Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 4 gwiazdki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 4 gwiazdki. Pokaż wszystkie posty

środa, 6 lutego 2019

Ganga Bruta (1933)

Film o symbolach fallicznych

Reżyseria: Humberto Mauro
Kraj: Brazylia
Czas trwania: 1 h 18 min.

Występują: Durval Bellini, Dea Silva, Decio Murillo

Wszystkie opinie na temat Ganga Bruta, do których dotarłem (nie było tego wiele), rozpływały się w zachwytach nad tym klasykiem kina brazylijskiego. "Najlepszy film, jaki stworzono w Brazylii", "mistrzowskie arcydzieło" i tym podobne komentarze to właściwie jedyne, co można znaleźć na jego temat. Jednocześnie opinie te zawierają niepokojąco mało konkretów. Zupełnie jakby autorom głupio było się wychylić albo mieli jakiś problem z analizą tego filmu. Otóż ja się odważę powiedzieć, że król jest nagi. Ganga Bruta rzeczywiście jest odważnym eksperymentem formalnym, ale z całą pewnością nie jest arcydziełem czy szczytowym osiągnięciem kina brazylijskiego. To pretensjonalny, przeraźliwie nudny film, z którego niewiele wynika.

Wbrew niepokojącemu tytułowi, w Ganga Bruta nie ma żadnych gangów, a brutalność jest obecna, ale w znośnym natężeniu. Film opowiada kontrowersyjną historię młodego inżyniera Marcosa. Tenże w dniu ślubu morduje swoją małżonkę, ponieważ okazuje się, że nie była dziewicą. Jako że "bohater" pochodzi z bogatej rodziny, sąd uniewinnia go, uznając, że bronił w ten sposób swego honoru. Ponieważ wybucha skandal, Marcos wyjeżdża do prowincjonalnego miasta Guaraiba, gdzie obejmuje nadzór nad budową jakiejś fabryki. Jego współpracownikiem i sąsiadem zostaje Decio, młody mężczyzna zaręczony ze swoją przybraną siostrą Sonią. Wkrótce Marcos odkrywa, że dziewczyna jest nim zauroczona. Niedawny zabójca w afekcie ma teraz okazję uwieść cudzą narzeczoną.

Linia fabularna Ganga Bruta ma w sobie potencjał i pewnie można było z tego scenariusza zrobić przyzwoity konwencjonalny melodramat. Reżyser Humberto Mauro był jednak eksperymentatorem, którego bardziej interesowała forma historii niż jej treść. Film wypełniony został ciągnącymi się w nieskończoność scenami przechadzania się po ogrodzie, rozmyślań, przypatrywania się sobie. Do tego, wzorując się na teoriach Freuda, Mauro wplótł w film liczne sceny pracujących maszyn i "fallicznych obiektów". Miały one symbolizować narastanie seksualnego napięcia pomiędzy bohaterami, a następnie jego rozładowanie. Byłoby to ciekawe, gdyby stanowiło uzupełnienie historii, ale zamiast tego jest jej osią. Przykładowa "freudowska" sekwencja wygląda tak: maślane oczy -> spawanie przęseł -> uwodzicielska poza -> wbijanie pali za pomocą automatycznego kafara.

To nie koniec eksperymentów. Film jest dziwaczną mozaiką filmu niemego i dźwiękowego. Dłuższe wymiany zdań prowadzone są przy pomocy napisów, przy czym nie streszczają one całości rozmów, a tylko ich ogólny kontekst. Krótsze konwersacje udźwiękowiono. Nawet po połączeniu tych dwóch form przekazu dialogów jest bardzo mało. Film przemawia głównie przydługimi obrazami. Chociaż większość jego symboliki uważam za nieciekawą, podobała mi się po eisensteinowsku zmontowana sekwencja otwierająca film. Najpierw oglądamy fragmenty ceremonii ślubnej, następnie zaś tragicznie zakończone pokładziny. Uwaga kamery skoncentrowana jest na przedmiotach - kościelnych organach, elementach stroju weselnego, łożu. Na twarze Marcosa i jego żony możemy spojrzeć dopiero po jego strasznym czynie. Inną ciekawą sceną (choć zupełnie niezwiązaną z linią fabularną filmu), jest bójka w knajpie, podczas której Marcos spuszcza łomot całej grupie podpitych robotników. W ruch idą najpierw pięści, a następnie noże i pistolety. Szczęśliwie nikt nie ginie. Ponownie należy pochwalić montaż, znakomicie oddający chaos bijatyki.

Pomimo kilku ciekawych elementów, Ganga Bruta absolutnie nie broni się jako całość. Nie dość, że jest nudny, to jego końcowe przesłanie jest dla mnie całkowicie nieczytelne. [Spoiler alert!] Facet morduje żonę i uchodzi mu to na sucho. Chociaż czasem ma nawroty wspomnień z tamtej nocy, wydaje się niezbyt poruszony całą sytuacją. A następnie odbija narzeczoną współpracownikowi, zabija go (tym razem niechcący) podczas bójki i żyje z nową kobietą długo i szczęśliwie. O co tu chodziło? Powiem otwarcie, cała ta historia jest dla mnie absurdalna w niedobrym tego słowa znaczeniu. Zdecydowanie nie polecam tego "arcydzieła". Wystawiam mu 4 gwiazdki.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 3 lutego 2019

Kawalkada/Cavalcade (1933)

Film o różnych bardzo ważnych wydarzeniach

Reżyseria: Frank Lloyd
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 52 min.

Występują: Diana Wynyard, Clive Brook, Una O'Connor, Herbert Mundin

Z mojego wygodnego fotela recenzenta niejednokrotnie już krytykowałem laureatów nagród Akademii Filmowej. O ile najczęściej statuetką Oscara wyróżniano filmy istotnie nietuzinkowe, niektóre z decyzji włodarzy Akademii były co najmniej dziwaczne. Do najbardziej niesławnych (oczywiście w mojej prywatnej opinii) należały Oscar dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej przyznany Mary Pickford za rolę w Kokietce oraz nagroda za najlepszy film dla Melodii Broadwayu. Dziś do tego niechlubnego grona dołącza Kawalkada, zdobywca Oscarów za najlepszy film, reżyserię oraz scenografię. Jest to obraz niezwykle ambitny. Zamysłem twórców było przybliżenie widzom trzydziestu lat dziejów Wielkiej Brytanii na tle losów dwóch londyńskich rodzin. Nie sposób zaprzeczyć, że Kawalkada została przygotowana profesjonalnie i z rozmachem. Jednocześnie jest tak nudna, że po prostu nie da się jej oglądać.

Film opowiada o losach państwa Marryotów, bogatego londyńskiego małżeństwa z dwójką dzieci oraz rodziny Bridgesów, którzy na początku filmu pracują u nich jako służący. Akcja rozpoczyna się w Sylwestra roku 1899. Robert Marryot i Alfred Bridges przygotowują się do wyruszenia do Afryki Południowej, żeby wziąć udział w wojnie burskiej. W kolejnych scenach obserwujemy ich dalsze losy, a także dorastanie i życie miłosne młodszego pokolenia Marryotów i Bridgesów, podczas gdy w tle dzieje się historia. Umiera królowa Wiktoria, Louis Bleriot przelatuje nad Kanałem La Manche, Titanic tonie podczas swojego pierwszego rejsu, wybucha I Wojna Światowa.

Wydawać by się mogło, że film nawiązujący do tak wielu wydarzeń historycznych powinien być interesujący. Tymczasem Kawalkada jest równie ciekawa jak przeglądanie kalendarium z datami. Jak przedstawiona jest wojna w Afryce? Bohaterowie wypływają do Kapsztadu, ich żony spoglądają na mapę i niepokoją się o ich powrót. W następnej scenie mężowie wracają cali i zdrowi. Królowa Wiktoria umiera? Bohaterowie rozmawiają o tym. Są smutni. Titanic? Bohaterowie rozmawiają na jego pokładzie. Później dowiadujemy się, że tam zginęli. Wielka Wojna? To głównie przepustki, podczas których bohaterowie wracają do domu i rozmawiają o wojnie. Taki jest cały film.

Odhaczanie kolejnych faktów byłoby jeszcze do przyjęcia, gdyby wątki związane z bohaterami filmu były ciekawe. Nie są. Kolejne sceny przedstawiające wyrywki z ich życia nie zostały ze sobą powiązane. Ot, sprawdzamy, co się u nich dzieje w roku 1902. A potem w 1908. A może w 1912? 1915? Nie ma sprawy. W każdym z tych lat coś robili. Tak jak każde z nas w każdym roku swego życia. Pasjonujące. A najgorsze jest, że oni cały czas gadają. W Kawalkadzie nie ma prawie żadnej akcji. Postacie opowiadają o tym, co ich spotkało i o swoich planach na przyszłość. Owszem, są ładne przebitki na jakieś parady, defilady, kilka scen wojennych zmagań i bombardowań. Ale bohaterowie filmu w tych scenach nie uczestniczą. Ukoronowaniem tej konwencji jest rozmowa na Titanicu. Chłopak i dziewczyna siedzą przy barierce, za plecami mając morze. Snują plany na przyszłość. Są szczęśliwi. W końcu wstają i wychodzą z kadru, odsłaniając koło ratunkowe z napisem Titanic. W kolejnej scenie przeskakujemy kilka lat do przodu. Ktoś wspomina, że piękni dwudziestoletni utonęli. I przechodzimy do następnego faktu historycznego z listy. Po tej scenie straciłem nadzieję, że w filmie wydarzy się cokolwiek ciekawego.

Kawalkada to całkowita filmowa porażka. Ambitny projekt, który został położony przez zupełnie chybioną koncepcję narracyjną. Jeśli macie ochotę dowiedzieć się, co ważnego wydarzyło się w ciągu pierwszych trzydziestu lat XX wieku, lepiej poczytajcie Wikipedię. Zajmie to mniej czasu i łatwiej będzie przeskoczyć do tych wydarzeń, które rzeczywiście was interesują. Oscarowy film nagrodzonego Oscarem za reżyserię Franka Lloyda ode mnie zdobywa honorową statuetkę za najnudniejszy obraz, jaki do tej pory recenzowałem. I pierwszy, na którym nie dotrwałem do finału. Przyznaję się, bez żalu wyłączyłem telewizor, kiedy do końca zostało około dwudziestu minut. Być może przegapiłem przez to jakieś ukryte walory. Może końcówka filmu po prostu miażdży i wgniata w fotel. Ja jednak się o tym nie przekonam i czytelnikom także odradzam. Kawalkada otrzymuje ode mnie 4 gwiazdki.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Siłacz/The Strong Man (1926)

Film o kopaniu leżącego

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 15 min.

Występują: Harry Langdon, Priscilla Bonner, Arthur Thalasso

Poza Charlie Chaplinem, Busterem Keatonem i Haroldem Lloydem w latach dwudziestych aktywni byli także inni komicy specjalizujący się w charakterystycznym slapstickowym humorze. Jednym z nich był Harry Langdon, człowiek o lichej posturze i dziecinnym wyrazie twarzy. Siłacz to efekt jego współpracy z debiutującym reżyserem Frankiem Caprą, który w przyszłości będzie twórcą wielu hollywoodzkich hitów. Efekt mocno nieudany.

Langdon wciela się w Paula Bergot, który na początku filmu jest belgijskim żołnierzem walczącym w okopach I Wojny Światowej. Paul w ramach jakiejś akcji "Napisz do żołnierza" koresponduje z Amerykanką Mary Brown, której nigdy nie widział. Po wojnie bohater emigruje do USA i zostaje pomocnikiem jarmarcznego siłacza Zandowa. Ich popisowym numerem jest wystrzeliwanie tego drugiego z armaty. Mężczyźni podróżują ze swoim pokazem od miasta do miasta, co daje Belgowi szansę odszukania Mary. Problem w tym, że Brown to popularne nazwisko, a on dysponuje tylko niewyraźnym zdjęciem. Prawdziwe opały czekają jednak bohatera dopiero wtedy, gdy będzie zmuszony zastąpić swego partnera jako strongman i żywa kula armatnia.

Fabuła nie jest w Siłaczu szczególnie ważna. W erze slapsticku liczył się przede wszystkim humor, a nacisk był położony na poszczególne skecze, nie na linię fabularną. Taka konwencja jest do przyjęcia, jeżeli humor jest na dobrym poziomie. Tymczasem Capra i Langdon stawiają głównie na żarty napędzane fajtłapowatością i mizerną posturą głównego bohatera. Paul Bergot jest nieśmiały i niepewny siebie, porusza się niezdarnie i często jest nieświadomy swego otoczenia. Notorycznie potyka się, przewraca, obrywa pod byle pretekstem od nieznajomych i robi różne głupie rzeczy. Przyznam, że nie bawi mnie ten rodzaj humoru. Slapstick w wykonaniu Wielkiej Trójki był zabawny, ponieważ bohaterowie Chaplina, Keatona i Lloyda pomimo swoich słabości byli ludźmi zaradnymi i zdeterminowanymi. Paul Bergot ma twarz stworzoną do tego, żeby rzucać w nią tortami i głównie na tego rodzaju gagach oparty jest film. Przykro jest się śmiać z kompletnej ofiary, która nie potrafi do trzech zliczyć. To podstawowa i niewybaczalna wada Siłacza. Ale nie jedyna.

Drugą rzeczą, która mi się nie podobała, jest nadmierne rozciągnięcie w czasie poszczególnych skeczy. Kiedy Paul smaruje klatkę piersiową cuchnącym serem, musimy tę niesmaczną czynność oglądać przez okrągłe pięć minut. Gdy nieporadnie wchodzi po schodach i z nich spada, powtarza się to kilkakrotnie. Bardzo to nużące. Szczytem wszystkiego są jego nieporadne próby udawania siłacza spotykające się z zupełną obojętnością widowni. Przypadek? Nie sądzę. Wreszcie trzecia wada to obecność gagów typu "zabili go i uciekł". Postacie bez skrupułów strzelają do siebie z pistoletów i armat (i nie chodzi tu o początek filmu osadzony w realiach wojennych). Oczywiście w wyniku tych strzelanin nikomu nie dzieje się krzywda i wszystko przedstawione jest jako świetny powód do śmiechu. Wyjątkowo denny to humor, przekraczający granicę dobrego smaku.

Końcowa ocena nie może być pozytywna. Harry Langdon jest aktorem, którego specyficzny wygląd i mimikę można było wykorzystać do stworzenia czegoś zabawnego, ale Frank Capra nie poradził sobie z tym wyzwaniem. Oglądanie bezdusznych drani wyżywających się na słabowitym przygłupie nie pasuje do mojej definicją dobrej zabawy. Wystawiam Siłaczowi 4 gwiazdki. Nie skreślam go całkowicie, ponieważ sposoby gnębienia głównego bohatera są różnorodne i pomysłowe. I za niezłą kinematografię końcówki filmu. Ale zdecydowanie jestem zdania, że nie w tym kierunku powinna iść kreatywność twórców.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 22 maja 2018

Ten, którego biją po twarzy/He Who Gets Slapped (1924)

Film o klaunie, co ma czułe serce

Reżyser: Victor Sjöström
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 12 min.

Występują: Lon Chaney, Norma Shearer, John Gilbert, Tully Marshall, Marc McDermott

Nie jestem wielkim fanem cyrków. Owszem, nie mam nic przeciwko wyjściu tam z dziećmi raz do roku, ale nie dostrzegam w cyrkowym przedstawieniu specjalnej magii czy, tym bardziej, wielkiego artyzmu. Dlatego do wszelkich cyrkowych motywów na ekranie filmowym podchodzę z dużą rezerwą. Tak też było z dzisiejszym filmem. Była też jednak iskierka nadziei. W końcu reżyserem Tego, którego biją po twarzy był Victor Sjöström ceniony przeze mnie za swoje dokonania w kinie szwedzkim. Jak więc wyszedł Sjöströmowi jego pierwszy hollywoodzki film stworzony dla dopiero co założonego studia Metro-Goldwyn-Mayer?

Bohaterem filmu jest naukowiec Paul Beaumont, badacz "pochodzenia człowieka". Paul wraz z żoną zamieszkuje w posiadłości barona Regnarda, który hojną ręką sponsoruje jego badania. Kiedy naukowiec dokonuje przełomowego odkrycia, baron przywłaszcza je sobie jako własne, ośmieszając Paula przed Akademią Nauk i publicznie go policzkując. Na domiar złego żona naukowca zostawia go dla Regnarda i również sprzedaje mu plaskacza na pożegnanie. Załamany Beaumont postanawia zmienić profesję i zostaje klaunem. Jego popisowym, wzbudzającym wśród publiczności salwy śmiechu numerem staje się zbieranie policzków od innych klaunów. Oprócz niego w cyrku występuje para woltyżerów. Bezano (on) i Consuelo (ona) wykonują kaskaderskie numery na koniach i pałają do siebie przesłodzoną do obrzydliwości miłością. Drogi byłego naukowca i barona ponownie przecinają się, kiedy arystokrata pojawia się na jednym z przedstawień i wpada mu w oko Consuelo. Baron dobija targu z ojcem dziewczyny, który zgadza się sprzedać mu rękę córki. Nierozpoznany przez Regnarda klaun postanawia temu przeciwdziałać.

Fabuła Tego, którego biją po twarzy w wielu miejscach nie wytrzymuje zawieszenia niewiary. Już sam pomysł, że uczony miałby zostać cyrkowym klaunem, jest na pograniczu groteski. Wewnętrzna potrzeba Paula, by w nieskończoność powtarzać scenę upokorzenia przed Akademią Nauk, jest co najmniej wątpliwa psychologicznie. A widownia zrywająca boki ze śmiechu na widok policzkowanego klauna to obraz żenujący. Może i cyrk jest rozrywką dla mas, ale bez przesady. Z innymi postaciami nie jest lepiej. Ojciec Consuelo kupczący jej ręką dla pieniędzy jawi się jako operetkowy złoczyńca z nieodzowną bródką i wąsikami do kompletu. Trudno uwierzyć, że ten diaboliczny łotr wychował dziecko o duszy czystej jak łza. Sceny z zakochanymi Bezano i Consuelo są tak słodkie, że zahaczają o parodię. Natomiast zakończenie filmu z aktywnym udziałem lwa - maskotki studia MGM miało zdaje się wbijać widza w krzesło, ale podłamany wcześniejszymi niedorzecznościami poczułem jedynie współczucie dla nieszczęsnego zwierzęcia plączącego się po planie. Scenariusz Tego, którego biją po twarzy mógłby się sprawdzić, gdyby reżyser potraktował historię klauna z przymrużeniem oka lub wplątał w nią nieco czarnego humoru. Niestety Sjöström i aktorzy usiłowali zrobić film w stu procentach poważny i osiągnęli efekt całkowicie odwrotny. Oglądałem wszystkie te nadzwyczaj dziwaczne postacie i pomysły na przemian z rozbawieniem i zażenowaniem.

Nie znaczy to, że wszystko w filmie o policzkowanym klaunie jest nieudane. Pomimo całej groteskowości, Lon Chaney w roli Paula jest w pełni wiarygodny. Z charakterystyczną dla siebie przesadą oddaje gwałtowne emocje towarzyszące scenom otwierającym film. Również jako złamany życiem klaun, którego nikt nie bierze poważnie, daje popis wzmocnionej makijażem mimiki. Znakomity aktor wycisnął co się dało z kiepskiej postaci. Niestety reszta obsady pozostaje za nim daleko w tyle, prezentując głównie naiwne uśmiechy lub komiczny patos. Występy cyrkowe, w tym mocno skomplikowane numery klaunów (w niektórych momentach jest ich na scenie kilkudziesięciu) zostały przygotowane bardzo starannie. Zarówno wymyślne, bogato zdobione kostiumy, jak i choreografia zasługują na uznanie. Tyle że, jak pisałem, nie jestem szczególnym fanem cyrku, więc jest to dla mnie niedostateczny powód, by ocenić film pozytywnie. W budowie scen, montażu, czytelnym prowadzeniu fabuły widać profesjonalną rękę Sjöströma, który konsekwentnie dąży do moralizującego finału. Główne grzechy filmu popełnione przy tworzeniu scenariusza i doborze obsady mają jednak ciężki kaliber. Podsumowując, amerykański debiut Szweda uważam za mocno nieudany. Ten, którego biją po twarzy otrzymuje ode mnie marne 4 gwiazdki.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 20 kwietnia 2018

Poza skałami/Beyond the Rocks (1922)


 Film o trójkącie (różnobocznym).

Reżyser: Sam Wood
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 21 min.

Występują: Rudolph Valentino, Gloria Swanson, Robert Bolder

Rudolph Valentino powraca w jeszcze jednej roli pięknolicego amanta. Trzeci film z tym aktorem i trzecia bardzo podobnie odegrana postać. Tym razem Rudolph wciela się w angielskiego arystokratę Hectora Fitzgeralda, który zakochuje się z wzajemnością w zamężnej kobiecie. Theodora, grana przez Glorię Swanson, jest dziewczyną ze zubożałej szlacheckiej rodziny, która za namową sióstr i ojca poślubia obrzydliwie bogatego plebejusza Josiaha Browna. Mężulek ma koło sześćdziesiątki, jest niski, gruby, mało urodziwy i słabego zdrowia. W dodatku do majątku doszedł własną pracą, a nie odziedziczył. Trudno się dziwić, że Theodora traci głowę dla pięknego Fitzgeralda. Ten najpierw ratuje dziewczynę przed utonięciem, później natrafia na nią w Alpach, gdzie Theodora i Josiah przebywają w podróży poślubnej. Podczas wędrówki górskiej Fitzgerald ratuje dziewczynę po raz drugi, tym razem przed upadkiem z urwiska. A później niczym zakochany kundel podąża jej tropem. Czy to w Paryżu, czy w Londynie, wszędzie pełno uśmiechniętego adoratora-stalkera. Theodora nie ma wyjścia, musi go pokochać. Gdyby tylko ten poczciwy mąż nie przeszkadzał...

Poza skałami nie zachwyca błyskotliwością fabuły. Trudno nie współczuć Robertowi Bolderowi roli niechcianego męża. Zrobienie ze starszego pana konkurenta dla hollywoodzkiego symbolu seksu było kopaniem leżącego. W dodatku Josiah Brown okazuje się człowiekiem szlachetnym i wyrozumiałym. Wprawdzie w swej głupocie sądził, że może sobie zaskarbić miłość młodej żony pieniędzmi i luksusowymi wycieczkami, ale koniec końców jest dla niej dobry i troskliwy. Pod koniec filmu upewniłem się w przekonaniu, że to jemu należy kibicować, a nie ślicznemu Rudolphowi ani lalkowatej Swanson. Piękniś myśli tylko o sobie, natomiast Theodora targana jest co prawda wyrzutami sumienia, ale jakieś one nie do końca szczere.

Aktorstwo w Poza skałami  nie jest najwyższych lotów. Valentino jak zwykle głównie wygląda. Gloria Swanson w zamierzeniu miała czarować urodą, jednak z jakiegoś powodu dobrano jej makijaż znacznie bardziej krzykliwy od pozostałych występujących w filmie aktorek. Nie wygląda to dobrze, w dodatku niewiele spod niego widać. I jeszcze nieszczęsny Bolder, który przez większość czasu wygląda na zażenowanego swoją rolą. W rezultacie nasz (poza)małżeński trójkąt prezentuje się dość szmirowato.

Realizacyjnie też jest zabawnie. Wspinaczkę po Alpach nagrano w studiu. Górskie krajobrazy imituje jako tako pomalowana dykta. Śnieg wygląda równie nieautentycznie, a kiedy Valentino spuszcza się po linie, by ratować bezradną Theodorę, aktorki nie zastępuje statystka tylko manekin. Trudno się opędzić od wrażenia, że mamy od czynienia z amatorszczyzną. Przynajmniej końcowe sceny na pustyni nakręcono w plenerze i mniej więcej się bronią. Właściwie jedynym interesującym elementem filmu są w mojej opinii etiudki, w których protagoniści opowiadają sobie historie z przeszłości i sami występują jako bohaterowie tych krótkich scenek. Są to między innymi królewskie zaloty w Wersalu i wymierzenie kary niewiernej żonie beduina. Ciekawy pomysł i naprawdę fajnie zrealizowany.

Poza skałami to kiepski film, nie broniący się ani fabularnie, ani aktorsko i bardzo nierówny realizacyjnie. Jego główną zaletą jest to, że jest stosunkowo krótki. Otrzymuje 4 gwiazdki.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 21 marca 2018

Civilization (1916)


Film o tym, że wszelka wojna to ZŁO.
Reżyser: Reginald Barker, Thomas H. Ince, Raymond B. West
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 28 min.
Występują: Howard C. Hickman, Hershell Mayall, George Fisher

Jakoś tak się złożyło, że wśród wyróżniających się filmów z początków kina zachowało się kilka dzieł propagandowych. Opisywany przeze mnie wczoraj Where Are My Children? był kinem propagandowym odwołującym się w dużej mierze do argumentów racjonalnych. Civilization to pamflet antywojenny oddziałujący wyłącznie na emocje widza. Czegoż tutaj nie ma. Płaczące dzieci, żony i matki. Chłopi odrywaniu od pługów i wysyłani na front. Dobrotliwi jak gołąbki zwolennicy pokoju zakrzyczani i zastraszeni przez podżegaczy wojennych. Są również przygotowane z wielkim rozmachem sceny batalistyczne z udziałem masy statystów i koni, jest artyleria, są wybuchy i pożary. Całe okrucieństwo wojny ukazane w swym przerażającym majestacie. A kiedy wydaje nam się, że nic mocniejszego twórcy filmu już nie wymyślą, Jezus zstępuje na ziemię, by przekonać króla fikcyjnego kraju do zakończenia wojny.

Fabuła Civilization jest cienka jak papier. Mieszkańcy fikcyjnego państwa dowiadują się o wybuchu wojny, co spotyka się ze zdumieniem i paniką. Decyzję podejmują politycy, którym ochoczo przyklaskuje król (cała grupa dziwnie przypomina pruskich junkrów i cesarza Wilhelma II). Nie poznajemy żadnych racjonalnych przyczyn konfliktu, nie dowiadujemy się również absolutnie niczego o przeciwnikach. Poszczególne sceny ukazują strach i cierpienie zwykłych ludzi, lecz niestety twórcy nie mają zamiaru przybliżyć nam konkretnych postaci. Lepiej poznajemy jedynie dumnego króla oraz jednego z arystokratów, dowódcę łodzi podwodnej. Na okręcie podwodnym rozgrywa się najlepsza scena Civilization, kiedy załoga otrzymuje rozkaz zatopienia statku pasażerskiego przewożącego pod osłoną cywilów zaopatrzenie dla wroga. Następuje świetnie zmontowana sekwencja, podczas której dowódca wyobraża sobie skutki takiego działania - śmierć niewinnych pasażerów. Olśniony, zwraca się przeciwko swojej załodze i zatapia własny okręt.

Civilization powstało w szczególnym okresie historycznym. W Europie toczyła się I Wojna Światowa, natomiast w USA trwała kampania prezydencka. Od wyniku wyborów mogło zależeć przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny. Osadzony w tym kontekście, film stanowi prezentację stanowiska środowisk pacyfistycznych. Wojna jest ukazana jako zło absolutne, sprzeczne z prawem boskim, które ma być ważniejsze od jakiegokolwiek prawa ludzkiego. Pokój natomiast jest wartością bezwzględną i należy do niego dążyć za wszelką cenę. Nie uznano za istotne przedstawić widzowi warunków i skutków zaprzestania konfliktu, tak samo jak pominięto przyczyny wojny. Zrozumiałe jest, że scenariusz czerpie obficie z aktualnej filmowi sytuacji, w końcu I Wojna Światowa uważana była za rozpętaną bez sensownego powodu. Mimo to uważam, że brak choćby próby wyjaśnienia genezy konfliktu spłyca pacyfistyczną tematykę do granic tolerancji. Argumentację panów reżyserów Ince'a, Barkera i Westa (ludzkość osiągnie prawdziwą cywilizację dopiero po całkowitym wyrzeczeniu się jakiejkolwiek wojny) odbieram jako szalenie infantylną. Zgodnie z ich retoryką wojny obronne są równie złe, co napastnicze. Również zaangażowanie Jezusa (który rzekł przecież Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz) w roli czołowego pacyfisty wydaje mi się mocno nietrafione. Nie mówiąc już o tym, że sceny z jego udziałem (na przykład czyściec pełen kulących się, nagich mężczyzn) są szczytem absurdu. Civilization oczekuje od widza jedynie zaangażowania emocjonalnego, nie oczekując, a nawet sprzeciwiając się analizie racjonalnej. Bo przecież nie będziemy polemizować z Jezusem, a raczej jego karykaturą. Dla mnie filmem prezentującym o wiele bardziej przekonującą wymowę antywojenną jest Bitwa nad Sommą, która ocenę sytuacji pozostawia całkowicie w gestii widza.

Podsumowując, Civilization to zrealizowane z rozmachem i dużą sprawnością kinematograficzną dziełko propagandowe. Jego walory fabularne oceniam nisko, sposób prezentacji argumentów jeszcze niżej. Otrzymuje 4 gwiazdki.

źródło grafiki - www.imdb.com