, ale nietrudnych  do wychwycenia. Jak zwykle sporo jest także satyrycznych piosenek, a Chico i Harpo urozmaicają seans solowymi numerami na pianinie i harfie.

Końskie pióra to najbardziej udany z dotychczas przeze mnie oglądanych filmów braci Marx. Abstrakcyjny humor połączyli z kpinami o charakterze kabaretowym, prześmiewczym. Mocno przypominają w tym komików z grupy Monty Pythona, dla których zapewne stanowili ważną inspirację. Jednym słowem, dla fanów absurdalnego humoru Końskie pióra są pozycją zdecydowanie godna uwagi. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 18 stycznia 2019

Dziwolągi/Freaks (1932)

Film o tolerancji

Reżyseria: Tod Browning
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 2 min.

Występują: Wallace Ford, Leila Hyams, Olga Bakłanowa, Rosco Ates, Henry Victor, Harry Earles, Daisy Earles, Johnny Eck

Mało było w latach trzydziestych filmów równie kontrowersyjnych jak Dziwolągi. Reżyser Tod Browning postawił sobie za punkt honoru zaangażowanie do produkcji jak największej liczby aktorów z rozmaitymi deformacjami ciała, w większości rekrutujących się ze środowisk cyrkowo-jarmarcznych. Pierwsze trudności pojawiły się podczas zdjęć. Niektórzy z "pełnosprawnych" członków ekipy filmowej źle się czuli w obecności wesołej zgrai cudaków. Doszło nawet do tego, że "grupa jarmarczna" otrzymała swój własny zakątek do spożywania posiłków, aby nie odbierać apetytu malkontentom. Nie najlepiej poszło też podczas pokazów przedpremierowych. Film tak bardzo wzburzył decydentów z MGM-u, że pierwotna półtoragodzinna wersja wskutek wycięcia co drastyczniejszych scen została skrócona do godziny. Dziwolągi nie zostały dobrze przyjęte przez widzów i właściwie zakończyły reżyserską karierę Browninga, który nie odzyskał zaufania producentów. Pamięć o filmie przetrwała jednak. Stał się pozycją kultową, popularną w kręgach miłośników kina niszowego i nietypowego. Obecnie, doceniony bardziej niż w czasach mu współczesnych, pozostaje obrazem jedynym  swoim rodzaju, hołdem dla odmienności.

Dziwolągi przybliżają życie trupy cyrkowej złożonej z bardzo dziwnych indywiduów. Oprócz siłacza, klauna i treserki fok w skład ekipy wchodzą takie osobistości jak kobieta z brodą, bliźniaczki syjamskie, "pół-człek" bez nóg i bioder czy "żyjący korpus" - kadłubek pozbawiony wszystkich kończyn. Całe to dziwne towarzystwo żyje w wesołej wspólnocie, wspierając się wzajemnie i nie wtrącając w sprawy "zwyczajnych" ludzi. Dwa światy zmierzają jednak ku zderzeniu, kiedy karzeł Hans postanawia zawrócić w głowie pięknej akrobatce Kleopatrze. Dziewczyna dla żartu przyjmuje jego zaloty. Związek wkracza na poważniejsze tory, kiedy okazuje się, że Hans jest dziedzicem znacznego majątku. 

Fabuła filmu jest dość fasadowa. Większość czasu poświęcono na przybliżenie bohaterów drugoplanowych, dopiero pod koniec filmu przechodząc do "mieszanego" związku. Wcześniej jesteśmy między innymi świadkami radosnych narodzin potomka kobiety z brodą i "ludzkiego szkieletu". Podczas "pępkowego" dziewczyna pozbawiona rąk demonstruje, jak zręcznie można jeść przy pomocy stóp, a żyjący korpus popala ukręcone własnymi wargami papierosy. Jest też wątek poboczny sióstr syjamskich, z których każda romansuje z innym mężczyzną. Nietypowi bohaterowie mierzą się ze zwykłymi ludzkimi problemami, a jednocześnie są świadomi swej odmienności i wcale się jej nie wstydzą. Urzekająca jest scena, w której grupka karłów i cyrkowców z mikrocefalią bawi się nad rzeką, zyskując sympatię początkowo wrogo nastawionego przechodnia. Bywa jednak i mniej sympatycznie. Na przykład złowieszcza inicjacja, którą przechodzi Kleopatra, aby stać się "jedną z nich" - dziwolągów. Odbywa się to poprzez wypicie łyka ze wspólnego pucharu przy ekstatycznym aplauzie całej zgrai. No i warto wspomnieć o końcowej scenie, w której "dziwolągi" rozprawiają się ze swymi wrogami. Choć oczywiste jest, że to oni stoją po jasnej stronie mocy, tutaj przedstawieni zostali niemal jako niebezpieczne potwory. Ich zemsta jest straszna.

Z dużym zaciekawieniem sprawdzałem notki biograficzne poszczególnych filmowych postaci, śledząc ich dalsze losy w prawdziwym świecie. Wielu z nich było bardzo ciekawymi osobowościami, nierzadko znakomicie sobie radzącymi mimo swojej niepełnosprawności. Szkoda, że publice współczesnej filmowi tak trudno było to zaakceptować. Dziwolągi powstały w czasach znacznie mniej tolerancyjnych dla odmienności niż dzisiejsze. Tod Browning, który w młodości występował w cyrku, chciał udowodnić światu, że cudaki pokazywane ku uciesze jarmarcznej gawiedzi są ludźmi, którzy mają takie same potrzeby i pragnienia jak wszyscy inni. Chciałbym móc napisać, że Dziwolągi przyczyniły się do zmiany negatywnych stereotypów, ale tak nie było. Idea filmu okazała się zbyt rewolucyjna jak na kulturę lat trzydziestych i reżyser zapłacił za to swoją karierą.

Dzisiaj znacznie łatwiej jest zaakceptować ekranowych "dziwolągów". Film Browninga pozostaje horrorem tylko z nazwy. Bliżej mu do moralitetu. To rzeczywiście dzieło niepowtarzalne, chociaż dalekie od ideału. Na tle niezwykłych scen pobocznych uderza słabość głównej linii fabularnej. Historyjka o związku karła i akrobatki jest niezbyt przekonująca i to bynajmniej nie ze względu na dzielącą ich różnicę wzrostu. Po prostu intryga  nie wytrzymuje zawieszenia niewiary, podobnie jak pomysł, żeby występujący w cyrku karzeł miał być dziedzicem jakiejś fortuny. Dodatkowo film został pocięty i kończy się zbyt szybko. Mimo to zdecydowanie warto go obejrzeć, chociaż trzeba być przygotowanym na niecodzienne widoki. Bez wątpienia poszerza horyzonty. Przyznaję mu 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 17 stycznia 2019

Pożegnanie z bronią/A Farewell to Arms (1932)

Film o miłości na przekór wszystkiemu

Reżyseria: Frank Borzage
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 28 min.

Występują: Helen Hayes, Gary Cooper, Adolphe Menjou, Mary Phillips

Ernest Hemingway miał zareagować na filmowe Pożegnanie z bronią skrajnie negatywnie. Uznał film za nadmiernie sentymentalny i niezgodny z duchem jego powieści. Nie czytałem książkowego pierwowzoru, trudno mi się więc wypowiadać na temat różnic. Przyczyny niesmaku pisarza są jednak dla mnie zrozumiałe. Reżyserią adaptacji zajął się Frank Borzage, jeden z czołowych hollywoodzkich ekspertów od wyciskania łez. Jak można się było spodziewać, filmowe Pożegnanie z bronią jest melodramatem stawiającym na manipulację emocjami widza. Swoim afektowanym podejściem obraz balansuje na granicy kiczu. Moim zdaniem jej nie przekracza.

Akcja filmu rozgrywa się we Włoszech podczas I Wojny Światowej i opowiada o związku amerykańskiego kierowcy ambulansu i brytyjskiej pielęgniarki. Porucznik Frederic Henry zajmuje się dostarczaniem rannych żołnierzy do wojskowego szpitala, którym kieruje jego stary przyjaciel, major (i chirurg) Rinaldi. W wolnych chwilach przebywający na tyłach frontu oficerowie randkują z pielęgniarkami Czerwonego Krzyża. Tak Frederic poznaje Catherine Barkley, poważną ale kochającą życie kobietę, która niedawno straciła na froncie narzeczonego. W efekcie spędzonej wspólnie nocy para rozpoczyna związek, któremu na drodze staje wojenna zawierucha, wojskowe restrykcje oraz zazdrośni przełożeni.

Chociaż Pożegnanie z bronią rozgrywa się w trakcie wojny, jest ona tylko tłem dla wielkiej miłości bohaterów. Od pierwszego spotkania wszelkie ich myśli i działania są skierowane wyłącznie na bycie razem. Na podobieństwo klasycznych tragedii los staje jednak na drodze zakazanego związku, stawiając przed Frederikiem i Catherine coraz to nowe przeszkody. Mimo górnolotności i pewnej jednostronności historia ich miłości jest ciekawa ze względu na swą prowokacyjność. Nietrudno zrozumieć ludzi, którzy wśród bezsensu wojny postanowili skupić się na sobie i swoim uczuciu. Choć samolubni, wyróżniają się na tle wszechobecnej destrukcji i nihilizmu, bo pragną od życia czegoś więcej. A jednocześnie ten idealizm wystawia ich na ciężką próbę w środowisku, które sprzyja zupełnie innym postawom. Dodatkowym plusem jest, że Borzage (śladem Hemingwaya) ucieka od łatwych rozwiązań i wieńczy film godnym zakończeniem.

Przekonujący melodramat nie jest możliwy do zrealizowania bez dobrego aktorstwa. Nie jestem wielkim fanem Gary'ego Coopera, ale jego Frederic jest kreacją udaną. Zwłaszcza w końcowych, poruszających scenach filmu Cooper pokazuje, że potrafi stanąć na wysokości zadania. Jego ekranową partnerką jest drobniutka, refleksyjna Helen Hayes, niedawna laureatka Oscara za główną rolę w Grzechu Madelon Claudet. W Pożegnaniu z bronią dokonuje trudnego wyczynu i nadaje swojej bohaterce osobowość głównie poprzez pociągłe spojrzenia wielkich oczu. Piszę to bez ironii, melancholijna zaduma Hayes ciekawie kontrastuje z odważnymi czynami jej bohaterki. Dobrym uzupełnieniem tej pary jest Adolphe Manjou w roli szujowatego majora Rinaldiego. Również on nadał swojej mało sympatycznej postaci potrzebną wielowymiarowość. Pożegnanie z bronią zostało wyróżnione Oscarem za zdjęcia i rzeczywiście praca kamery jest nader interesująca. W pamięć zapada zwłaszcza sekwencja oglądana oczyma Frederica leżącego na szpitalnym łóżku oraz świetnie zmontowana scena z początku filmu z udziałem głównego bohatera, pantofelka i damskich stóp.

Pożegnanie z bronią jest przykładem udanego melodramatu, w którym dylematy i losy bohaterów są na tyle wiarygodne, żeby wciągnąć widza w ich historię. Pomimo ewidentnego sentymentalizmu film jest interesujący w swej oryginalności. Po trosze opowieść o miłości na przekór wszystkim, po trosze o egoistycznym nonkonformizmie, to jeden z bardziej udanych filmów Borzage'a. Wystawiam mu 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 16 stycznia 2019

Człowiek małpa/Tarzan the Ape Man (1932)

Film o dzikusach i barbarzyńcach

Reżyseria: W.S. Van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Johnny Weissmuller, Maureen O'Sullivan, Neil Hamilton, C. Aubrey Smith

Mający swoją premierę w marcu 1932 roku Człowiek małpa stał się pierwszym z całej serii filmów fabularnych o przygodach Tarzana. Wyreżyserowaną przez W.S. Van Dyke'a, osadzoną w realiach afrykańskiej dżungli produkcję kręcono w lasach Kalifornii. Wykorzystano w niej również materiał nakręcony przez reżysera w Afryce podczas plenerowych zdjęć do jego poprzedniego filmu Trader Horn. Rolę tytułową powierzono olimpijskiemu złotemu medaliście w pływaniu, posągowemu Johnny'emu Weissmullerowi. W założeniu film miał być przygodowym hitem zabierającym widza w zakątki Czarnego Lądu, których wcześniej nie tknęła ludzka stopa. Sądząc po liczbie sequeli (cykl o Tarzanie z Weissmullerem w roli głównej liczy sobie 12 filmów), podejście takie okazało się dużym sukcesem. Z dzisiejszej perspektywy ów klasyk nie prezentuje się już tak korzystnie. Oceniając filmy sprzed niemal wieku zazwyczaj staram się brać poprawkę na ówczesne wzorce kulturowe i poziom wiedzy o świecie. Usiłuję podchodzić do przekonań filmowców z lat dwudziestych czy trzydziestych z dużą dozą wyrozumiałości i dobrej woli. W przypadku Człowieka małpy to podejście napotkało granicę nie do przekroczenia. Film ten jest zbiorem komicznych lub irytujących stereotypów na temat Czarnego Lądu, jego mieszkańców oraz białych niosących tam "kaganek cywilizacji".

Fabuła prowadzona jest z punktu widzenia Jane Parker, córki myśliwego i podróżnika Jamesa Parkera. Dziewczyna przybywa do Afryki, aby wspólnie z ojcem i jego przyjacielem Harrym Holtem wziąć udział w ekspedycji. Wyprawa ma poszukiwać legendarnego cmentarzyska słoni - źródła cennej kości słoniowej. Podróżnicy w towarzystwie oddziału czarnoskórych tragarzy wyruszają w dżunglę. W trakcie wędrówki napotkają nieprzyjazne zwierzęta, wrogich tubylców oraz zdziczałego białego młodzieńca żyjącego wspólnie z plemieniem małp. Tarzan jest niezwykle zainteresowany dziwnymi przybyszami, w szczególności Jane, z której pragnie uczynić swoją partnerkę.

Co mi się konkretnie nie podobało? Prezentację afrykańskiej przyrody jakoś jeszcze zdzierżyłem. Co prawda słonie afrykańskie grane są przez ich indyjskich kuzynów (tylko takie zwierzęta były dostępne dla ekipy filmowej), co zamaskowano poprzez doprawienie im sztucznych kłów (niemal niewidoczne) i uszu z gumy (bardzo widoczne). To było śmieszne. Podobnie jak walka Tarzana z lwami, które w trakcie sceny zmieniały rozmiary, z dorosłych zwierząt stając się kociakami i odwrotnie. Zgoda, bezpieczeństwo aktora jest najważniejsze. Były jeszcze małpy - goryle żyjące w jednym stadzie z szympansami i zdziczałym człowiekiem. Z przyrodniczego punku widzenia to absurd jakich mało, ale dobrze, nie mamy do czynienia z filmem przyrodniczym tylko rozrywkowym. Przejdźmy do tubylców. Towarzyszący podróżnikom czarnoskórzy tragarze to niemi statyści posłusznie wykonujący polecenia swych panów, w razie (fabularnej) potrzeby spadający w przepaście czy padający ofiarą agresywnych zwierząt. Nie mają nic do powiedzenia i nie odgrywają żadnej roli poza tłem. Ale hola, hola. Są jeszcze dosłowne czarne charaktery. Pigmeje, którzy polują na ludzi, a jeńcom każą walczyć z monstrualnym gorylem. Prymitywni, bardziej podobni do dzikich bestii niż ludzi, zostali zagrani przez... amerykańskich karłów pomalowanych czarną farbą i ucharakteryzowanych na dzikusów. Nie wiem, śmiać się czy płakać? No i w końcu biali myśliwi, odważni, żądni przygód i kości słoniowej. Znaleźli się w samym środku niebezpiecznego, skrajnie wrogiego kontynentu. Jak wygląda ich cywilizacyjna krucjata? Krwawo. Ekspedycja napotyka podczas przeprawy przez rzekę hipopotamy. Jej reakcja - zastrzelić. W zasięgu wzroku pojawiają się małpy. Zastrzelić. Pigmeje? Ognia. Biały człowiek skaczący jak małpa? Najpierw strzelać, potem pytać. Żądza zamordowania wszelkich żywych stworzeń napotkanych w dżungli ukazana jest jako zachowanie naturalne i nie wymagające komentarza. Myśliwi robią to właściwie od niechcenia. Jeśli się rusza, lepiej zabić. Cóż za fantastyczna przygoda.

Parę słów wypadałoby napisać o samej opowieści. Tarzan pojawia się w niej dopiero po jakichś czterdziestu minutach. Wcześniejsze sceny wypełnione są zupełnie niepotrzebną gadaniną Jane z myśliwymi oraz nieco bardziej urozmaiconą podróżą przez dżunglę. Interakcja człowieka małpy z jego wybranką rozpoczyna się od jej porwana. Rozmowa zapoznawcza to nieustanne piski dziewczyny i chrząknięcia wydawane przez Tarzana. W efekcie nieudanych zalotów człowiek małpa przekonuje się, że ludzkie kobiety reagują na próby zaciągnięcia ich do legowiska inaczej niż małpy. Całe szczęście, że odpuszcza. A później Jane zakochuje się w Tarzanie. Tak po prostu. Poleżeli sobie razem na gałęzi, wykąpali się w strumieniu i już. Miłość musiała rozkwitnąć. Zapewne dzięki głębokim rozmowom. "Ty Tar-zan. Ja Jane" i tak dalej. Ale czego się spodziewać po dorosłej dziewczynie, która ma w zwyczaju przebierać się przy własnym ojcu. Ewidentnie jest z nią coś nie tak.

Jeszcze słów parę o Johnny'm Weissmullerze. Olimpijczyk bez wątpienia został wybrany do roli Tarzana ze względu na swój wygląd, a nie jakiekolwiek umiejętności aktorskie. Doskonała sylwetka i umiejętności akrobatyczne (sporo skacze na lianach) połączone z pozbawionym wyrazu spojrzeniem dają doskonały portret człowieka wychowanego jako dzikie zwierzę. Ponieważ Tarzan komunikuje się tylko rykiem lub monosylabami, Weissmuller nie musiał się szczególnie wysilać, aby pozostać w roli. Być może miał okazję rozwinąć się aktorsko w kolejnych częściach cyklu, ale nie pałam szczególną chęcią sprawdzenia tego.

Człowiek małpa musiał być w swoich czasach atrakcyjnym filmem przygodowym. Tak przecież wyglądała Afryka w mało ambitnych powieściach przygodowych. Dziki, śmiertelnie niebezpieczny ląd, który należy cywilizować za pomocą broni palnej. Obecnie przygody Tarzana jawią się jako naiwna zbieranina absurdów i stereotypów obrażających ludzką inteligencję. A przynajmniej moją. Nie polecam nikomu poza koneserami kiczu i groteski. Wystawiam 4 gwiazdki.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Noc na rozdrożu/La Nuit du carrefour (1932)

Film o detektywie i zbrodni

Reżyseria: Jean Renoir
Kraj: Francja
Czas trwania: 1 h 10 min.

Występują: Pierre Renoir, Winna Winifried, Georges Koudria, Georges Terof, Dignimont, Jean Gehret

Po nakręceniu realistycznej, całkiem ambitnej Suki Jean Renoir postanowił spróbować swych sił w filmie nastawionym bardziej pod gusta masowego odbiorcy. Wybór padł na ekranizację powieści detektywistycznej autorstwa Georgesa Simenona, wówczas mało jeszcze znanego belgijskiego pisarza. Główną rolę inspektora Maigret powierzył Renoir swojemu starszemu bratu Pierre'owi. Ponieważ reżyser był właśnie w trakcie rozwodu, rzekomo miał podchodzić do Nocy na rozdrożu z mniejszą niż zazwyczaj starannością. Plotka głosi, że podczas prac nad filmem zaginęła jedna z rolek z materiałem zdjęciowym, co ma wyjaśniać pewne niejasności i przeskoki fabularne. Jaka by nie była prawda, powstał film, który entuzjaści nazywają "tajemniczym", krytycy natomiast "wybrakowanym".

Noc na rozdrożu jest klasyczną opowieścią detektywistyczną. Film rozpoczyna się od prologu, podczas którego w garażu jednego z mieszkańców małej wioski zostaje odnaleziony skradziony samochód sąsiada. Za kierownicą zaś - martwe ciało jakiegoś nieznanego człowieka. Wkrótce do wioski przybywa inspektor Maigret, który wraz z asystentem rozpoczyna śledztwo. Pierwszymi podejrzanymi są: właściciel samochodu Michonnet i właściciele garażu - arystokratyczne, biedujące rodzeństwo Andersenów, którzy jako emigranci z Danii są traktowani z niechęcią przez innych mieszkańców wioski. Pewną rolę odegrają także pracownicy miejscowego warsztatu samochodowego. Jak na klasyczny kryminał przystało, w kolejnych scenach tajemnica pogłębia się, padają następne strzały, a detektyw przystępuje do rozwiązania zagadki.

Główny problem Nocy na rozdrożu najlepiej symbolizuje wspomniana zagubiona rolka celuloidu. Opowieść jest prowadzona niejasno, zagmatwana i mało czytelna. Tajemnica morderstwa podlega wyjaśnianiu przez końcowy kwadrans filmu. Poszczególnym postaciom przypisywane są coraz to nowe role i motywacje w intrydze. Ostatecznie byłem zdezorientowany co do dokładnego przebiegu zbrodni. Miałbym problem z powtórzeniem, kto, co i dlaczego Drugie zastrzeżenie dotyczy postaci inspektora Meigret, który jest człowiekiem zupełnie bezbarwnym. Pierre Renoir nie wnosi do filmu jako aktor absolutnie niczego. Jego detektyw zadaje pytania, wydaje polecenia, zatrzymuje przestępców. Wszystko metodycznie, jakby odhaczał kolejne punkty z listy. Jest przy tym tak bezosobowy i bezbarwny, że gównie dobrze jego rolę mógłby odgrywać głos puszczony z adapteru. 

Nie oznacza to, że nie ma w Nocy na rozdrożu niczego godnego uwagi. Całkiem udanie uchwycił Renoir klimat zabitej dechami wiejskiej dziury, którą po zapadnięciu zmroku ogarniają egipskie ciemności, a mieszkańcy czujnie kontrolują wszelkie odchylenia od przyjętej normy. Duża w tym rola plenerów, za które służy dokładnie taka francuska wioska, w której asfalt na noc zwijają. To wręcz archetyp. Spośród bohaterów filmu ciekawymi postaciami są Andersenowie - jednooki nieporadny artysta i jego rozpieszczona siostrzyczka. Niegdyś związani z dworem króla Danii, obecnie doświadczają wrogości ze strony mieszkańców zapadłej francuskiej dziury. Else Andersen czyni nawet starania, żeby uwieść poczciwego inspektora i moim zdaniem zdołałaby to zrobić, gdyby Meigret nie był pozbawionym emocji automatem.

Noc na rozdrożu jest filmem o zmarnowanym potencjale. Niejasna narracja zalatuje z daleka prowizorką. Rzadko kiedy brak staranności w realizacji jest aż tak widoczny. Zazwyczaj pomstuje się na producentów, którzy poprzez odgórną ingerencję zaburzają wizję reżysera. W tym przypadku było odwrotnie - zbytnia niezależność Renoira doprowadziła do wypuszczenia w świat filmu wybrakowanego. Pomimo kilku jasnych punktów jestem zmuszony przyznać Nocy na rozdrożu tylko 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com