Pokazywanie postów oznaczonych etykietą musical. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą musical. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 16 lipca 2019

Lekkoduch/Swing Time (1936)

Film o tancerzach par excellence

Reżyseria: George Stevens
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 43 min.

Występują: Fred Astaire, Ginger Rogers, Victor Moore, Eric Blore, Helen Broderick, Betty Furness, Georges Metaxa

Po sukcesie swoich poprzednich musicali, w tym niezwykle popularnych Panów w cylindrach, Fred Astaire i Ginger Rogers znaleźli się na artystycznym szczycie. Nakręcony w 1936 roku Lekkoduch stanowi apogeum ich partnerstwa. Jeżeli chodzi o poziom oprawy muzycznej i numerów tanecznych, jest to film uważany za ich najbardziej wartościowe osiągnięcie. Co ważne, obydwoje wykazali się także dużym talentem komediowym. Komercyjnie Lekkoduch osiągnął dobre wyniki, ale nie przebił poprzedniego hitu duetu - Błękitnej parady. Od tej pory każdy kolejny film Astaire'a i Rogers miał przynosić słabszy dochód. Najwyraźniej proponowana przez nich formuła w końcu się widzom przejadła. Tym niemniej recenzowany obraz prawdopodobnie stanowi najlepszą z możliwych próbkę twórczości roztańczonego duetu.

Fabuła filmu jest lekka, żartobliwa i niezobowiązująca. "Lucky" Garnett, tancerz z prowincji, w wyniku psikusa spłatanego mu przez kolegów spóźnia się na własny ślub. Rozgniewany ojciec narzeczonej żąda od niego dowodu poważnych intencji, a konkretnie zgromadzenia astronomicznej jak na tamte czasy kwoty 25 000 dolarów. Biedny jak mysz kościelna Lucky wyjeżdża w poszukiwaniu szczęścia do Nowego Jorku. Towarzyszy mu jego przyjaciel Pop, zawodowy oszust karciany. W wielkim mieście przypadkowo poznają nauczycielkę tańca Penny, która z ich winy otrzymuje niezasłużoną reprymendę od policjanta. Nękany wyrzutami sumienia Lucky podąża jej śladem. Żeby zyskać okazję na przeproszenie obrażonej dziewczyny, mężczyzna postanawia udawać nieudolnego tancerza i zapisać się do Penny na lekcje.

Scenariusz Lekkoducha został napisany w kpiarskim, niepoważnym duchu i absolutnie nie należy go brać serio. Jest w nim kilka niezłych żartów, zdarzają się także słabsze (szczególnie nienaturalne wybuchy śmiechu w finale filmu), wszystko ma jednak na celu stworzenie atmosfery dobrej zabawy. Od początku jasne jest, że nękana rozmaitymi trudnościami znajomość Lucky'ego i Penny skończy się w wiadomy sposób. Ważna jest bowiem droga, a nie jej finał. Wątki poboczne obejmują problemy głównego bohatera z hazardem oraz jego konkury z adorującym Penny zarozumiałym dyrygentem. W tle plącze się także jego niedoszła żona, ale kto by ją tam traktował poważnie przy Ginger Rogers.

Po raz pierwszy mogę z czystym sumieniem wyróżnić Freda i Ginger jako aktorów. Zwłaszcza ona, grająca osóbkę asertywną i świadomą własnej wartości, ma okazję pokazać się zarówno od strony miłej i romantycznej, jak i twardszej, bardziej zadziornej. Astaire jest przy niej poczciwym misiem, który w komiczny lecz zaradny sposób odnajduje się w rozmaitych niezręcznych sytuacjach. Obsada drugoplanowa już tak nie błyszczy, może poza Erikiem Blore jako złośliwym pracodawcą Penny i Helen Broderick w roli pyskatej sekretarki. Victor Moore grający Popa-hazardzistę początkowo wydaje się zabawny, ale jego gagi związane z mimowolnym wpuszczaniem Lucky'ego na miny powtarzają się trochę zbyt często. 

Najlepszymi elementami filmu są rzecz jasna muzyka i taniec. Napisany przez Jerome'a Kerna soundtrack jest miły dla ucha i różnorodny, złożony z różnego rodzaju fokstrotów, utworów swingowych, a także piosenek wykonywanych przez dwie gwiazdy. Astaire i Rogers śpiewają bardzo dobrze, wykonując numery w otoczeniu pomysłowej scenografii (na przykład Fred śpiewa Ginger przepraszającą piosenkę, podczas gdy ona myje głowę, inny zaś romantyczny utwór wykonywany jest w zimowej, śnieżnej scenerii). Numery taneczne są w filmie tylko cztery, ale za to jakie. Legendarna i wielokrotnie pojawiająca się w rozmaitych klipach scena szalonego tańca na sali treningowej po prostu zachwyca, zwłaszcza dzięki zwinności i gibkości Ginger, która wykonuje niemal akrobatyczne manewry na wysokich obcasach. Innym oryginalnym numerem jest solowy występ Astaire'a w utworze Bojangles in Harlem. Pomyślany jako hołd dla czarnoskórych tancerzy, przedstawia Freda w blackface'owym makijażu wykonującego pokaz stepowania na tle trzech swoich gigantycznych cieni, które w pewnym momencie zaczynają żyć własnym życiem. Kręcenie tych scen dużo kosztowało aktorów, zwłaszcza że reżyser George Stevens miał w zwyczaju długo szukać idealnego ujęcia. Jak się zwierzała, po kilkudziesięciu powtórzeniach jednego z numerów miała buty całe we krwi. Przechodzenie do historii bywa niełatwe.

Lekkoduch okazał się niezwykle pozytywnym dziełkiem. Sympatyczne, dobrze zagrane postacie oraz wysoki poziom muzyki i choreografii czynią z niego wzorcowy musical złotej ery Hollywood. Miło było obejrzeć tak przyjemny i dobrze zrobiony film, który absolutnie nie rości sobie pretensji do bycia czymkolwiek więcej. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 1 lipca 2019

San Francisco (1936)

Film o śpiewaczce, jej adoratorach i trzęsieniu ziemi

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 55 min.

Występują: Clark Gable, Jeanette MacDonald, Spencer Tracy, Jack Holt, Jessie Ralph

Trzęsienie ziemi może się wydawać dziwnym tematem dla musicalu. W.S. Van Dyke, hollywoodzki specjalista od eksperymentów, postanowił uczynić z tej nietypowości atut. Film fabularyzujący katastrofalne trzęsienie ziemi w San Francisco z 1906 roku został pomyślany jako wakacyjny hit. Miał wszystko - gwiazdy, piosenki, wątek miłosny i spektakularne efekty specjalne ukazujące zniszczone miasto. Śmiały plan wypalił i San Francisco odniosło sukces kasowy, zdobywając także kilka nominacji do Oscarów. Muzyczno-katastroficzny blockbuster zapowiadał się więc jako ciekawe przeżycie estetyczne. Niestety, mocno się na nim zawiodłem.

Film opowiada historię śpiewaczki Mary Blake, która przybywa do San Francisco z prowincji w nadziei na lepsze życie. Szkolona w śpiewie klasycznym dziewczyna znajduje zatrudnienie w knajpie Blackiego Nortona, dżentelmena uwikłanego w szemrane interesy. Mary prędko staje się lokalną gwiazdą i wkrótce otrzymuje propozycję występów w miejskiej operze. Do rywalizacji o jej względy (i głos) stają: niegrzeczny chłopiec Blackie, arogancki bogacz Jack Burley oraz próbujący grać rolę arbitra i doradcy duchowego ksiądz Tim Mullen. O ostatecznym losie bohaterów zadecydują jednak siły całkiem od nich niezależne w postaci naturalnego kataklizmu.

Postawmy sprawę jasno - San Francisco jest nudne jak flaki z olejem. Zanim nadejdą wyczekiwane sceny katastrofy, jesteśmy zmuszeni wysiedzieć niemal 1,5 godziny drętwego i nieciekawego romansu. Główna w tym wina Jeanette MacDonald, która może i jest dobrą śpiewaczką, ale aktorka dramatyczna z niej żadna. Wszystkie jej dylematy, monologi i rozterki były dla mnie wręcz nie do zniesienia. Bo też co to za wybór. Z jednej strony szarmancki, zakochany w niej Clark Gable, z drugiej - sztywny bogacz zagrany z doskonałą drętwotą przez Jacka Holta. Z tej trójki jedynie bohater Gable'a nie budzi odruchu wymiotnego, ale także potencjał tego świetnego aktora nie został należycie wykorzystany. Jego postać - Blackie - ukazana jest niemal wyłącznie w relacji z kiczowatą śpiewaczką. Gdyby wzbogacić Blackiego o wątki poboczne, zdecydowanie byłoby ciekawiej. A potencjał był. Umieszczony daleko na drugim planie ksiądz grany przez Spencera Tracy'ego to przyjaciel Blackiego z dzieciństwa, który próbuje nawrócić go na dobrą drogę. Niestety interakcje obu świetnych aktorów są rzadkie i mało satysfakcjonujące. A, byłbym zapomniał, Blackie jest ateistą, którego ksiądz i dziewczyna bezskutecznie próbują nawrócić. Udaje się to dopiero dzięki wstrząsającemu przeżyciu w postaci trzęsienia ziemi. Cóż za kicz.

Jeżeli chodzi o katastrofę, mamy do czynienia z półgodzinną, dość efektowną sekwencją. Zwraca uwagę udany montaż i sporo pomysłowych efektów specjalnych w rodzaju rozstępującej się ziemi, wybuchających przewodów gazowych czy płonącej panoramy miasta. I sporo ofiar, wręcz zaskakująco dużo jak na film z lat trzydziestych. W tym wszystkim Gable wędrujący przez ruiny, pomagający napotkanym i poszukujący ukochanej. Nie powiem, ta część filmu robi wrażenie. No, może poza faktem, że Clark przerzuca gołe cegły, które w życiu nie widziały zaprawy murarskiej. Nic dziwnego, że San Francisco tak łatwo się zawaliło. Ale czepiam się.

Tak więc mogłoby się wydawać, że ostatni akt filmu wynagradza długi i nudny romans. Tak jest aż do ostatniej sceny, która jest... żenująca. Pal sześć cudowne nawrócenie Gable'a pod wpływem katastrofy, w której na jego oczach zginęły dziesiątki ludzi. Później jest jeszcze zabawniej. W prowizorycznym obozie pełnym rannych i okaleczonych ludzi pojawia się wiadomość, że ognie płonącego miasta ugaszono. I nagle dziesiątki ocalonych z uśmiechem ruszają ku dymiącym gruzom, śpiewając radosną piosenkę o odbudowie. Przed chwilą cudem uszli z życiem. Krwawią, kuśtykają, niektórzy z nich potracili bliskich. Nic to, najważniejsze, że ogień ugaszono i kiedyś na miejscu zrównanego z ziemią miasta stanie nowe. To było tak absurdalne, że Monty Python lepiej by nie wymyślił.

Niewiele piszę o muzyce, gdyż mam z nią dylemat. Wykonywane operowym głosem piosenki Jeanette MacDonald zyskały sobie dużą popularność, a jedna z nich została nawet nieoficjalnym hymnem San Francisco. Niestety osobiście muzyka nie przypadła mi do gustu. Kontrast między klasycznym głosem a knajpianym otoczeniem miał szokować i chyba mnie zszokował aż za bardzo. To zdecydowanie nie jest właściwe wykorzystanie wokalnych możliwości MacDonald. Tak jak z innymi elementami filmu - zbyt dużo, zbyt ostentacyjnie i bez wyczucia. Dlatego nie warto tracić na San Francisco czasu. Wystawiam 6 gwiazdek, tak dużo tylko ze względu na ciekawe sceny katastrofy.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 24 czerwca 2019

Święty Tukaram/Sant Tukaram (1936)

Film o stoiku i nierobie

Reżyseria: Vishupant Govind Damle i Sheikh Fattelal
Kraj: Indie
Czas trwania: 2 h 7 min.

Występują: Vishupant Pagnis, Awali, Sri Bhagwat

Chociaż indyjskie kino rozwijało się prężnie już w latach 20. (czego dowodem chociażby epicki film A Throw of Dice), europejska publika zainteresowała się nim szerzej dopiero po sukcesie Świętego Tukarama. Film ten zawędrował w jakiś sposób na Festiwal Filmowy w Wenecji, gdzie zrobił furorę z uwagi na profesjonalizm wykonania i odmienność. Opowiedziana w nim historia czerpie szerokimi garściami z indyjskiej mitologii i kultury. Z tego powodu zdecydowanie nie mogłaby się rozgrywać w jakimkolwiek innym kraju. Mamy bowiem do czynienia z hagiograficznym żywotem autentycznego hinduskiego świętego. W dodatku pierwowzór protagonisty był poetą i muzykiem, skutkiem czego ważny element dzieła stanowią śpiewane przez Tukarama utwory o charakterze moralizatorskim. Końcowy produkt to film dziwny, nie do końca zrozumiały dla kogoś niezaznajomionego z hinduistyczna moralnością, a jednocześnie okno pozwalające zajrzeć do dziwnego świata hinduskich świętych i bóstw.

Obraz opowiada o życiu Tukarama, indyjskiego rolnika, który większość czasu spędza na religijnych rozmyślaniach, śpiewaniu pieśni i niesieniu bliźnim dobrej nowiny. Poznajemy także jego praktyczną, antyreligijną żonę Jijaj, dwójkę dzieci oraz wroga - miejskiego bramina Salomalo, który z niechęcią spogląda na ludowego mędrca odbierającego autorytet jego kaście. Film przedstawia kolejne utarczki Tukarama z Salomalo, ukazuje praktyczne konsekwencje wypływające z jego nauk, a także przybliża kilka cudów dowodzących przychylności wedyjskich bóstw wobec swego wybrańca.

Tukaram jest bardzo dziwnym świętym. Zawsze pogodny, pozbawiony silnych emocji, głównie medytuje, podśpiewuje lub biernie przygląda się wypadkom z niezmienną, nieco głupkowatą miną. Reprezentuje on typ ascety, który jest oddalony od ziemskich problemów, pokornie przyjmując wyroki bogów i zachowując spokój ducha. Film pokazuje praktyczne konsekwencje takiej postawy dla jego rodziny. Tukaram nieustannie wplątuje swoich bliskich w kłopoty. Nie okazuje współczucia choremu synowi, licząc na jego cudowne uzdrowienie. Zatrudniony do pilnowania krów, pogrąża się w medytacjach i dopuszcza, aby weszły w szkodę. Fałszywie oskarżony o plagiat, karnie wrzuca rękopisy swoich pieśni do rzeki. Ponieważ jednak cieszy się przychylnością boga Pandurana, nigdy nie ponosi konsekwencji swej beztroski. Bóstwo za pomocą cudów uzdrawia chorego syna, mnoży plony z pola stratowanego przez krowy i zwraca rękopisy. Wszystko przy pełnym godności spokoju Tukarama. Tylko dzięki boskiej interwencji święty okazuje się pogodnym dziwakiem, a nie bezmyślnym sprawcą nieszczęść swoich bliskich. Taki bieg wypadków mocno spłyca wymowę jego historii. Cóż to za bohater, który nie musi ponosić konsekwencji własnych wyborów? Wyborów, które w każdym przypadku preferują bierność ponad działanie i akceptację wyroków losu, miast sprzeciwu. W kulturze europejskiej trudno sobie w ogóle wyobrazić, żeby taka osoba mogła pełnić w fabule rolę protagonisty.

Rodzina świętego stanowi jego łącznik ze światem doczesnym. Popędliwa żona (kapitalna rola amatorskiej aktorki Awali) otwarcie pogardza bóstwami męża i krytykuje jego postawę. Jednocześnie, jak na porządną hinduskę przystało, wiernie służy Tukaramowi, na przykład przynosząc mu obiad na szczyt wzgórza, na którym postanowił pomedytować. Przyziemność i cierpkość Jijaj stanowią celny kontrapunkt dla górnolotności jej męża, a także źródło wielu zabawnych sytuacji. Jeżeli chodzi o dzieci Tukarama, nie poświęca im on należytej uwagi, ale i tak darzą go nabożną czcią, chociażby podejmując wraz z nim mistyczne głodówki. Ważną postacią jest Salomalo, śmiertelny wróg Tukarama, który nieustannie wymyśla kolejne fortele mające skompromitować swego konkurenta do rządu dusz. Każdy kolejny plan pali na panewce dzięki nadprzyrodzonej interwencji. W rezultacie ekspresyjny bramin zaczyna przypominać kojota bezskutecznie ścigającego Strusia Pędziwiatra - równie komiczny i absurdalny w swej bezradności.

Święty Tukaram jest filmem o niedostosowanym społecznie dziwaku, któremu zdarzyło się mieć rację. Ponoć fizyczne podobieństwo aktora Vishnupata Pagnisa do prawdziwego Tukarama i jego odrealniony styl gry sprawił, że został na stałe skojarzony ze swym bohaterem. Mimo niewątpliwych cnót w postaci stoickiego spokoju i dystansu do świata, Tukaram nie wzbudził mej sympatii. Nie podobały mi się jego śpiewy, poezja w tłumaczeniu na angielski zdała się pretensjonalna, a dziwaczne ideały prowadzące do całkowitego zignorowania doczesności - co najmniej wątpliwe. Jakiż on irytujący, z tym uśmieszkiem spod sumiastych wąsów, którym kwituje wszystko, co go spotyka. Znacznie ciekawszą postacią jest jego twarda żona skazana na życie u boku dziwaka. Kiedy ona piecze placki na obiad, Tukaram wsiada do niebiańskiego powozu umieszczonego na plecach gigantycznego orła. Ja tam wolę zostać na placki. Wystawiam 6 gwiazdek. Do obejrzenia raczej jako ciekawostka.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 23 czerwca 2019

Król kobiet/The Great Ziegfeld (1936)

Film o człowieku rodem z amerykańskiego snu

Reżyseria: Robert Z. Leonard
Kraj: USA
Czas trwania: 3 h 4 min.

Występują: William Powell, Louise Rainer, Myrna Loy, Frank Morgan, Virginia Bruce, Reginald Owen, Nat Pendleton

Amerykańskie kino zawdzięczało broadwayowskim teatrom bardzo wiele. Były one biblioteką spektakli adaptowanych na duży ekran, kopalnią nowych gwiazd, reżyserów, scenarzystów i scenografów, a także źródłem koncepcji całego gatunku filmowego, jakim stał się musical. Bez Broadwayu nie byłoby Hollywood takiego, jakim go znamy. Artyści kinowi nie zapominali zresztą o swoich korzeniach, często oddając w filmach hołd teatralnemu środowisku. Kiedy w 1932 roku zmarł Florenz Ziegfeld, legendarny broadwayowski impresario, wytwórnia Universal zakupiła od wdowy po nim prawa do nakręcenia filmu biograficznego. Była to nie lada gratka, ponieważ życie Ziegfelda było nierozłącznie splecione z historią Broadwayu. Wskutek pewnych zawirowań prawa do obrazu zostały sprzedane MGM-owi razem z kontraktem obsadzonego w tytułowej roli Williama Powella. Ponieważ scenariusz przewidywał przedstawienie na ekranie historii wciąż żyjących współpracowników tytułowego bohatera, pomysł na film spotkał się z mieszanymi uczuciami. W rezultacie nazwiska kilku bohaterek Króla kobiet zmieniono na fikcyjne. Mimo tych kontrowersji monumentalny, trzygodzinny musical odniósł duży sukces zwieńczony Oscarem dla najlepszego filmu. Nawiasem mówiąc, w chwili premiery był najdłuższym kinowym filmem wszech czasów. Choć obecnie oceniany jest dość krytycznie, Król kobiet stanowił ważny krok w rozwoju musicalu oraz rodzącego się właśnie podgatunku filmu biograficznego.

Opowieść o Ziegfeldzie jest iście monumentalna. Wypełniony do granic możliwości dialogami, występami artystycznymi i szczegółami życia impresaria film i tak wydaje się mocno skróconą wersją jego biografii. Bohater rozpoczyna karierę jako promotor jarmarcznego siłacza i rywalizuje z podobnym sobie spryciarzem - Billingsem, który opiekuje się pięknością tańczącą arabski taniec brzucha. Z czasem współzawodnictwo Ziegfelda z Billingsem zmienia się w przyjacielską rywalizację, a w końcu we współpracę. Obserwujemy, jak impresario podbija sceny Broadwayu dzięki sprowadzeniu z Europy utalentowanej śpiewaczki Anny Held, która wkrótce zostaje jego żoną. Jesteśmy świadkami kolejnych ryzykownych pomysłów, które przynoszą mu nie tylko sukcesy, ale także i porażki. Ziegfeld raz za razem upada, by się podnieść i powrócić z nowymi koncepcjami. Ostatnimi przeszkodami na jego drodze będą: rozwój kina jako konkurencji dla teatru oraz Wielki Kryzys.

Robert Z. Leonard, specjalista od musicali, poszedł w Królu kobiet nieco inną drogą niż w swoich poprzednich filmach muzycznych. Mamy do czynienia z pełnokrwistą biografią uzupełnianą muzyką tylko wówczas, kiedy prezentowane są najważniejsze artystyczne dokonania Ziegfelda. Jednocześnie mimo długości filmu historię jego życia ogląda się ciekawie. Zasługa to głownie Williama Powella, który szeroko rozwinął w tej roli skrzydła. Jego Ziegfeld to człowiek niezwykłego hartu ducha, pełny pomysłów, niezałamujący się porażkami i promieniujący pozytywną energią. Posiada przy tym, na co wskazuje trafny polski tytuł filmu, smykałkę do postępowania z kobietami. Dzięki urokowi osobistemu, pewnej dozie bezczelności i odwadze pozyskuje do swoich spektakli kolejne gwiazdy. Kobiety te tak naprawdę podejmują wielkie ryzyko, współpracując z człowiekiem, którego nie trzymają się pieniądze. A jednak ciężko nie wierzyć w kogoś, kto posiadł zdolności błyskawicznej improwizacji i uczenia się na własnych błędach. Znakomita to rola, zresztą sam Powell wskazywał ją jako najbardziej dopracowaną ze swoich aktorskich kreacji.

Na osobne omówienie zasługują wspomniane muzy. Bardzo od siebie różne, z każdej jednak główny bohater zdołał wyciągnąć to, co najlepsze. Pierwszą jest Anna Held, podebrana Billingsowi w Europie. Afektowana, humorzasta, jest prawdziwą diwą, która rozwija skrzydła dzięki radom swego protektora i wymyślonej przez niego kampanii promocyjnej (jej elementem są przecieki o kąpielach gwiazdy w mleku). Kolejna niewiasta to zadziorna, leniwa i chciwa Audrey Dane (bardzo wyrazista kreacja w wykonaniu Virginii Bruce), która zostaje gwiazdą nowego spektaklu Ziegfeld Follies, a następnie wywołuje bałagan w życiu osobistym bohatera. Fannie Brice (grana przez samą siebie) zostaje przez impresaria wyciągnięta z podrzędnej burleski i uczyniona wielką śpiewaczką. W końcu Billie Burke, jego druga żona, nie będąca już artystką, a raczej duchowym wsparciem. Obok kobiet poznajemy także współpracowników Ziegfelda. Billings - jego przyjaciel i rywal o tubalnym śmiechu, lokaj Sidney pozyskany obietnicą osobistego szacunku i wierny Ziegfeldowi do końca życia oraz księgowy Sampson wiecznie doprowadzany przez rozrzutność szefa do białej gorączki.

Tłem historii Ziegfelda są losy Broadwayu, którego impresario jest istotną częścią. Nie ukazano tu zbyt wyraźnie kolejnych etapów ewolucji amerykańskiego teatru. Wyrazistymi punktami są tylko - rozwój kina i związany z nim odpływ gwiazd oraz Wielki Kryzys, który prowadzi teatry do tymczasowego upadku. Sporo wysiłku włożono natomiast w oddanie scenicznej atmosfery poszczególnych spektakli. Przedstawienia przygotowano z dużym przepychem, wykorzystując między innymi monumentalne dekoracje (w tym gigantyczny "tort weselny"). Wszystko jednak z zachowaniem zasad realizmu - nie ma tu niczego, co nie zdałoby egzaminu w prawdziwym teatrze. Dużą kreatywnością wykazał się także specjalista od kostiumów, osławiony Adrian, który otrzymał na ten cel obfity budżet i w pełni go wykorzystał. Wspomnieć też trzeba o muzyce, utrzymanej w duchu "scenicznego jazzu" i zebranej w całość przez Waltera Donaldsona. Ścieżka dźwiękowa pozbawiona jest oczywistych hitów, jednak ładnie wkomponowuje się w klimat filmu.

Król kobiet jest dzisiaj oceniany jako jeden ze słabszych filmów oscarowych - rzekomo zbyt długi, przegadany, odległy od współczesnych problemów. Nie zgadzam się z tym podejściem. William Powell wykreował bohatera z krwi i kości - pogodnego, energicznego, zaczynającego wciąż od nowa człowieka amerykańskiego snu. Warto poświęcić nieco czasu, żeby zapoznać się z wciągającą i budzącą sympatię historią nietuzinkowej osobowości. Król kobiet otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 4 czerwca 2019

Statek komediantów/Show Boat (1936)

Film o ambicjach i przeszkodach

Reżyseria: James Whale
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 53 min.

Występują: Irene Dunne, Allan Jones, Charles Winninger, Paul Robeson, Helen Morgan, Helen Westley, Queenie Smith, Sammy White, Donald Cook, Hattie McDaniel

Większość hollywoodzkich musicali stanowiły opowieści lekkie, błahe, będące dostarczycielami niezobowiązującej rozrywki lub, w najlepszym wypadku, ciętej satyry. Poważniejsze tematy pojawiały się w nich rzadziej. Kiedy jednak już to następowało, efekty były nader interesujące (tak było na przykład w Cesarzu Jonesie). Statek komediantów mimo swego tytułu jest próbą stworzenia musicalu zaangażowanego. Przeniesiony na ekran prosto ze scen Broadwayu, gdzie cieszył się dużą popularnością, opowiada o życiowych perypetiach artystów występujących na łajbie żeglującej po Missisipi. Reżyser James Whale, do tej pory znany raczej z filmów grozy, postawił na wierność teatralnemu pierwowzorowi i zaangażował nawet kilkoro aktorów występujących w wersji broadwayowskiej. Ambicje reżysera, pragnącego wykazać się w nowym dla siebie gatunku, były duże. Główną przeszkodą na jego drodze stały się przyjęte w Fabryce Snów konwencje fabularne, które utrudniały rozwinięcie skrzydeł.

Bohaterami filmu są członkowie trupy artystycznej występującej na pokładzie statku o wdzięcznej nazwie Kwiat Bawełny. Główna gwiazda - Mulatka Julie - dzięki jasnej skórze skrywa swe pochodzenie. Jedynym powiernikiem niebezpiecznego na rasistowskim Południu sekretu jest jej biały mąż. Joe i Queenie, potomkowie wyzwolonych niewolników, próbują wiązać koniec z końcem jako okrętowa obsługa, choć talentem nie ustępują bardziej prominentnym artystom. Właściciele statku - serdeczny kapitan Hawks i jego gderliwa żona - doglądają swojej córki, rozkwitającej właśnie Magnolii. Niepomna rad rodziców dziewczyna pragnie pójść w ślady Julii i zostać gwiazdą pokładowej estrady. Scena staje przed nią otworem, kiedy kłopotliwy sekret Mulatki wychodzi na jaw, a na statku pojawia się potencjalny partner - Ravenal, czarujący śpiewak i potajemny hazardzista.

Mimo swej widowiskowości Statek komediantów jest prozaiczną opowieścią o losach kilku nękanych codziennymi problemami związków. Artyści przeżywają zwroty i upadki. Ciężko pracują, by wejść na szczyt i spadają z niego. Rozstają się i schodzą ponownie. Film porusza wiele poważnych wątków społecznych, znalazło się także miejsce na odrobinę humoru. Zdecydowanie najciekawszy epizod wiąże się z kwestią rasową. Idiotyczne przepisy stanu Missisipi zakazują (czy raczej zakazywały) zawierania międzyrasowych małżeństw. Kiedy mieszane pochodzenie Julii wychodzi na jaw, ona i jej biały mąż uciekają się do sprytnego (chociaż wybitnie filmowego) fortelu, który pozwala im wybrnąć z sytuacji. Chociaż pozostali członkowie trupy stają po ich stronie w zatargu ze wścibskim szeryfem, ich reakcja po pozbyciu się natręta jest zaskakująco przykra. Koleżeńska solidarność zajmuje w systemie wartości artystów tylko nieznacznie wyższe miejsce nad brzydkimi uprzedzeniami.

Muzyki jest w Statku komediantów bardzo dużo. Akcja przeplatana jest licznymi piosenkami, głównie w postaci występów na pokładowej scenie, chociaż pojawia się także kilka sekwencji, w których bohaterowie "tak po prostu" zaczynają śpiewać. Najlepszy utwór znów dotyczy spraw rasowych. Śpiewany przez Paula Robesona i Hattie McDaniel przybliża los czarnoskórych robotników, nawiązując również do czasów statków niewolniczych i pracy na plantacjach. Paul Robeson i Hattie McDaniel są w ogóle moją ulubioną parą w tym filmie. On - obdarzony pięknym głosem i charyzmą, ona - dziarska i zabawna w swojej szorstkości.

Najsłabszym elementem Statku jest niestety wątek marzącej o niebieskich migdałach Magnolii i jej rozrzutnego partnera. Irene Dunne oraz Allan Jones nie budzą jakiegoś szczególnego zachwytu swoim aktorstwem. Poza tym powiedzmy sobie szczerze, historie innych bohaterów są po prostu ciekawsze. Whale postawił na złego konia, i to kosztem skrócenia niektórych linii fabularnych (Robeson i McDaniel nie otrzymali nawet swojego zakończenia). Zazwyczaj zarzuca się Hollywood nadmierne eksponowanie "progresywnych" tematów, tymczasem w przypadku Statku komediantów miała miejsce sytuacja odwrotna.

Moje ogólne wrażenia z seansu są mieszane. Pomimo znacznego wysiłku włożonego w realizację i kilku dobrych elementów, pod koniec filmu odczuwałem znużenie. Nie samą widowiskowością człowiek żyje, zwłaszcza że w wyróżnionych przeze mnie scenach Whale pokazał, że potrafi wykorzystać musicalowe instrumentarium do przekazania czegoś ważnego. Priorytety były jednak inne. Przy całym szacunku dla reżysera, wystawiam Statkowi 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 20 maja 2019

Panowie z cylindrach/Top Hat (1935)

Film o stepowaniu, tańcu i świetnie ubranych ludziach

Reżyseria: Mark Sandrich
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 39 min.

Występują: Fred Astaire, Ginger Rogers, Edward Everett Horton, Erik Rhodes, Helen Broderick, Eric Blore

Niecały rok po premierze Wesołej rozwódki Fred Astaire i Ginger Rogers zatańczyli ponownie. Decydenci z wytwórni RKO stwierdzili, że nie ma sensu wymyślać prochu na nowo i zastosowali ten sam przepis na sukces co poprzednio. Prosta fabuła oparta na motywie komedii omyłek, dopracowane numery muzyczne, a na fotelu reżyserskim Mark Sandrich, który już raz zdołał wydobyć z dwójki gwiazd to, co w nich najlepsze. Wszystkie te elementy sprawdziły się ponownie, dając w efekcie Panów w cylindrach, musical powszechnie uznawany za najlepszy obraz duetu Astaire-Rogers.

Bohaterem filmu jest amerykański tancerz Jerry, który przebywa w Londynie na gościnnych występach. Podczas treningu stepowania Jerry wyrywa ze snu mieszkającą pod jego pokojem hotelowym modelkę Dale Tremont. Dziewczyna jest zirytowana, ale nie potrafi ukryć zauroczenia szarmanckim tancerzem. Jerry rozpoczyna skomplikowane zaloty. Na przeszkodzie staje mu rywalizujący o względy dziewczyny projektant mody Alberto oraz niefortunny zbieg okoliczności. Wskutek pomyłki Dale bierze bowiem Jerry'ego za jego współlokatora - męża swojej najlepszej przyjaciółki.

Komedia omyłek nie jest szczególnie wyszukanym pomysłem na linię fabularną. Wymaga od widza dużej tolerancji na wszystkie szyte grubymi nićmi zbiegi okoliczności. Na szczęście Panowie w cylindrach nie podchodzą do tego tematu zbyt poważnie. Wszystkie potknięcia są tylko kolejnymi etapami na drodze do radosnego połączenia Jerry'ego i Dale w finale filmu. Ani to oryginalne, ani zabawne, ale też nie o to w Panach  cylindrach chodzi. W czym więc rzecz? Przede wszystkim w dobrym smaku. Jak wskazuje tytuł, film zabiera nas w podróż do świata wyższych sfer. Zachowujących odpowiednie maniery, ale też właściwie ubranych. Szykowna elegancja Freda Astaire'a była w latach trzydziestych wyznacznikiem męskiej mody. Zarówno wizytowy frak i cylinder, jak i bardziej powszednie swetry, buty czy inne elementy garderoby - nosiło się to, co zakładał na siebie Fred. Ginger Rogers dotyczyło to w mniejszym stopniu, głównie wskutek nadmiernej ekstrawagancji jej strojów. Trudno w końcu pozwolić sobie na suknię ozdobioną strusimi piórami. Ale wypadało ich oglądać i wiedzieć, co mieli do zaproponowania.

Wyszukane stroje zdobiły całkiem sympatyczną gromadkę aktorów. Po raz kolejny dobre wrażenie zrobił na mnie Astaire, starszy i mniej naładowany testosteronem od popularnych wówczas filmowych amantów, ale nadrabiający to wszystko wdziękiem i ogładą. Ginger Rogers, robiąca wrażenie trochę niedostępnej diwy, podobała mi się mniej. Być może czekała jeszcze na swoją wielką role, bo póki co imponowała głównie na parkiecie. Najjaśniejszym punktem obsady okazał się Edward Everett Horton w roli safandułowatego przyjaciela głównego bohatera. Dzielnie partnerowała mu Helen Broderick jako pozbawiona złudzeń żona, która pragnie tylko być na bieżąco z obecną listą sympatii męża.

Najważniejszym elementem Panów w cylindrach są rzecz jasna utwory muzyczno-taneczne. Muzykę skomponował słynny artysta Irving Berlin i był to strzał w dziesiątkę. To właśnie piosenki zapewniły Panom w cylindrach sławę. Zaczynamy od niesamowitego pokazu stepowania w wykonaniu Astaire'a, który dokonuje karkołomnych wręcz akrobacji. Później Fred i Ginger tańczą na parkiecie parkowej altany otoczeni strugami deszczu. Kolejny numer, poświęcony tytułowym cylindrom, muszkom i laseczkom, Astaire wykonuje na estradzie w towarzystwie grupy stosownie ubranych dżentelmenów. No i wreszcie najsłynniejsza piosenka Cheek to Cheek, w której główny bohater przełamuje w końcu opory swojej ostrożnej partnerki. Utwór ten wszedł do historii muzyki i był wielokrotnie coverowany, między innymi przez Louisa Armstronga. Piosenki są świetnie napisane, wpadają w ucho i doskonale pasują do pokazów tańca Astaire'a, Rogers i spółki.

Panowie w cylindrach to przykład udanej komedii muzycznej z okresu Złotej Ery Hollywoodu. Mimo dość miałkiej fabuły, wyróżniają się różnorakie elementy estetycznej strony filmu. Rezultatem jest atrakcyjny dla oka i ucha spektakl o charakterze czysto rozrywkowym. Jeżeli szukacie pozycji reprezentatywnej dla gatunku, będzie to znakomity wybór. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 30 kwietnia 2019

Poszukiwaczki złota 1935/Gold Diggers of 1935 (1935)

Film o skąpych bogaczach i chciwych biedakach

Reżyseria: Busby Berkeley
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 34 min.

Występują: Dick Powell, Adolphe Menjou, Gloria Stuart, Alice Brady, Hugh Herbert, Glenda Farrell

Wbrew tytułowi Poszukiwaczki złota 1935 nie są bezpośrednią kontynuacją Poszukiwaczek złota 1933. To część cyklu bardzo luźno powiązanych tematycznie komedii muzycznych wyprodukowanych w wytwórni Warner Bros. Łączącym je motywem są postacie kobiet, które upatrują lepszej przyszłości w rozkochaniu w sobie bogatych mężczyzn. No i do obu filmów (tak jak do wszystkich musicali Warnerów w tamtym okresie) choreografię przygotował legendarny Busby Berkeley. W Poszukiwaczkach złota 1935 ów choreograf po raz pierwszy otrzymał zadanie wyreżyserowania całości filmu. Biorąc pod uwagę, że fabuła była zazwyczaj najsłabszym punktem musicali, decyzja wytwórni wydaje się racjonalna. Po co płacić dwóm reżyserom, skoro ważne i atrakcyjne jest głównie to, co tworzył Berkeley. Jeśli takie były motywy, Poszukiwaczki potwierdzają ich słuszność. Część fabularna filmu została zrealizowana całkiem zgrabnie. Na pewno nie można mówić o obniżeniu poziomu w stosunku do poprzednich Poszukiwaczek czy Kobitek.

Akcja filmu toczy się w nowo otwartym luksusowym hotelu. Właśnie wprowadziła się do niego pani Prentiss, wdowa-milionerka z dwójką dorosłych dzieci. Licząca każdego centa kobieta krótko trzyma swe potomstwo, co wywołuje sprzeciw zwłaszcza córki Ann. Dziewczyna, zaręczona z nudnym milionerem w średnim wieku, pragnie przed zbliżającym się ślubem zakosztować nieco życia. Matka niechętnie wyraża zgodę, aby Ann rozerwała się trochę pod nadzorem zatrudnionego do tego celu recepcjonisty hotelowego, Dicka. Szybko się jednak okazuje, że wynajęty strażnik, zamiast pilnować cnoty dziewczyny, sam zaczyna czuć do niej miętę.

Poszukiwaczki złota 1935 obdarzają ironicznym spojrzeniem amerykański materializm. Na ekranie ma miejsce konfrontacja bogatych hotelowych gości z biedującym, żyjącym z napiwków personelem. Bogacze ukazani są w karykaturalnym świetle, jako dusigrosze oszczędzający na każdym wydatku. Obracająca milionami pani Prentiss skąpi córce pieniędzy nawet na porządne ubrania i nieustannie przelicza potencjalne zyski z dywidend. Z drugiej strony klasa niższa prezentuje się jako banda cwaniaków dybiąca na pieniądze hotelowych gości. Mamy tu między innymi hotelową maszynistkę, która podstępem skłania swego pracodawcę do oświadczyn albo reżysera teatralnego, który zawyża koszty spektaklu, żeby skasować od sponsorów swój procent ogólnej sumy kosztów. Jedynymi postaciami wolnymi od przywary zachłanności są główni bohaterowie - Dick i Ann - którzy ignorują dzielące ich różnice klasowe, po prostu pragnąc szczęścia. 

Spośród występujących w filmie aktorów wyróżnić trzeba Adolphe'a Menjou, który wcielił się w postać reżysera-oszusta. Menjou na zawołanie symuluje oburzenie i umiejętnie sprzedaje naiwniakom swoje bajeczki. Ma jednak także zalety - jest prawdziwie oddany pracy artystycznej, co widać zwłaszcza w scenie, w której z rozwianym włosiem i w rozchełstanej koszuli ćwiczy z tancerkami "taniec z tasakiem". W skład obsady wszedł także stały bywalec warnerowskich musicali Dick Powell, który tradycyjnie gra czarującego młodego mężczyznę. Jak zawsze robi to poprawnie, ale też nie ma się czym zachwycać. Jest jeszcze Hugh Herbert w zabawnej roli milionera piszącego wielotomowe dzieło o historii tabaki. Z żeńskiej części obsady wyróżniłbym Alice Brady udatnie portretującą chorobliwie skąpą panią Prentiss.

Taneczna część filmu zawiera sceny nad wyraz pomysłowe. Zachwycający jest utwór z udziałem kilkudziesięciu białych fortepianów, które, przesuwane przez ukrytych pod nimi tancerzy, tańczą prawdziwy balet. Jest też dziwaczny numer końcowy, podobno należący do ulubionych samego Berkeleya. Opowiada o kobiecie, która w dzień śpi, a w nocy włóczy się z kochankiem po knajpach. Jest tu sporo wyrazistego stepowania i bardzo dziwne zakończenie w postaci nieszczęśliwego wypadku. Osobiście ten numer niezbyt przypadł mi do gustu.

Reżyserski debiut Busby'ego Berkeleya okazał się niezobowiązującą komedią z kilkoma trafnymi żartami i godnymi uwagi numerami muzycznymi. Nie ma tu niczego nowego, ani, poza baletem fortepianów, niczego zachwycającego. Film utrzymuje się w standardowym poziomie musicali Warner Bros. Ponieważ jest to już któreś z kolei odcięcie kuponów od wypróbowanej formuły, nie mogę przyznać więcej niż 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 24 kwietnia 2019

Wesoła rozwódka/The Gay Divorcee (1934)

Film o roztańczonym rozwodzie

Reżyseria: Mark Sandrich
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 45 min.

Występują: Fred Astaire, Ginger Rogers, Alice Brady, Edward Everett Horton

Fred Astaire i Ginger Rogers to jeden z legendarnych duetów aktorskich Złotej Ery Hollywood. Mimo dzielącej ich różnicy wieku (Astaire był starszy o 12 lat), aktorzy świetnie się rozumieli na planie filmowym, a nade wszystko w tańcu. Wesoła rozwódka była ich drugim wspólnym filmem i pierwszym, w którym zagrali dwie główne role. Fabuła tej lekkiej muzycznej komedii skupiona jest wokół tematyki rozwodowej. Rozwód był sprawą bardzo kontrowersyjną dla świętoszkowatych Amerykanów, jednak film podchodzi do niej z przymrużeniem oka. Było to trudne do przyjęcia dla decydentów z wytwórni RKO, którzy polecili zmienić pierwotny tytuł - Wesoły rozwód. Bo jak rozwód mógłby być wesoły? To się po prostu nie mieściło w głowie. A jednak reżyser Mark Sandrich udowodnił, że takie zjawisko jest możliwe, przynajmniej w świecie musicali.

Film opowiada o perypetiach dwójki Amerykanów w Londynie. Guy Holden, tancerz, przebywa w Wielkiej Brytanii na gościnnych występach. Podczas spaceru po porcie przypadkowo wpada na piękną Amerykankę, której pomaga w niezręcznej sytuacji i pożycza jej nawet swój płaszcz. Guy liczy na kontynuację znajomości, ale dziewczyna odsyła mu prochowiec, nie pozostawiając swoich namiarów. Mimi, bo tak brzmi jej imię, przypłynęła do Anglii w celu uzyskania rozwodu z mężem, z którym od kilku lat nie ma kontaktu. Ma jej w tym pomóc ciotka, która wysyła siostrzenicę do swojego zaufanego prawnika. Prawnikiem okazuje się gamoniowaty Egbert Fitzgerald, który obmyśla absurdalny plan na uzyskanie pretekstu do rozwodu. Potrzebna mu tylko pomoc kogoś, kto odegra rolę płatnego amanta. Akurat na podorędziu jest jego amerykański przyjaciel, Guy Holden, który będzie miał okazję ponownie spotkać swoją portową sympatię w całkiem niespodziewanych okolicznościach.

Mimo pozornej komplikacji fabuła Wesołej rozwódki jest banalna, niezobowiązująca i absolutnie nie należy jej brać na poważnie. Kilka zwrotów akcji umieszczono w scenariuszu wyłącznie po to, żeby dać pretekst do zaczepnych konwersacji pomiędzy głównymi postaciami. No i żeby mogły ze sobą zatańczyć. W rezultacie film trzymają nad kreską wyłącznie kreacje aktorskie i oprawa muzyczna. Całe szczęście, że elementy te nie zawodzą i pusty jak wydmuszka musical ogląda się dość przyjemnie. Astaire i Rogers nie są może aktorami oscarowymi, ale ładnie się ze sobą przekomarzają, na przemian flirtując i dogryzając sobie. A później tańczą.

Oprawa muzyczna skomponowana przez Maxa Steinera jest w całości oparta na numerach jazzowych, których słucha się z prawdziwą przyjemnością. Są to odpowiadające klimatowi filmu lekkie, skoczne piosenki zachęcające do dobrej zabawy. Duet Astaire-Rogers czuje się w tej oprawie całkowicie swobodnie. Oboje zachwycają lekkością, klasą i optymizmem. On jest idealnym, pełnym elegancji dżentelmenem z nutką zawadiackości. Ona przypomina wdzięcznego motyla z gracją poruszającego się zarówno w wieczorowych sukniach, jak i w mniej obowiązującym stroju. Tańczą w duecie bądź indywidualnie, w jednym tylko długim numerze finałowym korzystając z asysty innych tancerzy. Niewątpliwie tkwi w tej parze duży potencjał, który niezawodnie wypatrzyli producenci Fabryki Snów.

Z innych zalet filmu zwrócę jeszcze uwagę na królującego na drugim planie Edwarda Everetta Hortona, który świetnie odgrywa niekompetentnego prawnika usiłującego maskować swoją mizerię za pomocą pompatycznej powagi. Wielkie brawa dla tego pana, który ostatnio często się pojawia gdzieś z boku.

Wesoła rozwódka nie zachwyciła mnie, nie dostarcza bowiem materiału do żadnych głębszych przemyśleń. Nie jest komentarzem obyczajowym, ani filmem zdolnym wywołać łezkę wzruszenia. To wyłącznie rozrywka. Mimo to nie sposób nie docenić efektownej oprawy i profesjonalnej realizacji. Może nie na miarę otrzymanej nominacji do Oscara dla najlepszego filmu, ale na tle innych musicali epoki jest dobrze. W sam raz na 6 gwiazdek. Miłośnicy komedii muzycznych mogą dodać jedną więcej.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 30 marca 2019

Promenada miłości/Flirtation Walk (1934)

Film o defiladach

Reżyseria: Frank Borzage
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 37 min.

Występują: Dick Powell, Ruby Keeler, Pat O'Brien

Witajcie w Akademii West Point, najlepszej wojskowej szkole w Ameryce! Jesteśmy prawdziwą kuźnią kadr! Nasze mury opuścili tacy bohaterowie jak generał Pershing i generał MacArthur. Z was także zrobimy wzorowych oficerów. Będziecie defilować, defilować i jeszcze raz defilować. A kiedy nie będziecie defilować, będziecie przygotowywać doroczne uroczyste przedstawienie dla Dowództwa. Dla złaknionych rozrywki mamy Promenadę Miłości, historyczny szlak, którym kadeci chadzają na spacery z córkami generałów. A córki generałów chcą albo nie chcą z nimi chodzić. Albo jedno i drugie. Spokojnie, nie ma się czego obawiać. W razie nieporozumienia wszystko zamieciemy pod dywan. Najlepsza wojskowa szkoła w Ameryce nie może sobie pozwolić na skandale. 

Powyższy akapit mniej więcej oddaje ducha Promenady miłości. Film ten został nakręcony na zlecenie wytwórni Warner Bros i przy udziale jej gwiazd. Różni się jednak od typowych musicali Warnerów. Na liście płac brak specjalisty od tanecznej ekstrawagancji Busby'ego Berkeleya. Choreografią najwyraźniej zajął się osobiście reżyser Frank Borzage. Ponieważ znaczna część filmu toczy się w Akademii West Point, a pozostałe sceny na Hawajach, twórcy skorzystali z masy interesujących plenerów oraz z udostępnionego im nowoczesnego sprzętu wojskowego. Także tradycyjna fabuła oparta na przygotowywaniu muzycznego przedstawienia uległa modyfikacjom. Zamiast musicalu, bohaterowie pracują nad teatrzykiem dla zblazowanych generałów.

Fabularnie Promenada miłości jest mocno pretensjonalnym melodramatem. Młody szeregowiec zostaje oddelegowany jako szofer córki generała. Ponieważ nakazano mu spełniać jej zachcianki, wywozi ją na jakieś hawajskie plaże i srogo podpada zwierzchnikom. Para rozstaje się w dość nieprzyjemnym nastroju. Ich drogi krzyżują się ponownie kilka lat później w West Point, gdzie mają wspólnie wystąpić w przedstawieniu o zakochanym żołnierzu. Dalszy rozwój wydarzeń jest do bólu przewidywalny. Wszystko to w otoczce opisanej w pierwszej części tekstu. Ugh.

Aktorsko w Promenadzie rej wodzi stały duet Warnerów w osobach Dicka Powella i Ruby Keeler. Ten pierwszy zaskakuje pozytywnie, chyba po raz pierwszy nie prezentując na ekranie ciepłych klusek. Przeciwnie, Powell wyciska ze swojej marnej postaci wszystko, co było możliwe. Usilnie stara się przedstawić wplątanego w niefortunny romans kadeta jako postać dramatyczną i nękaną rzeczywistymi problemami. Ba, jego bohater kilkakrotnie pokazuje, że ma cojones. Do tego nieźle śpiewa. Powell zdecydowanie jest najjaśniejszą częścią filmu. W przeciwieństwie do niego Ruby Keeler udowodniła, że aktorsko nie ma do zaprezentowania niczego poza cielęcym uśmiechem. Jest nieznośna, nudna, pozbawiona energii. W poprzednich filmach ratowały ją umiejętności taneczne, tym razem poprzestaje na wygłaszaniu drętwych dialogów i przymilnym uśmiechaniu się do wszystkich. Promenada cierpi także na deficyt ciekawych postaci na drugim planie. Poza prostackim sierżantem - kumplem głównego bohatera nie zapamiętałem nawet żadnej twarzy. Trzeba jasno powiedzieć, że jeśli chodzi  o aspekty fabularne, jest to produkcja kiepska.

Strona muzyczna filmu to przede wszystkim defilady i inne układy związane z marszami wojskowymi. Są ładnie wyreżyserowane, nieraz odgrywane z dużą liczbą statystów. Zadbano także o kostiumy - okazuje się, że kadeci West Point ubierali się w latach trzydziestych w mundury przywodzące raczej na myśl XVIII wiek. Najlepszą sceną filmu pozostaje jednak jego otwarcie prezentujące ćwiczebny ostrzał samolotów z jakiejś machiny artyleryjskiej. To smutne, że żaden człowiek nie zdołał w Promenadzie miłości przebić maszyny.

Moje ostateczne wnioski nie są pozytywne. Powiedzmy, że można na ten ostrzał, marsze i defilady popatrzeć z pewnym uznaniem. Nie sposób jednak opędzić się od złośliwej myśli. Życie kadetów West Point musiało być doprawdy bajkowe. Ich głowy zaprzątały wyłącznie miłość i defilady. Nie wiem, jakim cudem ci wszyscy oficerowie mieliby dziesięć lat później zwyciężać na frontach II Wojny Światowej. Ja nie powierzyłbym im nawet obrony supermarketu. Z uwagi na niezłego Powella i machiny wojenne wystawiam 6 gwiazdek. Mimo to wątpię, żebym za miesiąc pamiętał cokolwiek z tego filmu..

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 20 marca 2019

Kobitki/Dames (1934)

Film o przyzwoitym do przesady milionerze

Reżyseria: Ray Enright i Busby Berkeley
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 30 min.

Występują: Dick Powell, Ruby Keeler, Joan Blondell, ZaSu Pitts, Guy Kibbee, Hugh Herbert

Podczas gdy w roku 1933 wytwórnia Warner Bros. uszczęśliwiła widzów aż trzema  musicalami, w 1934 poprzestała na jednym. Kobitki można podsumować zwrotem "jeszcze więcej tego samego". Są więc numery choreograficzne Busby'ego Berkeleya, obowiązkowa praca nad przedstawieniem muzycznym, a w rolach głównych stali bywalcy: Powell, Keeler, Blondell i Kibbee. Kobitki różnią się jednak od takich na przykład Nocnych motyli większym naciskiem na humor, umieszczeniem wątku "musicalowego" gdzieś w tle i dużym dystansem do swoich bohaterów. Z jednej strony jest to zaleta, gdyż film jest zdecydowanie lekkostrawny. Z drugiej, trochę brakuje w nim głębi i po bezproblemowym seansie nie pozostaje wiele do przemyślenia.

Fabuła kręci się wokół ekscentrycznego bogacza nazwiskiem Ezra Ounce, który postanawia przepisać część swego majątku dalekim krewnym. Pod warunkiem, że będą żyć moralnie i przyzwoicie. Ezra przybywa do rezydencji państwa Hemingwayów w Nowym Jorku, aby spędzić z nimi trochę czasu i upewnić się co do ich prawomyślności. Horace i jego żona Mathilda mają w związku z tym pewne obawy, gdyż ich córka Barbara prowadza się z niemoralnym kuzynem, który marzy o reżyserowaniu musicali. Horace ma dodatkowo własne kłopoty wywołane przypadkowym spotkaniem z wysoce nieprzyzwoitą tancerką, której nieopatrznie pozostawił swą wizytówkę.

Humor Kobitek polega głównie na naśmiewaniu się z purytańskich nawyków Ezry i starań usiłujących mu się przypodobać Hemingwayów. Bohaterowie usilnie starają się zachować przyzwoitość, choć okoliczności są nieustannie przeciwko nim. Oczywiście wszystko w granicach dobrego smaku. Ot, trochę zabawnych żartów o delikatnym zabarwieniu erotycznym. Te mocniejsze ponoć nie przeszły przez sito cenzury. Aktorzy grają to, do czego nas już przyzwyczaili w produkcjach Warnerów. Guy Kibbee jest zabawnym świntuchem, Dick Powell pięknie śpiewa i na tym mógłby poprzestać a Ruby Keeler świetnie stepuje i straszy z każdego ujęcia tym samym cielęcym uśmiechem. Zdecydowanie najlepszym członkiem obsady jest wcielający się w Ezrę Hugh Herbert, który z udatnym zdumieniem reaguje na kolejne spotykające go "ekscesy". Wspomnę jeszcze o mistrzu drugiego planu, ochroniarzu milionera, który w każdych okolicznościach potrafi drzemać z otwartymi szeroko ustami.

Numery taneczne zostały przygotowane z mniejszym rozmachem niż w Nocnych motylach, ale dwa z nich zasługują na uwagę. Wykonywana przez Joan Blondell Dziewczyna przy desce do prasowania to absurdalny hymn pracownic pralni, które wysławiają uroki mężczyzn zostawiających im do czyszczenia swe brudne rzeczy. Elementem utworu jest ciekawy technicznie synchroniczny balet piżam suszących się na sznurach. Drugi oryginalny numer to I Have Only Eyes for You będący swego rodzaju wyrazem uwielbienia Busby'ego Berkeleya dla Ruby Keeler. Animowane wstawki z dziesiątkami tańczących głów aktorki przeplatają się ze złożonymi układami choreograficznymi tańczonymi przez tancerki o identycznych twarzach. Wiadomo, czyich. Nie, żebym był jakimś szczególnym wielbicielem talentu czy urody Ruby, ale Berkeley oddał jej tym układem prawdziwy hołd. I wygląda to naprawdę dobrze. Dopóki nie przeczytałem, że do stworzenia układu posłużyły zwykłe maski, byłem przekonany, że zastosowano tu jakiś wyrafinowany trik z użyciem luster.

Kobitki są musicalem w przyzwoitym warnerowskim stylu. Nie ma w nich niczego zaskakującego, nie ma co także liczyć na głębię przekazu. Ale jest miła dla ucha muzyka, nieco sprośny humor, dobry poziom choreografii. Jeśli ktoś lubi takie klimaty, nie zawiedzie się. Jeżeli nie lubi, ten film na pewno nie przekona go do zmiany zdania. Kobitki otrzymują ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 7 marca 2019

Nocne motyle/Footlight Parade (1933)

Film o

Reżyseria: Lloyd Bacon i Busby Berkeley
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 43 min.

Występują: James Cagney, Joan Blondell, Ruby Keeler, Dick Powell, Frank McHugh, Guy Kibbee, Ruth Donnelly, Hugh Herbert, Claire Dodd

1933 to rok, w którym wytwórnia Warner Bros dostrzegła w filmowych musicalach żyłę złota. Nocne motyle były trzecim z kolei filmem muzycznym Warnerów opartym na podobnym schemacie: fabuła opowiadająca o powstawaniu musicalu, choreografia przygotowana przez Busby'ego Berkeleya, w obsadzie powtarzające się nazwiska aktorów wyspecjalizowanych w śpiewie i tańcu. Trzeba przyznać, że poziom tych filmów szedł w górę. O ile Ulica szaleństw poza numerami muzycznymi nie miała do zaoferowania nic ciekawego, to Poszukiwaczki złota zawierały już sporo zabawnych momentów i nieco dobrego aktorstwa. Nocne motyle dodały do tej układanki kolejny ważny element w postaci Jamesa Cagneya. Gwiazdor opromieniony rolami w filmach gangsterskich dodał filmowi ciężaru gatunkowego, tworząc kreację bardzo odmienną od swego dotychczasowego emploi.

Film opowiada o perypetiach zespołu artystycznego produkującego "prologi" - krótkie etiudy sceniczne prezentowane w kinach przed seansami filmowymi. Wiodącą postacią grupy jest Chester Kent - impresario, scenarzysta, choreograf, organizator i człowiek o niezwykłej energii. Jego prawą ręką jest rezolutna sekretarka Nan, która jest zakochana w Chesterze, ale on w natłoku obowiązków tego nie zauważa. W skład ekipy wchodzą jeszcze Silas i Al - producenci zajmujący się finansami i regularnie wyprowadzający profity do własnych kieszeni, pesymistyczny i tchórzliwy reżyser Francis, marząca o występach na scenie asystentka Bea, młody talent Scott Blair będący zarazem płatnym kochankiem żony Silasa, Charlie Bowers zajmujący się prewencyjną cenzurą przedstawień oraz Vivian, płytka uwodzicielka starająca się schwytać Chestera na swoje lasso. Humorystyczne wątki dotyczące całej tej plejady postaci kręcą się wokół przedstawień przygotowywanych dla nowego perspektywicznego klienta.

Fabuła Nocnych motyli jest lekka i frywolna, podobna w tym do Poszukiwaczek złota. Bohaterowie nie stronią od żarcików z podtekstami erotycznym, a modus operandi wielu z nich polega na poszukiwaniu źródeł łatwego, niekoniecznie uczciwego zarobku. Najjaśniejszym punktem filmu jest James Cagney, który nieodparcie skupia na sobie blask reflektorów. Jest naprawdę świetny - hiperaktywny, elokwentny, charyzmatyczny. Łobuzerski styl bycia, który po roli we Wrogu publicznym nr 1 doprowadził do przypięcia mu łatki złego chłopca, świetnie sprawdza się także w przypadku nabuzowanej testosteronem, ale niezwykle sympatycznej postaci charyzmatycznego pracoholika. Na dodatek, co mnie zaskoczyło, Cagney jest utalentowanym tancerzem i przebrany w stój marynarza wzorowo wykonuje jeden z numerów Berkeleya. Jeżeli chodzi o innych występujących w filmie aktorów, pozostają nieco w cieniu gwiazdy. Dobre role zaliczają Joan Blondell jako zakochana sekretarka (ma kilka ciętych ripost), Claire Dodd w roli pozbawionej skrupułów Vivian czy Guy Kibbee jako rozkoszny producent-malwersant. A Dick Powell zadziwia swoim pięknym głosem.

Co do numerów muzycznych Busby'ego Berkeleya, ich poziom nie jest tak wyrównany jak w Poszukiwaczkach złota. Utwór poświęcony "hotelowi nowożeńców" nie przekonał mnie do siebie. Ma za bardzo kinową stylizację jak na coś mającego udawać teatr. Shanghai Lil rozgrywający się w portowej spelunce rozkręca się dopiero w końcowej części, gdzie Cagney daje swój taneczny popis. Natomiast By a Waterfall to prawdziwa perełka. Trwający 10 minut utwór baletowy tańczony w basenie przez tancerki ubrane w fantazyjne stroje kąpielowe jest niesamowity. Zarówno układy choreograficzne filmowane z kamery umieszczonej nad tancerzami, jak i urzekająca sceneria na czele z wodospadem po prostu zapierają dech w piersiach. Absolutne mistrzostwo świata i warto sobie chociaż ten fragment filmu obejrzeć, żeby mieć pojęcie, do czego zdolny był Berkeley.

Nocne motyle to jeden z lepszych musicali, jakie wyprodukowano w początkach dźwiękowego Hollywood. Posiada wszystko, czego można oczekiwać od bezpretensjonalnej komedii - charyzmatyczną gwiazdę w roli głównej, dowcipne dialogi z dużą ilością pieprzu, a do tego wysokie walory artystyczne zapewniane przez numery muzyczne. To wartościowy film rozrywkowy, z którym warto się zapoznać. Film otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 2 marca 2019

Poszukiwaczki złota/Gold Diggers of 1933 (1933)

Film o dziewczynach, które chcą się jakoś w życiu ustawić

Reżysera: Mervyn LeRoy i Busby Berkeley
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 33 min.

Występują: Warren William, Joan Blondell, Aline MacMahon, Ruby Keeler, Dick Powell, Ginger Rogers, Guy Kibbee, Ned Sparks

Dotychczasowe filmy traktujące o Wielkim Kryzysie podchodziły do tematu poważnie, kreując nastrój przygnębiający i często pozbawiony nadziei. Mervyn LeRoy w musicalu Poszukiwaczki złota poszedł inną drogą. Kryzys przedstawiony jest z przymrużeniem oka, jako czas trudny ale tym bardziej przypominający o aktualności Amerykańskiego Snu. Bohaterowie filmu okazują się grupą ludzi przedsiębiorczych i zaradnych, którzy nawet w trudnej sytuacji wynajdują rozmaite sposoby na wyjście z kłopotów. Bardziej lub mniej etyczne. Ponieważ mamy do czynienia z konwencjonalnym musicalem, fabuła filmu jest związana z przygotowaniem przez ekipę teatralną przedstawienia muzycznego. W związku z moimi negatywnymi doświadczeniami z "musicalami o musicalach" (na przykład z Ulicą szaleństw), obawiałem się trochę, że ponownie przyjdzie mi oglądać film pusty jak wydmuszka. Na szczęście nie było tak źle, w czym przede wszystkim zasługa humorystycznego podejścia do tematu.

W Poszukiwaczkach złota śledzimy losy trzech przyjaciółek (nieśmiałej Polly, pewnej siebie Carol i obrotnej Trixie) próbujących zrobić karierę na Broadwayu. Początkowo biedują, wynajmując wspólnie mieszkanie i podbierając mleko sąsiadom z balkonu. Ponieważ jest kryzys, reżyserzy teatralni mają ogromne problemy z zebraniem funduszy na swoje projekty. Pierwsza część filmu obejmuje przygotowania do spektaklu, w których największym problemem jest właśnie pozyskanie sponsora. W drugiej części bohaterki zostają oskarżone przez pewnego człowieka o polowanie na majętnych mężczyzn i postanawiają stosownie mu za to odpłacić.

Ważną częścią widowiska są niesamowite numery taneczne przygotowane przez Busby'ego Berkeleya. Otwierający film utwór prezentuje tancerki tańczące na tle gigantycznych monet. Kolejny rozgrywa się na scenie teatralnej smaganej sztucznymi (ale bardzo efektownymi) śniegiem i deszczem. Jest w końcu wykonywany w ciemności układ choreograficzny, podczas którego widoczne są tylko trzymane przez tancerzy neonowe skrzypce. Nic dziwnego, że bohaterowie filmu mieli problem z zebraniem funduszy na tak efektowny spektakl. Choreografia jest na najwyższym poziomie, podobnie jak napisana przez Harry'ego Warrena muzyka. Przyczepiłbym się tylko do tego, że utwory mają niewielki związek z fabułą filmu. Nie, żeby wcale go nie było, ale są to raczej luźne wariacje mające na celu prezentację pomysłów Berkeleya.

Część fabularna filmu jest komedią o lekkim zabarwieniu erotycznym. Dotyczy to szczególnie drugiego aktu, w którym bohaterki postanawiają wcielić się w "poszukiwaczki złota" polujące na starszych, bogatych facetów. To, co początkowo miało być złośliwym kawałem, zaczyna dziać się coraz bardziej serio. W jednym przypadku, kiedy mowa o mało atrakcyjnym panu po sześćdziesiątce, jest to jednak nieco niesmaczne. Tak czy inaczej, scenariusz jest wypełniony dowcipnymi dialogami zawierającymi erotyczne aluzje, a momentami bohaterki przechodzą od słów do czynów. Aktorsko jest całkiem przyzwoicie. Z szerokiej obsady liczącej sobie osiem głównych postaci najlepiej wypada Aline MacMahon w roli energicznej i ironicznej Trixie, która jest prowodyrką większości wątków. Na drugim planie dobry występ zalicza Ned Sparks w roli szorstkiego jak papier ścierny reżysera z nieodłącznym cygarem. Dick Powell, grający młodego utalentowanego pianistę, wyróżnia się przede wszystkim pięknym głosem podczas utworów scenicznych.

Poszukiwaczki złota nie zaliczają się do filmów wybitnych, ale są przykładem udanego, pełnego efektownych pomysłów musicalu. Chociaż po głębszym zastanowieniu etyczność postępowania bohaterów filmu może wzbudzić spore wątpliwości, a intryga szyta jest dość grubymi nićmi, nie przeszkadza to w dobrej zabawie. W dużej mierze dzięki temu, że Mervyn LeRoy narzucił filmowi szybkie tempo nie dające czasu, żeby te rozważania jakoś długo snuć. Koniec końców oceniam film na 7 gwiazdek. Jeżeli lubicie stare musicale, to śmiało można dać Poszukiwaczkom złota szansę.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 21 lutego 2019

Cesarz Jones/The Emperor Jones (1933)

Film o łapczywości pewnego psychopaty

Reżyseria: Dudley Murphy
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 15 min.

Występują: Paul Robeson, Dudley Digges, Frank H. Wilson, Fredi Washington, Ruby Elzy

Przewinęło się już przez Chronofilmotekę trochę filmów, które trudno wrzucić do jakiejś szufladki. Zrealizowane poza systemem produkcyjnym, tworzone przez pasjonatów, wyłamujące się z przyjętych konwencji. Równie często inspirujące i innowacyjne co pretensjonalne i nużące. Cesarz Jones zalicza się do tej jaśniejszej strony. Stworzony na podstawie sztuki noblisty Eugene'a O'Neilla, wyreżyserowany przez eksperymentatora Dudleya Murphy'ego film jest szaloną, utrzymaną w szekspirowskim duchu opowieścią o karierze i upadku Brutusa Jonesa, który rozpoczyna swoją drogę jako ambitny pucybut, dochodząc aż do tytułu cesarza. Cesarz jest niezwykły nie tylko ze względu na niekonwencjonalny charakter opowieści, ale również naruszenie pewnego tabu. W głównych rolach występują czarnoskórzy aktorzy, a fabuła wykorzystuje elementy kultury afroamerykańskiej i karaibskiej - rzecz niezwykle rzadka w klasycznym kinie amerykańskim.

Skomplikowana historia Brutusa Jonesa rozpoczyna się, kiedy zostaje on przyjęty do pracy jako pociągowy pucybut. Zaradny i sprytny, szybko poznaje dodatkowe źródła czerpania dochodu. Wkrótce staje się stałym bywalcem przybytków hazardu i koneserem łatwych kobiet. W końcu wskutek krwawo zakończonego zatargu z przyjacielem Jones trafia za kraty i zostaje skazany na ciężkie roboty. Po ucieczce z obozu pracy zaciąga się na okręt jako palacz. Ostatecznie dociera na karaibską wyspę rządzoną przez czarnoskórego dyktatora w cylindrze. Dzięki sprytnemu planowi uknutemu wspólnie z białym handlarzem Smithersem Jones przejmuje władzę i mianuje się cesarzem wysepki. Głównym celem jego rządów staje się czerpanie osobistych korzyści.

Cesarz Jones jest dramatem o sile ludzkiej chciwości i żądzy władzy. Momentami ogląda się go jak czarną komedię. Główny bohater to pozbawiony jakichkolwiek zasad spryciarz, który jest bardzo skuteczny w walce o swoje, a jednocześnie zbyt chciwy i impulsywny, by zatrzymać to, co już zdobył. Jest klasycznym self-made manem o lekkim zabarwieniu psychopatycznym, co prowadzi go do wielokrotnych upadków i ponownych wzlotów. W rezultacie spoglądałem na perypetie Jonesa w mieszaniną podziwu i niesmaku. Z jednej strony mamy na przykład kapitalną ucieczkę z obozu pracy, podczas której trzeźwo myślący Brutus kryje się w wywrotce i  pozwala przysypać toną kamieni. Z drugiej gość traktuje swoje kochanki absolutnie przedmiotowo, a to, co wyprawia jako władca, przypomina wyczyny afrykańskich dyktatorów. Najważniejszym elementem filmu jest kilkunastominutowy monolog Jonesa podczas opętańczej ucieczki przez dżunglę, obrazujący jego powolne osuwanie się w otchłań szaleństwa. Przyznam, że akurat ta scena przypadła mi do gustu najmniej, jako nadmiernie wydłużona i częściowo (z powodu silnego karaibskiego akcentu bohatera) niezrozumiała. Chociaż upiorny akompaniament odległych bębnów to pomysł trafiony.

Główną rolę w filmie zagrał Paul Robeson, czarnoskóry śpiewak mierzący dwa metry wzrostu i zbudowany jak gladiator. Dudley Murphy nie zawahał się wykorzystać wszystkich jego atutów. Robeson śpiewa pięknym barytonem do czarnych melodii. W wielu scenach wyeksponowano jego muskularną klatę. Trzeba przyznać, że z rolą poradził sobie Robeson bardzo dobrze. Stworzył w pełni przekonujący portret krwawego tyrana nie znającego strachu, ale i pozbawionego dalekosiężnej wyobraźni. Ciekawym elementem kreacji jest używany przez niego język - momentami trudny do zrozumienia murzyński slang, będący wczesną wersją gadki dzisiejszych czarnych gangsterów. Z bohaterów drugoplanowych wspomnę o jednej ciekawej osobistości. W drugiej części filmu giermkiem Jonesa zostaje grany przez Dudleya Diggesa Smithers - jedyna znacząca biała postać w filmie. Smithers jest bezwzględnym i chciwym kupcem o malarycznej aparycji. Można go nazwać złym bratem bliźniakiem głównego bohatera.

Cesarz Jones to interesujący eksperyment filmowy. Ładnie nakręcony, profesjonalnie zagrany, z dobrą muzyką, porusza tematy nieobecne w głównym nurcie Hollywood. Wśród minusów muszę wskazać nieco męczącą scenę finałową oraz rażący absurd, jakim jest wyjaśnienie, w jaki sposób Jones przeżył pewną salwę z pistoletu. Już lepiej było pozostawić tę kwestię metafizyce, niż wyjaśniać ją w tak niedorzeczny sposób, w jaki zrobili to twórcy. Mimo tych zastrzeżeń całkiem dobrze mi się Cesarza oglądało. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 14 lutego 2019

Going Hollywood (1933)

Film o pogoni za szczęściem

Reżyseria: Raoul Walsh
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 18 min.

Występują: Marion Davies, Bing Crosby, Fifi D'Orsay, Stuart Erwin, Ned Sparks, Patsy Kelly

Przyszedł czas na kolejny z mojej listy musical opowiadający o życiu w Fabryce Snów. Zwykle takie filmy wywołują we mnie znudzenie bądź irytację miałkością fabuły. Going Hollywood również nie jest przykładem szczególnie wciągającej historii. Ma jednak elementy, które w dużym stopniu to rekompensują. Nazywają się one Bing Crosby i Marion Davies. Piosenki pierwszego i całokształt występu drugiej podnoszą film Raoula Walsha do poziomu nieszkodliwej komedyjki, która zapewnia przyjemną rozrywkę. Niby niewiele, ale mogło być znacznie gorzej.

Film opowiada o losach Sylvii Bruce, która pod wpływem usłyszanej w radio piosenki rezygnuje z przyziemnej pracy nauczycielki i wyrusza na spotkanie świata show-biznesu. Na początek odnajduje Billy'ego Williamsa, swego ulubionego śpiewaka, który jednak nie ma dla niej czasu, gdyż właśnie wyrusza do Hollywood kręcić film. Sylvia podąża jego śladem. W Los Angeles ima się dorywczych zajęć związanych z przemysłem filmowym i czeka na swoją okazję do zdobycia sławy i serca uwielbianego muzyka.

Jak widać, fabuła filmu jest cienka jak barszcz. Na szczęście nie jest prowadzona zbyt serio, służąc raczej jako pretekst do popisów gwiazd filmu. Postać Sylvii jest całkiem sympatyczna i miło się ogląda jej perypetie. Duża w tym zasługa uroku osobistego Marion Davies, która ma wspaniały uśmiech, dystans do siebie i świetnie tańczy. Ze scen czysto fabularnych trzeba ją wyróżnić za konfrontację z rozkapryszoną gwiazdą filmu, w którym sama gra jako tancerka. Podczas przerwy w zdjęciach Sylvia prezentuje świetną parodię napuszonej francuskiej divy. Kiedy urażona gwiazda policzkuje ją, Sylvia w rewanżu nabija jej śliwę pod okiem. W ten sposób zarozumiała gwiazda zostaje wykluczona z filmu, zwalniając miejsce dla bohaterki. Najzabawniejsza w tej scenie jest rozbrajająca wręcz szczerość na temat kulisów rywalizacji gwiazd. Brak sentymentów i czyhanie na okazję prowadzą prosto na szczyt.

Bing Crosby jako aktor nie pokazuje w Going Hollywood właściwie nic godnego uwagi. Jako śpiewak jest nader interesujący. Wykonuje w filmie sporo numerów utrzymanych w stylistyce jazzu lat trzydziestych. Piosenki są różnorodne, miłe dla ucha i okraszone ciekawymi inscenizacjami. Jedną z nich śpiewa na przykład na stacji metra w towarzystwie tłumu statystów, inną w obskurnej meksykańskiej knajpie, w której jego bohater ląduje podczas kryzysu twórczego. Bohaterowie w kilku utworach tańczą, w czym przoduje bardzo sprawnie stepująca Davies. Piosenki wypełniają blisko połowę filmu, nie pozostawiając wiele miejsca na fabułę. I bardzo dobrze, gdyż są jego najwartościowszą częścią.

Going Hollywood okazał się filmem przyjemnym w odbiorze, w dużej mierze dzięki temu, że nie wymaga bezwzględnego zaangażowania w fabułę. Nie ma potrzeby oglądać go zbyt uważnie pomiędzy poszczególnymi utworami. Co tu więcej napisać? Lubię Marion Davies, polubiłem Crosby'ego. Fajnie, gdyby kiedyś dostali coś ambitniejszego do zagrania. Natomiast Going Hollywood z czystym sumieniem wystawiam 7 gwiazdek. Ani przez moment mnie ten film nie zmęczył, chociaż nie prezentuje sobą nic poza walorami estetycznymi.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 31 stycznia 2019

Ulica szaleństw/42nd Street (1933)

Film o ludziach spoconych w pogoni za sławą

Reżyseria: Lloyd Bacon i Busby Berkeley
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 29 min.

Występują: Warner Baxter, Bebe Daniels, Una Merkel, Ginger Rogers, George Brent, Ruby Keeler, Guy Kibbee

Ulica szaleństw wedle rozmaitych rankingów i podsumowań jest modelowym przykładem tak zwanego backstage musicalu, czyli podgatunku filmowego opowiadającego o kulisach powstawania spektaklu muzycznego. Nie jest to pierwszy tego typu film na Chronofilmotece. Jakiś czas temu zagościły tu Melodia Broadwayu i Aplauz. Oba zresztą mocno zawiodły moje oczekiwania. Po Ulicy szaleństw spodziewałem się odwrócenia tej tendencji. Film ten nie tylko był nominowany do Oscara (i to w głównej kategorii), ale w dodatku za choreografię odpowiadał w nim legendarny Busby Berkeley, mistrz skomplikowanych układów tanecznych. I numery muzyczne rzeczywiście są najwyższej próby. Część fabularna natomiast to wielkie rozczarowanie. Najwyraźniej backstage musical nie jest gatunkiem dla mnie.

Akcja filmu rozgrywa się na Broadwayu i opowiada o przygotowaniu spektaklu muzycznego zatytułowanego Pretty Lady. Mamy okazję oglądać zakulisowe gierki producentów, którzy wykorzystują swoją pozycję, by zdobywać względy młodych, pięknych tancerek. Reżyserem spektaklu zostaje choleryczny Julian Marsh, którego niecodzienne metody mogą równie dobrze doprowadzić do sukcesu przedstawienia, jak położyć całe przedsięwzięcie. Śledzimy również poczynania młodej i niedoświadczonej tancerki Peggy Sawyer. Przysłowiowa szara myszka, która początkowo spotyka się z niechęcią reżysera, swą wytrwałością stopniowo zdobywa zaufanie ekipy. Kiedy dzień przed premierą główna gwiazda musicalu skręca nogę, Peggy otrzymuje szansę zastąpienia jej.

Przykro mi to pisać, ale nie dostrzegłem w fabule Ulicy szaleństw niczego ciekawego. Lloyd Bacon stawał na głowie, żeby jak najobszerniej przybliżyć widzom oślizgły i bezwzględny świat Broadwayu, pytanie brzmi jednak, po co? Co interesującego jest w podstarzałych bogaczach, którzy za pieniądze kupują wdzięki artystek? I w przebiegłych dziewczynach, które lawirują między tymi spoconymi mężczyznami, pnąc się po szczeblach kariery? Reżyser spektaklu jest osobnym typem maniaka, który motywuje swój zespół, wrzeszcząc na niego bez ustanku i domagając się, żeby wszyscy grali i tańczyli coraz szybciej. Jego pomysł na przeszkolenie Peggy to pięć godzin ciągłego treningu na sześć godzin przed premierą. W tym stepowanie. Dobrze, że to przeżyła. Na uboczu rozgrywają się jeszcze jakieś kompletnie nieciekawe wątki romansowe pomiędzy artystami. Ktoś traci przytomność z wyczerpania, co absolutnie nikogo nie obchodzi. Ktoś dostaje w gębę... Wszystkie te sceny wzbudziły we mnie dokładnie zero emocji. Poprawnie zagrane, bez zarzutu nakręcone, stanowią pozbawiony treści wypełniacz trwający przeszło godzinę.

W końcu nadchodzi końcowe dwadzieścia minut i w fotelu reżyserskim zasiada Busby Berkeley. Pod jego nadzorem aktorzy prezentują trzy numery. Są one bardzo dobrze przygotowane, z ciekawymi dekoracjami (na przykład platformy imitujące wnętrze pociągu), dużą liczbą tancerzy i fantazyjnymi układami wykorzystującymi konstrukcje geometryczne. Teksty są dowcipne, o lekkim zabarwieniu erotycznym. Spektakl Pretty Lady robi znakomite wrażenie, a jednocześnie nie ma najmniejszej wątpliwości, że reżyser-idiota, jakim jest Julian Marsh, nie zdołałby czegoś takiego przygotować. Berkeley musiał być zupełnie innym typem artysty niż jego filmowe alter ego.

Ulica szaleństw jest filmem złożonym z dwóch wyraźnie odrębnych części. Ponad godzina nudnych i nieciekawych perypetii za kulisami zostaje wynagrodzona finałem na bardzo wysokim poziomie. Jeśli ktoś jest ciekawy talentu Berkeleya, końcowe numery będą dobrą próbką. Wszystko, co jest wcześniej, można sobie śmiało darować. Zwłaszcza że związku fabuły z utworami muzycznymi nie stwierdzono. Wystawiam 6 gwiazdek, wyłącznie ze względu na bardzo dobrą końcówkę. Jestem mocno zawiedziony tym "wzorcowym" musicalem.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 22 stycznia 2019

Kochaj mnie dziś/Love Me Tonight (1932)

Film o bezpretensjonalnych miłostkach

Reżyseria: Rouben Mamoulian
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 29 min.

Występują: Maurice Chevalier, Jeanette MacDonald, Charles Ruggles, Charles Butterworth, Myrna Loy

Lekka, frywolna komedia romantyczna rozgrywająca się w kręgach francuskiej arystokracji. Dużo muzyki i gwiazda filmu, którą jest Maurice Chevalier, osobiście wykonująca wiele piosenek. Mogło by się wydawać, że mamy do czynienia z kolejnym filmem Ernsta Lubitscha, specjalisty od takich klimatów. Nic podobnego. To Rouben Mamoulian, reżyser świeżo opromieniony sukcesem znakomitego Doktora Jekylla i pana Hyde, otrzymał od Paramountu zlecenie na lekką komedyjkę. Zamiast wyważać otwarte drzwi, Mamoulian postanowił wykorzystać te atuty, które miał w ręku.

Film opowiada historię paryskiego krawca o imieniu Maurice, który realizuje dla pewnego wicehrabiego kosztowne zlecenie na eleganckie stroje. Kiedy Maurice dowiaduje się, że jego klient jest niewypłacalny, wyrusza do posiadłości jego wuja, księcia d'Artelines, by domagać się zapłaty. W drodze spotyka inną krewną księcia, młodą wdowę Jeanette, w której zakochuje się od pierwszego wejrzenia (póki co bez wzajemności). Na miejscu zostaje przez chcącego uniknąć hańby dłużnika przedstawiony jako arystokrata, co czyni z niego potencjalnego kandydata do ręki Jeanette. Oczywiście tylko do chwili, kiedy prawda wyjdzie na jaw.

Kochaj mnie dziś jest filmem bardzo profesjonalnie zrealizowanym. Posiada ładną, dopracowaną scenografię w sposób przekonujący oddającą arystokratyczny przepych. Bardzo dobre są piosenki, autentycznie dowcipne i umiejętnie wplecione w fabułę. Również aktorzy zachowują solidny poziom, choć żaden z nich nie wychodzi poza swoje emploi. Maurice Chevalier jest uśmiechniętym, romantycznym do bólu amantem, Jeanette MacDonald - delikatną, refleksyjną damą. Kilka scen nosi w sobie przebłyski geniuszu niezwykle utalentowanego reżysera, jakim jest Mamoulian. Mam tu na myśli przede wszystkim znakomitą sekwencję otwierającą film. Podczas niej Paryż i jego mieszkańcy powoli budzą się do życia i kolejno włączają się w wykonanie piosenki "Isn't It Romantic?", będącej dewizą filmu. Innym ciekawym pomysłem jest pełna delikatnej zmysłowości scena, w której zakochany Maurice mierzy Jeanette taśmą krawiecką, żeby przystąpić do udoskonalenia jej garderoby. Pomysł może brzmieć dziwnie, ale Chevalier realizuje go z właściwą sobie swobodą i wdziękiem. Świetne i pomysłowe.

Niestety film cierpi na tę samą słabość co poprzednie obrazy Mamouliana, takie jak Aplauz czy Wielkomiejskie ulice. Ten reżyser ma wprost straszliwego pecha do scenariuszy. Dowcipna i lekka historyjka z Kochaj mnie dziś jest po pierwsze nudnawa, a po drugie za krótka. Czas zajęty przez kolejne jałowe konwersacje i humorystyczne utwory muzyczne szybko zaczyna się dłużyć. Po kwadransie zacząłem się zastanawiać, kiedy ten film się rozkręci. Niestety nie rozkręcił się, tocząc się naprzód powoli, w sennej atmosferze beztroski graniczącej z apatią. Historia miłości krawca do księżniczki jest po prostu nieciekawa. Ich pierwsze spotkanie następuje w okolicach połowy filmu, później następuje jeden zwrot akcji, punkt kulminacyjny i koniec. Film jest za to przepełniony jałowymi wątkami pobocznymi, w których nie znalazłem nic godnego zapamiętania. Nie mówiąc już o tak niedorzecznym banale jak miłość od pierwszego wejrzenia, pasująca wprawdzie do postaci Chevaliera, ale faktycznie biorąca się znikąd. Naprawdę można było rozegrać to ciekawiej.

Kochaj mnie dziś to przeciętny film z ciekawymi elementami. Pomysłowość realizacyjna nierzadko budzi nawet podziw. Jednocześnie jako opowieść jest letni. Nudnawy, mało wciągający, niezobowiązujący. Ot, bezpretensjonalna komedyjka, którą można obejrzeć, i która wyleci z głowy za kilka dni. Spodziewałem się czegoś lepszego. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 11 stycznia 2019

Godzina z tobą/One Hour With You (1932)

Film o ludziach, którzy nie biorą życia serio

Reżyseria: Ernst Lubitsch i George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 14 min.

Występują: Maurice Chevalier, Jeanette MacDonald, Genevieve Tobin, Charles Ruggles, Roland Young

W recenzji Karuzeli małżeńskiej Ernsta Lubitscha stwierdziłem, że przedstawiona w tym niemym filmie historia miłosnego czworokąta lepiej sprawdziłaby się z udźwiękowionymi dialogami. Reżyser był najwyraźniej podobnego zdania, ponieważ w osiem lat po premierze Karuzeli przystąpił do realizacji jej dźwiękowego remake'u zatytułowanego Godzina z tobą. Film otrzymał nie tylko rozbudowane dialogi, ale również oprawę muzyczną i piosenki. W międzyczasie z powodu problemów organizacyjnych Lubitsch został na stołku reżyserskim zastąpiony przez George'a Cukora. Tylko po to, aby po kilku tygodniach powrócić na to stanowisko z powodu konfliktu swojego zmiennika z gwiazdą filmu - Maurice Chevalierem. Już po premierze Lubitsch i Cukor starli się w sądzie o prawa do tytułu reżysera Godziny z tobą. Zwyciężył ten pierwszy, natomiast Cukor musiał się zadowolić tytułem "asystenta reżysera". Wspomniane wydarzenia musiały mieć wpływ na atmosferę na planie oraz końcowy efekt.

Akcenty scenariusza są w Godzinie z tobą rozłożone inaczej niż w Karuzeli małżeńskiej. W centrum uwagi znajdują się doktor Andre Bertier i jego żona Colette - szczęśliwe i nadal (w 3 lata po ślubie) zauroczone sobą małżeństwo. Bertierowie żyją w dostatku i nie doskwierają im właściwie żadne problemy. Może poza osobą Mitzi, najlepszej przyjaciółki Colette. Ta pozbawiona moralności, swawolna kobieta nie ma w zwyczaju przepuszczać żadnemu mężczyźnie, który wpadnie jej w oko. Po przypadkowym spotkaniu z mężem przyjaciółki w taksówce, Mitzi postanawia schrupać go na śniadanie. Nieważne czy za jego zgodą, czy bez. Na obrzeżach tej historii występuje jeszcze dwóch panów. Mąż Mitzi, profesor Olivier, podejrzewa ją o niewierność i wynajmuje detektywa, który ma dostarczyć dowodów. Niejaki Adolph jest natomiast przyjacielem państwa Bertier i facetem beznadziejnie zakochanym w Collette, która traktuje go jako dobrego przyjaciela. Zderzenie pragnień i planów całej piątki następuje podczas hucznego balu wydanego przez państwo Bertier. Po tym wydarzeniu nic już nie będzie takie samo... Albo i będzie.

Godzina z tobą charakteryzuje się typową dla Lubitscha frywolnością, wszechobecnością aluzji i erotycznych podtekstów. Bohaterom właściwie tylko jedno w głowie i większość czasu poświęcają dążeniu do spełnienia swych pragnień. Przy tym chętnie dzielą się swymi przemyśleniami z widzem, wielokrotnie przemawiając wprost do kamery lub śpiewając dwuznaczne piosenki. Tu przoduje stworzony do tego typu ról Maurice Chevalier, doskonały dżentelmen o kpiącym uśmiechu. Chevalier nieźle sobie radzi ze śpiewem, ma duży dystans do siebie i świetnie bawi się rolą. Jego postać jest dość podobna do tej, którą grał w Uśmiechniętym poruczniku, co wskazuje na pewnego rodzaju specjalizację aktorską. Z dwóch kobiecych bohaterek grana przez Jeanette MacDonald pani Bertier jest bardziej dystyngowana i stateczna, przez co pozostaje w cieniu konkurentki. Genevieve Tobin jako rozpustna Mitzi robi wszystko, żeby królować na ekranie. Momentami eksponuje się i prowokuje z taką ostentacją, jak gdyby chciała wszystkim pokazać, że to do niej należy ten film. Niestety jest w błędzie.

Co z dialogami, których tak bardzo mi brakowało w Karuzeli małżeńskiej? Prawdę mówiąc nie są tak błyskotliwe, jak się spodziewałem. Owszem, mamy podteksty, półsłówka, wieloznaczności, ale momentami przechodzą one w jednoznaczności. Bohaterowie nie wciągnęli mnie w swoją erotyczną gierkę. Za bardzo są zblazowani, znudzeni i najedzeni. Tak naprawdę od wyniku ich roszad nic nie zależy. Pozostaną ze sobą lub pozmieniają konfiguracje, ale nadal będą lekko ociężałymi bogaczami, którym jest właściwie wszystko jedno. Wcale się tego nie wypierają, na zakończenie filmu puszczając do widza oko i zapewniając, że każdy powinien raz w życiu spróbować skoku w bok. Ha ha, hi hi. Nie powinieneś, drogi widzu, podchodzić do życia zbyt poważnie. Cóż, nie satysfakcjonuje mnie taka konkluzja, przynajmniej nie w tym filmie. Może gdybym był rentierem...

Na koniec zwrócę jeszcze uwagę na złożoną ścieżkę dźwiękową filmu skomponowaną przez aż czterech kompozytorów. Składają się na nią zarówno piosenki, jak i utwory instrumentalne, również budzących skojarzenia z przepychem i frywolnością. To dobra muzyka i odpowiednio dopasowana do tego filmu. Ale za serce nie chwyta. Nic nie poradzę, że tym razem ceniony przeze mnie Lubitsch (w asyście Cukora) nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań. Żarty żartami, ale wszystko takie jakieś jałowe. Pomimo wysokiego poziomu realizacyjnego wystawiam ledwie 6 gwiazdek. Identycznie jak w niemym pierwowzorze.

źródło grafiki - www.imdb.com