sobota, 9 lutego 2019

Uśmiech szczęścia/Smilin' Through (1932)

Film o dziedziczeniu winy

Reżyseria: Sidney Franklin
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 37 min.

Występują: Norma Shearer, Fredric March, Leslie Howard, O.P. Heggie, Ralph Forbes

Uśmiech szczęścia to film pełen sprzeczności. Oparty na pomysłowym rozwiązaniu fabularnym, skrywa tajemnicę, którą widz wspólnie z bohaterami rozwikłuje w trakcie pierwszej połowy filmu. W dodatku scenariusz daje duże pole do popisu trójce głównych aktorów, każdemu z nich przydzielając po dwie role. A jednak reżyserowi zabrakło odwagi, żeby na dobre uciec od melodramatycznych stereotypów, aktorzy zaś poszli po linii najmniejszego oporu, zdecydowanie nie dając z siebie wszystkiego. Efektem jest dziwaczna fuzja nowatorstwa i obskurnej wręcz pospolitości.

Na początku filmu poznajemy sir Johna Cartereta, mężczyznę w średnim wieku, który od wielu lat żyje w żałobie po śmierci swojej ukochanej Moonyeen. Mężczyzna nie szuka towarzystwa innych ludzi, ponieważ jest w stałym kontakcie z duchem zmarłej narzeczonej. Zmuszony jest jednak wziąć pod opiekę swoją osieroconą bratanicę Kathleen. Początkowo czyni to niechętnie, ale szybko udaje mu się pokochać dziewczynkę jak własną córkę. Kilkanaście lat później Kathleen wyrasta na kobietę uderzająco podobną do zmarłej Moonyeen. Pewnego dnia uwagę dziewczyny przyciąga przybyły z zagranicy młodzieniec Kenneth Wayne. Sir John od pierwszego spotkania traktuje przybysza ze skrajną niechęcią, co powoduje rozłam pomiędzy nim a przybraną córką. Kathleen i Kenneth dążą do wyjaśnienia zagadki, najprawdopodobniej związanej ze śmiercią narzeczonej Cartereta, która miała miejsce na długo przed narodzinami ich obojga.

Żeby nie zdradzać zbyt wiele z tajemnicy, napiszę tylko, że nie jest może zbyt zaskakująca, ale dobrze obmyślana i przekonująco przedstawiona. Świetnym, prekursorskim jak na lata trzydzieste pomysłem, było umieszczenie w środku filmu kilkunastominutowej retrospekcji, która szczegółowo przybliża wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat. Odtwórcy głównych ról wcielają się w tym fragmencie w inne postacie (z wyjątkiem Leslie Howarda, który gra po prostu młodszą wersję swojego bohatera). Rozwiązanie to zostaje przedstawione we właściwym momencie filmu, zanim widz zdąży się znużyć nadmiernym przeciąganiem tajemnicy. W retrospekcji zwraca również uwagę drobiazgowo przygotowana scenografia - kostiumy i wystój wnętrz dostosowano do realiów XIX-wiecznych. Pięknie zaaranżowano ogród. Zadbano nawet o umieszczenie w domu kilku sprzętów, które w głównej linii fabularnej pojawiają się jako graty lub antyki. To pieczołowite dopracowanie realizacyjne jest chyba najmocniejszą stroną Uśmiechu szczęścia.

Tym, co w filmie Sidneya Franklina nie wyszło, jest niestety aktorstwo. Norma Shearer i Fredric March wielokrotnie udowodnili, że potrafią grać. Niestety w Uśmiechu szczęścia nie zdołali pokonać klisz fabularnych, jakie stawia przed nimi scenariusz. Shearer, zwykle potrafiąca się wczuć w rolę, gra Kathleen z nieznośnym patosem. Jej bohaterka uwielbia skrajności, jej dewizą jest "wszystko albo nic". Ponieważ okazji do dramatyzowania ma mnóstwo, szybko robi się trudna do zniesienia. March jest w roli Kennetha mydłkowaty i raczej bezbarwny. Jest jeszcze Leslie Howard w potencjalnie najciekawszej roli Johna Catereta, którą kładzie całkowicie. Jego bohater, targany zadawnionymi urazami, tęsknotą i nienawiścią, wszystkie swoje gorzkie dialogi (a jest ich niemało) wypowiada z taką drętwotą, jakby tłumaczył, co danego dnia zjadł na obiad. Nawet kiedy rozmawia z duchem ukochanej. Aż przykro na to patrzeć. Cała główna filmowa trójka zachowuje się, jakby trafili do tego filmu za karę. Dziwi mnie to, bo scenariusz miał potencjał na ciekawe kreacje. Niestety twórcy poszli inną drogą. I jeszcze te wyświechtane stereotypy - nietłumaczenie swoich decyzji, kłótnie oparte na nieporozumieniach, zatajanie przed bliskimi prawdy "dla ich dobra". Wykorzystano je wszystkie bez zmrużenia oka. Znużyło mnie to okrutnie. Dlatego kiedy aktorzy w końcu dali coś z siebie w wyciskającym łzy finale filmu, moją reakcją było ziewnięcie. Za późno, za mało, nieprzekonująco.

Uśmiech szczęścia został nominowany do Oscara dla najlepszego filmu. Nie jest to zasłużona nominacja, chociaż film jest o niebo lepszy od zwycięskiej Kawalkady. Na duży plus zasługuje sposób rozwiązania filmowej zagadki, na jeszcze większy bliska ideałowi scenografia. Ale to wszystko za mało. Film nie zrealizował drzemiącego w nim potencjału. To ambitna porażka pozostawiająca po sobie uczucie niedosytu. A mogło być tak pięknie. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz