Film o szefie nocnego klubu i jego muzach
Reżyseria: Ewald Andre Dupont
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1h 49 min.
Występują: Jameson Thomas, Anna May Wong, Gilda Gray, King Hou Chang, Cyril Ritchard
Nocny Londyn lat 20. miał swój urok. Charakterystyczne piętrowe autobusy. Wszechobecne światła neonów. Ekskluzywne nocne kluby. Zajrzyjmy do jednego z nich, Piccadilly Circus. Wypełniona do ostatniego miejsca część restauracyjna, nad którą czuwają kelnerzy i szef sali. Jeden z klientów jest niezadowolony, dlatego poświęcają mu pełnię uwagi. Na zapleczu kuchnia pełna pracujących w pocie czoła kucharzy i nieco mniej estetyczna zmywalnia. Trochę dalej szatnie gwiazd, które mają wabić do lokalu klientów. Za chwilę występ duetu tancerzy - Mabel Greenfield i Victor Smiles przyciągają tłumy gości do restauracji i na parkiet. Ze swojego stałego miejsca na schodach wszystko obserwuje właściciel Valentine Wilmot. Jest uprzejmym ale stanowczym władcą tego królestwa.
Długą, kilkunastominutową sekwencją dokładnie przedstawiającą miejsce akcji i osoby dramatu rozpoczyna się brytyjski niemy melodramat Piccadilly. Jest to jedna z najlepszych sekwencji otwierających film, jakie było mi dane oglądać w mojej przygodzie z kinem niemym. Dynamicznie nakręcona, zaglądająca w przeróżne zakamarki lokalu, świetnie oddająca atmosferę i relacje panujące w klubie. Ale co dalej?
Film przybliża relacje pomiędzy ludźmi odgrywającymi najważniejsze role w funkcjonowaniu Piccadilly Circus. Wszystko zaczyna się od pary tancerzy. Victor Smiles postanawia wyjechać do Ameryki i szukać swojej szansy na Broadwayu. Mabel Greenfield szybko odkrywa, że była tylko uzupełnieniem dla swego parkietowego partnera. Po jego wyjeździe popularność Piccadilly zaczyna maleć i Wilmot zmuszony jest poszukiwać nowej gwiazdy. Odkrywa ją w młodej imigrantce z Chin, Shosho. Przypadkiem właśnie kazał ją zwolnić ze zmywalni, gdzie swoim tańcem odrywała pomywaczy od pracy. Nowa propozycja zostaje przez nią przyjęta nader chętnie. Wkrótce Shosho okazuje się kobietą zaradną, która potrafi nie tylko przyciągnąć spojrzenia publiczności, ale również zaskarbić sobie względy szefa. Budzi to chorobliwą zazdrość odsuniętej na drugi plan Mabel oraz wystawionego do wiatru Jima, chińskiego chłopaka Shosho. Powoli budowane napięcie prowadzi do konfrontacji w apartamencie azjatyckiej gwiazdy.
Fabularnie Piccadilly jest dość cynicznym melodramatem opowiadającym o miłosnym wielokącie. Żaden z jego uczestników nie budzi wielkiej sympatii. Bohaterowie to egoiści skupieni na własnych interesach i karierze. Shosho, niemal dosłownie wspinająca się z rynsztoka na szczyt, jest przebiegłą i spostrzegawczą kokietką celnie trafiającą w czułe punkty swojego szefa. Bardzo podobała mi się w tej subtelnej roli Anna May Wong. Valetnine Wilmot (Jameson Thomas dobry, lecz bez rewelacji) jest dystyngowanym dżentelmenem sprawnie zarządzającym swoim biznesem. Ma jednak słabość do profitów płynących z zajmowanej pozycji. Zwłaszcza do swoich tancerek. Związek angielskiego dżentelmena z Chinką musiał być w latach dwudziestych szalenie kontrowersyjny. Sceny pomiędzy nimi są nakręcone bardzo ostrożnie. Wszelkie intymne relacje tylko zasygnalizowano, nic nie zostało pokazane wprost. Odautorskim komentarzem reżysera na ten temat jest poboczna scena, w której czarnoskóry tancerz bierze do tańca białą kobietę, po czym oboje zostają wyproszeni z klubu za złamanie obowiązujących reguł obyczajowych. Z wątków pobocznych zwraca jeszcze uwagę jeden z pierwszych występów na kinowym ekranie Charlesa Laughtona w roli niezadowolonego klienta restauracji. Jeżeli ktoś zna skecze Monty Pythona o brudnym widelcu i miętowym listku, ma okazję zapoznać się z ich inspiracją.
Piccadilly byłoby dość miałką historią, gdyby nie oryginalny sposób jej opowiedzenia. O przebojowym otwarciu była już mowa. Równie dobre są dwuznaczne sceny pomiędzy Wilmotem a Shosho. Cenzura wyszła filmowi na dobre, pozwalając uniknąć przesadnego melodramatyzmu na rzecz bardziej naturalnie ukazanego romansu. Zwrócę jeszcze uwagę na jeden majstersztyk reżyserski. W pewnej scenie zamyślony Wilmot szkicuje na kartce portret Shosho, po czym usiłuje go niepostrzeżenie ukryć przed niespodziewanie przybyłą do jego gabinetu Mabel. Chinka obserwuje wszystko, ledwie zauważalnie się uśmiechając. Znakomity przykład posługiwania się przez reżysera metodą "show, don't tell". Na pochwałę zasługują także znakomite wizualizacje klubu Piccadilly Circus, trafny dobór rekwizytów klubowych oraz kostiumów. Także one uczestniczą w narracji. Na przykład zgrzebne stroje Shosho w miarę jej drogi na szczyt zostają zastąpione coraz bardziej wymyślnymi sukniami.
Piccadilly to ciekawy przykład brytyjskiego filmu niemego, różniącego się stylistyką i rozwiązaniami fabularnymi od kina amerykańskiego. Sama historia nie zasługuje tutaj an szczególne wyróżnienie, ale już sposób jej opowiedzenia to coś godnego zapamiętania. Konkluzja jest nietypowa i nie do końca dopasowana do wcześniejszego nastroju. Trudno powiedzieć coś więcej, nie zdradzając szczegółów, ale robi wrażenie, jakby została dopisana do scenariusza w wyniku jakichś tarć producenckich. Mimo wszystko wyniosłem z seansu jak najbardziej pozytywne wrażenia. Wystawiam zasłużone 7 gwiazdek.
Długą, kilkunastominutową sekwencją dokładnie przedstawiającą miejsce akcji i osoby dramatu rozpoczyna się brytyjski niemy melodramat Piccadilly. Jest to jedna z najlepszych sekwencji otwierających film, jakie było mi dane oglądać w mojej przygodzie z kinem niemym. Dynamicznie nakręcona, zaglądająca w przeróżne zakamarki lokalu, świetnie oddająca atmosferę i relacje panujące w klubie. Ale co dalej?
Film przybliża relacje pomiędzy ludźmi odgrywającymi najważniejsze role w funkcjonowaniu Piccadilly Circus. Wszystko zaczyna się od pary tancerzy. Victor Smiles postanawia wyjechać do Ameryki i szukać swojej szansy na Broadwayu. Mabel Greenfield szybko odkrywa, że była tylko uzupełnieniem dla swego parkietowego partnera. Po jego wyjeździe popularność Piccadilly zaczyna maleć i Wilmot zmuszony jest poszukiwać nowej gwiazdy. Odkrywa ją w młodej imigrantce z Chin, Shosho. Przypadkiem właśnie kazał ją zwolnić ze zmywalni, gdzie swoim tańcem odrywała pomywaczy od pracy. Nowa propozycja zostaje przez nią przyjęta nader chętnie. Wkrótce Shosho okazuje się kobietą zaradną, która potrafi nie tylko przyciągnąć spojrzenia publiczności, ale również zaskarbić sobie względy szefa. Budzi to chorobliwą zazdrość odsuniętej na drugi plan Mabel oraz wystawionego do wiatru Jima, chińskiego chłopaka Shosho. Powoli budowane napięcie prowadzi do konfrontacji w apartamencie azjatyckiej gwiazdy.
Fabularnie Piccadilly jest dość cynicznym melodramatem opowiadającym o miłosnym wielokącie. Żaden z jego uczestników nie budzi wielkiej sympatii. Bohaterowie to egoiści skupieni na własnych interesach i karierze. Shosho, niemal dosłownie wspinająca się z rynsztoka na szczyt, jest przebiegłą i spostrzegawczą kokietką celnie trafiającą w czułe punkty swojego szefa. Bardzo podobała mi się w tej subtelnej roli Anna May Wong. Valetnine Wilmot (Jameson Thomas dobry, lecz bez rewelacji) jest dystyngowanym dżentelmenem sprawnie zarządzającym swoim biznesem. Ma jednak słabość do profitów płynących z zajmowanej pozycji. Zwłaszcza do swoich tancerek. Związek angielskiego dżentelmena z Chinką musiał być w latach dwudziestych szalenie kontrowersyjny. Sceny pomiędzy nimi są nakręcone bardzo ostrożnie. Wszelkie intymne relacje tylko zasygnalizowano, nic nie zostało pokazane wprost. Odautorskim komentarzem reżysera na ten temat jest poboczna scena, w której czarnoskóry tancerz bierze do tańca białą kobietę, po czym oboje zostają wyproszeni z klubu za złamanie obowiązujących reguł obyczajowych. Z wątków pobocznych zwraca jeszcze uwagę jeden z pierwszych występów na kinowym ekranie Charlesa Laughtona w roli niezadowolonego klienta restauracji. Jeżeli ktoś zna skecze Monty Pythona o brudnym widelcu i miętowym listku, ma okazję zapoznać się z ich inspiracją.
Piccadilly byłoby dość miałką historią, gdyby nie oryginalny sposób jej opowiedzenia. O przebojowym otwarciu była już mowa. Równie dobre są dwuznaczne sceny pomiędzy Wilmotem a Shosho. Cenzura wyszła filmowi na dobre, pozwalając uniknąć przesadnego melodramatyzmu na rzecz bardziej naturalnie ukazanego romansu. Zwrócę jeszcze uwagę na jeden majstersztyk reżyserski. W pewnej scenie zamyślony Wilmot szkicuje na kartce portret Shosho, po czym usiłuje go niepostrzeżenie ukryć przed niespodziewanie przybyłą do jego gabinetu Mabel. Chinka obserwuje wszystko, ledwie zauważalnie się uśmiechając. Znakomity przykład posługiwania się przez reżysera metodą "show, don't tell". Na pochwałę zasługują także znakomite wizualizacje klubu Piccadilly Circus, trafny dobór rekwizytów klubowych oraz kostiumów. Także one uczestniczą w narracji. Na przykład zgrzebne stroje Shosho w miarę jej drogi na szczyt zostają zastąpione coraz bardziej wymyślnymi sukniami.
Piccadilly to ciekawy przykład brytyjskiego filmu niemego, różniącego się stylistyką i rozwiązaniami fabularnymi od kina amerykańskiego. Sama historia nie zasługuje tutaj an szczególne wyróżnienie, ale już sposób jej opowiedzenia to coś godnego zapamiętania. Konkluzja jest nietypowa i nie do końca dopasowana do wcześniejszego nastroju. Trudno powiedzieć coś więcej, nie zdradzając szczegółów, ale robi wrażenie, jakby została dopisana do scenariusza w wyniku jakichś tarć producenckich. Mimo wszystko wyniosłem z seansu jak najbardziej pozytywne wrażenia. Wystawiam zasłużone 7 gwiazdek.
źródło grafiki - www.imdb.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz