czwartek, 29 listopada 2018

Uśmiechnięty porucznik/The Smiling Lieutenant (1931)

Film o życiowych dylematach hedonisty

Reżyseria: Ernst Lubitsch
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 28 min.

Występują: Maurice Chevalier, Claudette Colbert, Miriam Hopkins, George Barbier

Jest taki typ twórców filmowych, którzy są niewrażliwi na panujące mody i konwencje. Na przestrzeni lat wytrwale trzymają się własnej niszy. Należy do nich Ernst Lubitsch, mistrz subtelnych komedii opowiadających o relacjach damsko-męskich. Lubitsch kręcił tego typu filmy jeszcze w latach dwudziestych. Z nadejściem ery dźwięku ochoczo wzbogacił swoje dzieła o piosenki, ale sardoniczny humor oraz inteligentne podejście do problemów miłosnych pozostały niezmienione. Sztandarowym przykładem stylu Lubitscha jest Uśmiechnięty porucznik - film zaczynający się jak nieco żenująca komedia romantyczna, przy zakończeniu natomiast bardzo pozytywnie zaskakujący.

Akcja rozpoczyna się w Wiedniu za czasów cesarza Franciszka Józefa. Tutaj rezyduje porucznik armii cesarskiej Nikolaus von Preyn. Wojskowy tylko z nazwy, większość czasu spędza na uganianiu się za kobietami. Jego najnowszą miłością jest Franzi, liderka kobiecej orkiestry i zarazem dziarska dziewczyna lubiąca cieszyć się życiem. Sytuacja porucznika komplikuje się wskutek pewnego zajścia. Podczas parady na cześć Adolfa XV, goszczącego w Wiedniu władcy sąsiedniego księstewka, mrugnięcie Nikolausa do stojącej w tłumie kochanki zostaje mylnie wzięte za skierowane do księżniczki Anny, córki rzeczonego władcy. Chcąc wybrnąć z sytuacji z honorem, porucznik prawi zakompleksionej dziewczynie komplementy. W efekcie rozkochuje ją w sobie i otrzymuje propozycję nie do odrzucenia - porzucić wygodne życie dekownika i wejść do rodziny książęcej. Problem w tym, że Nikolaus jest zdecydowanie bardziej zainteresowany ułożeniem sobie życia z Franzi.

Uśmiechnięty porucznik wyróżnia się wyraziście naszkicowanymi portretami charakterologicznymi bohaterek. Rzadko się w tamtych czasach zdarzało, żeby postacie kobiece nadawały ton fabule i ciągnęły akcję do przodu. Tymczasem w Poruczniku to Franzi i Anna są najważniejsze. Pierwsza jest już doświadczona życiowo i nie są jej obce "randki ze śniadaniem". Druga to trzymana pod kloszem księżniczka, która jeszcze nie odkryła swej kobiecości. Dla takiego hedonisty i konesera niewieścich wdzięków jak Nikolaus zdecydowanie atrakcyjniejsza jest Franzi, jednak los robi wszystko, żeby skończył w ramionach Anny. Rywalizacja między kobietami przez długi czas rozgrywana jest na odległość. Dopiero pod koniec filmu dwie bohaterki stają twarzą w twarz. Ich konfrontacja przybiera zaskakujący obrót i jest drugą najlepszą sceną w filmie. Zaraz po kapitalnej scenie końcowej, którą po prostu trzeba zobaczyć. Szczegóły pominę, nie chcąc odbierać potencjalnym widzom przyjemności.

Lubitsch wplótł w film sporo subtelnego humoru, w tym wiele dowcipnych i uszczypliwych dialogów. Przykładem niech będą błyskotliwe przekomarzanki Nikolausa z księciem Adolfem na temat czci jego córki lub umizgi tego pierwszego do Franzi wykorzystujące tonację muzyczną. Porucznik obficie korzysta z oprawy dźwiękowej. Często pojawia się charakterystyczny leitmotiv symbolizujący uczucie, którym darzy Nikolaus swoje sympatie. Ponadto bohaterowie od czasu do czasu śpiewają, radząc sobie nieźle, chociaż w stylu mocno kabaretowym. Jeżeli chodzi o grę aktorską, najbardziej wyróżnia się Miriam Hopkins jako zahukana lecz pełna wewnętrznego żaru Anna. Claudette Colbert w roli Franzi nie pozostaje daleko w tyle. Grany przez Maurice'a Chevaliera Nikolaus to postać, która może irytować swoim niekiedy nazbyt natarczywym uśmiechem oraz postawą pewnego siebie lenia i kobieciarza. Ale ma w sobie tyle charyzmy, że w końcu go polubiłem, w szczególności za autoironię.

Uśmiechnięty porucznik to film niepozorny, który powoli rozkręca się w znakomitą opowieść. Nieprzypadkowo najlepsze sceny filmu są na jego końcu, będąc nagrodą dla cierpliwych widzów. Ale trzeba mieć tę cierpliwość i odrobinę zaufania do reżysera, gdyż początek nie jest szczególnie obiecujący. Moim zdaniem zdecydowanie warto dać Uśmiechniętemu porucznikowi szansę. Wystawiam mu 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 27 listopada 2018

Mały Cezar/Little Caesar (1931)

Film o małym faceciku z wielkimi ambicjami

Reżyseria: Mervyn LeRoy
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 18 min.

Występują: Edward G. Robinson, Douglas Fairbanks Jr., Stanley Fields

Dwóch przyjaciół przybywa z prowincji do Chicago. Ścigają amerykański sen. Jeden marzy o zostaniu sławnym tancerzem, drugi wolałby dyktować innym, jak mają tańczyć. Pytanie brzmi, czy obaj znajdą w sobie dość determinacji, by zrealizować swoje marzenia? Mały Cezar jest jedną z pierwszych opowieści filmowych o karierze przestępcy przebywającego drogę od nędznego opryszka po bossa trzęsącego całym miastem.

Gdy Rico Bandello przyjeżdża do Chicago, jego jedynym dobytkiem jest samochód i pistolet. Zadziorna postawa nowicjusza robi wrażenie na Samie Vettorim, przywódcy małego gangu rabusiów. Odważny i zdeterminowany Rico szybko staje się filarem grupy, zdobywając sobie przydomek "Mały Cezar". Jego ambicje sięgają jednak wyżej. Chce brać udział w planowaniu skoków - zajęciu dotychczas zarezerwowanym dla bossa. W końcu dochodzi do pokojowego przejęcia władzy. Autorytet Małego Cezara jest wśród kolegów tak duży, że kiedy rzuca wyzwanie Vitellemu, nikt nie staje po stronie dotychczasowego szefa. Nowy król wspaniałomyślnie pozwala poprzednikowi pozostać u swego boku. Wobec wszystkich innych nie ma zamiaru być tak łaskawy - chce rzucić wyzwanie zarówno władzom, jak i innym grupom przestępczym. Aby utrzymać się na szczycie, Mały Cezar musi być w tej bezlitosnej walce gotowy na każde poświęcenie.

Filmy, których protagonista byłby do szczętu zepsutym, bezwzględnym złoczyńcą należały jak dotąd do rzadkości. Tytułowy bohater Małego Cezara wyróżnia się nie tylko bezkompromisowością, ale również odwagą i determinacją w dążeniu do celu. Jego kariera jest niczym odbita w krzywym zwierciadle droga od pucybuta do milionera. Rico jest o tyle ciekawą postacią, że ma swoje zasady. Zachowuje (chociaż na swoich warunkach) lojalność wobec kolegów z gangu. Broni i dogląda swojego przyjaciela Joego, jednocześnie nie pozwalając mu odciąć się od powiązań z gangiem. Prowadzi ascetyczny tryb życia, unikając pokus takich jak alkohol czy kobiety. Jego słabością jest chciwość i potrzeba uznania, którą zdaje się rekompensować sobie niski wzrost i niezbyt atrakcyjny wygląd. Edward G. Robinson stworzył doprawdy oryginalną kreację, która, choć nieprzyjemna w odbiorze, pozostaje na długo w pamięci. Grający jego przyjaciela-tancerza Douglas Fairbanks Junior, choć wymieniany jako współgwiazda, pozostaje zdecydowanie na drugim planie.

Mały Cezar to również ciekawy portret przestępczego światka Chicago. W Wietrznym Mieście każdy szef ma swoich szefów, strefy wpływów są ściśle podzielone i nie łamie się obowiązujących zasad. Gangsterzy chodzą w prochowcach i kapeluszach, palą cygara i ostrzeliwują się przy pomocy charakterystycznych pistoletów maszynowych. Chociaż ich styl życia ma swój urok, ma również swoją cenę. Film jest daleki od zachwytów gangsterskim blichtrem. Kariera Małego Cezara ma swoje godne zakończenie, które stawia widza przed przewrotnym pytaniem: czy pozostałby na szczycie ten, kto poświeciłby w tym celu dokładnie wszystko? Bedą na nie odpowiadać całe pokolenia reżyserów kina gangsterskiego.

Mały Cezar jest klimatycznym filmem kryminalnym ze znakomitą rolą główną. Edward G. Robinson całkowicie dominuje na ekranie, co jest zarazem największą zaletą i wadą tego filmu. Osobowość Rico Bandellego jest tak przytłaczająca, że nie bardzo daje szansę na zabłyśnięcie osobom ze swego otoczenia. Wszystko musi należeć do niego, również pełna uwaga widza. Szkoda, że reszta trochę odstaje. Ale i tak jest dobrze. Mały Cezar otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 26 listopada 2018

Bezdomni/Putiowka w żizń (1931)

Film o resocjalizacji trudnej młodzieży

Reżyseria: Nikołaj Ekk
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1 h 46 min.

Występują: Nikołaj Batałow, Tsifan Kyriya, Michaił Dżagofarow, Michaił Żarow

Bezprizorni to radzieckie określenie dzieci ulicy - grupy, która we wczesnych latach komunizmu bardzo licznie występowała w rosyjskich miastach. Były to sieroty wojenne, uciekinierzy z domów poprawczych lub po prostu dzieci patologicznych rodziców, które wolały ulicę od ojcowskiego pasa. Wielu z nich parało się drobnymi kradzieżami, rozbojami i innymi przestępstwami. Bezprizorni byli tak liczni, że bolszewicy postawili sobie za cel okiełznanie tej grupy i włączenie jej na powrót do socjalistycznego społeczeństwa. Film Bezdomni, będący pierwszą radziecką dźwiękówką, opowiada o wyidealizowanym przykładzie takiej resocjalizacji.

W pierwszych scenach filmu poznajemy gang moskiewskich bezprizornych - odzianych w łachy, brudnych ulicznych opryszków dopuszczających się rozmaitych przestępstw. Głową szajki jest dorosły Fomka Żigan, który żyje w dostatku, czerpiąc zyski z handlu kradzionym przez wyrostków towarem. Pewnego dnia jego banda pada ofiarą łapanki urządzonej przez milicjantów. Chłopcy trafiają przed specjalną komisję szukającą rozwiązania problemu ich bezdomności. Grupa zostaje oddana pod opiekę pomysłowemu wychowawcy Nikołajowi Sergiejewowi, który zamierza poddać ich autorskiemu programowi resocjalizacji. Mianowicie bezprizorni będą przebudowywać znacjonalizowany syberyjski monastyr na piękny kołchoz. Fomka Żigan nie zamierza jednak tak łatwo pozwolić na odebranie mu jego źródła dochodu.

Bezdomni są filmem dość kontrowersyjnym. Propagandowy, lukrowany portret sowieckich władz walczących o przywrócenie trudnej młodzieży społeczeństwu jest kłamliwy. W rzeczywistości zdecydowaną większość bezprizornych resocjalizowano w łagrach, stosując drakońską dyscyplinę. O skali zakłamania świadczy choćby dedykacja filmu "wielkiemu przyjacielowi młodzieży" Feliksowi Dzierżyńskiemu. Z drugiej jednak strony przedstawione w filmie metody resocjalizacji są rzeczywiście sensowne i zdaje się, że również dziś należą do najskuteczniejszych. Dobrowolność, socjalizacja poprzez pracę, partnerskie relacje z wychowawcą, działanie na rzecz wspólnego celu - można by tylko przyklasnąć. No, może trochę mniej entuzjastycznie, kiedy nastoletnie chłopaki wypędzają dziewczyny podrzucone im przez Fomkę na pokuszenie. W tak silnego ducha pracy trudno uwierzyć. Ale nie wszystko jest takie różowe. Zdarzają się w komunie ponure zdarzenia, jak kradzież sztućców z kantyny czy krótkotrwały bunt. Wszystko to jednak tylko przeszkody na drodze do lepszej przyszłości. Nikołaj Ekk przekonująco przedstawił bezprizornych jako ludzi zasługujących na drugą szansę i na szacunek. 

Ciekawa opowieść polana jest gęstym sosem propagandy wychwalającej państwowe służby. W myśl marksistowskiego dogmatu, że byt określa świadomość, kolektywna praca połączona z dobrotliwym nadzorem ma być lekiem na całe zło. Takiemu rozwiązaniu przeciwstawiają się tylko chciwi burżuje, niedobitki kapitalizmu. Tymczasem kolektyw zajęty jest cywilizowaniem dzikiej Syberii poprzez budowę linii kolejowej. Do czegoś pożytecznego przyda się także majątek odebrany Cerkwi. Wszystko zgodnie z ówczesną linią Partii. Bezdomni są filmem głęboko humanistycznym zarówno w dobrym jak i złym tego słowa znaczeniu. Przedstawiony w nim wyidealizowany świat tak naprawdę na szerszą skalę nie zaistniał.

Od strony realizacyjnej w Bezdomnych na uwagę zasługuje specjalność kina radzieckiego - dynamiczny montaż wykorzystujący częste zbliżenia na twarze bohaterów. Obsada złożona jest w dużej mierze z naturszczyków o prostych, chłopskich rysach. Rolę wychowawcy odgrywa aktorski weteran Nikołaj Batałow. Stworzył on przekonywującą kreację człowieka, który próbuje być dla podopiecznych raczej starszym bratem niż przełożonym. Wśród bezprizornych najbardziej charakterystyczny jest noszący azjatyckie rysy Mustafa (Tsifan Kyriya), wesoły złodziejaszek i jeden z największych entuzjastów budowy kołchozu. Film wyróżnia się także oryginalną scenografią. Kręcono go na ulicach Moskwy oraz w plenerach obejmujących prawdziwą komunę robotniczą (imienia Gienricha Jagody, jednego z najkrwawszych katów radzieckiej bezpieki) oraz wywłaszczony Monastyr Zwiastowania w Sarapulu.

Bezdomni są filmem kontrowersyjnym, który wzbudził we mnie zdecydowanie więcej odczuć pozytywnych niż negatywnych. O ile w kontekście historii Związku Radzieckiego jawi się jako kłamliwy obrazek propagandowy, bezspornie zawiera w sobie wartości o charakterze uniwersalnym. Gdyby tylko nie ta dedykacja dla Dzierżyńskiego... Ale nawet pomimo niej film otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek. Parafrazując Bułhakowa, diabeł wiecznie pragnąc zła, czasem czyni dobro.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 25 listopada 2018

Trader Horn (1931)

Film o safari

Reżyseria: W.S. Van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h

Występują: Harry Carey, Duncan Renaldo, Edwina Booth, Mutia Omoolu

Dzika Afryka ze swoim egzotycznym powabem, groźnymi zwierzętami i plemionami barbarzyńców stanowiła dla filmowców niezwykle kuszący materiał. Tylko kwestią czasu było odczarowanie jej dla amerykańskiej Fabryki Snów. Jako jeden z pierwszych dokonał tego W.S. Van Dyke, kręcąc Tradera Horna, obraz oparty na autobiografii podróżnika i kupca, który kilka dekad wcześniej przemierzył Czarny Kontynent wzdłuż i wszerz. Co ciekawe, zdjęcia postanowiono nakręcić w całości w afrykańskich plenerach. Jeżeli plansze tekstowe mówią prawdę, filmowcy poszukujący odpowiednich planów zdjęciowych przemierzyli długą trasę od Związku Południowej Afryki aż do Sudanu. Odważna ta decyzja pozwoliła umieścić w filmie wiele niesamowitych ujęć, ale zarazem naraziła ekipę filmową na wiele niewygód i niebezpieczeństw. Rzekomo kilka osób z personelu pomocniczego padło ofiarą dzikich zwierząt. Nie ulega natomiast wątpliwości, iż część ekipy zapadła na malarię. Aktorka Edwina Booth przypłaciła to nawet przewlekłymi powikłaniami, które zmusiły ją do zakończenia kariery. Mimo tych przeszkód zdjęcia ukończono, w studiach w USA dograno dźwięk i Trader Horn doczekał się premiery. Co otrzymaliśmy w efekcie?

Prawdę powiedziawszy, fabuła filmu ma postać raczej szczątkową. Podróżnik Trader Horn i jego kompan Peru podróżują przez Afrykę w asyście czarnoskórego tłumacza i grupy tragarzy. Początkowo ich podróż odbywa się z nurtem jednej z rzek, a celem jest skupowanie od tubylców kości słoniowej. W jednej z osad Horn i Peru napotykają misjonarkę, która opowiada im o swojej córce porwanej wiele lat temu przez dzikie plemię. Wkrótce los krzyżuje drogi podróżników i zaginionej dziewczyny, która została wychowana przez tubylców jako bogini. Horn i Peru postanawiają ją "uwolnić" i "przywrócić cywilizacji".

Fabuła Tradera Horna nosi znamię czasów, kiedy Europejczycy próbowali cywilizować Afrykę poprzez narzucenie tam własnej kultury. Pomysł porwania dziewczyny, która we wszystkim prócz koloru skóry stała się Afrykanką, z dzisiejszej perspektywy wydaje się karkołomny i skazany na porażkę. Oczywiście twórcy Horna przekonują nas, że jest inaczej i wszyscy mogą żyć długo i szczęśliwie. Nie pozostaje nic innego, jak wzruszyć ramionami i na potrzeby seansu przyjąć ten optymistyczny paradygmat. Na szczęście film nie zawiera zbyt wielu rasistowskich akcentów. Pojawiający się w nim Czarni reprezentują dość różnorodne kultury i sposoby bycia. Są oczywiście tacy, którzy Białych krzyżują głową w dół i składają w ofierze, ale inni są pokojowo nastawieni, honorowi i odważni. Trudno mi powiedzieć, na ile zaprezentowane stroje i obyczaje odpowiadają stanowi faktycznemu, aczkolwiek filmowi Masajowie zgodnie z prawdą żywią się krwią swego bydła, a Pigmeje są mistrzami kamuflażu.

Ważniejszym niż życie afrykańskich tubylców elementem Tradera Horna są zdjęcia z życia tamtejszej przyrody. Film zawiera niesamowicie różnorodne krajobrazy rzek, sawanny, buszu i dżungli. Zaprezentowano także dziesiątki gatunków fauny Czarnego Lądu, wiele z nich w bezpośredniej interakcji z aktorami. Czego tu nie ma. Głodne krokodyle łypiące na przepływającą łódź. Lwy polujące na antylopy i podróżników. Szarżujący nosorożec. Pasące się słonie, hipopotamy i bawoły. Zabrakło chyba tylko małp. Zwierzętom poświęcono tak wiele miejsca, że można Tradera Horna uznać za fabularyzowany film przyrodniczy. Szczególnie że jakość zdjęć i kreatywność ujęć jest bardzo wysoka. Ma to również swoją mroczną stronę. Wedle anegdot filmowcy używali rozmaitych sposobów, by skłonić dzikie zwierzęta do pożądanych zachowań, łącznie z głodzeniem. W dodatku wiele z nich ginie z rąk bohaterów filmu, co również nie było symulowane. Należy pamiętać, że w czasach, gdy film powstawał, walka z drapieżną fauną uważana była za działanie pożyteczne, a świadomość ekologiczna miała się wykształcić dopiero za wiele lat. Dlatego też skala przemocy wobec zwierząt może być dla współczesnego widza szokująca. 

Jakie zatem wrażenie zrobił na mnie pierwszy film nakręcony w afrykańskich plenerach? Jako opowieść raczej kiepskie, gdyż fabuła jest rozwleczona i mało porywająca. Dużo ciekawszy jest Trader Horn jako paradokument o afrykańskiej przyrodzie i żywym jeszcze pionierskim duchu Europejczyków. Zabiera nas w świat, który obecnie dobiega burzliwego końca, a wówczas miał jeszcze swój romantyczny urok. Ciekawie było do niego zajrzeć. Trader Horn otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 24 listopada 2018

Wielkomiejskie ulice/City Streets (1931)

Film o ludziach żyjących chwilą

Reżyseria: Rouben Mamoulian
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 21 min.

Występują: Gary Cooper, Sylvia Sidney, Paul Lukas, Guy Kibbee

Nowojorskie gangi z ery prohibicji kojarzą się z produkcją bimbru, facetami ubranymi w ekstrawaganckie garnitury i wystawnym stylem życia. Pieniądze były zdobywane w paskudny sposób, ale wydawano je z klasą. Poza tym obowiązywał gangsterski kodeks honorowy - nie donosi się na kolegów, nie tyka się ich kobiet. Oczywiście zasady były po to, żeby je łamać. Tylko w ten sposób można było dotrzeć na sam szczyt. Rouben Mamoulian zabiera nas na wycieczkę po tym bezwzględnym świecie w swoim filmie zatytułowanym Wielkomiejskie ulice.

Centralną postacią filmu jest Nan Cooley, przyzwyczajona do luksusów córka wysoko postawionego gangstera Popa Cooleya. Chłopakiem Nan jest Dzieciak, pracownik strzelnicy i mistrz rewolweru. Mimo nacisków dziewczyny Dzieciak chce żyć uczciwie i nie jest zainteresowany wstąpieniem do gangu. Pewnego dnia w ramach gangsterskich porachunków Pop zabija jednego ze swych rywali i podrzuca pistolet córce. Lojalna Nan zachowuje zmowę milczenia i trafia za kratki. To wydarzenie skłania Dzieciaka do wejścia w przestępczy biznes z ukrytym zamiarem rozwalenia go od środka.

Wielkomiejskie ulice są przykładem wczesnego filmu gangsterskiego borykającego się z problemami fabularnymi. Scenariusz grzeszy nieco naiwnością. Filmowe postacie za wyjątkiem Nan i Dzieciaka są nakreślone bardzo topornie i zdają się podejmować kolejne działania tylko w celu popchnięcia fabuły do przodu, a nie dlatego, że wynika tak z ich charakterystyki. Na przykład jeden z bossów podejrzewa ochroniarza o wrogie zamiary i odbiera mu broń, ale oddaje ją natychmiast po zapewnieniu tamtego, że "przecież jesteśmy przyjaciółmi". Inny mafiozo wydaje rozkazy egzekucji wspólników. Także aktorstwo jest co najwyżej przeciętne. Szczudlasty Gary Cooper jest sztywny, jakby kij połknął, a Sylvia Sidney, która odgrywa postać dającą fantastyczne wręcz możliwości, zupełnie bezbarwna. Wady te są znaczące i mocno obniżają satysfakcję z seansu. Na szczęście przynajmniej częściowo rekompensują je zalety.

Największym plusem filmu są przebłyski reżyserskiego talentu Roubena Mamouliana. Klimatyczne są zwłaszcza sceny początkowe. W świat gangsterskich porachunków wprowadza nas sekwencja w kontrolowanej przez mafię gorzelni. Jeden z opryszków w charakterystycznym kapeluszu naraża się swoim kolegom. Po chwili oglądamy ów kapelusz pływający sobie w kadzi. Nie ma człowieka, nie ma problemu. Równie dobre jet wprowadzenie postaci Nan - dziewczyny palącej cygara i jeżdżącej podprowadzonym ojcu samochodem - jak na tamte czasy widok co najmniej nietypowy. Trzecią sceną otwierającą są popisy Dzieciaka na strzelnicy, również przedstawione w efektowny sposób. W dalszej części filmu Mamoulian stara się nieustannie trzymać widza w napięciu. Nie zawsze z dobrym skutkiem, z uwagi na wymienione wcześniej słabości scenariuszowe. Egzaminu nie zdaje szczególnie finałowa scena dramatycznej jazdy samochodem po górskiej drodze, z dzisiejszej perspektywy kiepsko zmontowana i przesadzona. Mimo to widać, że reżyser ma potencjał, który mógłby rozkwitnąć przy lepszym materiale wejściowym.

Drugą zaletą Wielkomiejskich ulic jest zręczne wprowadzenie klimatu gangsterskiego blichtru i hedonizmu podszytego nieufnością. Piękne samochody, drogie cygara, ekskluzywne przyjęcia. Obraz umiejętnie wtajemnicza widza w bezlitosny świat mafii, w którym należało korzystać z życia, gdyż każda chwila mogła być tą ostatnią. Nie jest to może pionier tego typu motywów, ale mimo wszystko jeden z prekursorów gatunku, który w różnych odmianach funkcjonuje w kinie do dziś. 

Mam pewien problem z oceną Wielkomiejskich ulic. Po bardzo dobrym początku film trochę mnie zawiódł, przede wszystkim płyciznami fabularnymi. Szkoda, że nie popracowano bardziej nad scenariuszem. Mimo wszystko nie sposób zupełnie zignorować tego, co w nim dobre. Wysiłki Roubena Mamouliana oceniam na 6 gwiazdek. Tylko dla zainteresowanych epoką.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 21 listopada 2018

Morderca/M (1931)

Film o dualizmach

Reżyseria: Fritz Lang
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1 h 48 min.

Występują: Peter Lorre, Otto Wernicke, Gustaf Gründgens

Fritz Lang zdążył nas już przyzwyczaić do tego, że jego filmy wyprzedzają swoją epokę. Takie dzieła jak Nibelungi czy Metropolis położyły fundamenty pod całe gatunki filmowe. Nakręcony w roku 1931 Morderca nie jest może aż tak przełomowy. Pierwsze thrillery kręcili już wcześniej Alfred Hitchcock czy Josef von Sternberg. A jednak i tym razem Lang nie zawiódł, tworząc dzieło jedyne w swoim rodzaju. Innowacji wprowadzonych przez ten obraz jest tyle, że trudno ocenić, która z nich jest najistotniejsza.

Film rozgrywa się w ogarniętym paranoicznym strachem Berlinie. W mieście grasuje tajemniczy morderca dzieci. Kolejne ofiary znikają i są znajdywane w strasznym stanie. Policja jest bezradna. Mimo wielkiej liczby funkcjonariuszy oddelegowanych do polowania na zabójcę i drobiazgowo prowadzonego śledztwa, sprawca pozostaje nieuchwytny. Czarę goryczy przepełnia przesłany przez mordercę do gazety kpiący list. Odpowiedzią władz jest wprowadzenie drakońskich kontroli i przeszukań u wszystkich mieszkańców mających na bakier z prawem. W końcu własną obławę na mordercę rozpoczynają zmęczeni ciągłymi szykanami członkowie miejskiego półświatka. Mają zamiar dopaść i rozprawić się z nim po swojemu.

Przegląd ciekawych rozwiązań zastosowanych w Mordercy rozpocznijmy od scenariusza. Film dwukrotnie w trakcie seansu zmienia formułę opowieści. Początkowo jest kryminałem przybliżającym w drobiazgowy sposób prowadzone śledztwo. Lang i scenarzystka Thea Von Harbou nie szczędzą nam jego szczegółów, przybliżając trudności stojące przed policją, paranoiczne nastroje wśród mieszkańców oraz dywagacje na temat natury mordercy. Jedynie detale zbrodni pozostają w sferze ogólników, pozostawiając pole do popisu wyobraźni widza. Drugi akt filmu to klasyczny thriller, w którym podejrzany usiłuje uciec przed obławą przestępców. Z jednej strony możemy podziwiać metodyczną organizację polowania, z drugiej mamy osaczonego niczym zwierzę w pułapce człowieka, dla którego pomimo jego ohydnych czynów trudno nie poczuć pewnego rodzaju współczucia. Wszystko wieńczy rozdział trzeci będący czymś w rodzaju próby osądu osoby i czynów domniemanego sprawcy. Abstrahując od samej treści, tego rodzaju zwroty stylistyczne są bardzo interesującym i rzadko spotykanym rozwiązaniem, zrealizowanym w Mordercy wyjątkowo udanie.

Jeżeli chodzi o treść, twórcy stawiają kilka odważnych pytań. Przede wszystkim o naturę winy i kary, która ma spotkać mordercę - człowieka najpewniej chorego psychicznie. Lang i Von Harbou nie boją się poruszyć aktualnego i dziś dylematu, czy kara ma być przede wszystkim formą zemsty, czy też pełnić funkcję prewencyjną? O resocjalizacji naturalnie nie ma mowy, mamy wszak do czynienia z kimś nieodwracalne zaburzonym. W cieniu tego dylematu kryje się jednak inny. Siły państwowe sportretowane w filmie zawodzą, zmuszając przestępców do wzięcia sprawiedliwości w swoje ręce. Opryszki mają swój honor i wyrażają chęć odcięcia się od moralnego potwora i przywrócenia ładu społecznego. Czyżby był to dowód na indolencję państwa i argument za oddaniem pola prywatnej inicjatywie? W dzisiejszych czasach taka postawa budzi skojarzenia z obywatelskością lub ewentualnie libertarianizmem, jednak w latach trzydziestych, kiedy po ulicach biegały rozmaite paramilitarne bojówki, miała ona dużo mroczniejszy wymiar. Sprawiedliwość ludowa mogła przybierać bardzo radykalne oblicze. Film nie daje gotowej odpowiedzi na te wątpliwości, a nadchodzący rozpad duetu Lang-Von Harbou (on wyemigruje z Niemiec, ona wstąpi na służbę nazizmu) świadczy o tym, że sami twórcy mieli nierozstrzygalne wątpliwości.

Obok nowinek fabularnych, Lang i jego zespół proponują także interesujące rozwiązania realizacyjne. Najważniejszym jest odważne wykorzystanie dźwięku. Narracja w dużym stopniu korzysta z odgłosów otoczenia, w tym z filmowego leitmotivu - melodyjki wygwizdywanej mimowolnie przez mordercę. Równie ważną rolę pełni zapadająca w istotnych momentach cisza, która zwiastuje nadchodzące ważne wydarzenie. Oba te instrumenty będą z powodzeniem naśladowane przez całe pokolenia twórców. Znakomite są również zdjęcia nadzorowane przez niezrównanego Fritza Arno Wagnera. Kamera przybliża historię mordercy przy wykorzystaniu niepozornych rekwizytów, takich jak szybujący na wietrze balonik czy słup ogłoszeniowy, na którym widać cień skradającego się zabójcy. Mistrzostwem filmowego suspensu są natomiast sceny w opuszczonym biurowcu, w którym podejrzany desperacko usiłuje ukryć się przed poszukującą go ekipą opryszków. 

Spośród kreacji aktorskich w Mordercy wyróżniają się dwie role. Pierwszą jest tytułowy zbrodniarz grany przez nieznanego wcześniej Petera Lorre. Jest to postać wyraźnie zwichrowana, świadoma własnej odmienności i dysponująca piekielnym wręcz sprytem. A jednak najbardziej pamiętne ujęcia pokazują złowrogiego mordercę jako człowieka śmiertelnie przerażonego, nadając mu tym samym dwoistą naturę kata i ofiary. Oto kolejny nowatorski element filmu. Odwrócenie ról następuje niemal niezauważalnie i jest całkowicie naturalne, wskazując na niejednoznaczność naszej percepcji. Wszystko to prowadzi do wielowymiarowego finału filmu, w którym ów "antyzłoczyńca" zostaje poddany swoistej lustracji, prezentując się jako niewolnik własnych popędów. Czy jest tak naprawdę, do końca nie wiadomo, w końcu jest to jego punkt widzenia. Peter Lorre zdecydowanie stanął na wysokości zadania. Jego kreacja pozostanie na długo w mej pamięci. Drugą wyróżniającą się postacią jest odtwarzany przez Gustafa Gründgensa "Der Schränker" - charyzmatyczny przywódca organizacji przestępczej i koordynator polowania. Oprócz niezwykle sprawnego zarządzania postać ta demonstruje talenty przywódcze. Rzadkie połączenie cech wodza i menadżera czynią z niego doprawdy imponującą osobistość. Dzięki dobrej grze aktorskiej w pełni wiarygodną.

Morderca jest kolejnym znaczącym elementem filmografii Fritza Langa. Niezwykły talent tego reżysera, wspomagany przez takich współpracowników jak Thea Von Harbou i Fritz Arno Wagner, pozwolił stworzyć film nietuzinkowy, tym razem nie prekursorski lecz niepowtarzalny. Stawiane przez Mordercę pytania otrzymują kilka propozycji odpowiedzi. Można sobie wybrać w zależności od własnych przekonań. A przynajmniej tę sprawę przemyśleć. Pewne jest jedno. Żaden szanujący się kinoman nie powinien przejść obok Mordercy obojętnie. Ja oceniam go na maksymalne w mojej skali 10 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 19 listopada 2018

Street Scene (1931)

Film o mieszkańcach pewnej kamienicy

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 18 min.

Występują: Sylvia Sidney, Estelle Taylor, William Collier Jr., David Landau, Beulah Bondi

Życie w nowojorskiej kamienicy każdego dnia toczy się podobnie. Jedni mieszkańcy wychodzą do pracy, inni wracają z nocnych hulanek. Socjalistyczny myśliciel spędza całe dnie, rozważając swoje idee, podczas gdy jego córka haruje w pocie czoła jako przedszkolanka. Gospodynie domowe gotują obiady dla swoich grubo ciosanych mężów, skrycie marząc o innej, delikatniejszej miłości. Młode małżeństwo oczekuje narodzin swego pierwszego dziecka, gdy tymczasem dorastająca dziewczyna zaczyna się zastanawiać nad wyprowadzką z rodzinnego domu. Wszyscy ci ludzie mijają się codziennie na schodach prowadzących do budynku, nieraz spędzając tam czas na pogawędkach. Oto bohaterowie Street Scene - zwykli ludzie przeżywający swoje zupełnie zwyczajne życie.

Jeden z mniej znanych filmów Kinga Vidora przedstawia historię jednego dnia z życia mieszkańców wspomnianej kamienicy. Historie bohaterów są bardzo przyziemne. Większość z nich pochłonięta jest codziennym mozołem i nie zastanawia się nad jutrem. Najważniejsze wydarzenia rozgrywają się wokół rodziny Maurrantów. Jej głową jest Frank, szorstki, surowy mąż i ojciec zazwyczaj kursujący między pracą a knajpą. W chwilach, kiedy jest w domu, zajmuje się głównie strofowaniem i ustawianiem swoich bliskich do pionu. Jego żona Anna stara się jak może, by zadowolić męża, ale powoli zaczyna mieć tego wszystkiego dość. Spostrzegawczy sąsiedzi zauważają, że spędza coraz więcej czasu z sympatycznym zbieraczem butelek po mleku. Córka Maurrantów, Rose, bardzo poważnie myśli nad wyprowadzką. Właśnie otrzymała propozycję zostania utrzymanką swojego pracodawcy, ale bardziej pociąga ją jej rówieśnik Sam z sąsiedniego mieszkania. Problem w tym, że otoczenie może nie zaakceptować związku Żyda z katoliczką.

Kameralny Street Scene jest zbiorem kilku prostych historii, które dają widzowi wgląd w problemy trapiące uboższą warstwę mieszkańców Nowego Jorku. Scenariusz powstał na podstawie nagrodzonej Pulitzerem sztuki Elmera Rice'a i zawiera wiele interesujących spostrzeżeń społecznych. Wszystko podane w spartańskiej oprawie, aby nie odciągać uwagi od tego, co ważne - ludzi i ich rozterek. King Vidor postawił na oszczędność w środkach wyrazu. Prawie cały film toczy się przed fasadą wielorodzinnej kamienicy, a większość scen to rozmowy mieszkańców przesiadujących na schodach lub wyglądających przez okna. Pozorny spokój nie został pozostawiony bez pointy; finał filmu jest równie niespodziewany co gwałtowny. A jednak większość problemów trapiących bohaterów pozostaje nierozwiązana, bo też rzadko kiedy zmiany w życiu przebiegają rewolucyjnie. Dla prawie wszystkich mieszkańców kamienicy był to dzień jak co dzień. Są oczywiście wyjątki, ale wpływają one na resztę w stopniu nawet mniejszym, niż można by się tego spodziewać.

Film tak bardzo skupiony na charakterystyce postaci wymagał zaangażowania utalentowanych aktorów. Vidor dobrał obsadę bardzo starannie. Nie ma w niej słabych punktów, a każdy z kilkunastu bohaterów ma w sobie coś specyficznego, dzięki czemu łatwo go odróżnić od pozostałych. Najbardziej wyróżnia się Sylvia Sidney w roli nękanej życiowymi dylematami Rose, natomiast spośród postaci drugoplanowych palma pierwszeństwa przypada Beulah Bondi jako wścibskiej i złośliwej pani Jones. Wśród mężczyzn zwraca uwagę David Landau grający obcesowego pana Maurranta, chyba najbardziej złożoną z postaci.

Street Scene nie jest przełomowym filmem w rodzaju Człowieka z tłumu. King Vidor ponownie wziął w obiektyw zwykłych ludzi, tym razem jeszcze bardziej podkreślając pospolitość swoich bohaterów. Obrazek z ich życia skłania do refleksji, choć nie zachwyca walorami czysto kinematograficznymi. Film wymaga dużej uwagi i pewnej dozy cierpliwości. Uważam, że warto mu je poświęcić. Street Scene otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 18 listopada 2018

Frankenstein (1931)

Film o twórcy i jego tworzywie

Reżyseria: James Whale
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 10 min.

Występują: Colin Clive, Mae Clarke, John Boles, Boris Karloff, Edward Van Sloan

Kasowy sukces Księcia Draculi skłonił decydentów z wytwórni Universal Pictures do zainteresowania się horrorami. Szybko zdecydowano, że kolejnym filmem grozy, który wejdzie do produkcji, będzie Frankenstein. Scenariusza nie oparto bezpośrednio na powieści Mary Shelley, tylko na jej teatralnej adaptacji autorstwa Peggy Webling, mocno modyfikującej oryginał. Film borykał się z dużymi zawirowaniami produkcyjnymi, które zmusiły do odejścia Belę Lugosiego (pierwotnie miał zagrać doktora Frankensteina) oraz pierwotnego reżysera Roberta Floreya. Ostatecznie stołek reżyserski przypadł nowemu w Hollywood Anglikowi Jamesowi Whale'owi. To właśnie Whale zaangażował do roli monstrum swojego rodaka Borisa Karloffa. W ten sposób narodziła się legenda.

Historia doktora Frankensteina jest dość znana. Naukowiec opętany ideą ożywiania zmarłych tworzy potwora z części ciał pozyskanych z trupów. Następnie powołuje go do życia przy pomocy energii zaczerpniętej z błyskawicy. Zdezorientowany stwór zostaje zamknięty w piwnicy i jest torturowany przez Franza, garbatego sługę Frankensteina. Podczas gdy narzeczona i przyjaciele zaczynają obawiać się o poczytalność całkowicie pochłoniętego badaniami naukowca, w laboratorium dochodzi do tragedii. Ożywione monstrum uwalnia się i zaczyna grasować po okolicy, stając się zagrożeniem dla mieszkańców.

Frankenstein Whale'a w mniejszym stopniu niż powieść Shelley skupia się na dylematach etycznych, pragnąc przede wszystkim szokować i przerażać. Jest to ewidentnie świadoma decyzja reżysera, który postanowił pójść dalej w kierunku filmu grozy niż ktokolwiek przed nim. Już początkowe sceny filmu, kiedy Frankenstein i jego sługa gromadzą części ciał do swego eksperymentu, pokazują, że filmowe strachy będą odważniejsze i bardziej dosłowne niż chociażby w Księciu Draculi. Kiedy na scenę wkracza monstrum, widz nie ma najmniejszych wątpliwości, że nie będzie z nim żartów. I nie ma. To chyba pierwszy film w historii kina, gdzie trup nie tylko ściele się gęsto, ale większość brutalnych czynów odbywa się w kadrze i jest daleka od zwyczajowej do tej pory umowności. Jednocześnie scenariusz umiejętnie buduje napięcie, unikając popadnięcia w przesadę. Straszliwa opowieść ma swoje logiczne rozwinięcie i satysfakcjonujące zakończenie.

Kilka słów wypada napisać o monstrum. Postać wykreowana przez Borisa Karloffa jest autentycznie przerażająca. Łączy w sobie mechaniczną sztywność ruchów, zabójczą siłę i palący gniew z niemal dziecięcą ciekawością i naiwnością. Nie będzie nam dane wejrzeć w jego umysł, ale jest niemal pewne, że kryje się w nim coś więcej niż instynkt zabójcy. Dowodem na to niech będzie najlepsza w filmie scena zabawy potwora z małą dziewczynką zakończona w niebywale zaskakujący sposób. Potwór jest zdecydowanie centralną postacią filmu przyćmiewającą postać swojego twórcy. Co prawda Colin Clive stworzył bardzo dobrą kreację naukowca opętanego własną ideą, ale to nie on jest fascynujący. Karloff-monstrum gra w filmie pierwsze skrzypce i nie sposób z tym dyskutować. 

Film jest znakomicie przygotowany od strony technicznej. Wszędobylska, niezwykle ruchliwa kamera Arthura Edesona przywodzi na myśl operatorów niemieckich, szczególnie że zdjęcia są obficie wspomagane grą świateł i cieni. Okazała jest także filmowa scenografia na czele z bogato wyposażonym laboratorium Frankensteina oraz niezapomnianą charakteryzacją Borisa Karloffa. W pamięć zapadają płonące i wciąż obracające się skrzydła wiatraka, które żegnają nas podczas finału filmu. 

Frankenstein jest kamieniem milowym w rozwoju kinowego horroru. James Whale odważnie eksploruje nowe sposoby straszenia widza, nie bojąc się stosować rozwiązań, których jego poprzednicy się obawiali. Trochę szkoda, że zrezygnowano z głębszej eksploracji psychiki doktora i jego tworu. Jest to wprawdzie zasygnalizowane, jednak motyw przewodni filmu jest inny. Dlatego oceniam Frankensteina tylko na 9 gwiazdek. Dziesiątka była blisko.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 17 listopada 2018

Milion/Le million (1931)

Film o pogoni za zaginioną częścią garderoby

Reżyseria: René Clair
Kraj: Francja
Czas trwania: 1 h 21 min.

Występują: Annabella, René Lefèvre, Jean-Louis Allibert, Paul Ollivier, Vanda Gréville

Trochę w cieniu rozmaitych gigantów kina, Francuz René Clair powoli doskonalił się jako twórca frywolnych komedii muzycznych. Pod dachami Paryża było klimatycznym filmem łotrzykowskim, któremu niewiele brakowało do statusu dzieła kompletnego. Kolejnym krokiem w rozwoju Claira był Milion - inteligentna i dowcipna komedia osadzona w paryskim światku artystycznym.

Milion opowiada historię Michela, klepiącego biedę artysty-malarza, do którego pewnego dnia uśmiecha się szczęście. Mężczyzna wygrywa główną nagrodę na loterii - milion guldenów holenderskich. Wskutek niefortunnego zbiegu okoliczności marynarka, w której schowany był kupon, trafia najpierw w ręce złodzieja-dżentelmena zwanego Dziadkiem Tulipanem, później zaś do śpiewaka operowego Ambrosio Sopranellego. Rozpoczyna się desperackie polowanie na marynarkę, w którym uczestniczą, na przemian sobie pomagając i rywalizując, Michel, jego przyjaciel i rywal Prosper, narzeczona Beatrice, kochanka Vanda, Dziadek Tulipan i jego gang oraz paryska policja. 

Milion łączy w sobie cechy komedii pomyłek, satyry oraz filmu muzycznego. Motorem napędowym akcji jest poszukiwanie zaginionej marynarki, ale przy okazji możemy spojrzeć w krzywym zwierciadle na światek paryskich artystów. Główny bohater to niezłe ziółko flirtujące z kochanką praktycznie na oczach narzeczonej i w absolutnie bezczelny sposób uchylające się od spłaty drobnych długów (u rzeźnika, u mleczarza, u gospodyni i tak dalej). Jego najlepszy przyjaciel nie ma z kolei żadnych skrupułów, żeby próbować zwędzić mu sprzed nosa nagrodę i kobietę. Beatrice i Vanda to natomiast niezłe spryciary potrafiące przekonująco udawać niewinne dziewczątka. Clair pokpiwa sobie również z nadętych gwiazd opery, które płacą podstawionym osobom za rzucanie sobie kwiatów i obłudnie uśmiechają się do publiczności, natychmiast po opadnięciu kurtyny kontynuując kłótnię, którą przerwały na czas przedstawienia. 

Film zawiera kilka niezwykle finezyjnych scen, w których uwaga kamery pozornie jest skupiona na rozmowach bądź występach artystycznych, gdy tymczasem gdzieś z boku kadru rozgrywa się toczona dyskretnie batalia o marynarkę. Clair daje też popis narracji muzyką, na przykład kiedy skłóceni kochankowie godzą się, słuchając operowej pieśni... o godzących się kochankach. Film zawiera całkiem sporo tego typu subtelności będących w gruncie rzeczy niezłą nowinką narracyjną. Bardzo ważną rolę w filmie odgrywa oprawa muzyczna wykorzystująca pieśni wykonywane przez cały zespół aktorski oraz około dwudziestu minut fantastycznie wyreżyserowanego spektaklu operowego.

Milion jest znakomitą komedią wykorzystującą kreatywne rozwiązania reżyserskie, między innymi związane z zastosowaniem dźwięku. Wartka akcja nie pozwala się nudzić, natomiast uważni obserwatorzy dostrzegą w filmie całe pokłady humoru sytuacyjnego. Chyba najfajniejszą jego cechą jest dwuznaczność. Bardzo wiele dzieje się w tle, na marginesie, pod płaszczykiem pozorów. Dlatego też warto będzie obejrzeć go ponownie. Kierunek, w którym rozwija się René Clair, jest bardzo obiecujący. Milion otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 14 listopada 2018

Arrowsmith (1931)

Film o nauce i etyce

Reżyseria: John Ford
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 39 min.

Występują: Ronald Colman, Helen Hayes, Richard Bennett, A.E. Anson, Clarence Brooks

Wiarygodne przedstawienie na dużym ekranie dokonań naukowców to duże wyzwanie. Zbierane latami obserwacje, mozolnie przeprowadzane eksperymenty, które rzadko kiedy dają efektowne rezultaty, konieczność ciągłych korekt własnych wniosków - wszystko to ciężko jest przedstawić w sposób atrakcyjny dla widza. Do dzisiaj filmowcom nie udało się rozwiązać tego problemu, wskutek czego filmy o naukowcach najczęściej skupiają się bardziej na ich życiu prywatnym niż pracy badawczej. W roku 1931 wyzwanie trudnemu tematowi zdecydował się rzucić John Ford. Jego Arrowsmith to adaptacja nagrodzonej Nagrodą Pulitzera książki opowiadającej o życiu fikcyjnego lekarza wspinającego się po kolejnych stopniach kariery naukowej.

Martina Arrowsmitha poznajemy jeszcze jako młodego chłopca marzącego o zostaniu wielkim uczonym. Zgodnie z ideą amerykańskiego snu zdolny młodzieniec dąży do swojego celu, podejmując studia w szkole medycznej i praktykując u uznanego choć szorstkiego badacza nazwiskiem Gotlieb. Towarzyszymy Arrowsmithowi podczas pierwszych kroków w karierze lekarza, początkowo pracującego w miejskim szpitalu. Obserwujemy, jak poślubia pielęgniarkę Leorę i wyjeżdża do jej rodzinnego miasteczka w Południowej Dakocie, aby tam otworzyć prywatną praktykę. Tutaj odnotowuje pierwsze sukcesy naukowe, opracowując skuteczne lekarstwo na zarazę nękającą bydło. Po kilku latach Arrowsmith dołącza do Gotlieba w jego nowojorskim instytucie badawczym, gdzie poznaje blaski i cienie środowiska naukowego. Szansa na dokonanie czegoś wielkiego pojawia się, gdy młody lekarz otrzymuje propozycję wyjazdu na Karaiby i pracy nad lekarstwem na panującą tam dżumę.

Arrowsmith jest ciekawym przykładem filmu traktującego o dylematach moralnych naukowca. Główny bohater staje przed trudnymi decyzjami związanymi z solidarnością korporacyjną, lojalnością wobec kolegów oraz etyką lekarza i naukowca. Wszystkie te wartości są dla niego ważne, jednak nierzadko stoją ze sobą w konflikcie i Martin zmuszony jest pomiędzy nimi wybierać. Pomysł na fabułę to kapitalny, jednak wykonanie nie jest najwyższej próby. Problem mam przede wszystkim z postacią doktora Arrowsmitha, który wydaje się przez cały film bardziej płynąć na fali wydarzeń, niż samemu je kreować. Rzadko podejmuje samodzielne decyzje, najczęściej kierując się radami i sugestiami żony, przyjaciół i współpracowników. Co gorsza, raczej nie uzasadnia swoich wyborów, pozostając postacią mdłą. Dziwne to odczucie, zwłaszcza że dokonania doktora są niemałe. Nie winiłbym tu aktora, bowiem Roland Colman bardzo się stara. Po prostu kolejne sceny i dialogi nie dają mu okazji do wykazania się. 

Gdzie szukać przyczyny? Istnieją pewne poszlaki. Anegdota głosi, że producenci z Samuel Goldwyn Productions wydali Johnowi Fordowi kategoryczny zakaz picia alkoholu na planie. Efektem miało być ukończenie przez niego filmu w ekspresowym tempie i pominięcie części zawartych w scenariuszu scen. Trudno powiedzieć, czy to prawda, ale wyjaśniałoby to pewne niedopracowanie opowiadanej historii. Finezja znana z poprzednich filmów Forda tym razem pojawia się tylko momentami. Dobrym jej przykładem jest kolacja, podczas której Arrowsmith poznaje swoich teściów. Początkowo niezadowoleni z wyboru córki, zostają przez nią bezceremonialnie przymuszeni do wypłacenia posagu, który posłuży Martinowi do otwarcia praktyki lekarskiej. To właściwie jedyny moment, w którym postać grana przez Helen Hayes pokazuje pazury. Niestety tak dobrych scen jest niewiele.

Największym zawodem filmu jest sposób przedstawienia kluczowego dla fabuły eksperymentu prowadzonego na chorych na dżumę. Arrowsmith tworzy z części chorych grupę kontrolną, która nie jest leczona przy pomocy jego pionierskiego leku. Jest to działanie niezwykle kontrowersyjne moralnie i bohaterowie filmu kilkakrotnie to zaznaczają. Jednak powody i dokładny sposób przeprowadzenia eksperymentu są przedstawione na tyle niejasno, że nie obznajomiony z metodą naukową widz może niewiele z tego zrozumieć. Również towarzyszący badaniu problem etyczny został zasygnalizowany, ale nie wskazano jasno konsekwencji decyzji doktora. Widz jest świadomy jego dylematów, ale już nie potencjalnych sposobów ich rozwiązania. Szkoda, bo przy niewielkim wysiłku film byłby znacznie czytelniejszy i ciekawszy.

Arrowsmith niestety zawodzi. Mimo znakomitego pomysłu i ciekawego zarysu fabuły, nie został przygotowany z należytą starannością. Ewidentnie zawiódł reżyser, który z jakichś powodów nie udźwignął tematu, lub nie był do końca zainteresowany efektem końcowym. Nie spodziewałem się tego po postaci takiego kalibru jak John Ford. Widocznie każdy artysta musi mieć swoje słabsze momenty. Arrowsmith otrzymuje ode mnie 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 13 listopada 2018

Bad Girl/Zła dziewczyna (1931)

Film o pięknych, dwudziestoletnich (w latach trzydziestych)

Reżyseria: Frank Borzage
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 30 min.

Występują: James Dunn, Sally Eilers, Minna Gombell

Jednym z najczęstszych zarzutów, jakie padają z mojej strony w kierunku hollywoodzkich scenariuszy, jest tworzenie tak zwanych fałszywych dylematów. Polegają one na budowaniu konfliktów na błahych podstawach. On kocha ją, ale skrywa jakiś wstydliwy sekret i zamiast się przyznać, zgrywa obojętnego albo wymyśla kłamstwa, które pozwolą mu ukryć słabość. Cały konflikt mogłaby zażegnać jedna szczera rozmowa, której bohaterowie jakoś nie potrafią przeprowadzić aż do finału filmu. Tego typu rozwiązania zazwyczaj irytują swym psychologicznym nieprawdopodobieństwem i zwykłą głupotą. Bardzo rzadko zdarza się, że autorzy scenariusza próbują wyjaśnić motywy kłamiącego bohatera i nadać jego postępowaniu jakieś głębsze uzasadnienie. Wtedy może być nawet ciekawie. Z taką sytuacją mamy do czynienia w Złej dziewczynie, filmie wyreżyserowanym przez znanego z rozmaitych niemych melodramatów Franka Borzage. Zasłużenie lub nie, obraz otrzymał Oscary za reżyserię i scenariusz.

Film opowiada o związku Dorothy i Eddiego. Ona jest sierotą na utrzymaniu brata dorabiającą sobie jako modelka. On - sprzedawcą w sklepie z radiami mozolnie odkładającym grosz do grosza na założenie własnego interesu. Poznają się przypadkiem w lunaparku na Coney Island, gdzie Eddie zwraca uwagę Dorothy swoją nonszalancją i brakiem zainteresowania kobietami (jest to zachowanie odróżniające go od większości mężczyzn w tym królestwie uciech). Spędzają wieczór na interesującej rozmowie i umawiają się ponownie. Druga randka kończy się spontanicznymi zaręczynami i bardzo późnym powrotem Dorothy do domu. Oburzony jej niemoralnością brat wyrzuca dziewczynę na bruk. Szybki ślub z Eddiem staje się koniecznością. Czy jednak młodzi zakochani znają się wystarczająco dobrze, aby miłosny czar nie prysł jak banka mydlana?

Zła dziewczyna jest całkiem interesującą historią obyczajową poruszającą liczne problemy, które najwyraźniej trapiły młodych ludzi w latach trzydziestych. Jest więc problem kontroli społecznej - do czego wypada się posunąć porządnej kobiecie, do czego nie. Jest kwestia dorabiania się i priorytetów w wydatkowaniu oszczędności. Jest również sprawa podejścia obojga małżonków do rodzicielstwa. I w końcu problem słynnej męskiej dumy i problemów z okazywaniem słabości, które prowadzą do wspomnianych wcześniej fałszywych dylematów. Twórcy filmu nie posunęli się do tak miażdżącej krytyki tego głupiego zachowania, jaka by mnie satysfakcjonowała, ale przynajmniej podjęli dość udaną próbę wyjaśnienia jego źródeł. Dzięki temu cichy konflikt pomiędzy Dorothy a Eddiem jawi się jako zrozumiały, choć łatwy do uniknięcia. Fabuła filmu jest bardzo przyziemna, co osobiście przypadło mi do gustu. Miło było pooglądać sobie zupełnie zwyczajnych ludzi walczących o lepsze jutro i próbujących radzić sobie z problemami wcale nie tak różnymi od tych, które spotykają nas współcześnie. 

Aktorsko Zła dziewczyna prezentuje przyzwoity poziom, chociaż kreacje Jamesa Dunna i Sally Eilers nie należą do wiekopomnych. Przeciętni aktorzy przekonująco zagrali przeciętnych ludzi. Nieco bardziej interesująca jest Minna Gombell jako zadziorna przyjaciółka Dorothy, która kiedy trzeba potrafi doradzić, a innym razem rozładować atmosferę mocnym słowem. Zdjęcia i scenografia również stoją na przyzwoitym poziomie. Jest w filmie kilka ciekawie zaaranżowanych scen, w tym jego zaskakujące otwarcie z modelkami ubranymi w stroje weselne oraz rozmowy Dorothy i Eddiego na schodach kamienicy przeplatane rozmaitymi ekscesami innych lokatorów. Na pochwałę zasługują zgrabnie napisane dialogi zawierające sporą dawkę życiowych mądrości i humoru.

Zła dziewczyna zrobiła na mnie dobre, choć nie rewelacyjne wrażenie. Nagroda za reżyserię dla Borzage wydaje się przyznana na wyrost, natomiast realistyczny scenariusz rzeczywiście zasługuje na uwagę. Film jest wart obejrzenia jako pogłębiony obrazek obyczajowy z lat trzydziestych. Wystawiam mu 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 12 listopada 2018

Opera za trzy grosze/Die Dreigroschenoper (1931)

Film o przestępcach niedoskonałych

Reżyseria: Georg Wilhelm Pabst
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1 h 50 min.

Występują: Rudolf Forster, Carola Neher, Reinhold Schunzel, Fritz Rasp, Valeska Gert, Lotte Lenya

Filmowa Opera za trzy grosze nie do końca spełnia definicję opery. To ją zresztą łączy ze swoim stworzonym przez Bertolda Brechta i Kurta Weila scenicznym pierwowzorem, który trudno było przypisać do jakiegoś ustalonego gatunku scenicznego. Kiedy dramatopisarz i kompozytor sprzedali prawa do adaptacji swego dzieła niemieckiej filii Warner Bros, początkowo zostali włączeni do procesu twórczego filmu, który w ich zamyśle miał być satyrą na kapitalizm. Ostatecznie obaj w burzliwych okolicznościach wylecieli z planu zdjęciowego, a finalny kształt nadał filmowi reżyser Georg Wilhelm Pabst. Uczynił on z Opery muzyczną komedię łotrzykowską.

Film rozgrywa się w wiktoriańskim Londynie i opowiada o perypetiach Mackiego Messera, szefa lokalnej organizacji przestępczej. Mackie cieszy się ponurą sławą podtrzymywaną przez ulicznych śpiewaków i kataryniarzy. Jego banda trudni się głównie kradzieżą, korzystając z protekcji zaprzyjaźnionego szefa policji. Główną słabością Messera są kobiety. Gangster odwiedza burdele, utrzymuje liczne kochanki i często zmienia żony. Jego najnowszą wybranką jest Polly Peachum, rezolutna dziewczyna poznana podczas wieczoru w tancbudzie. Małżeństwo to sprowadza jednak na Messera kłopoty. Dziewczyna jest bowiem córką Peachuma, potężnego króla londyńskich żebraków, który nie patrzy przychylnym okiem na zawarty bez jego wiedzy związek.

Opera za trzy grosze jest przede wszystkim komedią podchodzącą z dużym dystansem do swoich bohaterów. Pomimo straszliwej treści pieśni opiewających przestępcze dokonania Mackiego, w filmie nie spotyka nikogo poważniejsza krzywda. Przestępcze dokonania bandy Messera nie wykraczają poza złodziejstwo i przepychanki z władzami. Przekornym przesłaniem filmu jest zresztą, że pospolita zbrodnia nie popłaca, dlatego należy poszukać lepszych sposobów robienia pieniędzy. Widoczne są tutaj elementy antykapitalistyczne - w Londynie panuje wszechobecna korupcja, a moralność publiczna jest w opłakanym stanie. Najzabawniejszym przejawem tej degrengolady jest biznes żebraczy, prowadzony przez Peachuma jak dobrze zorganizowana korporacja stosująca rozmaite strategie "handlowe". Widać tu wyraźne nawiązania do trudnej sytuacji ogarniętych wówczas Wielkim Kryzysem Niemiec. Wspomniane elementy nie dominują jednak filmu, który pozostaje przede wszystkim opowieścią o grupie spryciarzy i wykolejeńców.

Dużą zaletą Opery są zręcznie nakreślone postacie. Mackie Messer wzbudza niewątpliwy respekt swoim spokojem, chłodnym spojrzeniem i stoicką beztroską w obliczu zagrożenia. Charakterystyczny wąsik, melonik i nóż ukryty w lasce tworzą charakterystyczną postać wpływowego gangstera. Początkowo potulna Polly pokazuje pazury w końcowej części filmu, kiedy z powodzeniem wykorzystuje okazję wykazania się bez wsparcia męża. Najzabawniejszą postacią jest jednak grany przez weterana Fritza Raspa Peachum, "najbiedniejszy człowiek w Londynie" - uosobienie przebiegłego biznesmena i chciwca (w ubraniu o kilka numerów za dużym). Barwna jest także galeria drugoplanowych wykolejeńców, z których każdy ma jakąś charakterystyczną cechę czy zwyczaj. 

Od strony technicznej Opera za trzy grosze zachwyca pracą kamery. Bogactwo ujęć, przejść czy nietypowych ustawień jest wprost niesamowite. Przykładem może być przebogata narracyjnie początkowa scena w tancbudzie. Fritz Arno Wagner był doświadczonym operatorem znanym między innymi ze współpracy z Fritzem Langiem, trudno się zatem dziwić, że i tym razem stanął na wysokości zadania. Scenografia filmu przywodzi na myśl wnętrza teatru - rozbudowane i bogato wyposażone w rozmaite wiktoriańskie gadżety. Warto też wspomnieć o napisanej przez Kurta Weila muzyce - znakomitych łotrzykowskich pieśniach opiewających z przymrużeniem oka przestępcze życie. Wykonują je zarówno główne postacie, jak i przechodnie.

Opera za trzy grosze jest w pełni udaną komedią muzyczną. Georg Wilhelm Pabst zdołał zachować dystans do tematu - choć elementy krytyki społecznej zostały w filmie wyraźnie zaznaczone, nie przepełniają go, zamiast tego dodając mu raczej kolorytu. Całość odbieram jako dobrze przygotowany obraz rozrywkowy. Przyjemnie się go oglądało, przyjemnie słuchało. Nie wpisuje się może w listę arcydzieł, ale też absolutnie nie ma się do czego przyczepić. W sam raz na 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 11 listopada 2018

Tabu/Tabu: A Story of the South Seas (1931)

Film o tabu

Reżyseria: F.W. Murnau
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 25 min.

Występują: Matahi, Anne Chevalier, Bill Bambridge, Hitu

Podczas gdy wokół niego wykwitały kolejne filmy dźwiękowe, dobrze już zaaklimatyzowanemu w Hollywood Friedrichowi Wilhelmowi Murnauowi nie spieszyło się do ich realizacji. Przyczajony gdzieś na uboczu, zamiast podążyć za nowym trendem, szukał czegoś innego. Konsekwencją tych poszukiwań było nawiązanie współpracy z twórcą paradokumentów Robertem J. Flahertym. Panowie postanowili nakręcić film według wspólnego pomysłu. Flaherty oferował doświadczenia zebrane na wyspach Polinezji podczas kręcenia Moany, Murnau - swój talent reżyserski i uznane nazwisko. Podczas zdjęć na Bora Bora dwaj indywidualiści szybko popadli w konflikt, który zaowocował przejęciem przez Murnaua całego projektu. Tym niemniej wkład Flaherty'ego w produkcję i przygotowanie zdjęć pozostaje nieoceniony. Rezultatem jest Tabu - melodramat osadzony w niecodziennym otoczeniu rajskich wysp. Niestety Friedrich Wilhelm Murnau nie dożył premiery swego ostatniego dzieła. Tydzień wcześniej zmarł od obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym.

Film opowiada o parze polinezyjskich kochanków, którzy buntują się przeciw całemu światu. Matahi i Reri prowadzą beztroskie życie w polinezyjskiej osadzie i myślą o wspólnej przyszłości. Ich szczęście przerywa przybycie sędziwego kapłana Hitu, który oznajmia, że dziewczyna została naznaczona na nową oblubienicę bogów. Oznacza to, że resztę życia będzie musiała wieść w celibacie i odosobnieniu od mężczyzn. Matahi zabiera ją nocą z łodzi kapłana i oboje uciekają na wyspę opanowaną przez Europejczyków. Tutaj usiłują dostosować się do reguł obcej sobie społeczności. Ich przeszłość nie daje jednak za wygraną. Hitu nie zamierza odpuścić zdrajcom, którzy złamali tabu - zakaz bogów.

Tabu jest filmem czerpiącym bardzo dużo z fabularyzowanych dokumentów Roberta Flaherty'ego. Wiele miejsca poświęcono polinezyjskim obyczajom, obrzędom i tańcom. Film wzbudził nawet w niektórych kręgach oburzenie z powodu występujących topless Polinezyjek i "nieprzyzwoitych" ruchów tancerzy. Można w nim również podziwiać mężczyzn polujących na ryby za pomocą tradycyjnych trójzębów i nurkujących w poszukiwaniu pereł. Zdjęcia są niezwykle urokliwe i przywołują specyficzny klimat rajskich wysp. Pod względem etnograficznym Tabu stanowi ciekawy obrazek, chociaż podobne widoki można już było podziwiać choćby w Moanie.

Jeżeli chodzi o fabułę, nietypowe otoczenie jest tylko otoczką, pod którą kryje się klasyczna historia o kochankach zbuntowanych przeciwko normom społecznym. Surowy kapłan i święte tabu są odpowiednikiem purytańskich osadników czy niemieckich mieszczan reprezentujących w innych melodramatach bezwzględne siły kontroli obyczajowej. Muszę powiedzieć, że historia Matahi i Reri niezbyt mnie zaciekawiła, a bardzo powolna narracja sprawiła, że film był męczący. Nie zostałem niczym zaskoczony ani zmuszony do refleksji. W dodatku relacja pomiędzy głównymi postaciami nie została zarysowana jakoś szczególnie głęboko. Przynajmniej grze aktorskiej trudno coś zarzucić, bo też zwerbowani przez Murnaua naturszczycy zagrali samych siebie. Ciekawostką jest, że wcielająca się w Reri Anne Chevalier przybyła kilka lat później do Polski i była przez jakiś czas partnerką Eugeniusza Bodo.

Tabu ogólnie rzecz biorąc zawodzi. Nie jest to może film zły, ale nie wciąga, nie zaskakuje i nie ma w nim nic fascynującego. F.W. Murnau postanowił po raz kolejny pójść własną drogą i tym razem zakończyło się to niepowodzeniem. Szkoda, że przedwczesna śmierć odebrała mu możliwość kolejnych prób. Tabu otrzymuje ode mnie 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 10 listopada 2018

Chronometry - nagrody blogowe (rok 1930)

Rok 1930 rozpoczął na dobre panowanie filmu dźwiękowego. Przejścia w świat dźwięku dokonały Niemcy i Francja, a prekursorskie w tym zakresie Hollywood zaczęło dochodzić do wprawy i produkować coraz lepsze talkies. Gatunkowo królowały oczywiście melodramaty. Co ciekawe, w przeciwieństwie do roku poprzedniego wypuszczono niewiele godnych uwagi musicali, powstały natomiast ważne i rozbudowane filmy wojenne. Ciekawostką jest pojawienie się trudnych w odbiorze eksperymentów filmowych autorstwa Luisa Buñuela i Jeana Cocteau.

Rok 1930 był też początkiem kariery Marlene Dietrich i faktycznym jej końcem dla Emila Janningsa. Niemiecki aktor miał już nigdy nie zagrać w niczym znaczącym, głównie dlatego, że zdecydował się podjąć współpracę z reżimem hitlerowskim. Był to również złoty okres dla takich postaci jak reżyser Josef von Sternberg czy aktorki Greta Garbo i Marie Dressler. Ponadto należy odnotować pierwsze ważne role Gary'ego Coopera i Johna Wayne'a. Kino europejskie poczynało sobie skromniej niż zazwyczaj, czego rezultatem jest zaledwie kilka wyróżnionych w ramach Chronometrów pozycji spoza USA.

Średnia ocen na blogu osiągnęła wartość 7,7. Jest to znakomity wynik, bo też wśród omawianych filmów prawie wszystkie prezentowały bardzo wysoki poziom. Cichym bohaterem niniejszego podsumowania jest Błękitny anioł, który został nominowany we wszystkich ośmiu kategoriach, chociaż główne wyróżnienie uzyskał tylko w jednej. Przejdźmy do nagród.

Najlepsza muzyka

Nominowani:
Karl Hajos - Maroko - za urozmaiconą oprawę muzyczną, która świetnie wzbogaca narrację.
Friedrich Hollaender - Błękitny anioł - za kabaretowe numery w wykonaniu rodzącej się legendy kina.
Raoul Moretti i Vincent Scotto - Pod dachami Paryża - za uliczne melodie rodem z biedniejszych dzielnic Paryża.
Wiaczesław Owczinnikow - Ziemia - za dobrze korespondującą z treścią filmu, rozbudowaną ścieżkę dźwiękową.

Omawiany rok nie obfitował jakoś szczególnie w udaną muzykę. Zupełnie jakby po pierwszym zachłyśnięciu się nowymi możliwościami przemysł filmowy przystanął dla nabrania oddechu. Mimo wszystko udało mi się wybrać cztery bardzo dobre ścieżki dźwiękowe. Dwie z nich pochodzą z filmów ze śpiewającą Marlene Dietrich. Srebrny Chronometr otrzymuje Karl Hajos za muzykę do Maroka. Film ten korzysta z bardzo różnorodnej stylistyki. Oprócz utworów kabaretowych można w nim znaleźć muzykę arabską oraz marsze wojskowe. I właśnie ta różnorodność zasługuje na wyróżnienie.

Najlepsza kinematografia
(kategoria obejmuje zdjęcia, montaż i efekty specjalne)

Nominowani:
Lucien Andriot i Arthur Edeson - Droga olbrzymów - za rozmach i pomysłowe wykorzystanie plenerów do nakręcenia malowniczych scen.
Arthur Edeson - Na zachodzie bez zmian - za stworzenie obrazu pola bitwy jako królestwa chaosu.
Tony Gaudio i Harry Perry - Aniołowie piekieł - za niezwykle rozbudowane sceny walk powietrznych, w tym misję sterowca i balet fokkerów.
Ernest Haller - Patrol bohaterów - za mrożące krew w żyłach podniebne pojedynki.
Gunther Rittau - Błękitny anioł - za wnikliwe zdjęcia do filmu eksplorującego mroczne zakamarki ludzkiej duszy.

Tym razem tylko jedno wyróżnienie (dla Gunthera Rittau) odnosi się ściśle do techniki zdjęciowej. Pozostałe dotyczą głównie filmów przedstawiających epickie, efektowne sceny akcji. Nieprzypadkowo aż trzy z nich to filmy wojenne. Najbardziej wyróżnia się dość przeciętny fabularnie obraz Aniołowie piekieł, zawierający dwie epickie sceny pojedynków powietrznych. Srebrny Chronometr otrzymują odpowiedzialni w Aniołach za zdjęcia Tony Gaudio i Harry Perry. Już same tylko sceny ze sterowcem zasługują na najwyższe uznanie.


Najlepsza scenografia
(kategoria obejmuje również kostiumy)

Nominowani:
Błękitny anioł - za umiejętne wykorzystanie rekwizytów i kostiumów do budowania nastroju.
Droga olbrzymów - za wyposażenie i przeprowadzenie przez kilka stanów realistycznej karawany osadników.
Na zachodzie bez zmian - za spustoszone wojną ruiny i zgliszcza.
Patrol bohaterów - za realistyczne przygotowanie bazy lotniczej oraz atrakcyjne dla oka samoloty.
Pod dachami Paryża - za umiejętne uchwycenie klimatu paryskich uliczek i knajp.
Ziemia - za piękne obrazy ukraińskiej przyrody i przemyślane symbole industrializacji.

Bardzo ciekawy jest tym razem zestaw nominatów scenograficznych. Mamy tutaj zarówno perfekcyjnego pod względem mise-en-scène Błękitnego anioła, jak i ociekającą przepychem Drogę olbrzymów. Na zachodzie bez zmian i Patrol bohaterów to dwa odmienne spojrzenia na teatr wojny - grupowe i indywidualistyczne. Pod dachami Paryża wyróżniony został za umiejętne odtworzenie specyficznego nastroju dzielnicy nizin społecznych. A Srebrny Chronometr otrzymuje Ziemia, film niezrównany pod względem scenograficznego symbolizmu umożliwiającego wielość interpretacji treści. 

Najlepszy scenariusz

Nominowani:
Jules Furthman - Maroko - za wyciągnięcie czystej esencji z gatunku melodramatu.
C. Gardner Sullivan, George Abbott, Maxwell Anderson i Del Andrews - Na zachodzie bez zmian - za wstrząsający obraz wojny oglądanej oczami mięsa armatniego.
Bert Kalmar, Harry Ruby i George S. Kaufman - Sucharki w kształcie zwierząt - za wprowadzenie na ekran nowego typu humoru.
Dan Totheroh, Howard Hawks i Seton I. Miller - Patrol bohaterów - za oryginalne przedstawienie dylematów dowódcy.
Karl Zuckmayer, Karl Vollmoller i Robert Liebmann - Błękitny anioł - za poruszającą historię o ludzkim upadku.

Ciekawych historii była w roku 1930 cała rozmaitość. Mamy tu zarówno absurdalną komedię Braci Marx, jak i filmy wgłębiające się w zakamarki ludzkiej psychiki - Maroko i Błękitnego anioła. O nagrodę główną rywalizowały dwa obrazy opowiadające w poruszający sposób o wojnie. Na zachodzie bez zmian to bez wątpienia fabularny majstersztyk pozostający na długo w pamięci. A jednak, choć może to zaskakujące, Srebrny Chronometr otrzymują Dan Totheroh, Howard Hawks i Seton I. Miller za skrypt do Patrolu bohaterów. Oprócz poważnej tematyki scenariusz ten imponuje spójnością i świetnym wykorzystaniem typowo filmowego instrumentu, jakim jest powtarzalność motywów wizualnych.

Najlepsza aktorka

Nominowane:
Marlene Dietrich - Błękitny anioł - za bombowe wejście na duży ekran. Także za naturalność.
Marlene Dietrich - Maroko - za wprowadzenie do Hollywood nowego typu kobiecości.
Marie Dressler - Min i Bill - za wyjątkowo mocną kreację kobiety twardej i chropowatej jak żelazo.
Greta Garbo - Anna Christie - za godny uwagi dźwiękowy debiut w raczej przeciętnym filmie.
Norma Shearer - Rozwódka - za dojrzałą kreację kobiety w rozterce.

Jeżeli chodzi o świat żeńskich gwiazd kina, w roku 1930 na uwagę zasługują dwa ważne wydarzenia. Pierwszym są udane dźwiękowe debiuty takich uznanych aktorek jak Greta Garbo, Norma Shearer czy starsza od nich Marie Dressler. Drugim jest niezwykłe zjawisko wyłowione przez Josefa von Sternberga w dobiegającej swoich dni Republice Weimarskiej. Zjawisko zagrało w dwóch znakomitych filmach, najpierw olśniewając swoją ojczyznę, następnie zaś Hollywood. Mowa o Marlene Dietrich. Aktorka otrzymuje Srebrny Chronometr za Maroko, swój amerykański debiut, w którym stworzyła postać kobiecą niepodobną do wszystkich, które zaistniały przed nią. 

Najlepszy aktor

Nominowani:
Richard Barthelmess - Patrol bohaterów - za wiarygodną kreację nękanego dylematami moralnymi lotnika.
Wallace Beery - Szary dom - za postać więziennego twardziela grającego według własnych zasad.
Charles Farrell - Miejska dziewczyna - za ciekawy portret młodego faceta ubezwłasnowolnionego przez despotycznego ojca.
Emil Jannings - Błękitny anioł - za bezbłędne wejście w skórę człowieka całkowicie zagubionego.
Louis Wolheim - Na zachodzie bez zmian - za kreację zaradnego żołnierza, który z niejednego pieca chleb jadł.

Męskie gwiazdy filmu nie dostarczyły ról tak głośnych jak kobiety, tym niemniej nie było problemem odnalezienie kilku wyróżniających się kreacji. Szczególnie udane role odnotowali aktorzy starsi wiekiem. Louis Wolheim stworzył najbardziej wyrazistą z kilku pierwszoplanowych postaci w Na zachodzie bez zmian. Wallace Beery brawurową rolą więźnia niespodziewanie przebił się do aktorskiej czołówki. Srebrny Chronometr trafia jednak do Emila Janningsa za Błękitnego anioła. Ostatnia ważna rola tego wybitnego aktora to świetna okazja, żeby raz jeszcze uhonorować go za głębię psychologiczną odgrywanej postaci.

Najlepszy reżyser

Nominowani:
Oleksandr Dowżenko - Ziemia - za dwuznaczność przemyconą do filmu pozornie propagandowego.
George Hill - Szary dom - za położenie podwalin pod kino więzienne.
Lewis Milestone - Na zachodzie bez zmian - za stworzenie ponadczasowego dzieła (anty)wojennego.
Josef von Sternberg - Błękitny anioł - za wyciśnięcie z Janningsa i Dietrich wszystkiego, co mieli najlepszego do zaoferowania.
Josef von Sternberg - Maroko - za stworzenie wzorca wyrafinowanego dramatu dźwiękowego.

Wśród wyróżnionych filmowców pojawiają się dwa nowe nazwiska - Lewis Milestone i George Hill, którzy wyreżyserowali właśnie dzieła swojego życia. W ZSRR Oleksandr Dowżenko zakończył tworzenie swojej ukraińskiej trylogii - kina jedynego w swoim rodzaju. Przede wszystkim jednak rok 1930 zdominował gigant nazwiskiem Josef von Sternberg. Trudno przecenić jego zasługi. Nie tylko odkrył dla kina Marlene Dietrich, ale jeszcze stworzył jedne z najlepszych wczesnych filmów dźwiękowych, dając wzór do naśladowania całym pokoleniom twórców. Srebrny Chronometr trafia do von Sternberga za Maroko, bardziej dopracowany z jego dwóch wyróżnionych filmów.

Najlepszy film

Nominowani:
Błękitny anioł - za nietypowość, wnikliwość psychologiczną i gwiazdorskie kreacje aktorskie.
Maroko - za esencję romantyzmu podaną na talerzu.
Na zachodzie bez zmian - za poruszające do głębi obrazy bezsensu wojny.
Patrol bohaterów - za niezwykle atrakcyjne sceny akcji poparte zaskakująco głęboką fabułą.
Ziemia - za zupełnie niespodziewane spojrzenie na kwestię kolektywizacji rolnictwa.

Pięć nominacji w tej kategorii to prawdziwa śmietanka. Dziwić może obecność nieco zapomnianego Patrolu bohaterów, ale jest to świetny film z prowokującą do myślenia fabułą. Nie mogło zabraknąć dwóch pamiętnych dzieł Josefa von Sternberga oraz niezwykłej Ziemi. Nie ulega jednak wątpliwości, który z nominowanych filmów wywarł największy wpływ na historię kina. Złoty Chronometr otrzymuje Na zachodzie bez zmian, niedościgniony przez lata wzór filmu antywojennego.

poniedziałek, 5 listopada 2018

Książę Dracula/Dracula (1931)

Film o starym lubieżniku

Reżyseria: Tod Browning
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 15 min.

Występują: Bela Lugosi, Helen Chandler, David Manners, Dwight Frye, Edward Van Sloan

Trochę trudno pisać o filmie tak klasycznym jak Książę Dracula. Filmowa opowieść Toda Browninga nie jest co prawda pierwszą ze sławnych adaptacji powieści Brama Stokera, jednak wydaje się być owiana większą legendą niż Nosferatu F.W. Murnaua. Wynika to zapewne z faktu, że w tym drugim obrazie wampir nosi inne nazwisko, a także dlatego, że był to film niemy. Książę Drakula to natomiast dzieło w pełni udźwiękowione, korzystające z nieco teatralnej, gotyckiej scenografii. Do roli tytułowej zaangażowano Belę Lugosiego, człowieka o charakterystycznym wyglądzie i akcencie, który prezentuje zupełnie inne podejście do roli wampira niż grający w Nosferatu Max Schreck.

Fabuła filmu będzie znajoma dla każdego, kto zetknął się z książką Stokera bądź niezliczonymi powstałymi na jej podstawie adaptacjami. Prawnik nazwiskiem Renfield przybywa w interesach do owianego ponurą sławą transylwańskiego zamku. Zostaje powitany przez tajemniczego hrabiego Draculę, który za jego pośrednictwem nabywa posiadłość w Anglii. Wkrótce do jednego z brytyjskich portów przybywa statek-widmo, którego jedynym pozostałym przy życiu pasażerem jest szalony Renfield. A po ulicach Londynu zaczyna grasować pijący krew morderca.

Ponieważ scenariusz Księcia Draculi nie był dla mnie w żadnym stopniu zaskoczeniem, skupiłem się na podziwianiu reżyserskiego rzemiosła Toda Browninga, który wcześniej był znany z takich groteskowych obrazów jak na przykład Demon cyrku. Jego Książę Dracula nie przeraża, będąc raczej mroczną opowieścią o ludzkich popędach niż prawdziwym horrorem. Grany przez Belę Lugosiego wampir jest pogrążonym w dekadencji niewolnikiem własnych pragnień, a nie zezwierzęconym monstrum jak hrabia Orlok z Nosferatu. Wampir jest zdolny do szarmanckości, dowcipny, rezolutny i elokwentny. Dopiero w obliczu zagrożenia pokazuje swoją prawdziwą, złowieszczą twarz. Częścią pomysłowej kreacji aktorskiej jest niezapomniany kostium złożony z eleganckiego surduta i obszernego płaszcza. Nastrój budują również dekoracje, poczynając od górskich plenerów i gotyckiego zamczyska pełnego pająków i pancerników [sic!], poprzez statek widmo (mniej efektowny od tego z Nosferatu), aż po londyńskie leże krwiopijcy i jego nałożnic. Dzisiejszego widza mogą nieco razić efekty specjalne w rodzaju wielkiego gumowego nietoperza, ale taki był duch czasów. Na pochwałę zasługuje zagadkowa, przepojona nutą perwersji atmosfera i ucieczka od zbędnej dosłowności. Najbrutalniejsze czyny Draculi rozgrywają się poza kadrem, co jest z pewnością ciekawsze od nieudolnego epatowania przemocą, jakie byłoby alternatywą.

Jeżeli chodzi o postacie drugoplanowe, stanowią one tylko uzupełnienie wszystkiego, co rozgrywa się wokół wampira. Mina, John Harker i Van Helsing poprawnie realizują swoje scenariuszowe zadania, ale nie wnoszą do seansu niczego szczególnie interesującego. Dwight Frye jako wypaczony przez Draculę Renfield jest natomiast postacią niezamierzenie komiczną i słusznie posłużył jako materiał do późniejszych parodii.

Książę Dracula jest klasykiem, na który trudno nie spoglądać przez pryzmat innych dzieł opartych na powieści Brama Stokera. Wyróżnia się śmiałością wizji artystycznej, umiejętnym aktorstwem Lugosiego i atrakcyjną scenografią. Jego największą słabością jest to, że nie straszy. Bardziej materiał historyczny niż dzieło oddziałujące dziś jeszcze na widza, film Browninga otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com