poniedziałek, 31 grudnia 2018

Ludzie w hotelu/Grand Hotel (1932)

Film o przypadkowych zmaganiach

Reżyseria: Edmund Goulding
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 52 min.

Występują: John Barrymore, Lionel Barrymore, Wallace Beery, Joan Crawford, Greta Garbo, Lewis Stone

"Ludzie przyjeżdżają, wyjeżdżają. Nigdy nic się nie dzieje". Tymi słowami rozpoczyna się pełen gwałtownych emocji film wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer zatytułowany Ludzie w hotelu (osobiście preferuję oryginalny tytuł Grand Hotel). Zaplanowany i wypromowany jako absolutny hit, z pełną przepychu scenografią i gwiazdorską obsadą, obraz ten stanowi krok naprzód w rozwoju amerykańskiego kina. Nie tylko w jednym filmie zebrano aż pięć gwiazd aktorskich światowego formatu, ale co ważniejsze, zamiast historii skupionej na jednej czy dwóch głównych postaciach, scenariusz złożony jest z kilku rozgrywających się równorzędnie i przeplatających ze sobą opowieści.

Akcja filmu rozgrywa się w luksusowym berlińskim hotelu. Jego wnętrza służą za arenę rozgrywkom, których stawką są pieniądze, miłość i cześć własna. Najważniejszym punktem jest tutaj imponujący, okrągły hol z sufitem sięgającym dachu. Niektórzy z gości zastanawiają się nawet, czy ktoś kiedyś skoczył z najwyższego piętra w dół. Stałym bywalcem tego miejsca jest dystyngowany dżentelmen o twarzy oszpeconej raną wojenną, doktor Otternschlag. Oczami tego bystrego obserwatora będziemy się przyglądać pięciorgu innym gościom. Wyniosły i arogancki Preysing, dyrektor koncernu przemysłowego, przybył do Berlina w celu przeprowadzenia negocjacji handlowych. Panna Flaemmchen, wynajęta przez niego na miejscu stenotypistka, jest życiową realistką nie wahającą się wykorzystywać swych wdzięków do zrobienia kariery. Otto Kringelein to księgowy w firmie Preysinga. Właśnie dowiedział się, że jest śmiertelnie chory i postanowił roztrwonić oszczędności życia na rozrywki. Rosyjska balerina Grusinskaja jest znudzoną gwiazdą, która powoli traci chęć życia. I w końcu Baron Felix von Geigern - kobieciarz, hazardzista i złodziej hotelowy, a przy tym człowiek nienagannych manier. Wszyscy trafiają na siebie co jakiś czas w hotelowym holu. Baron podrywa szukającą rozrywek stenotypistkę. Oboje zaprzyjaźniają się z pociesznym Kringeleinem, który wyraźnie szuka zwady ze swoim byłym już szefem. Akcja nabiera rumieńców, kiedy baron zakrada się do pokoju baleriny, by ukraść jej cenny perłowy naszyjnik i zostaje przez nią przyłapany. 

Powyższy opis to zaledwie fragment bardzo rozbudowanej fabuły filmu. Każdy z piątki bohaterów jest w pełni rozwiniętą, barwną postacią i otrzymuję stosowną ilość czasu ekranowego, żeby się odpowiednio zaprezentować. Podobno producent Irving Thalberg pilnował, aby żadna z gwiazd nie została pod tym względem pokrzywdzona, a reżyser Edmund Goulding wykorzystywał swe dyplomatyczne talenty, żeby utrzymać na planie dobrą atmosferę. Efekt jest tego wart. Mimo swej komplikacji fabuła prowadzona jest czytelnie i zrozumiale. Duży nacisk położono na psychologię bohaterów, którzy wystawieni na ekstremalne sytuacje pokazują, co kryje się w ich wnętrzu. Spośród postaci męskich najbardziej imponujący jest złowrogi Wallace Beery jako kryjący w sobie wulkan emocji, sfrustrowany kapitalista. Wyjątkowo paskudny to typ, zwłaszcza że swoim wzrostem i posturą wręcz przytłacza pozostałych aktorów. Jego przeciwieństwem jest bohater grany przez Lionela Barrymore'a, wątły starszy pan, który dopiero po odkryciu własnej śmiertelności zaczyna doceniać uroki życia i odkrywać swoją wewnętrzną siłę. Uroczy człowiek, w dodatku wnoszący do filmu potrzebny akcent komediowy. Najmniej przypadł mi do gustu jego brat John Barrymore jako baron-kobieciarz. Chyba dlatego, że jest najmniej wyrazisty z całej trójki, chociaż absolutnie nie jest to zła rola. 

Jeżeli chodzi o postacie kobiece, mamy tu dwa przeciwieństwa. Greta Garbo w roli baletnicy jest zimną, wyalienowaną królową śniegu (złośliwi krytycy docinali jej, że gra w Ludziach w hotelu samą siebie). Dopiero spotkanie z romantycznym złodziejem-dżentelmenem jest dla niej bodźcem, by jednak opuścić swoją jaskinię. Garbo jest jeszcze bardziej teatralna i zdystansowana niż zwykle, zdając się przez większość czasu unosić kilka centymetrów nad ziemią. To nie przypadek, że wchodzi w interakcje tylko z jednym z pozostałych bohaterów filmu. Joan Crawford w roli pragmatycznej stenotypistki to jej całkowite przeciwieństwo. Mamy do czynienia z dziewczyną stąpającą twardo po ziemi, pogodzoną z tym, że życie nie jest bajką. Choć kryje w sobie wiele współczucia i sympatii dla innych, wobec siebie nie ma żadnych złudzeń. Jest gotowa wykorzystywać swoje kobiece atuty, by zdobyć to, na czym jej zależy - pieniądze i luksusy. Albo tylko tak się jej wydaje. Z tych dwóch postaci zdecydowanie bardziej podobała mi się ludzka, przyziemna bohaterka Crawford. Nie jest to może wzór cnót, ale przynajmniej jest człowiekiem z krwi i kości, a nie diwą żyjącą w jakimś baśniowym świecie.

Ludzie w hotelu bardzo mnie wciągnęli. Filmowa rozgrywka jest dwupoziomowa. Na bardziej oczywistym poziomie śledzimy relacje pomiędzy piątką hotelowych gości. Można jednak również dostrzec skryte za metaforycznymi maskami gwiazdy, które postanowiły stoczyć ze sobą pojedynek na kunszt aktorski. Zarówno jedna jak i druga rywalizacja jest satysfakcjonująca. Edmund Goulding dał przyszłym twórcom przykład, że można nakręcić efektywny i wciągający wielowątkowy film. Co więcej, gwiazdy nie pozabijały się na planie i dały z siebie to, co miały najlepszego. Efektem jest hollywoodzki klasyk w najlepszym wydaniu. Zdecydowanie warto obejrzeć, choćby jako namiastkę klimatu lat trzydziestych. Wystawiam 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 30 grudnia 2018

Przerwana kołysanka/Broken Lullaby (1932)

Film o próbie zadośćuczynienia

Reżyseria: Ernst Lubitsch
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 17 min.

Występują: Phillips Holmes, Lionel Barrymore, Nancy Carroll, Louise Carter

Reżyser Ernst Lubitsch dotychczas znany był głównie z frywolnych komedii takich jak Parada miłości czy Uśmiechnięty porucznik. Po sukcesie tego ostatniego filmu postanowił spróbować czegoś bardziej na serio. Jego wybór padł na scenariusz napisany na podstawie sztuki Maurice'a Rostanda. Opowiadała ona o mężczyźnie, który nie potrafił się pogodzić z faktem, iż na wojnie zabił człowieka. Lubitsch był przestrzegany przed nadto pompatycznym stylem pierwowzoru, postanowił jednak zaryzykować. Efektem jego pracy jest Przerwana kołysanka - film, który podzielił krytyków na doceniających poetyckość i wzruszające przesłanie filmu, oraz na grupę, która zarzuciła reżyserowi kicz i sentymentalizm.

Film rozgrywa się w roku 1919 i opowiada historię Paula Renarda, francuskiego weterana i muzyka, który nadal nie może wrócić do równowagi po wojennych przeżyciach. Renard zabił w okopach tylko jednego Niemca, Waltera Holderlina. Przeczytawszy znalezione przy nim dokumenty odkrył, że Walter uczęszczał przed wojną do tego samego konserwatorium, co on. Wyrzuty sumienia dręczą Paula nieustannie. Nie satysfakcjonuje go otrzymane od księdza rozgrzeszenie i pocieszenie. W końcu muzyk postanawia udać się do Niemiec, odszukać rodzinę swojej ofiary i w jakiś sposób odkupić winy.

Przerwana kołysanka rzeczywiście jest sentymentalna. Jej bohater to człowiek przesadnie skupiony na sobie i najwyraźniej poszukujący jakiegoś katharsis, które w wyraźny sposób zakończyłoby jego mękę. Taka postawa może drażnić, jednak uważam, że zdecydowanie warto było poddać ją filmowemu studium. Po pierwsze dlatego, że jest to ciekawe rozwinięcie myśli pacyfistycznej i chrześcijańskiej koncepcji zadośćuczynienia. Po drugie, katharsis, które rzeczywiście następuje na końcu filmu, jest wyjątkowo przewrotne i raczej nie daje Paulowi poszukiwanego ukojenia. Historia jego wędrówki jest na tyle ciekawa i zaskakująca, że pozwolę sobie nic więcej na ten temat nie zdradzać.

Obsada aktorska Kołysanki jest nierówna. Najjaśniejszym jej punktem jest Lionel Barrymore w roli dobrodusznego lecz przybitego śmiercią syna doktora Holderlina. Ten ciepły niemiecki ojczulek w niezdarnym już ciele kryje zarówno pokłady gniewu, jak i dystyngowanej wielkoduszności. Choć nie jest głównym bohaterem filmu, w pewnym momencie przejmuje rolę wiodącą. Odgrywającego Paula Phillipsa Holmesa trudno jednoznacznie ocenić. Jego afektowane zasłabnięcia i pełzanie na klęczkach mogą budzić irytację. Osobiście uważam, że poprawnie odegrał człowieka nękanego stresem pourazowym, chociaż do klasy Barrymore'a mu daleko. Nancy Carroll w roli Elsy - dawnej narzeczonej zmarłego Waltera - jest zaledwie poprawna i można odnieść wrażenie, że nie czuje się najlepiej w swej dość wymagającej roli. Zabawną postacią jest za to czarny charakter - wybitnie antyfrancuski mieszczanin Walter Schultz sportretowany przez Luciena Littlefielda.

Eksperymentując z nietypowym dla siebie gatunkiem filmu, Ernst Lubitsch postanowił pobawić się również stylistycznie. Otwierająca film parada zwycięstwa przypomina dzieła Sergieja Eisensteina. Szybkie jak błyskawica przeskoki i "montaż intelektualny" zestawiający ze sobą triumfalne manewry wojska i beznogich weteranów, armatnie wystrzały na wiwat i przerażone krzyki pacjentów szpitala, chrześcijańskie symbole religijne i ozdobne szable żołnierzy. Bardzo to ciekawa i działająca na wyobraźnię sekwencja. Interesująca pod względem montażu jest też scena spaceru Paula i Elsy po mieście. Para jest bacznie obserwowana przez mieszkańców, którzy kolejno porzucają swe obowiązki i wychylają się z okien, drzwi oraz witryn sklepowych. Daje to widzowi przegląd ważniejszych obiektów miasteczka i podkreśla panującą w nim ścisłą kontrolę społeczną. W późniejszej części filmu, w scenach rozgrywanych nad grobem Waltera, Lubitsch wypróbowuje z kolei długie ujęcia.

Przerwana kołysanka to nietypowy element filmografii Lubitscha. Obraz ten udowadnia, że reżyser znany z poczucia humoru potrafił także opowiadać historie dramatyczne. To prawda, że cierpiętnictwo Paula Renarda ociera się o kicz, a rozwój filmowych wypadków jest mocno nieprawdopodobny. A jednak opowiadana historia jest ciekawa właśnie poprzez swoją skrajność i nietypowość. Odrobina sentymentalizmu (trącącego delikatnie ironią) raz na jakiś czas też jest potrzebna. Dlatego wystawiam Przerwanej kołysance 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 29 grudnia 2018

Mumia/The Mummy (1932)

Film o mumii

Reżyseria: Karl Freund
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 13 min.

Występują: Boris Karloff, Zita Johann, David Manners, Arthur Byron, Edward Van Sloan

We wczesnych latach trzydziestych w Hollywood nastąpił błyskawiczny rozwój filmowego horroru. Jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne filmy grozy zadziwiające pomysłowością i odwagą. Po adaptacjach powieści gotyckich (Frankenstein, Książę Dracula) decydenci z Universal Pictures sięgnęli do innej obiecującej niszy, jaką była "egiptomania". Moda na wszystko, co związane ze starożytnym Egiptem, rozkwitła po odkryciu w 1922 roku grobowca Tutanchamona i dziesięć lat później wciąż pozostawała żywa. Reżyserię "egipskiego horroru" powierzono wybitnemu kinematografowi Karlowi Freundowi (odpowiedzialnemu między innymi za zdjęcia do Portiera z hotelu Atlantic oraz Metropolis), a rolę główną - nowej gwieździe kina grozy, Borisowi Karloffowi. Rezultatem ich wysiłków jest klasyczna Mumia.

Film rozpoczyna się od incydentu podczas wykopalisk archeologicznych w Egipcie. Badacze wydobywają ze starożytnego grobu zmumifikowane ciało kapłana Imhotepa. Jeden z nich nierozważnie otwiera umieszczoną w sarkofagu przeklętą skrzynię. Mumia budzi się do życia i ucieka, przed odejściem doprowadzając nierozsądnego badacza do szaleństwa. Kilka lat później Imhotep w przebraniu współczesnego Egipcjanina pojawia się ponownie w pobliżu wykopalisk i naprowadza archeologów na miejsce pochówku starożytnej egipskiej księżniczki. Kapłan podąża w ślad za badaczami do Londynu, gdzie ma zamiar przejąć wydobyte przez nich przedmioty i użyć ich do przywrócenia do życia swojej ukochanej sprzed tysięcy lat. Do tego celu zamierza wykorzystać Helen Grosvenor, młodą kobietę będącą w jego przekonaniu reinkarnowanym wcieleniem kochanki.

Muszę przyznać, że nie jestem wielkim fanem starożytnego Egiptu, dlatego też opowieści oparte na jego historii nie budzą we mnie szczególnej ekscytacji. Z pewnością wpłynęło to na odbiór przeze mnie Mumii. Film jest dobrze zrealizowany na poziomie technicznym. Pomysłowa, nieco klaustrofobiczna scenografia chętnie korzysta z egipskich rekwizytów i kostiumów. Równie staranna jest charakteryzacja Imhotepa, zarówno w początkowych scenach filmu, kiedy jest zasuszonym truchłem, jak i w późniejszych scenach, gdzie jest zasuszonym człowiekiem. Praca kamery jest więcej niż dobra, szczególnie gdy spogląda ona na tytułowego antybohatera przy użyciu najazdów i zbliżeń na twarz. Dowody swego talentu daje Boris Karloff, który nadał postaci Imhotepa charakterystyczną mimikę i sposób mówienia. Nie sposób wątpić, że ten spokojny, dystyngowany starzec jest śmiertelnie niebezpieczny. 

Co więc mi w Mumii nie przypasowało? Po pierwsze, słaba gra aktorska pozostałej części obsady. Zita Johann jako Helen jest drewniana i nudna jak flaki z olejem. Mimo interesujących kostiumów jakoś nie chciało mi się na nią patrzeć. Niewiele dobrego można powiedzieć o archeologach, którzy są tak bezbarwni i nieciekawi, że nie warto nawet wymieniać ich imion. Sytuacji nie poprawia scenariusz, który początkowo wciągający, pod koniec filmu robi się zawiły i dziwaczny. Trudno byłoby mi wyjaśnić szczegóły planu Imhotepa. Kapłan najwyraźniej sam do końca nie zdaje sobie sprawy, czego chce. No i najważniejsze - filmowi brakuje jakiegoś wątku przewodniego, który nadawałby fabule głębszy sens. Frankenstein traktował o poszukiwaniu człowieczeństwa, Książę Dracula o popędach. Tutaj mamy do czynienia z fantastyczną historią, za którą nie kryje się nic głębszego.

Z powyższych powodów Mumia jest filmem, który mimo dużego potencjału nie satysfakcjonuje. Dobrze, że chociaż Boris Karloff nie położył głównej roli. Sądzę, że fani horrorów znajdą w Mumii sporo interesujących momentów. Innym widzom raczej ten film odradzam. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 28 grudnia 2018

Chronometry - nagrody blogowe (rok 1931)

Rok 1931 przyniósł ze sobą wielką obfitość dobrych filmów, co znalazło odbicie choćby w liczbie moich recenzji. Hollywood, w którym trwały zaawansowane prace nad wprowadzeniem cenzury, póki co produkowało coraz odważniejsze dzieła. Pojawiły się obrazy opowiadające o życiu gangsterów oraz horrory - adaptacje dzieł literackich. Poza USA najwięcej dobrego działo się w Niemczech, gdzie znakomitą passę kontynuowali Fritz Lang i Georg Wilhelm Pabst. We Francji pomysłowe musicale kręcił Rene Clair. Jak zwykle nie brakowało także filmów zaangażowanych społecznie, czy to poświęconych pokojowi na świecie (niemiecko-francuskie Braterstwo ludów) czy też wątpliwej moralnie działalności tabloidów.

Wśród aktorów godne odnotowania jest pojawienie się takich postaci jak James Cagney i Edward G. Robinson, którzy wcielili się w twardych i szalonych gangsterów. Inną nową gwiazdą specjalizującą się w rolach czarnych charakterów był Anglik Boris Karloff. Wśród aktorek niekwestionowaną królową była nadal Marlene Dietrich, choć dobry rok zaliczyła również Miriam Hopkins. Na razie w rolach drugoplanowych pojawiał się Clark Gable, którego tylko mały krok dzielił od wielkiej kariery.

Średnia ocen na blogu osiągnęła wartość 7,6, co jest wynikiem tylko nieznacznie słabszym od poprzedniego. Wśród Chronometrów pojawiły się dwie nowe kategorie: Najlepszy aktor drugoplanowy i Najlepsza aktorka drugoplanowa. Jest to znak czasów, gdyż w filmach pojawia się coraz więcej godnych uwagi wątków i postaci pobocznych. Ponadto w kategorii Najlepsza scenografia przy tytułach filmów również pojawiły się nazwiska osób odpowiedzialnych za tę dziedzinę (dyrektorów artystycznych, producentów artystycznych - różnie te stanowiska były nazywane). Przejdźmy do nagród.

Najlepsza muzyka

Nominowani:
Georges Auric - Niech żyje wolność - za dowcipną ścieżkę dźwiękową odgrywającą ważną rolę w prowadzeniu fabuły.
Armand Bernard, Phillippe Pares i Georges Van Parys - Milion - za fantastyczny spektakl operowy i muzyczne sztuczki narracyjne.
Charlie Chaplin i Arthur Johnson - Światła wielkiego miasta - za rozbudowaną oprawę muzyczną bardzo dobrze dopasowaną do klimatu filmu.
Karl Hajos i Herman Hand - X-27 - za pomysłowe utwory współgrające z klimatem Wiednia i osobowością bohaterki filmu.
Kurt Weil - Opera za trzy grosze - za nieco makabryczne piosenki o postaciach z londyńskiego półświatka.

Nominowane ścieżki dźwiękowe to przede wszystkim oprawa muzyczna musicali. Filmy Rene Claira wyróżniały się nowatorskim zastosowaniem muzyki w narracji. Piosenki Kurta Weila do Opery za trzy grosze to świetnie skomponowane przyśpiewki sławiące bandyckie czyny protagonistów. Zwyciężyła jednak muzyka Karla Hajosa i Hermana Handa do X-27. Twórcy otrzymują Srebrny Chronometr za utwory dość surowe, oparte tylko na dźwiękach fortepianu i wykonywane przez bohaterkę filmu. Muzyka ta odgrywa bowiem kluczową rolę zarówno w intrydze, jak i w kreacji niezwykłej postaci sportretowanej przez Marlene Dietrich.

Najlepsza kinematografia
(kategoria obejmuje zdjęcia, montaż i efekty specjalne)

Nominowani:
Clyde De Vinna - Trader Horn - za niezwykle różnorodne zdjęcia dzikiej przyrody nakręcone w Afryce.
Arthur Edeson - Frankenstein - za wszędobylskie oko kamery i grę światłem na wzór najlepszych kamerzystów niemieckich.
Glen MacWilliams - Strona tytułowa - za wyciśnięcie maksimum dynamiki z filmu rozgrywającego się właściwie w jednym pomieszczeniu.
Fritz Arno Wagner - Braterstwo ludów - za niezwykłe wyczucie w przedstawieniu katastrofy górniczej.
Fritz Arno Wagner - Morderca - za opowiadanie historii przy pomocy różnorodnych rekwizytów i dawkujący napięcie montaż podczas polowania na mordercę.
Fritz Arno Wagner - Opera za trzy grosze - za bogactwo ujęć i dynamikę kamery przekładające się wprost na jakość opowiadanej historii.

W tej kategorii widoczna jest absolutna dominacja jednej postaci. Nie od dziś uważam kino niemieckie za prekursorskie dla najciekawszych technik zdjęciowych. Jednym z jego najwybitniejszych reprezentantów był Fritz Arno Wagner, który współpracował z wieloma ważnymi reżyserami. Srebrny Chronometr otrzymuje za Mordercę, film o niesamowitej atmosferze osiągniętej w dużej mierze dzięki jego nowatorskiej kinematografii.

Najlepsza scenografia
(kategoria obejmuje również kostiumy)

Nominowani:
Hans Dreier - Doktor Jekyll i pan Hyde - za popisową charakteryzację głównego złoczyńcy.
Charles D. Hall - Frankenstein - za klimatyczne laboratorium doktora Frankensteina.
John Hoffman i Herman Rosse - Książę Dracula - za wykorzystywany do dziś projekt kostiumu wampira i ciekawą aranżację jego legowisk.
Lazare Meerson - Niech żyje wolność - za plan zdjęciowy fabryki będącej metaforycznym centrum depersonalizacji.
Erno Metzner i Karl Vollbrecht - Braterstwo ludów - za stworzenie w studio wiernego odwzorowania wnętrza kopalni.
Max Ree - Cimarron - za świetnie zrekonstruowane miasteczko na Dzikim Zachodzie.

Kilka wyróżnień za scenografię otrzymały horrory. Nominaci z powodzeniem wykorzystali okazję, by fantazyjnie wzbogacić produkty wyobraźni scenarzystów. Na oklaski zasłużył Max Ree za zbudowanie od podstaw repliki oklahomskiego miasteczka. Srebrny Chronometr otrzymują natomiast Erno Metzner i Karl Vollbrecht, twórcy scenografii do całkowicie realistycznego Braterstwa ludów. Doprawdy trudno uwierzyć, że wszystkie te kopalniane chodniki i korytarze oraz różnorodne sceny obrazujące podziemną katastrofę powstały w studio filmowym, a nie w prawdziwej kopalni.

Najlepszy scenariusz

Nominowani:
Samuel Hoffenstein i Percy Heath - Doktor Jekyll i pan Hyde - za odważną opowieść o ludzkich popędach.
John Meehan i Becky Gardiner - Wolne dusze - za wielowątkowość i ciekawe przedstawienie niejednoznacznych bohaterów.
Byron Morgan i Robert Lord - Ostatnie wydanie - za brutalnie szczerą opowieść o ciemnej stronie czwartej władzy.
Jean Renoir - Suka - za wciągającą historię o zwykłych ludziach popełniających pospolite błędy.
Thea von Harbou - Morderca - za udane eksperymenty ze zwrotami fabularnymi.
Christa Winsloe - Dziewczęta w mundurkach - za odważną, prowokacyjną opowieść o miłości nauczycielki i uczennicy.

Większość wyróżnionych scenariuszy opowiada o gwałtownych ludzkich emocjach. Wyjątkiem jest świetne Ostatnie wydanie, które koncentruje się bardziej na zjawiskach społecznych. No i jest jeden film, który wymyka się takim klasyfikacjom. Srebrny Chronometr otrzymuje weteranka Thea von Harbou za scenariusz do Mordercy, filmu w najwyższym stopniu wielowymiarowego, zaskakującego i zmuszającego do refleksji.

Najlepsza aktorka drugoplanowa

Nominowane:
Beulah Bondi - Street Scene - za świetne wejście w rolę wścibskiej i złośliwej baby.
Miriam Hopkins - Doktor Jekyll i pan Hyde - za godną zapamiętania rolę kusicielki, która następnie staje się ofiarą.
Marian Marsh - Ostatnie wydanie - za desperacką próbę zachowania godności swej bohaterki podczas medialnego linczu.
Emilia Unda - Dziewczęta w mundurkach - za dobrą, charakterystyczną rolę apodyktycznej dyrektorki szkoły.

W nowej kategorii wyróżnienia otrzymały cztery aktorki. Beulah Bodni i Emilia Unda swoimi rolami wniosły do obsady cenne urozmaicenie. Marian Marsh i Miriam Hopkins poszły o krok dalej, niejako zawłaszczając dla swoich bohaterek ważne segmenty fabuły. Trudno byłoby sobie wyobrazić Ostatnie wydanie bez dramatycznej końcowej przemowy Marsh. Tym bardziej dotyczy to Miriam Hopkins, która otrzymuje Srebrny Chronometr za odważną i prowokacyjną rolę w Doktorze Jekyllu i panu Hyde.

Najlepszy aktor drugoplanowy

Nominowani:
Donald Cook - Wróg publiczny nr 1 - za stworzenie dobrego kontrapunktu dla szalejącego na ekranie Jamesa Cagneya.
Clark Gable - Wolne dusze - za rolę przestępcy niepozbawionego ukrytej głębi.
Gustaf Grundgens - Morderca - za postać charyzmatycznego menadżera zarządzającego światkiem przestępczym.
Boris Karloff - Ostatnie wydanie - za wielce przekonywującą kreację oślizgłej hieny dziennikarskiej.
Fritz Rasp - Opera za trzy grosze - za niezwykle charakterystyczną postać króla żebraków.

Męscy aktorzy drugoplanowi to bardzo różnorodna gromadka. Z dużą przyjemnością wyróżniam tu niemieckiego weterana Fritza Raspa, który wniósł do Opery za trzy grosze sporo humoru. Ciekawe są początki kariery Clarka Gable'a, który bardzo dobrze czuje się w roli amoralnego gangstera. Srebrny Chronometr otrzymuje jeszcze bardziej naturalny jako ludzka szumowina Boris Karloff za rolę w Ostatnim wydaniu.

Najlepsza aktorka

Nominowane:
Marlene Dietrich - X-27 - za wyjście przed szereg rolą absolutnie niezależnej indywidualistki i wojowniczki.
Helen Hayes - Grzech Madelon Claudet - za niezwykłą metamorfozę swojej nieoszczędzanej przez los bohaterki.

Miriam Hopkins - Uśmiechnięty porucznik - za rolę trzymanej pod kloszem księżniczki, która w końcu odkrywa swoją kobiecość.
Norma Shearer - Wolne dusze - za ciekawą postać rozdartą pomiędzy obowiązkiem a pragnieniem.
Sylvia Sidney - Street Scene - za rolę młodej kobiety nękanej życiowymi dylematami.
Hertha Thiele - Dziewczęta w mundurkach - za wyrazistą kreację uczennicy kochającej zakazaną miłością.

Także wśród aktorek wystąpiła duża różnorodność kreacji. Ciekawą, ewoluującą w trakcie filmu postać stworzyła Helen Hayes. Jak zawsze znakomita była także Norma Shearer w Wolnych duszach. Warto wspomnieć o Miriam Hopkins, która rolą księżniczki osiągnęła mistrzostwo niepozorności. Królową kina pozostaje Marlene Dietrich, która otrzymuje Srebrny Chronometr za rolę w X-27. Niemka ze swoim seksapilem, pewnością siebie i niezależnością jest po prostu bezkonkurencyjna. Zwłaszcza że taka postawa była wyzwaniem rzuconym obowiązującemu wówczas wzorowi zahukanej i ugrzecznionej kobiety.

Najlepszy aktor

Nominowani:
Lionel Barrymore - Wolne dusze - za kreację alkoholika walczącego, by uniknąć ostatecznego upadku.
James Cagney - Wróg publiczny nr 1 - za postać szalonego, nieliczącego się z nikim psychopaty.
Jackie Cooper - Mistrz - za poruszającą do głębi rolę chłopca wychowywanego przez samotnego ojca.
Boris Karloff - Frankenstein - za  klasyczną kreację ożywionego z martwych monstrum.
Peter Lorre - Morderca - za wcielenie się w moralnego potwora, który nieodparcie budzi współczucie.
Fredric March - Doktor Jekyll i pan Hyde - za dwie zniuansowane role w jednym filmie.
Edward G. Robinson - Mały cezar - za niezwykle wyrazistą kreację małego człowieka z manią wielkości.

Rok 1931 wyjątkowo obfitował w świetne role męskie. Grono nominatów jest liczne, a i tak konieczne było odrzucenie kilku innych. Co ciekawe, wszyscy wyróżnieni aktorzy to nowe nazwiska w ramach Chronometrów i, z wyjątkiem Lionela Barrymore'a, osoby bez większego dorobku filmowego. O nagrodę główną walczyli przede wszystkim panowie odtwarzający postacie złoczyńców. Można ich z grubsza podzielić na potwory (Karloff, March i Lorre) oraz gangsterów (Cagney i Robinson). Dwaj ostatni konkurowali ze sobą niezwykłą energią i żywotnością swoich postaci. Srebrny Chronometr trafia do Edwarda G. Robinsona za Małego cezara, który obok tej roli może się pochwalić równie wyrazistym występem w Ostatnim wydaniu.


Najlepszy reżyser

Nominowani:
Charlie Chaplin - Światła wielkiego miasta - za pójście na przekór modzie i dopracowanie do perfekcji filmu w swoim klasycznym stylu.
Rene Clair - Niech żyje wolność - za stworzenie musicalu, w którym piosenki służą do prowadzenia fabuły, zamiast być tylko jej uzupełnieniem.
Fritz Lang - Morderca - za skuteczne budowanie odmiennego nastoju w każdym z trzech aktów filmu.
Rouben Mamoulian - Doktor Jekyll i pan Hyde - za umiejętnie opowiedzianą historię człowieka zdominowanego przez niższe instynkty.
Josef von Sternberg - X-27 - za aranżację niezapomnianych scen, takich jak bal maskowy czy zabawa w chowanego w wiejskiej izbie.
James Whale - Frankenstein - za nowatorskie sposoby straszenia widza.

Kategoria reżyserów obfituje w twórców znanych już wcześniej. Dobrą passę kontynuują Fritz Lang, Josef von Sternberg czy Rene Clair. Po kilku latach ciszy bardzo udany powrót zalicza Charlie Chaplin. Cieszy też dobra forma obiecującego Roubena Mamouliana. Srebrny Chronometr trafia jednak do najmniej doświadczonego z tego grona Jamesa Whale'a za Frankensteina. Jako nowicjusz nie bał się nakręcić filmu idącego na przekór schematom, dzięki temu tworząc hollywoodzki horror nowego typu.

Najlepszy film

Nominowani:
Braterstwo ludów - za emocjonujący i wiarygodny film katastroficzny z pięknym przesłaniem.
Doktor Jekyll i pan Hyde - za trzymający w napięciu horror, w którym najstraszniejsze jest to, co kryje się w umyśle protagonisty.
Frankenstein - za stworzenie jednej z najbardziej charakterystycznych ikon popkultury.
Morderca - za wyjście poza ramy gatunku, stawianie ważnych pytań, wciągające sceny akcji oraz nowatorstwo techniczne.
Światła wielkiego miasta - za wzorcową komedię, która potrafi i wzruszyć, i rozśmieszyć.
X-27 - za wciągającą intrygę miłosno-szpiegowską.

O nagrodę główną walczyły filmy bardzo od siebie odmienne, każdy jednak znakomity w swojej dziedzinie. Bardzo wysoko oceniam szczególnie dwa horrory, które zresztą do dziś pojawiają się na listach najlepszych filmów grozy. Złoty Chronometr otrzymuje jednak Morderca, najbardziej pomysłowy, najambitniejszy i najlepiej zrealizowany ze wszystkich filmów z roku 1931.

czwartek, 27 grudnia 2018

Światła wielkiego miasta/City Lights (1931)

Film o małym człowieczku z wielkim sercem

Reżyseria: Charlie Chaplin
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 27 min.

Występują: Charlie Chaplin, Virginia Cherrill, Harry Myers

Charlie Chaplin należał do tej grupy filmowców, którzy nie podążyli za nowinkami technicznymi, woląc trzymać się swojej sprawdzonej niszy. Podczas gdy prawie wszyscy twórcy przeszli na film dźwiękowy, on przez prawie dwa lata klecił Światła wielkiego miasta, obraz będący kwintesencją jego specyficznego stylu. Jest to więc film niemy, łączący cechy komedii i dramatu, a jego bohaterem jest znany wszystkim pocieszny człowieczek z wąsikiem i w meloniku. W niedawnej recenzji Małpiego interesu narzekałem na brak rozwoju w kolejnych filmach Braci Marx. Teoretycznie Chaplinowi można by zarzucić to samo. A jednak Światła wielkiego miasta wychodzą z takiego oskarżenia obronną ręką. Prawdopodobnie dlatego, że są filmem spójnym, świetnie dopracowanym i pełnym oryginalnych, zabawnych gagów.

Jak nazwa wskazuje, akcja filmu rozgrywa się w wielkim mieście i obejmuje dwa toczące się równolegle wątki. W pierwszym z nich Tramp - mężczyzna z wąsikiem - poznaje niewidomą kwiaciarkę, w której się zakochuje. Dowiedziawszy się, w jak nędznych warunkach żyje dziewczyna, bohater usiłuje wspomóc ją finansowo, a nawet zorganizować jej fundusze na operację oczu. Drugi wątek to burzliwa przyjaźń Trampa z bogaczem, którego ratuje przed popełnieniem samobójstwa. Mężczyzna jest alkoholikiem i kiedy jest pijany, z chęcią ugaszcza swego nowego przyjaciela i obsypuje go hojnymi podarkami. Problem w tym, że gdy trzeźwieje, nie poznaje go i nie życzy sobie jego towarzystwa.

Chaplin doprowadził w Światłach wielkiego miasta do perfekcji swoje metody budowania tragikomicznego nastroju. Przede wszystkim idealnie wykoncypował żeński obiekt zainteresowań Trampa. Piękna niewidoma dziewczyna sprzedająca kwiatki - czy może być coś równie kiczowatego, a równocześnie rozbrajająco romantycznego? W efekcie nie mamy wyjścia, musimy kibicować wysiłkom śmiesznego ulicznika, który staje na głowie, żeby dopomóc dziewczęciu w potrzebie. Zwłaszcza, że jest gotów poświęcić naprawdę wiele. Ich historia zostaje zwieńczona godnym, wyciskającym łzy zakończeniem, które reżyser uznał za najbardziej udane w swojej twórczości.

A co z elementami komediowymi, które w końcu stanowią najważniejszy element chaplinowskiego kina? Jest naprawdę dobrze. Film otwiera scena będąca prztyczkiem w nos dla entuzjastów dźwięku. Trwa ceremonia odsłony jakiegoś parkowego pomnika, której towarzyszą pompatyczne przemówienia. Zamiast wzniosłych słów widzowie słyszą jednak brzęczenie symulujące wygłaszane pustosłowie. Kiedy z pomnika zostaje zdjęta płachta, okazuje się, że w objęciach posągu śpi w najlepsze Tramp. Chaplin zdaje się tą sceną mówić, że nigdzie się ze swoim bohaterem nie wybiera i będzie nadal robił swoje. Jest w Światłach sporo innych rozbudowanych sekwencji, między innymi ratowanie przez Trampa niedoszłego samobójcy połączone z wielokrotnym wpadaniem i wydobywaniem się z wody - slapstick w najlepszym wydaniu. Jest też niesamowita walka bokserska, w której człowieczek z wąsikiem staje naprzeciwko tęgiego zabijaki i używa najrozmaitszych forteli, żeby nie dać się rozłożyć na łopatki. 

Aktorsko film nie zaskakuje. Chaplin jest w znakomitej formie i na nim skupia się przede wszystkim uwaga kamery. Dość udanie partneruje mu Harry Myers jako zapijaczony bogacz. Virginia Cherrill jako niewidoma kwiaciarka jest przede wszystkim ozdobą mającą wzbudzać zachwyt i wzruszenie. Z tego zadania wywiązuje się poprawnie. Jak na osobę, która wystąpiła w tym filmie przypadkiem (reżyser spotkał ją na plaży) nieźle wychodzi jej odgrywanie niewidomej. Film zawiera rozbudowaną ścieżkę dźwiękową skomponowaną niemal w całości przez Chaplina przy asyście Arthura Johnsona. Muzyka aktywnie uczestniczy w opowiadaniu historii, a poszczególni bohaterowie otrzymali swoje charakterystyczne motywy muzyczne.

Światła wielkiego miasta są bardzo udanym dziełem Charliego Chaplina. Twórca wyraźnie miał ochotę pokazać konkurencji, że nie interesują go żadne mody i ma zamiar konsekwentnie podążać własną ścieżką. Popularność filmu w czasach premiery, jak również fakt, że do dzisiaj jest to jedno z najbardziej znanych dzieł reżysera, zdają się przyznawać mu rację. Również ja obejrzałem Światła z wielką przyjemnością. Wystawiam im 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 26 grudnia 2018

Cimarron (1931)

Film o człowieku, który nigdzie nie umiał zagrzać miejsca

Reżyseria: Wesley Ruggles
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h 3 min.

Występują: Richard Dix, Irene Dunne, Estelle Taylor, Roscoe Ates, Stanley Fields

Cimarron aż do roku 1991 był jedynym westernem, który zdobył Oscara dla najlepszego filmu. Prócz tego został przez Akademię Filmową nominowany we wszystkich pozostałych kategoriach i zgarnął również statuetki za scenariusz i scenografię. Do dzisiaj pozostaje jednym z najbardziej kontrowersyjnych laureatów tych nagród. Z obecnej perspektywy jest to film bardzo nierówny. Scenariusz dokonuje zaskakujących przeskoków czasowych naruszających jedność akcji. Aktorstwo jest raczej wątpliwej jakości. Jedynie scenografia broni się swoją jakością i rozmachem. Po obejrzeniu Cimarrona jestem zmuszony przyłączyć się do grona jego krytyków.

Film opowiada o kolonizacji terytorium Oklahomy, poczynając od zajmowania tych terenów przez pierwszych osadników w roku 1889, poprzez szybki rozwój, uzyskanie praw stanu i naftowy boom lat dwudziestych. Wydarzenia śledzimy z perspektywy rodziny Cravatów, która osiedla się w miasteczku Osage. Yancey Cravat jest odważnym traperem i przedsiębiorcą. Zakłada w miasteczku pierwszą gazetę i w znacznym stopniu przyczynia się do oczyszczenia Osage z bandytów i wagabundów. Gdy sytuacja ulega stabilizacji i życie w miasteczku staje się nudne, Yancey wyrusza w poszukiwaniu przygód. U sterów rodzinnego biznesu pozostaje jego wierna żona Sabra. Od teraz na jej barkach spocznie prowadzenie w imieniu męża gazety i wychowanie dwójki dzieci. Yancey pojawia się w domu raz na kilka lat, zazwyczaj wnosząc w życie rodziny i miasteczka znaczne ożywienie.

Największym problemem Cimarrona jest scenariuszowa wolta. Przez pierwszą godzinę oglądamy typowy western. W Osage z wolna formuje się zorganizowane społeczeństwo i jego podstawowe instytucje. Yancey staje się naturalnym liderem i w pięknym stylu rozprawia się z zagrażającymi bezpieczeństwu mieszkańców bandziorami. Później postanawia zniknąć, właściwie bez wyraźnego powodu. Akcja drugiej połowy filmu skupia się na losach jego żony i zostaje rozciągnięta na ponad 30 lat. Yancey z bohatera staje się dziwakiem, który nie potrafi znaleźć sobie nigdzie miejsca. Sabra to ciekawa postać, ale na dobrą sprawę nie pozwolono jej rozwinąć skrzydeł. Ukazana jest w nieustającym odniesieniu do męża, zamiast jako samodzielna kobieta sukcesu. Sytuacji nie poprawia fakt, że druga połówka filmu jest nudnawym błądzeniem od sekwencji do sekwencji, bez ścisłych związków pomiędzy kolejnymi wydarzeniami. W rezultacie trudno powiedzieć, jakie ma być przesłanie historii Cravatów. Być może chodzi o to, że Dziki Zachód przeminął, robiąc miejsce cywilizacji i bohaterom nowego typu? Takim jak Sabra - pierwsza kobieta w stanowym parlamencie Oklahomy. Tylko czy na pewno, skoro w tle wciąż pojawia się błądzący Yancey, niegdysiejszy heros? Nie podejmuję się odpowiedzi na to pytanie.

Jeżeli chodzi o styl narracji, warto wspomnieć o dwóch scenach oddających jej charakterystyczne cechy. Pierwszą jest otwierający film wyścig po ziemię. Po wejściu w życie dekretu prezydenta tysiące ludzi walczą o pozyskanie jak najlepszych działek na terenie Oklahomy. Pamiętam podobną znakomicie nakręconą scenę z filmu Trzech złych ludzi. Również Cimarron nie zawodzi, ukazując wielkie bogactwo ujęć i scenografii. Tysiące osadników poruszających się najrozmaitszymi środkami lokomocji podąża ku przeznaczeniu. Każdy z nich walczy o swoją przyszłość, uciekając się do najróżniejszych forteli. Ta świetna sekwencja wprowadza widza w klimat powstającego z niczego miasteczka, którego rozwój będzie nam dane obserwować w pierwszej, bardziej udanej połowie filmu. Druga ważna scena rozgrywa się w miejskim sądzie. Yancey występuje jako publiczny obrońca w procesie kobiety oskarżonej o nieobyczajność. Zarówno on jak i prokurator wygłaszają pełne patosu, niestrawne przemówienia odnoszące się a to do moralności publicznej, a to do trudnego dzieciństwa oskarżonej. Żaden nie wypowiada ani słowa o czynach, jakich miała się dopuścić ta kobieta. Właściwie nie wiadomo, o co dokładnie została oskarżona. Ten nieznośny pojedynek nastroszonych kogutów to druga, brzydsza twarz filmu - pełnego patosu obrazu zmierzającego donikąd. Bo Cimarron jest i taki, i taki. 

Podsumowując wrażenia, oglądanie tej epickiej produkcji było dla mnie nużące. O ile typowo westernowe sceny bronią się całkiem nieźle, późniejsze losy Yanceya Cravata i jego rodziny nie są już tak interesujące. Kolejne sceny są zbyt rozrzucone w czasie i brak im ciągłości. Do tego dochodzi nieprzyjemna i niezrozumiała dewaluacja głównego bohatera. Cimarron był daniem ciężkostrawnym i raczej odradzam jego konsumpcję. Jest w latach trzydziestych sporo lepszych filmów. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 25 grudnia 2018

Ostatnie wydanie/Five Star Final (1931)

Film o hienach

Reżyseria: Mervyn LeRoy
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 29 min.

Występują: Edward G. Robinson, Marian Marsh, H.B. Warner, Anthony Bushell, George E. Stone, Frances Starr, Ona Munson, Boris Karloff, Aline MacMahon, Oscar Apfel

Tabloidy znalazły się w roku 1931 na celowniku filmowców. Krytyka "żółtego dziennikarstwa" była tematem przewodnim Strony tytułowej, filmu nad wyraz mocnego i złośliwego. Cóż więc powiedzieć o Ostatnim wydaniu, obrazie tak dla dziennikarzy bezlitosnym i druzgocącym, że mógł powstać tylko przed wprowadzeniem Kodeksu Haysa. We wspomnianym wcześniej filmie Lewisa Milestone'a dziennikarskie hieny były gotowe na niejedno, żeby zdobyć jak najpoczytniejszą relację z egzekucji mordercy. W Ostatnim wydaniu posuwają się jeszcze dalej, bez skrupułów rzucając na żer publiki zwyczajną rodzinę, która miała nieszczęście skrywać od wielu lat wstydliwą tajemnicę. Tytuł filmu nawiązuje do stosowanej w okresie jego produkcji praktyki publikacji kilku wydań gazety dziennie. Ostatnie z nich zawierało z reguły najdonioślejsze niusy z całego dnia.

Akcja Ostatniego wydania rozgrywa się na przestrzeni jednej doby w redakcji tabloidu, którego kierownictwo przygotowuje nową taktykę zwiększenia sprzedaży. Pozbawiony skrupułów wydawca Bernard Hinchecliffe postanawia odgrzebać skandal sprzed 20 lat. Wówczas to młoda dziewczyna Nancy Voorhes, będąc w ciąży, zastrzeliła swego kochanka, gdy ten odmówił jej małżeństwa. O jej dalszych losach wiadomo tylko, że uniknęła więzienia dzięki wyrozumiałości sądu. Redaktor naczelny Joseph Randall mimo pewnych oporów wysyła swoich reporterów, by ustalili, co się obecnie dzieje z Nancy. Okazuje się, że kobieta i jej obecny mąż Michael Townsend przygotowują się właśnie do ślubu córki Jenny. Dziewczyna została wychowana przez Michaela jak własne dziecko i nie ma pojęcia o przeszłości matki. Jeden z pismaków, Vernon Isopod, podając się za pastora, wkrada się w łaski rodziny i wyciąga od nich kolejne informacje. Następnie Randall i jego ekipa przypuszczają medialny atak na niespodziewająca się niczego rodzinę, co prowadzi do tragicznych konsekwencji.

Ostatnie wydanie wręcz przytłacza ciężarem gatunkowym. Problem tabloidów żerujących na ludzkim nieszczęściu jest dziś równie aktualny jak w latach produkcji filmu, a Mervyn LeRoy absolutnie nie miał zamiaru patyczkować się z tematem. Przedstawiona w filmie ekipa redakcyjna to zbieranina szumowin, kanalii i bezwzględnych karierowiczów, którzy nic sobie nie robią z konsekwencji swoich czynów. To zwykłe gnidy spocone w pogoni za sensacją. Hinchecliffe i jego koledzy z zarządu są zainteresowani wyłącznie wynikami sprzedaży i aktywnie zachęcają dziennikarzy do kreowania sensacyjnych tematów. Randall, grany przez świetnego Edwarda G. Robinsona, jest jedną z nielicznych osób posiadających resztki honoru, ale zazwyczaj zapomina o nich podczas codziennej redakcyjnej gonitwy. Żadnych skrupułów nie mają zapijaczony, perfidny Isopod czy zdzirowata Kitty Carmody. Rodzina Towsendów jest w konfrontacji z nimi całkowicie bezradna. Nawet gdy cała operacja prowadzi do opłakanych skutków, tylko nieliczni członkowie redakcji przechodzą jako takie otrzeźwienie. Jak podsumowuje wydawca, przecież za kilka dni wszyscy zapomną o historii Nancy i będą się emocjonować nowymi sensacjami. Pobocznym i dość smutnym wątkiem Ostatniego wydania jest fundamentalna rola reputacji wśród amerykańskich wyższych sfer. Perspektywa jej utraty jest dla Townsendów ciosem tak straszliwym, że absolutnie nie potrafią sobie z nim poradzić. Zupełnie jakby wraz z reputacją mieli stracić godność osobistą.

Film ma rozbudowaną obsadę, wśród której wyróżnia się przede wszystkim wspomniany Robinson jako stary dziennikarski wyga. Poza nim moją uwagę zwrócili Boris Karloff jako Isopod i Marian Marsh w roli młodej Jenny Townsend. Co dość oryginalne, film nie skupia się na żadnej z około dziesięciu postaci, każdej z nich dając sporo czasu ekranowego i starając się zaprezentować jej punkt widzenia. Nawet znudzone redakcyjne telefonistki mają własną osobowość, stanowiąc zresztą jeden z nielicznych humorystycznych akcentów w filmie. Chwytających za serce scen jest sporo. Najlepszą jest ciekawie zmontowana sekwencja, kiedy Nancy usiłuje ubłagać pismaków, żeby wycofali artykuł z publikacji. Na ekranie podzielonym na trzy części jest kolejno odsyłana od Hichecliffe'a do Randalla i z powrotem, bezskutecznie usiłując coś ugrać. Obaj mężczyźni są jednak zainteresowani głównie zakończeniem kłopotliwej rozmowy. Druga mocna sekwencja to finał filmu, w którym obserwujemy prawdziwą eksplozję temperamentu redaktora naczelnego. Jedynym, co nie do końca mi podeszło, jest nieco zbyt patetyczny monolog wygłoszony pod adresem dziennikarzy przez jednego z pokrzywdzonych. Idea słuszna, ale aktor nie sprzedał tekstu wystarczająco dobrze.

Ostatnie wydanie jest emocjonującym filmem poruszającym ważny temat. Wciągający, całkiem dobrze zagrany, to kolejny ukryty klejnot z nieco już zapomnianych czasów. Warto go obejrzeć dla Edwarda G. Robinsona, zblazowanych telefonistek i wzbudzanych w widzu silnych emocji. Niekoniecznie w tej kolejności. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Niech żyje wolność/À nous la liberté (1931)

Film o wolności negatywnej

Reżyseria: René Clair
Kraj: Francja
Czas trwania: 1 h 23 min.

Występują: Henri Marchand, Raymond Cordy, Rolla France, Paul Ollivier

René Clair należał do twórców, którzy z największą pomysłowością potrafili wykorzystać nowy element filmowego instrumentarium, jakim był dźwięk. Clair szczególnie upodobał sobie gatunek musicalu, wyjątkowo swobodnie wprowadzając do swych opowieści muzykę i śpiew. Niech żyje wolność jest ukoronowaniem jego twórczości. To jeden z pierwszych musicali, który nie jest tylko historią przeplataną piosenkami. Przeciwnie, poszczególne utwory stanowią integralną część opowieści, a bohaterowie częściej komunikują się z widzem poprzez słowa piosenek niż przez tradycyjne dialogi. To wszystko wsparte zostało pomysłowymi aranżacjami kinematograficznymi, w efekcie dając opowieść efektowną zarówno dźwiękowo, jak i wizualnie.

Bohaterami filmu są Louis i Emile, których poznajemy jako parę więźniów przygotowujących ucieczkę z zakładu karnego. Ich plan udaje się połowicznie. Louis wydostaje się na zewnątrz, natomiast Emile zostaje schwytany przez strażników. Przedsiębiorczy Louis szybko urządza się na wolności i skutkiem kilku sprytnych zabiegów zdobywa pieniądze na start. Wkrótce zatrudnia się w fabryce gramofonów, a po kilku latach zostaje jej dyrektorem i bardzo bogatym człowiekiem. Tymczasem Emile w końcu również wydostaje się na wolność. Jego pierwsze kroki są zupełnie inne niż przyjaciela. Ten urodzony romantyk nie myśli o przyszłości. Ciekawy świata, zostaje znienacka zauroczony śpiewem dobiegającym z okna pewnej młodej kobiety. Podążając za obiektem swego zainteresowania, Emile zatrudnia w fabryce Louisa. Tam odkrywa, że świat pracy niewiele różni się od tego, co pozostawił za sobą w więzieniu.

Niech żyje wolność jest de facto manifestem anarchistycznym. Poddane krytyce lub wykpione zostają w nim wszelkie elementy społeczeństwa kapitalistycznego. Najwięcej miejsca poświęcono kolektywizacji pracy. Sceny z fabryki przypominają nieco Metropolis Fritza Langa. Ubrani w podobne do mundurów drelichy robotnicy maszerują w zwartych kolumnach nadzorowani przez surowych brygadzistów. Każdy wyposażony jest w numer potrzebny do identyfikacji. Praca przy linii produkcyjnej czyni z nich elementy jednego wielkiego mechanizmu. Clair wykpiwa taki system, ukazując, jak łatwo można go zdezorganizować przy wykorzystaniu zaledwie jednego słabego punktu. Obrywa się burżuazyjnej obyczajowości, kiedy prostolinijne żarty Emile'a i Louisa wywołują oburzenie nadętych gości zgromadzonych na snobistycznym przyjęciu. Wykpiona zostaje również mieszczańska moralność nakazująca wujowi kupczyć ręką swej bratanicy w zamian za obietnicę sowitego posagu. Wolność reprezentowana przez dwójkę byłych więźniów jawi się na tym tle jako odrzucenie kapitalistycznych ideałów, etyki pracy, konwenansów a nawet powagi. Prawdziwą niezależność mogą osiągnąć dopiero jako niebieskie ptaki świadomie rezygnujące ze wszelkiej stabilizacji i więzi społecznych. Bardzo to radykalny pogląd, choć podany w humorystycznej oprawie. Prawdopodobnie był reakcją na autorytarne tendencje tak popularne w dwudziestoleciu międzywojennym.

O muzycznej i wizualnej stronie filmu napomknąłem już nieco we wstępie. Śpiewane przez bohaterów piosenki mają charakter satyryczny, dowcipnie rozwijając główne motywy filmu. Towarzyszą im bardzo dobre zdjęcia, zwłaszcza dynamiczne przejścia kamery wspomagające narrację. Charakterystyczne są tu na przykład sceny śledztwa, podczas którego nadzorca kolejno przesłuchuje robotników przy taśmie, odtwarzając od końca przebieg wypadków. Inną ciekawie opowiedzianą sceną jest podanie przez niezdarnego kamerdynera ciasta, co skutkuje ubrudzeniem garniturów kolejnych gości i całkowitą dezorganizację przyjęcia. Niektóre rozwiązania zastosowane w filmie znalazły po kilku latach naśladowcę w postaci Charliego Chaplina, który nawiązał do scen "fabrycznych" w swoim filmie Dzisiejsze czasy. Było to nawet powodem sporu sądowego, od którego jednak otwarcie zdystansował się René Clair.

Niech żyje wolność to ważny krok w rozwoju kinowego musicalu i ciekawy głos w debacie społecznej. Niekoniecznie trzeba się zgadzać z przedstawioną w filmie koncepcją wolności. Była to raczej odtrutka na modny wówczas zamordyzm. Przy tym wszystkim film jest bezpretensjonalny w swoim humorze, atrakcyjny wizualnie i po prostu zabawny. Otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 23 grudnia 2018

Nocna pielęgniarka/Night Nurse (1931)

Film o cieniach i blaskach pielęgniarstwa

Reżyseria: William A. Wellman
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 11 min.

Występują: Barbara Stanwyck, Ben Lyon, Joan Blondell, Clark Gable

Po sukcesie Wroga publicznego nr 1 William A. Wellman nie oparł się pokusie kontynuacji jazdy po obyczajowej bandzie. Nocna pielęgniarka to film zawierający sporo mniejszych i większych prowokacji oraz wystąpień przeciw panującym normom. W tym również normom jedności akcji. Jego pierwsza połowa służy bardzo obszernemu przedstawieniu głównej bohaterki i przybliżeniu rozterek pielęgniarskiego życia. W drugiej części ma miejsce zaskakujący zwrot akcji, po którym mamy do czynienia z czymś na kształt czarnego kryminału.

Tytułowa postać to Lora Hart, którą poznajemy jako pełną ideałów szpitalną stażystkę zdeterminowaną, by zdobyć upragniony dyplom pielęgniarski. Podczas praktyki Lora poznaje ciemne strony zawodu - apodyktyczne przełożone, złośliwych lekarzy stażystów, trudy związane z opieką nad różnego rodzaju pacjentami. Jej przyjaciółką zostaje inna praktykantka, luźno podchodząca do życia Malloney. Lora poznaje także przyjaznego bimbrownika rannego w jakichś gangsterskich porachunkach i zaskarbia sobie jego wdzięczność, nie zgłaszając policji rany postrzałowej. Po zakończeniu praktyki Lora zostaje zatrudniona przez doktora Rangera, lekarza o szemranej reputacji. Jej pierwszymi pacjentkami są dwie cierpiące na anemię dziewczynki. Ich matką jest bogata wdowa, która zamieszkuje ze swym brutalnym szoferem, nieustannie wyprawia huczne przyjęcia i nigdy nie trzeźwieje. Pielęgniarka zaczyna podejrzewać, że za chorobą dzieci kryje się jakaś głębsza tajemnica.

Dziwny to film, ciekawy ze względu na swą nietypowość, a jednocześnie wyraźnie niedopracowany. Zacznijmy od tego, co w nim dobre. Nocna pielęgniarka zawiera sporo pomysłowych scen z życia szpitala. Są tu zarówno wydarzenia poważne jak asysta przy trudnej operacji czy oporządzanie grupy noworodków, jak i humorystyczne, na przykład podrzucenie bohaterce kościotrupa do łóżka. Praca pielęgniarek pokazana została bez lukru, a ideały młodej stażystki od początku są wystawione na ciężką próbę. Lora została przekonywająco sportretowana przez sympatyczną Barbarę Stanwyck. Miło się kibicuje tej idealistce, która nie chce się poddać i zobojętnieć na otaczające ją zło. Dobre role zaliczają też Joan Blondell w roli jej nieco samolubnej przyjaciółki czy Vera Lewis jako surowa siostra oddziałowa. Bardziej kontrowersyjne są kreacje Charlotte Meriam jako niepoprawnej pijaczki i wyrodnej matki czy zwłaszcza Clarka Gable'a wcielającego się w demonicznego szofera. Ten ostatni ma nawet okazję znokautować główną bohaterkę soczystym podbródkowym.

William Wellman prawdopodobnie celowo umieścił w filmie masę prowokacyjnych wątków, sprawdzając, na jak wiele może sobie pozwolić. Są to zarówno kwestie poważne, jak konflikt pomiędzy etyką a solidarnością zawodową czy alkoholizm, jak i typowe "prezenty dla widzów" w postaci przebieranek Stanwyck i Blondell. Panie kilka razy prezentują się widzom w samej bieliźnie, a kamera chętnie eksponuje ich uwodzicielskie pozy. Kontrowersje budzi także zakończenie, z jednej strony satysfakcjonujące, z drugiej wątpliwe moralnie.

Są też w Nocnej pielęgniarce dwie kwestie, które uznać należy za oczywiste niedociągnięcia. Pierwszą z nich jest sprawa tajemniczej choroby dzieci. Nie zdradzając zbyt wiele, doprowadzenie dziewczynek do takiego stanu w sposób opisany w filmie wymagałoby zupełnej ślepoty i obojętności całego ich otoczenia. Po głębszym zastanowieniu intryga po prostu nie trzyma się kupy. Drugi problem to niezbyt umiejętnie nakręcona i zmontowana końcowa konfrontacja, w której główny filmowy złoczyńca jest zbyt potulny i nieefektywny, biorąc pod uwagę, co mu grozi. Zdecydowanie można było ten finał lepiej dopracować.
Nocna pielęgniarka jest filmem ciekawym i pobudzającym do myślenia. Chropowatość scenariusza jest pewną wadą, ale nie jest na tyle źle, żebym po seansie czuł jakiś niedosyt. To tak jak z niedoskonałym uzębieniem Barbary Stanwyck, które nawet dodaje jej uroku. No, chyba że komuś bardzo takie detale przeszkadzają. Wtedy lepiej nie oglądać. Film otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 22 grudnia 2018

X-27/Dishonored (1931)

Film o patriotyzmie

Reżyseria: Josef von Sternberg
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 27 min.

Występują: Marlene Dietrich, Victor McLagen, Gustav von Seyfertitz, Warner Oland, Lew Cody, Barry Norton

Film, o którym dziś piszę, nie miał szczęścia do tytułów. Polski jakiś taki tajemniczy, właściwie nic nie mówi o treści. Oryginalny zdradza za dużo, ponadto został nadany wbrew woli reżysera, gdyż według niego wypaczał wymowę filmu. Muszę się tu zgodzić z Josefem von Sternbergiem, bo o nim mowa. Szpiegowski melodramat o agentce kryptonim: X-27 jak na dłoni pokazuje, że Austriak wyprzedzał swym talentem większość hollywoodzkich twórców. Jego nowatorstwo miało jednak negatywny skutek uboczny w postaci niezrozumienia. Rezultatem jest pochopne przypięcie głównej bohaterce etykietki "dishonored" - zniesławionej. Tymczasem prawda jest bardziej skomplikowana.

Film rozgrywa się w początkowej fazie I Wojny Światowej i opowiada historię Marii Kolverer, wiedeńskiej prostytutki, która zostaje zwerbowana na agentkę cesarskiego wywiadu. Jej pierwszym zadaniem jest uwiedzenie i zdemaskowanie austriackiego oficera pracującego dla Rosjan. Następnie X-27 wyrusza zapolować na kapitana Kranau, asa wywiadu rosyjskiego. Szpieg okazuje się dla niej równorzędnym przeciwnikiem, a ich rozgrywkę dodatkowo komplikuje obopólne zauroczenie.

X-27 uważam za niezbity dowód reżyserskich uzdolnień Josefa von Sternberga. Nie jest to najlepszy film tego reżysera; jego scenariusz, choć wciągający, nie należy do najbłyskotliwszych; nie porywa także, za wyjątkiem głównej gwiazdy, aktorstwo. Pomimo tych mankamentów film ogląda się świetnie, właściwie chłonąc kolejne sceny. Powody są dwa - kobiecy magnetyzm obsadzonej w roli głównej muzy von Sternberga, Marlene Dietrich oraz niesamowita pomysłowość reżysera jako narratora niepospolitej historii.

Zacznijmy od Dietrich, która wykreowała postać absolutnie niezależną, nonkonformistyczną, imponującą inteligencją, odwagą i godnością. Jest to wdowa po cesarskim oficerze i żarliwa patriotka, niewiele sobie robiąca z opinii innych. Kiedy w pierwszych minutach filmu zastawia pułapkę na próbującego przeciągnąć ją na stronę wroga agenta, jest przy tym tak dyskretna, że niepostrzeżenie chwyta w sidła również na widza. Do tego nadal uwodzi seksapilem, który prezentowała wcześniej w Błękitnym aniele i Maroku. Potrafi być równie urzekająca w balowej sukni i zasłaniającej górną połowę twarzy masce, co w puchowych kapciach czy w stroju polskiej wieśniaczki. Podobnie niezależna i wyrazista postać kobieca była w kinie lat trzydziestych ewenementem. Szkoda, że nie dorównuje jej Victor McLagen, który z mocno przeciętnym skutkiem usiłuje być szarmancki. Jego uśmiech wydaje się sztuczny. Po prostu brak mu uroku podobnego do tego, jakim dysponował choćby Maurice Chevalier. 

Jeżeli chodzi o narrację, X-27 jest prawdziwą kopalnią oryginalnych pomysłów. W początkowych scenach filmu mamy okazję obejrzeć mieszkanie bohaterki, którego ozdobą są dyndające na sznurkach aniołki. Ich ograniczony linkami taniec symbolizuje późniejsze potyczki szpiegów uzależnionych od rozkazów swych mocodawców. Olbrzymią rolę w filmie odgrywa muzyka. Jak przystało na film osadzony w Wiedniu, oparta została głównie na partiach fortepianowych. Wykonywane przez bohaterkę utwory nie tylko nadają klimat poszczególnym scenom, ale w niektórych momentach służą dosłownie jako szpiegowski szyfr. W tyle nie pozostaje wykorzystanie scenografii. Mam tu na myśli przede wszystkim niezwykle klimatyczne i nastrojowe sceny z balu maskowego, w których Dietrich robi oryginalny użytek z confetti, serpentyn i rozwijanych gwizdków. Nie mówiąc już o zupełnie odjechanym epizodzie, kiedy X-27 w przebraniu wieśniaczki uwodzi rosyjskiego pułkownika, bawiąc się z nim w chowanego, między innymi z wykorzystaniem pieca kaflowego. Styl von Sternberga charakteryzuje oszczędne podejście do dialogów, umiejętne wykorzystanie dźwięku i zamiłowanie do ciekawych kompozycji wizualnych. Rzadko w jednym filmie występuje tyle godnych zapamiętania momentów, często stworzonych dzięki nietypowej modyfikacji znanych konwencji. Nieco przypomina to nowatorstwo Fritza Langa osiągnięte w Szpiegach lub Mordercy, jednak nie do końca. Josef von Sternberg był w roku 1931 artystą, który wykształcił już własny, niepowtarzalny styl.

X-27 jest filmem niezwykle przyjemnym w odbiorze i atrakcyjnym wizualnie. Łatwo jest przymknąć oko na pewne niedociągnięcia scenariusza, kiedy służą opowiedzeniu tak wciągającej historii. Muszę dodać, że film posiada godne i satysfakcjonujące zakończenie, w odpowiedni sposób podkreślające indywidualizm i niezależność głównej bohaterki. Zdecydowanie warto się zapoznać z tym nieco zapomnianym, oryginalnym dziełem. Wystawiam mu 9 gwiazdek i gorąco polecam.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 19 grudnia 2018

Małpi interes/Monkey Business (1931)

Film o gapowiczach na statku

Reżyseria: Norman Z. McLeod
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 14 min.

Występują: Groucho Marx, Chico Marx, Harpo Marx, Zeppo Marx, Rockliffe Fellowes, Harry Woods, Thelma Todd

Małpi interes był trzecim filmem kinowym braci Marx, ale pierwszym, do którego scenariusz został napisany stricte pod potrzeby filmu, nie będąc adaptacją jednego z ich przedstawień teatralnych. Zaowocowało to większym rozmachem w realizacji, ale także większym chaosem na ekranie. O ile Sucharki w kształcie zwierząt trzymały się w całości dzięki pewnej jedności akcji, Małpi interes jest zbieraniną gagów z iluzoryczną rolą fabuły.

Bracia Marx rozpoczynają film jako pasażerowie na gapę na luksusowym statku wycieczkowym. Początkowo ukrywają się w beczkach w ładowni, kiedy jednak zostają odkryci przez załogę, zaczyna się szalona gonitwa po pokładzie połączona z zabawą w chowanego. W końcu rozdzieleni gapowicze trafiają do kajut dwóch rywalizujących ze sobą gangsterów i stają się pionkami w toczącej się pomiędzy nimi rozgrywce.

Marxowie wcielają się na ekranie w swoje standardowe sceniczne alter ego. Groucho jest elokwentnym mitomanem, Harpo niemym włóczęgą i muzykiem, Chico cwaniaczkiem i oszustem, Zeppo natomiast elegantem i dżentelmenem. Humor jest podobny do tego z Sucharków i składa się z obficie podlanych absurdem dialogów oraz humoru sytuacyjnego przejawiającego się we wspomnianych pościgach i podchodach oraz niedorzecznych zachowaniach bohaterów. Jedna z ciekawszych scen w klimacie komedii omyłek związana jest z ukrywaniem się Harpo w teatrzyku kukiełkowym. Wśród absurdów zapamiętałem szczególnie zgolenie śpiącemu kapitanowi statku wąsów oraz spontaniczne wrzucenie przez braci otrzymanych od gangstera pistoletów do wiadra z wodą.

Mocnym elementem filmu są wykonywane przez grupę żartobliwe utwory muzyczne. W ucho wpada zwłaszcza parodia wykonywanej przez Maurice'a Chevaliera piosenki "You Brought a New Kind of Love to Me" połączona z wcieleniem się po kolei każdego z braci w jego postać. Dla wyjaśnienia dodam, że Chevalier to popularna wówczas gwiazda musicali specjalizująca się w rolach wymuskanych amantów (tak jak w Uśmiechniętym poruczniku). 

Mimo niewątpliwych zalet, Małpi interes nieszczególnie przypadł mi do gustu. Jest to obraz zbyt chaotyczny, za bardzo bazujący na gagach. Jak na scenariusz pisany specjalnie pod film zabrakło w nim ciągłości. To zbiór bardziej i mniej udanych scenek. Większość z nich jest rzeczywiście zabawna, ale z czasem zaczynają być męczące. Nie dostrzegłem także ewolucji artystycznej braci Marx w porównaniu do ich poprzedniego filmu. To są dokładnie te same wypracowane persony sceniczne i gagi oparte na tych samych pomysłach. Mamy tu do czynienia bardziej z grupą kabaretową niż aktorską. Ciekawe, w jakim kierunku pójdzie ich dalszy rozwój. Małpi interes otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek, prawdę mówiąc przyznanych dość hojną ręką.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 16 grudnia 2018

Doktor Jekyll i pan Hyde/Dr. Jekyll and Mr. Hyde (1931)

Film o bestii drzemiącej w ludzkim ciele

Reżyseria: Rouben Mamoulian
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 35 min.

Występują: Fredric March, Miriam Hopkins, Rose Hobart, Holmes Herbert, Halliwell Hobbes

W roku 1931 trwały już w najlepsze działania mające na celu zaprowadzenie w Hollywood cenzury. Celem była eliminacja z filmów zgorszenia i obelg dla moralności publicznej. Tak zwany Kodeks Haysa był już spisany, chociaż jego pełne wejście w życie nastąpić miało dopiero za trzy lata. Póki co twórcy pozwalali sobie na wiele, od czasu do czasu bulwersując publiczność dziełami tak bezecnymi jak Doktor Jekyll i pan Hyde. Nie chodzi tu bynajmniej o obecne w nim elementy nadnaturalne. Te są tylko mechanizmem narracyjnym. Rzecz w tym, że film wprost ocieka perwersyjną erotyką i wysnuwa nieprzyjemne wnioski na temat natury ludzkiej.

Tytułowy doktor Jekyll to utalentowany londyński lekarz i naukowiec cieszący się opinią ekscentryka. Zaręczony z Muriel Carew, córką zasłużonego wojskowego, nie może się doczekać ślubu, do którego z kolei nie spieszy się zanadto przyszłemu teściowi. Pewnego dnia Jekyll ratuje z rąk agresora kabaretową śpiewaczkę Ivy Pierson i bezinteresownie opatruje jej obrażenia. Dziewczyna w ramach wdzięczności próbuje zaciągnąć go do łóżka. Doktor tylko dzięki interwencji przyjaciela opiera się pokusie. Kiedy jego narzeczona wyjeżdża z ojcem na dłuższe wakacje, zawstydzony Jekyll przeprowadza w swoim laboratorium eksperyment, który ma uwolnić go od jego mrocznej strony. W rezultacie przemienia się w porywczego, pożądliwego pana Hyde'a, będącego ucieleśnieniem wszystkich jego tłumionych żądz. 

Dualizm ludzkiej natury rozdartej pomiędzy racjonalizmem a zwierzęcymi instynktami to temat o tyle ciekawy i ambitny, że posiada podstawy naukowe. Rouben Mamoulian bardzo trafnie przedstawił to rozdarcie na przykładzie doktora Jekylla. Biedny naukowiec wyraźnie nie potrafi sobie poradzić z nadmiarem testosteronu, choć trzeba przyznać, że próbuje. Nie daje się uwieść pięknej śpiewaczce (a Miriam Hopkins pokazuje się jemu i widzom z bardzo ponętnej perspektywy). Stara się też wpłynąć na teścia, aby ten przyspieszył termin ślubu. Jest przy tym oczywiste, że nabuzowanemu lekarzowi zależy mu przede wszystkim na nocy poślubnej. Kiedy w końcu Jekyll traci nad sobą kontrolę, władzę przejmuje zwierzęcy Hyde. Paskudna to persona, z twarzy podobna do małpoluda, z owłosionymi rękami i zwierzęcą zwinnością. Tym jednak, co czyni go prawdziwie interesującym, jest osobowość. Hyde nie jest moralnym potworem, tylko pozbawionym skrupułów zwierzakiem, który bez oporu zaspokaja swe pragnienia. W jego zachowaniu można dostrzec instynkt terytorialny, potrzebę dominacji czy też zwierzęcy strach, kiedy zostaje przyparty do muru. Triumf animalistycznego międzymózgowia nad będącą siedzibą człowieczeństwa korą mózgową jest oczywisty. Reżyser zdaje się pytać, jak wiele z takiego zwierzęcia kryje się w każdym z nas i jak wiele (lub niewiele) potrzeba, żeby nad nami zapanowało?

Doktor Jekyll i pan Hyde to film znakomicie zrealizowany. Z na uwagę zasługuje praca kamery z innowacyjnym widokiem z oczu bohatera. Warto również zwrócić uwagę na inteligentne wykorzystanie luster, które w pewnym sensie służą za odbicia wewnętrznych rozterek Jekylla. Świetna jest także charakteryzacja. Zwierzęcy Hyde jest zupełnie niepodobny do swojego ludzkiego odpowiednika, chociaż gra ich ten sam aktor. Jego groteskowa małpia twarz jest dobrze dopasowana do prymitywnej osobowości postaci.

Wśród aktorów wybijają się dwie osobistości. Oscarowy Fredric March jest znakomity w podwójnej roli tytułowej. Złowieszcza mowa ciała Hyde'a wywołuje dreszcz niepokoju, ale równie interesujący jest March jako rozdarty, usiłujący nad sobą zapanować Jekyll. Co prawda grymasy w chwili przemiany są nieco przesadzone, ale można to zrzucić na karb konwencji. Poruszającą rolę drugoplanową zalicza Miriam Hopkins jako Ivy Pierson. Niedawno w Uśmiechniętym poruczniku miała okazję wcielić się w kobietę o stłumionej seksualności. Tutaj najpierw jest uroczą uwodzicielką niemal doprowadzającą Jekylla do chwili zapomnienia. Później staje się przerażoną, lecz nie bezbronną niewolnicą potwornego Hyde'a i jego brutalnych fantazji.

Rouben Mamoulian w końcu otrzymał scenariusz, dzięki któremu mógł w pełni rozwinąć swoje umiejętności reżyserskie. Stworzył film inteligentny, trzymający w napięciu i zawierający kilka prekursorskich rozwiązań. W dodatku miał szczęście, że wspomagali go aktorzy tacy jak March czy Hopkins, których role będzie mi dane na długo zapamiętać. Końcowy efekt jest imponujący. Doktor Jekyll i pan Hyde jest jedną z najciekawszych filmowych produkcji roku 1931. Wystawiam mu 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 15 grudnia 2018

Dziewczęta w mundurkach/Mädchen in Uniform (1931)

Film o pruskiej opresji

Reżyseria: Leontine Sagan
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1 h 23 min.

Występują: Hertha Thiele, Dorothea Wieck, Emilia Unda, Ellen Schwanneke, Annemarie von Rochhausen

W okresie, kiedy państwo zaczynało coraz silniej zaciskać swoje macki na gardłach obywateli, bunt przeciw autorytarnemu systemowi był całkiem popularnym tematem wśród niemieckich filmowców. Dziewczęta w mundurkach są bardzo wyrazistą częścią tego antysystemowego nurtu, nie tylko ze względu na ukazany w filmie konflikt pomiędzy pensjonariuszkami prestiżowej szkoły dla dziewcząt a opresyjnymi nauczycielkami. Bunt sięga także w sferę obyczajową, poprzez kontrowersyjny wątek romantyczny przełamujący tabu płci, wieku oraz pozycji. Z tego powodu Dziewczęta są uważane za wczesnego reprezentanta kultury queer. Nie jestem pewien, czy trafnie. Osobiście wolę na ten film patrzeć jak na jeden z ostatnich spazmów nonkonformizmu, zanim na Niemcy opadła kurtyna nazistowskiej dyktatury.

Akcja Dziewcząt w mundurkach rozgrywa się w żeńskiej szkole z internatem kierowanej przez surową i wyniosłą pannę von Nordeck zur Nidden. Pozostające pod jej wpływem nauczycielki stosują wobec uczennic surową pruską dyscyplinę utrzymywaną poprzez skomplikowany system zakazów i kar. Celem jest kształtowanie uczennic na idealne Niemki - posłuszne, pozbawione emocji damy. Jedyną nauczycielką wyłamującą się z autorytarnego schematu jest panna von Bernburg, która pod maską obojętności skrywa dużą życzliwość dla swoich uczennic. Do szkoły przybywa nowa wychowanka Manuela von Meinhardis, która od początku ma problemy z podporządkowaniem się panującym tu zasadom. Panna von Bernburg aktywnie wspiera nową uczennicę, posuwając się do (surowo wzbronionych) aktów bezinteresownej życzliwości. W rezultacie Manuela zakochuje się w nauczycielce. Choć obie starają się trzymać swoją relację w tajemnicy, sytuacja nieuchronnie zmierza do gigantycznego skandalu.

Wątek romantyczny jest w Dziewczętach tak silnie spleciony z nonkonformistycznym, że trudno je rozdzielić. Mimo wszystko nie jest to tylko historia o zakazanej miłości. Poza Manuelą poznajemy bliżej kilka innych uczennic, u których, mimo usilnych starań kadry, nie udało się wzbudzić "pruskiego ducha posłuszeństwa". Dziewczęta w ukryciu przedrzeźniają i naśmiewają się z nadętych nauczycielek i kiedy tylko mogą, łamią idiotyczne zasady. System nie poddaje się tak łatwo, posługując się takimi instrumentami jak cenzura korespondencji, podsłuchiwanie czy karanie dla przykładu. Można powiedzieć, że szkoła panny von Nordeck jest systemem totalitarnym w pigułce. Jego słabość i obłuda wychodzi na jaw podczas wizytacji, podczas której zarówno nauczycielki jak i uczennice zmuszone są zagrać w grę pozorów. 

Jeżeli chodzi o skandaliczną miłość pomiędzy kobietami, nie dochodzi ona do fazy erotycznej. Ze strony Manueli jest to młodzieńcze zauroczenie, nad którym dziewczyna nie potrafi zapanować. U panny von Bernburg mamy natomiast do czynienia z uczuciem matczynym prowadzącym raczej do utraty wychowawczego obiektywizmu niż jakichkolwiek ekscesów. Chociaż nie ma pewności i widz ma szerokie pole interpretacji. Grająca nauczycielkę Dorothea Wieck cały czas trzyma wysoko uniesioną gardę. Jej bohaterka ukrywa swe prawdziwe myśli pod maską uprzejmego, tajemniczego uśmiechu. Traci go tylko podczas słownych pojedynków z bezwzględną dyrektor von Nordeck w końcowej części filmu. Wyrazy uznania należą się odgrywającej tę ostatnią Emilii Undzie. Aktorka zdołała zbudować postać balansującą na granicy potworności i komizmu, nie zbaczając za bardzo ani w jedną, ani drugą stronę. Kontrowersyjny był za to wybór dwudziestokilkuletniej Herthy Thiele do roli czternastoletniej Manueli. Aktorka będąca w pełni rozwiniętą kobietą nieco wypacza obraz utraty niewinności przez Manuelę. Kiedy przymkniemy na to oko, otrzymujemy zniuansowaną, wiarygodną emocjonalnie kreację aktorską. Świetne są zwłaszcza sceny z odgrywanego przez dziewczęta przedstawienia szkolnego, które Manuela traktuje jako swego rodzaju prezent dla ukochanej nauczycielki.

Dziewczęta w mundurkach są interesującym przykładem kinowego nonkonformizmu. Wyłącznie żeńska obsada, kobieta na fotelu reżyserskim i odważna tematyka musiały w latach trzydziestych budzić zdumienie. Nic dziwnego, że film wywołał protesty i padł ofiarą cenzorskich nożyc. Z dzisiejszej perspektywy zbytnio nie szokuje, pozostaje natomiast dobrze opowiedzianą historią z ciekawie nakreślonymi bohaterkami. Wystawiam mu 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 14 grudnia 2018

Strona tytułowa/The Front Page (1931)

Film o pismakach polujących na newsy

Reżyseria: Lewis Milestone
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Pat O'Brien, Adolphe Menjou, Mary Brian, George E. Stone

W kulturze amerykańskiej przez długi czas (co najmniej od Afery Watergate do końca XX wieku) panował silnie ugruntowany mit dziennikarza jako bojownika o prawdę i kontrolera władzy. Skutkiem tego odszedł nieco w niepamięć dużo mniej pozytywny obraz środowiska dziennikarskiego jako grupy bezwzględnych hien polujących na sensacje i podsycających niezdrowe nastroje społeczne. Tego typu "żółte dziennikarstwo" kojarzone było przede wszystkim ze słynnym magnatem prasowym Williamem Randolphem Hearstem, który w latach międzywojennych był u szczytu swojej potęgi. Strona tytułowa nakręcona przez rozsławionego niedawnym sukcesem Na zachodzie bez zmian Lewisa Milestone'a przedstawia satyryczny portret dziennikarzy ukazanych jako żerujący na kontrowersjach, pozbawieni skrupułów manipulanci.

Film w przeważającej części rozgrywa się w biurze prasowym przylegającym do miejskiego sądu. Grupa reporterów oczekuje tu na planowaną egzekucję Earla Williamsa, anarchisty skazanego na śmierć za zabójstwo policjanta. Jednym z obecnych jest Hildy Johnson, ceniony dziennikarz, dla którego ma to być ostatnie zlecenie przed ślubem, przeprowadzką do Nowego Jorku i odejściem z zawodu. Jego naczelny Walter Burns robi wszystko co w jego mocy, żeby odwieść swojego najlepszego człowieka od błędnej decyzji. Nie wyłączając nieczystych zagrań. Tymczasem Williams, korzystając z nieostrożności biegłego, ucieka z celi śmierci i przypadkiem trafia do biura prasowego. Burns i Johnson postanawiają ukryć go w zamykanym biurku i tak pokierować sytuacją, żeby ich gazeta jako pierwsza opublikowała pełną historię o ucieczce i schwytaniu zbiega.

Powiem szczerze, że nie spodziewałem się tak zjadliwej i ostrej satyry. Strona tytułowa absolutnie nie patyczkuje się ze środowiskiem dziennikarskim, bardzo niepochlebnie portretując jego przedstawicieli. Dzielą się oni na leni biernie wyczekujących na tematy i celowo manipulujących faktami pod własne potrzeby oraz na hiperaktywnych maniaków, takich jak Burns i Johnson, którzy przejmują w swoje ręce ster wydarzeń, aby stworzyć jak najpoczytniejszą opowieść. Kiedy takie psy gończe ruszają w pogoń za faktami, nie liczy się nic - ani bliscy, ani pieniądze, ani dobro bohaterów artykułu. Najważniejszy jest materiał na pierwszą stronę. Sporo miejsca poświęcono naciskom politycznym - Williams jest niesłusznie oskarżony o komunistyczne sympatie, co miało wpływ na przebieg jego procesu. Sposób relacjonowania tych faktów jest oczywiście zależny od poglądów i powiązań samych reporterów. Jesteśmy także świadkami próby ucieczki z tego bagienka Hildy'ego Johnsona. Największą przeszkodą jest nie pozbawiony skrupułów szef, lecz adrenalina związana z nieustannym polowaniem na dobry materiał.

Film ma jedną słabość, które trochę utrudnia jego odbiór. Lista dialogowa jest niezwykle rozbudowana i wymaga od widza dużego skupienia. Nabuzowani adrenaliną bohaterowie wyrzucają z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, w dodatku ubierając wypowiedzi w rozliczne aluzje i metafory, z których część nawiązuje do zwyczajów i wydarzeń powszechnie znanych w latach trzydziestych, a dziś już niekoniecznie. W efekcie umyka wiele żartów i gierek słownych. Dużym atutem Strony tytułowej jest natomiast świetna praca kamery. 90% akcji rozgrywa się w jednym pomieszczeniu, jednak oko obiektywu niezwykle dynamicznie krąży pomiędzy postaciami, nadając ton ich wymianie słów, pokazując ich z rozmaitych perspektyw podkreślających wzajemne relacje. Znakomicie wspomaga to dialogi i zasługuje na duże uznanie. Aktorstwo jest solidne, chociaż żaden z odtwórców nie wzbudza szczególnego zachwytu. Jak zawsze na dobrym poziomie jest gra Adolphe Menjou w roli Burnsa, ale oglądałem już lepsze role w wykonaniu tego aktora.

Strona tytułowa to ciekawa i inteligentna satyra, której prawdopodobnie nie byłem w stanie docenić tak bardzo, jak na to zasługuje. Dotyczy to zwłaszcza dialogów, z których udało mi się wyłapać tylko część tego, co wartościowe. Duży plus dla Milestone'a za odwagę i niestępione ostrze satyry, wyrazy uznania za świetne zdjęcia. Film otrzymuje ode mnie mocne 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com