Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1932. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1932. Pokaż wszystkie posty

sobota, 9 lutego 2019

Uśmiech szczęścia/Smilin' Through (1932)

Film o dziedziczeniu winy

Reżyseria: Sidney Franklin
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 37 min.

Występują: Norma Shearer, Fredric March, Leslie Howard, O.P. Heggie, Ralph Forbes

Uśmiech szczęścia to film pełen sprzeczności. Oparty na pomysłowym rozwiązaniu fabularnym, skrywa tajemnicę, którą widz wspólnie z bohaterami rozwikłuje w trakcie pierwszej połowy filmu. W dodatku scenariusz daje duże pole do popisu trójce głównych aktorów, każdemu z nich przydzielając po dwie role. A jednak reżyserowi zabrakło odwagi, żeby na dobre uciec od melodramatycznych stereotypów, aktorzy zaś poszli po linii najmniejszego oporu, zdecydowanie nie dając z siebie wszystkiego. Efektem jest dziwaczna fuzja nowatorstwa i obskurnej wręcz pospolitości.

Na początku filmu poznajemy sir Johna Cartereta, mężczyznę w średnim wieku, który od wielu lat żyje w żałobie po śmierci swojej ukochanej Moonyeen. Mężczyzna nie szuka towarzystwa innych ludzi, ponieważ jest w stałym kontakcie z duchem zmarłej narzeczonej. Zmuszony jest jednak wziąć pod opiekę swoją osieroconą bratanicę Kathleen. Początkowo czyni to niechętnie, ale szybko udaje mu się pokochać dziewczynkę jak własną córkę. Kilkanaście lat później Kathleen wyrasta na kobietę uderzająco podobną do zmarłej Moonyeen. Pewnego dnia uwagę dziewczyny przyciąga przybyły z zagranicy młodzieniec Kenneth Wayne. Sir John od pierwszego spotkania traktuje przybysza ze skrajną niechęcią, co powoduje rozłam pomiędzy nim a przybraną córką. Kathleen i Kenneth dążą do wyjaśnienia zagadki, najprawdopodobniej związanej ze śmiercią narzeczonej Cartereta, która miała miejsce na długo przed narodzinami ich obojga.

Żeby nie zdradzać zbyt wiele z tajemnicy, napiszę tylko, że nie jest może zbyt zaskakująca, ale dobrze obmyślana i przekonująco przedstawiona. Świetnym, prekursorskim jak na lata trzydzieste pomysłem, było umieszczenie w środku filmu kilkunastominutowej retrospekcji, która szczegółowo przybliża wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat. Odtwórcy głównych ról wcielają się w tym fragmencie w inne postacie (z wyjątkiem Leslie Howarda, który gra po prostu młodszą wersję swojego bohatera). Rozwiązanie to zostaje przedstawione we właściwym momencie filmu, zanim widz zdąży się znużyć nadmiernym przeciąganiem tajemnicy. W retrospekcji zwraca również uwagę drobiazgowo przygotowana scenografia - kostiumy i wystój wnętrz dostosowano do realiów XIX-wiecznych. Pięknie zaaranżowano ogród. Zadbano nawet o umieszczenie w domu kilku sprzętów, które w głównej linii fabularnej pojawiają się jako graty lub antyki. To pieczołowite dopracowanie realizacyjne jest chyba najmocniejszą stroną Uśmiechu szczęścia.

Tym, co w filmie Sidneya Franklina nie wyszło, jest niestety aktorstwo. Norma Shearer i Fredric March wielokrotnie udowodnili, że potrafią grać. Niestety w Uśmiechu szczęścia nie zdołali pokonać klisz fabularnych, jakie stawia przed nimi scenariusz. Shearer, zwykle potrafiąca się wczuć w rolę, gra Kathleen z nieznośnym patosem. Jej bohaterka uwielbia skrajności, jej dewizą jest "wszystko albo nic". Ponieważ okazji do dramatyzowania ma mnóstwo, szybko robi się trudna do zniesienia. March jest w roli Kennetha mydłkowaty i raczej bezbarwny. Jest jeszcze Leslie Howard w potencjalnie najciekawszej roli Johna Catereta, którą kładzie całkowicie. Jego bohater, targany zadawnionymi urazami, tęsknotą i nienawiścią, wszystkie swoje gorzkie dialogi (a jest ich niemało) wypowiada z taką drętwotą, jakby tłumaczył, co danego dnia zjadł na obiad. Nawet kiedy rozmawia z duchem ukochanej. Aż przykro na to patrzeć. Cała główna filmowa trójka zachowuje się, jakby trafili do tego filmu za karę. Dziwi mnie to, bo scenariusz miał potencjał na ciekawe kreacje. Niestety twórcy poszli inną drogą. I jeszcze te wyświechtane stereotypy - nietłumaczenie swoich decyzji, kłótnie oparte na nieporozumieniach, zatajanie przed bliskimi prawdy "dla ich dobra". Wykorzystano je wszystkie bez zmrużenia oka. Znużyło mnie to okrutnie. Dlatego kiedy aktorzy w końcu dali coś z siebie w wyciskającym łzy finale filmu, moją reakcją było ziewnięcie. Za późno, za mało, nieprzekonująco.

Uśmiech szczęścia został nominowany do Oscara dla najlepszego filmu. Nie jest to zasłużona nominacja, chociaż film jest o niebo lepszy od zwycięskiej Kawalkady. Na duży plus zasługuje sposób rozwiązania filmowej zagadki, na jeszcze większy bliska ideałowi scenografia. Ale to wszystko za mało. Film nie zrealizował drzemiącego w nim potencjału. To ambitna porażka pozostawiająca po sobie uczucie niedosytu. A mogło być tak pięknie. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 2 lutego 2019

Chronometry - nagrody blogowe (rok 1932)

Filmowy rok 1932 to prawie całkowita dominacja produkcji rodem z Hollywood. Kino europejskie w niewielkim tylko stopniu zaznaczyło swoją obecność. Trafił się też (po raz pierwszy w zestawieniu) jeden rodzynek z Japonii. Jeżeli chodzi o samą Fabrykę Snów, królowały w niej głównie gatunki i kierunki zapoczątkowane w latach poprzednich. Ważnym wydarzeniem był wysyp horrorów, w tym kilka cechujących się wysoką jakością fabularną oraz realizacyjną. Coraz wyraźniejsza była w kinie amerykańskim obecność cenzury. Wiele filmów nosi ślady interwencji w postaci wyciętych lub ugładzonych fragmentów. Tendencja ta w kolejnych latach jeszcze przybierze na sile.


Jeżeli chodzi o gwiazdy, istotnym wydarzeniem było pojawienie się na ekranie chyba pierwszego aktora metodycznego w osobie Paula Muniego. Swoją obecność zaznaczyli też, na razie dość nieśmiało, Charles Laughton i Clark Gable. Wśród aktorek Miriam Hopkins poważnie zagroziła Marlene Dietrich w rywalizacji o tytuł królowej Hollywood. Nowych twarzy kobiecych na razie brak, poza szorstką i nietypową Aline MacMahon.


Średnia ocen na blogu osiągnęła wartość 7,21, co jest wynikiem niezbyt dobrym, zwłaszcza w kontekście znakomitych lat 1930 i 1931. Świat filmu przystanął, by odetchnąć lub dopadł go Wielki Kryzys. Również wśród Chronometrów brak znaczących zmian. Jest kontynuacja tego, co było wcześniej. Mimo wszystko sporo się znalazło w roku 1932 filmów i postaci godnych wyróżnienia. Przejdźmy do nagród.

Najlepsza muzyka

Nominowani:
Leo F. Forbstein - Droga bez powrotu - za klimatyczne rytmy umilające romantyczną podróż bohaterów.
W. Franke Harling, John Leipold, Paul Marquardt i Oscar Potoker - Blond Wenus - za stworzenie niezwykle różnorodnego tła opowieści, na czele z niezapomnianym Hot Voodoo.
W. Franke Harling i Leo Robin - Złote sidła - za aktywne uczestnictwo muzyki w narracji.
W. Franke Harling, Oscar Straus, Rudolph G. Kopp i John Leipold - Godzina z tobą - za różnorodną i dowcipną ścieżkę dźwiękową.
John Leipold - Końskie pióra - za satyryczne utwory dobrze współgrające z ciętym humorem Marxów.
Wolfgang Zeller - Wampir - za mroczną i niepokojącą oprawę do mrocznego i niepokojącego filmu.

W kategorii muzycznej po raz pierwszy pojawiają się kompozytorzy, którzy jeszcze wielokrotnie zapiszą się w historii muzyki filmowej złotymi zgłoskami. Mowa o Leo Forbsteinie, Johnie Leipoldzie i W. Franke Hardingu. To muzycy eklektyczni, równie chętnie sięgający po klasykę, jazz i muzykę "współczesną". Wyjątkowo przyjemnie słuchało się muzyki, do której dołożyli swoją cegiełkę. Zwycięzcami zostali dwaj z nich, w towarzystwie jeszcze dwóch kompozytorów. Srebrny Chronometr otrzymują W. Franke Harling, John Leipold, Paul Marquardt i Oscar Potoker za muzykę do Blond Wenus. Stworzyli kompozycje bardzo różnorodne, wszędobylskie i, co ważniejsze, zapadające w pamięć.

Najlepsza kinematografia
(kategoria obejmuje zdjęcia, montaż i efekty specjalne)

Nominowani:
Lee Garmes i L.W. O'Connell - Człowiek z blizną - za wielką pomysłowość w prezentacji strzelanin, egzekucji i innych mrocznych momentów.
Lee Garmes i James Wong Howe - Szanghaj Ekspres - za oryginalne i niezapomniane zdjęcia we wnętrzu pociągu. W tym za pamiętną Marlene Dietrich trzymającą twarz w dłoniach.
Bert Glennon - Blond Wenus - za bogactwo interesujących ujęć z umiejętnym wykorzystaniem rekwizytów.
Charles Lang - Pożegnanie z bronią - za wnikliwe spojrzenia kamery z perspektywy bohaterów filmu.
Rudolph Mate - Wampir - za niezwykle pomysłowe kompozycje wizualne (szczególnie śmierć złoczyńcy pod tonami mąki).
Sol Polito - Jestem zbiegiem - za sceny grupowe z życia więźniów.

Tym razem w zestawieniu kinematograficznym znaleźli się wyłącznie operatorzy i prawie wyłącznie przedstawiciele Hollywood. Wyjątkiem jest Rudolph Mate, który w niemieckim Wampirze puścił wodze fantazji kompozycyjnej. Fabryka Snów na dobre rozpoczęła eksperymentowanie z ustawieniami kamery i układem planów zdjęciowych. Ciekawe pomysły mieli Charles Lang w Pożegnaniu z bronią, Sol Polito w Jestem zbiegiem i Bert Blennon w Blond Wenus. Srebrny Chronometr otrzymują Lee Garmes i James Wong Howe za Szanghaj Ekspres, który zawiera wielką różnorodność ujęć wykorzystujących wnętrza luksusowego pociągu i posągową gwiazdę filmu.

Najlepsza scenografia
(kategoria obejmuje również kostiumy)

Nominowani:
Travis Banton - Blond Wenus - za kostiumy głównej bohaterki i tancerzy, szczególnie te wykorzystane w numerze z gorylem.
Hans Dreier - Szanghaj Ekspres - za nietuzinkowe wnętrza ekspresu oraz fantazyjne stroje postaci kobiecych.
Hans Dreier - Wyspa Doktora Moreau - za tropikalną fortecę doktora Moreau oraz oryginalną charakteryzację jego tworów.
Cedric Gibbons - Uśmiech szczęścia - za umiejętne dostosowanie scenografii do odmiennych epok historycznych.
Cedric Gibbons - Ludzie w hotelu - za ociekające oryginalnym luksusem wnętrza hotelu na czele z okrągłym holem.
Willy Pogany - Mumia - za klimatyczne rekwizyty związane z "egiptomanią".

Dwa z wyróżnionych filmów to horrory cechujące się wymyślnymi dekoracjami i rekwizytornią. Pozostałe preferują bardziej klasyczne plany zdjęciowe, za to dopracowane do perfekcji. Królem scenografii był w roku 1932 Hans Dreier, który wyróżnił się w jednym i drugim typie filmu. Srebrny Chronometr otrzymuje za Szanghaj Ekspres, w którym ważną rolę odgrywają fantastyczne kostiumy gwiazdy filmu, a tytułowy pociąg został pomysłowo zaprojektowany jako miejsce akcji.

Najlepszy scenariusz
Nominowani:
William A. Drake - Ludzie w hotelu - za wielowątkową i świetnie skomponowaną opowieść.
Howard J. Green i Brown Holmes - Jestem zbiegiem - za poruszającą historię człowieka zniszczonego przez system.
Yasujiro Ozu - Urodziłem się, ale... - za oryginalną fabułę o pierwszej konfrontacji dziecięcego autorytetu z rzeczywistością.
S.J. Perelman, Bert Kalmar, Harry Ruby i Will B. Johnstone - Końskie pióra - za wspięcie się na wyżyny absurdu i ciętej satyry.
Samson Raphaelson i Grover Jones - Złote sidła - za przewrotną i pełną autoironii historię o oszustach.
Jean Renoir - Boudu z wód wyratowany - za nietypową filozoficzną opowiastkę z elementami złośliwego humoru.

Kategoria fabularna jest w tym roku wyjątkowo mocna. Każdy z wyróżnionych filmów to fascynująca i jedyna w swoim rodzaju opowieść. Są tu komedie (jedna absurdalna, druga romantyczna, trzecia filozoficzna), dramat psychologiczny, dramat społeczny oraz... skomplikowany film obyczajowy, w którym historie poszczególnych bohaterów splatają się w efektowną opowieść. Srebrny Chronometr otrzymuje William A. Drake za scenariusz do Ludzi w hotelu, filmu, który dał początek wielowątkowym superprodukcjom.

Najlepsza aktorka drugoplanowa

Nominowane:
Mary Astor - Kaprys platynowej blondynki - za dobrą chemię z Clarkiem Gable i wyrazistą przeciwwagę dla Jean Harlow.
Aline MacMahon - Papuga - za doskonałą rolę sardonicznej sekretarki.
Anna May Wong - Szanghaj Ekspres - za minimalistyczną kreację małomównej towarzyszki głównej bohaterki.

Wybór wśród aktorek drugoplanowych nie był zbyt duży. Wyróżniłem tylko trzy role, ale za to każda z nich jest znakomita. Mary Astor zagrała grzeczną postać pozostającą nieco w cieniu seksbomby Harlow, ale absolutnie nie dała się stłamsić. Anna May Wong dzielnie sekundowała Marlenie Dietrich w walce z męskimi szowinistami. Aline MacMahon jako lojalna sekretarka w Papudze tak świetnie dogryzała swemu szefowi, że w pełni zasłużyła Srebrny Chronometr.

Najlepszy aktor drugoplanowy

Nominowani:
Edward Ellis - Jestem zbiegiem - za dobre wsparcie Paula Muni w scenach obozowych.
Warner Oland - Szanghaj Ekspres - za drugiego najbardziej interesującego z ciekawej gromady pasażerów ekspresu.
Lowell Sherman - What Price Hollywood? - za przejmujący portret człowieka borykającego się z depresją.
Lewis Stone - Ludzie w hotelu - za stale obecną w tle postać obserwatora i doradcy.

Spośród wyróżnionych męskich ról drugoplanowych dwie (Ellis i Stone) były przede wszystkim wyrazistym uzupełnieniem ról głównych. Warner Oland miał sporo roboty jako główny wichrzyciel w Szanghaj Ekspresie, i wykonywał ją bardzo kompetentnie. Srebrny Chronometr otrzymuje Lowell Sherman za rolę w What Price Hollywood? Jego nękany depresją bohater jest, paradoksalnie, najjaśniejszym punktem raczej przeciętnego filmu.

Najlepsza aktorka

Nominowane:
Joan Crawford - Ludzie w hotelu - za ciekawą, bardzo ludzką rolę dziewczyny pozbawionej złudzeń.
Marlene Dietrich - Szanghaj Ekspres - za wyrazistą, ale znacznie bardziej refleksyjną i wyważoną kreację niż jej poprzednie role.

Kay Francis - Droga bez powrotu - za delikatność i wdzięk trzciny, która ma zostać złamana na wietrze.
Jean Harlow - Kaprys platynowej blondynki - za połączenie aparycji seksbomby z przekonującym aktorstwem.
Helen Hayes - Pożegnanie z bronią - za melancholijną zadumę i piękne oczy.
Miriam Hopkins - Złote sidła - za kreację oszustki stwarzającej w trakcie filmu w rozliczne wyraziste osobowości.

To był bardzo dobry rok dla wielkich nazwisk. Crawford, Hayes, Harlow, Francis. Każda z nich udowodniła swoją rolą, że rzeczywiście zasługuje na status gwiazdy. Dwie spośród nominantek wybijają się jednak wyraźnie ponad resztę. Moje uwielbienie dla Marlene Dietrich to fakt już znany, a w roku 1932 po raz kolejny pokazała, na co ją stać. Srebrny Chronometr trafia jednak do Miriam Hopkins za rolę w Złotych sidłach. Filigranowa aktorka wcieliła się w postać oszustki, która przybiera na ekranie odmienne maski w zależności od potrzeb. A jednak pod tymi kreacjami zdołała przemycić wyrazisty prawdziwy charakter swojej bohaterki. To po prostu rola wybitna.


Najlepszy aktor

Nominowani:
Lionel Barrymore - Ludzie w hotelu - za ukrytą głębię człowieka bez właściwości.
Wallace Beery - Ludzie w hotelu - za ostrego, bezlitosnego sukinsyna finansjery.
Clark Gable - Kaprys platynowej blondynki - za urok wrażliwego barbarzyńcy.
Charles Laughton - Wyspa doktora Moreau - za  wyrazisty portret megalomana i szaleńca.
Paul Muni - Człowiek z blizną - za przytłaczającą kreację opryszka, który zmienia się w obłąkanego demona zniszczenia.
Paul Muni - Jestem zbiegiem - za przejmującą rolę więźnia, któremu po kawałeczku jest odbierana wszelka nadzieja.
Michel Simon - Boudu z wód wyratowany - za absolutnie szaloną kreację bezdomnego "człowieka natury".

Jak zwykle wybór najlepszego aktora był bardzo trudny. O swojej obecności nie dali zapomnieć tacy weterani jak Wallace Beery i Lionel Barrymore. Ciekawą rolę zaliczył "inny niż wszyscy" Szwajcar Michel Simon. Przede wszystkim jednak błyszczeli nowicjusze. Clark Gable i Charles Laughton dali niezły przedsmak swoich rozpoczynających się właśnie wielkich karier. Lepszy od nich był Paul Muni, który głębią postaci i drobiazgowym przygotowaniem przerósł wszystkich konkurentów. Srebrny Chronometr otrzymuje za Jestem zbiegiem, bardziej złożoną i zniuansowaną z jego dwóch wybitnych ról. 

Najlepszy reżyser

Nominowani:
Frank Borzage - Pożegnanie z bronią - za empatyczną prezentację egoizmu bohaterów.
Howard Hawks - Człowiek z blizną - za kontrowersyjny lecz udany pomysł opowiadania historii poprzez kolejne sceny zabójstw.
Mervyn LeRoy - Jestem zbiegiem - za inteligentny styl narracji, który powoduje mimowolną identyfikację z losem bohatera.
Ernst Lubitsch - Przerwana kołysanka - za ciekawe eksperymenty narracyjne w nietypowym dla tego reżysera stylu.
Josef von Sternberg - Szanghaj Ekspres - za stworzenie niesamowitego nastroju w pędzącym przez Chiny pociągu europejskich okupantów.

Za reżyserię nominowani zostali twórcy, którzy już wcześniej wyróżniali się pomysłowością i zbierali za to laury. Takie postacie jak Frank Borzage, Ernst Lubitsch czy Josef von Sternberg to ścisła hollywoodzka czołówka. Do tego grona doszlusowało dwóch nieco mniej doświadczonych reżyserów, z których każdy miał akurat szczęście współpracować ze znakomitym Paulem Muni. Howard Hawks przeprowadził w Człowieku z blizną szalony eksperyment pełen brutalności i przemocy. Mervyn LeRoy opowiedział w Jestem zbiegiem historię bardziej wyważoną, lecz nie mniej wstrząsającą. Dzięki inteligentnym zabiegom reżyserskim osiągnął rewelacyjne efekty w utożsamieniu widza z tragicznym bohaterem filmu.


Najlepszy film

Nominowani:
Boudu z wód wyratowany - za filmową powiastkę filozoficzną z ukrytymi pokładami głębi.
Człowiek z blizną - za wzorcowy obraz brutalnego kina gangsterskiego.
Jestem zbiegiem - za wstrząsającą historię, która przyczyniła się do zmiany społecznej.
Ludzie w hotelu - za pierwszy w historii kina film z obsadą złożoną wyłącznie z gwiazd. W dodatku znakomity.
Szanghaj Ekspres - za kolejny krok w filmowej emancypacji kobiet.

Za wyjątkiem osobnego Boudou z wód wyratowanego, nominowane filmy nie stanowią jakiegoś przełomu, będąc raczej efektem stopniowej ewolucji sztuki filmowej. Każdy z nich wzniósł się na wysoki poziom, dopracowując i modyfikując wcześniejsze dokonania innych. Najlepiej wyszło to w Człowieku z blizną, filmie brutalnym i przerażającym, a jednocześnie zdumiewającym złożonością środków przekazu. Wpływy tego kamienia milowego kina gangsterskiego widoczne są do dnia dzisiejszego.

środa, 30 stycznia 2019

Droga bez powrotu/One Way Passage (1932)

Film o dobrym sposobie na ostatnie dni

Reżyseria: Tay Garnett
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 7 min.

Występują: William Powell, Kay Francis, Aline MacMahon, Frank McHugh, Warren Hymer

Czasem miło jest obejrzeć film, który pozwala uciec od rzeczywistości. Oderwać się od przyziemnych problemów i odfrunąć do krainy, w której liczy się tylko piękne, uwznioślone uczucie. No, może nie wszyscy to lubią, ale popyt na tego rodzaju produkcje wyraźnie istniał, skoro Hollywood wyspecjalizowało się w ich wytwarzaniu. Droga bez powrotu jest kwintesencją wyidealizowanego melodramatu. Wzruszająca, pełna patosu, a jednocześnie, gdyby tę opowieść brać na poważnie, skrajnie nierealistyczna. Reżyser Tay Garnett dokonał jednak trudnego zadania - tak sprytnie wykreował atmosferę filmu, że przyjąłem go jako wspaniałą historię o miłości, chociaż jakiś głos z tyłu głowy podpowiadał, że przecież to wszystko nie ma sensu.

Akcja Drogi bez powrotu rozgrywa się na statku transoceanicznym podczas trwającego miesiąc rejsu z Hong Kongu do San Francisco. Jednym z pasażerów jest Don, mężczyzna skazany za morderstwo i eskortowany przez policjanta Steve'a na egzekucję. Z uwagi na pewien układ między nimi Don ma swobodę poruszania się po statku. Steve pozostaje tez dyskretny co do prawnego statusu swego współpasażera. Jako nienaganny dżentelmen Don zwraca uwagę poznanej jeszcze w Hong Kongu uroczej Joan. Również ona skrywa tajemnicę - jest śmiertelnie chora i pozostało jej najwyżej kilka tygodni życia. Zauroczeni sobą Dan i Joan rozpoczynają romans. Żadne nie przyznaje się drugiemu, że ich szczęście może trwać najwyżej do końca rejsu. W wątku pobocznym śledzimy poczynania dwójki oszustów, pozującego na pijaczka Skippy'ego i udającej hrabinę Betty, którzy wspierają Dana w jego utarczkach ze Steve'em. Początkowo traktują policjanta tylko jako kolejnego frajera, którego trzeba oszukać. Z czasem między Steve'em a Betty również zaczyna iskrzyć.

Niedorzeczności w fabule Drogi bez powrotu jest bez liku, jednak wpisują się one w naturę filmu. Wszystkie oglądane na ekranie postacie oszukują się nawzajem, zatem w grę tę włącza się także reżyser, zalepiając widzowi oczy romantycznym lukrem. Zacznijmy od postaci Joan, która jak na umierającą jest zadziwiająco sprawna, pogodna i piękna. Ot, mdleje od czasu do czasu i to wszystko. Nie ma to jak odchodzić w takim nieskazitelnym stanie. Z kolei Dan przedstawiony jest jako szlachetny, idealny dżentelmen. Nie otrzymamy wyjaśnienia, kogo i dlaczego zamordował. Liczy się jego tu i teraz, jako człowieka przeznaczającego ostatnie dni życia na piękny romans. I jeszcze ten dziwny układ pomiędzy nim a Steve'em. Policjant pozwala mu chodzić swobodnie po pokładzie. Ma to swoje uzasadnienie, ale głównie wynika z miękkiego serca policjanta. Naturalnie nie ma on zamiaru ostrzegać kobiety romansującej z mordercą, z kim ma do czynienia. Tak, na pewno w ten sposób eskortowano ludzi skazanych na śmierć.

Wszystkie powyższe zarzuty bledną jednak w blasku morału opowieści. Tay Garnett i jego aktorzy z wielkim kunsztem sprzedają nam piękną bajkę. Romans miłych i sympatycznych ludzi, którzy prawdopodobnie niedługo umrą, ogląda się z sercem na dłoni. Trudno odebrać czarującej, delikatnej Joan (znakomita Kay Francis) ostatnie chwile szczęścia. Przecież widzimy, że ten człowiek nie próbuje jej wykorzystać, że jego uczucie jest szczere i szlachetne. William Powell stworzył wiarygodną kreację Dana jako egoisty, który świadomie rozszerza swój krąg zainteresowania o jeszcze jedną osobę. Początkowo jego uwaga dzielona jest między piękną Joan a szukanie okazji do ucieczki. Stopniowo coraz bardziej angażuje się uczuciowo, zapominając o sobie. Romantycznej atmosferze sprzyja odizolowane miejsce akcji. Statek jest duży i pełen ludzi, ale nie można z niego uciec. Spędzony na pokładzie miesiąc można potraktować jako osobny rozdział życia, który można w jasny sposób oddzielić od tego, co było przed i będzie później.

Z kwestii mniej związanych z głównym wątkiem zwrócę uwagę na świetną Aline MacMahon w roli fałszywej arystokratki. Sardoniczna aktorka o charakterystycznej urodzie wnosi do filmu sporo humoru i odrobinę dystansu, który sprawia, że historia nie jest przesłodzona. Klimat eskapizmu wzmacnia bardzo dobra muzyka utrzymana głównie w klimacie rejsowych jazzujących "pobrzękiwań". No i jeszcze sprawa kieliszków, które Dan i Joan symbolicznie tłuką po wypiciu wspólnego toastu. Ten przewijający się kilkakrotnie motyw bardzo pomysłowo wykorzystano w zakończeniu filmu, znakomitym i idealnie podsumowującym odrealniony, górnolotny klimat.

Droga bez powrotu jest nietypowym przykładem obrazu, w którym umiejętna stylizacja dość pretensjonalnej fabuły przynosi dobry efekt. Pomimo wszystkich niedorzeczności obejrzałem historię romansu Joan i Dana z przyjemnością. To piękna bajka dla tych, którzy lubią się wzruszać. Tay Garnett podał kicz w taki sposób, że można go uznać nieomal za dzieło sztuki. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 29 stycznia 2019

Hrabia Zarow/The Most Dangerous Game (1932)

Film o ekstraordynaryjnym myśliwym

Reżyseria: Irving Pichel i Ernest Schoedsack
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 2 min.

Występują: Joel McCrea, Fay Wray, Leslie Banks, Robert Armstrong, Noble Johnson

Kiedy ekipa filmowa pod przewodnictwem Ernesta Schoedsacka (reżyser) i Meriana Coopera (producent) pracowała nad superprodukcją, która w 1933 roku miała wejść do kin jako King Kong, na planie filmowym powstawał równocześnie drugi film. Scheodsack i Cooper postanowili wykorzystać kosztowne dekoracje, żeby nakręcić pewien poboczny projekt. Dla wygody zaangażowali do niego nawet część obsady aktorskiej z King Konga. Zdjęcia trwały głównie w nocy. Fabułę zaczerpnięto z opowiadania Richarda Connella zatytułowanego The Most Dangerous Game. Na polski tytuł filmu przetłumaczono jako Hrabia Zarow, rezygnując z próby przełożenia interesującej gry słów. Oryginalny można bowiem rozumieć jako "najbardziej niebezpieczną z gier", ale także "najgroźniejszą zwierzynę". Z racji braku skomplikowanych efektów specjalnych, Hrabiego Zarowa ukończono i wyemitowano w kinach na kilka miesięcy przed jego słynniejszym bratem bliźniakiem. Dlatego w pewnym sensie można ten obraz traktować jako przystawkę przed daniem głównym o nazwie King Kong.

Bohaterem filmu jest słynny myśliwy Bob Rainsford, który wskutek zatonięcia statku ląduje na małej tropikalnej wysepce u wybrzeży Ameryki Południowej. Zostaje tam ugoszczony przez jej właściciela, zbiegłego z bolszewickiej Rosji hrabiego Zarowa. Arystokrata podobnie jak Rainsford jest zapalonym myśliwym i pragnie połączyć ze swym gościem siły w ulubionym sporcie. Jednocześnie okazuje się, że w posiadłości Zarowa znaleźli schronienie także inni rozbitkowie z rozmaitych statków, w tym rodzeństwo Eve i Martin Trowbridge'owie. Owi goście jednak systematycznie znikają. W końcu wychodzi na jaw sekret hrabiego. Wyspa jest jego prywatnym terenem łowieckim. Obiektem polowań są ludzie, których wysyła do dżungli, aby następnie tropić ich i zabijać. Ponieważ Bob odmawia udziału w tym procederze, zostaje przez gospodarza wyznaczony na następny obiekt polowania.

Hrabia Zarow jest filmem krótkim, ale bardzo długo się rozkręca. Pierwszą jego połowę zajmują dość nużące dialogi przybliżające głównych bohaterów filmu i niejako rozstawiające postacie na szachownicy. Twórcy starają się przeciągnąć ujawnienie sekretu hrabiego, ma to jednak niepożądany efekt. Ponieważ nie można zbyt wiele pokazać, postacie nieustannie gadają. Akcja rozkręca się dopiero po wizycie w sali trofeów udekorowanej ludzkimi głowami. Ta przerażająca lokacja to jedyny pozostawiony w filmie element galerii grozy. Podobno były jeszcze wypchane ludzkie trofea, które wycięto z filmu z powodu negatywnych reakcji publiczności podczas próbnych pokazów. Obejmujące drugą połówkę obrazu polowanie z licznymi zasadzkami, zwrotami akcji i ciekawymi manewrami jest dynamiczne i trzyma w napięciu. Dżungla została wzbogacona o kilka charakterystycznych zakątków, w tym przepaście i malowniczy wodospad. Wszystko tu jest na swoim miejscu i zapewnia wciągającą rozrywkę.

Jeżeli chodzi o bohaterów, niestety brak rewelacji. Bob Reinford jest postacią niezbyt wyrazistą. Ma za zadanie przede wszystkim błyszczeć w scenach akcji, a jako osobowość nie ma wiele do zaoferowania. Eve, grana przez Fay Wray, to klasyczna damulka w opałach - głównie krzyczy, ucieka i atrakcyjnie się prezentuje w coraz bardziej podartym stroju. O jej bracie, który przez cały czas ekranowy jest pijany i bełkocze, lepiej nie wspominać. No i w końcu hrabia Zarow grany przez Lesliego Banksa. Ta postać jest bardzo charakterystyczna i wzbudza szacunek swoją dystyngowaną prezencją oraz twardością charakteru. Jego obłąkańcze monologi są rozwlekłe, lecz spójne i, jak na przemowy szaleńca, ciekawe. Ale jest Banks trochę zbyt sztywny i powolny w ruchach. Kroczy przez dżunglę, jakby szedł po dywanie, co wygląda co najmniej dziwnie. Mimo wszystko zaliczę tę kreację do pozytywnych elementów filmu.

Hrabia Zarow to niezły dreszczowiec z ciekawym pomysłem i wartkimi, wciągającymi scenami akcji. Gdyby nadać pierwszej połowie filmu większy dynamizm, byłoby naprawdę dobrze. Bez tego jest tylko przyzwoicie. Jak na aperitif przed King Kongiem to i tak nie najgorzej. Film otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Blond Wenus/Blonde Venus (1932)

Film o kryzysie rodzinnych wartości

Reżyseria: Josef von Sternberg
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 33 min.

Występują: Marlene Dietrich, Herbert Marshall, Cary Grant, Dickie Moore

Blond Wenus była piątym wspólnym filmem Josefa von Sternberga i jego muzy Marlene Dietrich. Tym razem za podstawę scenariusza posłużyło opowiadanie napisane przez Dietrich, później poddane przeróbkom przez von Sternberga, a następnie zamienione na filmowy skrypt przez Julesa Furthmana. Według anegdoty nożyce cenzury mocno zmodyfikowały i ugrzeczniły opowieść, wywołując duże rozczarowanie autorów. Śledząc przebieg fabuły, można dostrzec ślady cięć, które rzeczywiście utoczyły filmowi krwi, zastępując ją co najwyżej limfą. Blond Wenus to także jedna z pierwszych znaczących ról Cary'ego Granta, dopiero stojącego u progu wielkiej kariery. Choć był to jeden z mniej popularnych filmów wczesnej Dietrich, zyskał sobie jednak status produkcji kultowej, zapewne ze względu pewien trudny do zapomnienia numer kabaretowy wykonywany przez aktorkę.

Film opowiada historię rodziny Faradayów. Edward jest chemikiem, jego żona Helen byłą artystką, która obecnie poświęca się wychowaniu pięcioletniego synka. Rodzinne szczęście kończy się, kiedy Edward odkrywa u siebie rzadką chorobę wywołaną zatruciem bliżej niesprecyzowaną substancją chemiczną. Jedynym ratunkiem jest kosztowna kuracja w Europie. Żeby pomóc zgromadzić fundusze na leczenie męża, Helen, pod przybranym nazwiskiem Jones, wraca na kabaretową scenę. Bardzo szybko zyskuje sobie poklask publiczności, w tym bogatego polityka Nicka Townsenda. Kobieta potajemnie otrzymuje od niego pieniądze na kurację męża. Kiedy niczego nieświadomy Edward wyjeżdża do Europy, Helen rozpoczyna romans z Nickiem. Polityk zostaje również ulubionym wujkiem małego Johnny'ego. Helen ma zamiar zakończyć związek przed powrotem Edwarda i utrzymać wszystko w tajemnicy, okazuje się to jednak trudniejsze, niż sądziła. W efekcie rodzina staje na krawędzi rozpadu.

Powiem otwarcie, że mnie także Blond Wenus podobał się najmniej z dotychczasowych filmów Marlene Dietrich. Scenariuszowe retusze są widoczne i dotyczą przede wszystkim sfery seksualnej, która została w sposób niewiarygodny ugrzeczniona. Ponadto kilka decyzji Helen podczas jej konfliktu z mężem wydaje się co najmniej nielogiczne. To jednak mniejszy problem. Większym jest to, że Dietrich w roli kochającej matki niezbyt mnie przekonuje. Jest świetna we fragmentach filmu dotyczących jej życia miłosnego czy występów kabaretowych, natomiast w bardziej dramatycznych scenach z Edwardem i małym Johnnym jest jakaś taka... chłodna. Rozumiem, że gra twardą i trudną do złamania kobietę, ale postawiona w krytycznej sytuacji sprawia wrażenie obojętnej. Kontrastuje to z wyraźnie sprawiającymi jej radość występami na scenie. Sam nie wiem... Wydaje mi się, że będąca symbolem niezależności aktorka czuła się jako filmowa żona i matka niezbyt komfortowo.

Pomimo powyższych zarzutów Blond Wenus jest filmem von Sternberga, co oznacza, że i tak przewyższa większość tego, co produkowało wówczas Hollywood. Dynamiczna, pomysłowa praca kamery i świetne zagospodarowanie planów zdjęciowych budzą podziw lub (kiedy taki jest zamiar reżysera) zgrozę. Tani, obskurny hotel dla kobiet, pełny pijanych ulicznic grających w karty, sprawia nieodparte wrażenie, jakby skakały po nim wszy. Z kolei bliźniacze sceny otwierająca i zamykająca film, kręcone przy dziecięcym łóżeczku, wbijają w fotel pomysłową narracją obrazem i wykorzystaniem prostych rekwizytów, jak pluszowy miś czy pozytywka. No i przede wszystkim najlepszy moment Wenus, czyli ośmiominutowy numer "Hot Voodoo" z udziałem kobiet przebranych za afrykańskie wojowniczki i goryla, który... Nie, nie napiszę nic więcej, to po prostu trzeba zobaczyć. Skoro o tym mowa, nie sposób także nie wspomnieć o muzyce, składającej się przede wszystkim z numerów jazzowych, świetnie dopasowanej do poszczególnych scen i bardzo często obecnej w tle. Do pozytywów zaliczam także Herberta Marshalla i Cary'ego Granta, z których pierwszy gra męża Helen, drugi zaś jej kochanka. Są to role w pełni przekonujące i kompetentne, chociaż nie na poziomie oscarowym.

Blond Wenus nie jest najlepszą pozycją w filmografii Marlene Dietrich, ale mimo to jest filmem dobrym, zawierającym wiele elementów godnych zapamiętania. Polecam go bardziej ze względu na formę, niż na treść. Kostiumy, muzyka, kinematografia - wszystko to jest najwyższej próby. Fabuła trochę odstaje jakościowo. Nie ma jednak mowy o nudzie. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 27 stycznia 2019

What Price Hollywood? (1932)

Film o cenie sławy

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 28 min.

Występują: Constance Bennett, Lowell Sherman, Neil Hamilton, Gregory Ratoff

Hollywoodzkie filmy o kulisach Fabryki Snów mają swoją tradycję. Różny jest ich poziom, ale zazwyczaj łączy je wspólna cecha - nie mają nic wspólnego z życiem prawdziwego Hollywood. Zazwyczaj są to bajki dla marzycieli i romantyków albo moralitety. What Price Hollywood? wyreżyserowany przez George'a Cukora wpisuje się w ten nurt, chociaż jego spojrzenie jest bardziej gorzkie niż słodkie. Główną rolę powierzono niezwykle popularnej w owym okresie Constance Bennett. W protektora głównej bohaterki i zarazem wiodącego hollywoodzkiego reżysera wcielił się Lowell Sherman, sam zajmujący się obok aktorstwa reżyserią. Scenariusz, napisany przez aż czterech scenarzystów, został luźno oparty na biografiach takich osób jak Colleen Moore, John McCormick i Tom Forman - istotnych (choć bez przesady) postaci kina lat dwudziestych.

W filmie śledzimy losy Mary Evans, która przechodzi drogę od skromnej kelnerki do gwiazdy filmowej światowego formatu. Swą karierę Mary w dużej mierze zawdzięcza szczęściu - pewnej nocy przypadkowo poznaje reżysera Maxa Careya, który w przypływie pijackiej wspaniałomyślności zabiera ją na branżowy bankiet. Następnie Mary odprowadza pijanego w sztok Maxa do domu. W ramach wdzięczności Carey pozwala jej spróbować swoich sił w jakiejś trzecioplanowej rólce. Zdeterminowana dziewczyna robi szybkie postępy i wkrótce zostaje gwiazdą. Wychodzi też za mąż za Lonny'ego Bordena, zawodowego gracza w polo. Niebawem zaczynają się problemy. Lonny nie potrafi zaakceptować, że praca żony zajmuje dużo czasu i wymaga poświęceń. Na domiar złego Max coraz bardziej pogrąża się w depresji i alkoholizmie.

What Price Hollywood? to film, na który był ciekawy pomysł, ale wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Najpierw parę słów o tym, co dobre. Świetna w całej swojej naiwności jest scena otwierająca film, w której rozmarzona Mary przegląda fotografie swych hollywoodzkich idoli. Pierwszy akt obejmujący interakcje pijanego reżysera z kelnerką również jest niczego sobie. Trzeba tu zaznaczyć, że chociaż strzegący filmowej moralności Kodeks Haysa jeszcze nie obowiązywał, Mary odprowadza Maxa do jego domu, ale do sypialni już nie wchodzi i grzecznie kładzie się spać na kanapie. Tak wygląda początek pięknej przyjaźni. W ogóle Lowell Sherman jako dobrotliwy alkoholik, który powoli traci złudzenia, jest najciekawszą postacią w tym filmie. Kreacja prawdziwie tragiczna, głównie dzięki temu, że Sherman unika przesady, tak jakby jego bohater wstydliwie krył się ze zżerającą go depresją. Tak jak to często bywa. Niestety, im dalej w film, tym gorzej. I z nim i z fabułą.

Constance Bennett jak na wielką gwiazdę Hollywood jest przeciętna. Daleko jej do Marlene Dietrich czy Miriam Hopkins. Wprawdzie trudno się w jej nieco naiwnej kreacji do czegoś przeczepić, ale też niczym szczególnym nie zachwyca. Trudno byłoby mi wymienić jakąś scenę, która jest interesująca dzięki aktorstwu Bennett. Problematyczna jest także historia marszu jej bohaterki ku sławie. W scenariuszu potraktowano tę kwestię bardzo skrótowo. Ot, dużo ćwiczyła, poznała ważnego reżysera, została gwiazdą. Zbyt łatwe to i właściwie tylko zasygnalizowane, a nie pokazane. Część dotycząca ciemnych stron kariery jest dalece bardziej rozbudowana, ale niestety niezbyt mnie zaangażowała emocjonalnie. Może dlatego, że miałem wrażenie, jakby po Mary Evans to wszystko spływało. Uczestniczy w wydarzeniach, ale po zakończeniu pierwszego aktu niewiele do nich wnosi.

Absolutnie okropnym elementem filmu jest postać męża głównej bohaterki, Lonny'ego. Jest to postać odpychająca, całkowicie egoistyczna i zapatrzona w siebie. Trudno się dziwić, że Mary spędza więcej czasu ze swoimi przyjaciółmi filmowcami niż z typem, który cały świat postrzega tylko przez pryzmat swojego ego. Przy czym nie taki był zamysł scenarzystów, bowiem to Lonny punktuje wszystkie niedogodności i wyrzeczenia, które ponosić musi jego żona. Tyle że wychodzi przy tym na zwykłego zawistnego dupka. Nie mówiąc już o szokującej wręcz scenie ich pierwszej randki. Otóż Lonny zaprasza Mary na wystawną kolację, ta jednak nie przychodzi. Zawiedziony amant zakrada się do jej domu. Kiedy nie zostaje wpuszczony, włamuje się przez okno do sypialni dziewczyny i siłą zaciąga ją do restauracji. W samej tylko koszuli nocnej z narzuconą na nią marynarką Lonny'ego. Obrażona Mary odmawia jedzenia. Wtedy ten facet... siłą wpycha jej łyżkę do ust!? I po takiej randce ona przyjmuje oświadczyny tego gościa?! Ja rozumiem, że w latach trzydziestych obowiązywały inne normy obyczajowe, ale bez przesady. Lonny powinien po czymś takim trafić za kratki i otrzymać sądowy zakaz kontaktów, a nie przygruchać sobie żonę. Nie mam pojęcia, co myślał scenarzysta, kiedy tworzył, i wolę nie wiedzieć.

What Price Hollywood? jest dość przeciętnym filmem z kilkoma ciekawymi elementami. Żadnej prawdy o Hollywood tam oczywiście nie ma, chociaż ciemna strona Fabryki Snów została przedstawiona dość kompleksowo. Jedyne, co jest naprawdę godne uwagi, to sceny z Lowellem Shermanem. To jednak o wiele za mało, zwłaszcza że musimy też oglądać okropnego Neila Hamilona jako Lonny'ego. Myślę, że spokojnie można sobie darować przygodę z tym obrazem. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 26 stycznia 2019

Boudu z wód wyratowany/Boudu sauvé des eaux (1932)

Film o antyfilozofie

Reżyseria: Jean Renoir
Kraj: Francja
Czas trwania: 1 h 21 min.

Występują: Michel Simon, Charles Granval, Marcelle Hainia, Severine Lerczinska

Aktor Michel Simon, jeden z ulubionych współpracowników Jeana Renoira, był ciekawą osobowością. Urodzony w Szwajcarii, wcześnie opuścił dom rodzinny i przeniósł się do Francji. Tam początkowo zarabiał na życie jako bokser i artysta cyrkowy. Po pierwszych występach w teatrze szybko zyskał reputację znakomitego aktora. Prywatnie znany z nieokiełznanego temperamentu, utrzymywał znajomości zarówno z przedstawicielami paryskiej bohemy, jak i z żebrakami, bezdomnymi oraz prostytutkami. Pomagał zaprzyjaźnionej właścicielce burdelu testować możliwości nowych pracownic. Mieszkał w zapuszczonej posiadłości wraz ze stadem oswojonych małp oraz przez wiele lat gromadzoną kolekcją sztuki erotycznej. Kiedy Renoir postanowił nakręcić filmową adaptację satyry Boudu z wód wyratowany, nonkonformistyczny aktor był oczywistym wyborem do tytułowej roli.

Film opowiada historię Boudu, paryskiego bezdomnego, który pewnego dnia wpada na spontaniczny pomysł popełnienia samobójstwa poprzez skok do Sekwany. Jego plan zostaje udaremniony przez księgarza Edouarda Lestingois. Mieszczanin przypadkowo zauważa tonącego przez lunetę i rzuca mu się na ratunek. Z powodzeniem. Okrzyknięty przez Paryżan bohaterem Lestingois wspaniałomyślnie przyjmuje ocalonego Boudu pod swój dach. Ma szlachetny zamiar przywrócenia go społeczeństwu. Wykąpany i odziany w piękny garnitur bezdomny okazuje się jednak kłopotliwym współlokatorem. Nie tylko ze względu na brak ogłady, ale również przez zamęt, jaki wywołuje w codziennej rutynie państwa Lestingois i ich służącej.

Boudu z wód wyratowany równie wiele miejsca poświęca postaci "oswajanego" bezdomnego, co jego dobroczyńców. Zacznijmy od Boudu. Ten facet to prawdziwe uosobienie pierwotnej wolności w rozumieniu (urodzonego w Szwajcarii, działającego we Francji) filozofa Jeana Jacquesa Rousseau - całkowicie beztroski, spontaniczny i najwyraźniej nieświadomy istnienia jakichkolwiek norm. Bogaczowi, który przetrząsa kieszenie w poszukiwaniu datku, wręcza pięć franków, aby "kupił sobie coś do jedzenia". Kiedy zabraniają mu pluć na podłogę, zamiast tego spluwa między karty dzieła Balzaka. Buty pastuje rękami, które następnie próbuje wyczyścić bielizną pani domu. W dodatku nie ma najmniejszych oporów przed obłapywaniem jej i do służącej, najwyraźniej nie uważając tego za coś niestosownego. Boudu to lekkoduch nie usiłujący nadać swemu życiu jakiegokolwiek sensu, ani zrozumieć swych bliźnich. Bycie wolnym elektronem jest dla niego naturalne. Ów bezdomny nie znosi nawet smaku alkoholu, który mógłby przecież ograniczyć jego pierwotną wolności. Michel Simon świetnie odegrał tego dziwaka, nadając mu wiele charakterystycznych tików nerwowych i dziwną, nieskoordynowaną motorykę. Przy tym wszystkim trzeba zaznaczyć, że dla jego otoczenia życie z takim człowiekiem jest absolutnym koszmarem.

Rodzinka Lestingois zostaje przytłoczona swego gościa. Ludzie ci, pełni dobrych intencji, przykładni i przyzwoici mieszczanie, są bezradni w obliczu kogoś, kto całkowicie ignoruje wszelkie normy społeczne. Jednocześnie sami są karykaturami stereotypowych mieszczan. Księgarz filozof (świetny Charles Granval) jest tak pochłonięty swoimi myślami, że nie uczęszcza na pogrzeby przyjaciół. Jego żona, najwyraźniej nieposiadająca żadnych obowiązków domowych czy zawodowych, wygląda na całkowicie znudzoną swoim życiem. Państwo Lestingois mają oddzielne sypialnie, co umożliwia panu domu wymykanie się nocą do pokoju dziarskiej służącej. Pojawienie się wścibskiego i mającego lekki sen Boudu zakłóca błogi domowy spokój. Teraz domownikom dużo trudniej zachowywać przed sobą pozory przyzwoitości. Beztroskie podejście ich gościa do spraw cielesnych potęguje zamęt wprowadzony w ich rutynie. Rozwój wypadków daje państwu Lestingois okazję do przewartościowania swego życia. Pytanie tylko, czy zdecydują się zrzucić okowy hipokryzji. Decyzja z pewnością nie jest dla nich łatwa.

Boudu z wód wyratowany jest filmem prowokującym do rozmaitych przemyśleń. Wymaga jednak od widza nieco zaangażowania, żeby dostrzec w nim coś głębszego niż dziwny film o bezdomnym zakłócającym mir domowy. Rzadko skupiam się prawie całkowicie na fabule, tym razem jednak wydało mi się to właściwe. Boudu jest jak sztuka teatralna. Wydarzenia i postacie są archetypami i symbolami odzwierciedlającymi pewne wartości. Renoir stworzył powiastkę filozoficzną rozwijającą i poddającą krytyce filozoficzne koncepcje Rousseau. To ciekawe doświadczenie, móc przyjrzeć się eksperymentowi myślowemu nadającemu życie filozoficznej koncepcji. Warto także zwrócić uwagę na szaloną kreację Michela Simona, który najwyraźniej wprowadza do filmu swoje całkowicie spontaniczne pomysły. Ciekawe, ile samego siebie włożył ten dziwny człowiek w rolę bezdomnego antyfilozofa?

Jedyny w swoim rodzaju film filozoficzny otrzymuje ode mnie 9 gwiazdek. Jest to ocena wyjątkowo subiektywna, gdyż spotkałem się ze skrajnymi reakcjami wobec Boudu. Nie jest to film dla każdego i z pewnością może wzbudzić silne emocje o charakterze negatywnym. Moim zdaniem jest szalenie ciekawy. Dobranoc.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 25 stycznia 2019

Złote sidła/Trouble in Paradise (1932)

Film o oszustach

Reżyseria: Ernst Lubitsch
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 22 min.

Występują: Herbert Mashall, Miriam Hopkins, Kay Francis, Edward Everett Horton, Charlie Ruggles, C. Aubrey Smith

Kilkakrotnie w swoich tekstach wspominałem o "dotyku Lubitscha" - określeniu odnoszącym się do charakterystycznego stylu reżyserskiego Ernsta Lubitscha. "Dotyk" polegał z jednej strony na lekkości, frywolności i delikatności przekazu, z drugiej natomiast na dużej ilości aluzji, podtekstów i niedopowiedzeń, nierzadko o charakterze erotycznym. Przyznam się do pewnego nadużycia. Otóż "dotyk Lubitscha" wymyślono dopiero przy okazji premiery Złotych sideł, filmu realizującego wszystkie wymienione elementy tego stylu. Choć obecny również w jego wcześniejszych filmach, "dotyk" nie był jeszcze wówczas w ten sposób nazwany. Są więc Złote sidła pewnego rodzaju kamieniem milowym w karierze tego ciekawego reżysera. Ponadto jest to film dowodzący jego dystansu do siebie. Osadzony w podobnym otoczeniu co poprzednie dzieła (wyższe sfery i ich miłosne dylematy), film otwarcie drwi z oczekiwań widzów, przedstawiając historię całkiem odmienną i nowatorską.

Dwójka bohaterów, wokół których kręci się fabuła, specjalizuje się w grze pozorów. Gaston i Lily poznają się w luksusowym hotelu w Wenecji. On przedstawia się jako baron, ona jako hrabina. Znudzeni, otwarcie poszukujący przygód arystokraci rozpoczynają grę uwodzenia. Tymczasem inni hotelowi goście orientują się, że zostali okradzeni. Podczas romantycznej kolacji "arystokraci" odkrywają przed sobą karty. Oboje są oszustami, którzy udają salonowych bywalców, aby łupić naiwnych bogaczy. Na zakończenie wieczoru na klamce do pokoju Gastona zostaje zawieszona tabliczka "nie przeszkadzać". Taki jest początek pełnego namiętności partnerstwa oszustów. Wkrótce Gaston i Lily przenoszą się do Paryża, gdzie jako kolejną ofiarę upatrują sobie Mariette Colet, wdowę i właścicielkę firmy produkującej drogie perfumy. Mają zamiar oskubać ją z pieniędzy, chociaż na przeszkodzie mogą im stanąć inni oszuści oraz nieprzewidziane skrupuły.

Złote sidła posiadają wszystkie cechy dobrej komedii. Jest to film lekki, dynamiczny, z inteligentnie napisanymi dialogami i dobrym aktorstwem. Głównym źródłem humoru jest relacja pary oszustów, tak dobrych w swoim fachu, że początkowo zwodzą nawet siebie nawzajem. Między odtwórcami głównych ról, Herbertem Marshallem i Miriam Hopkins, panuje niewątpliwa chemia. Przyjemnie się słucha ich rozmów, a bezczelne ale utrzymane w dobrym tonie machinacje nieuchronnie bawią. Szczególnie przypadła mi do gustu drobna Hopkins, która z równą powagą odgrywa w kolejnych scenach znudzoną hrabinę, zalotną kokietkę, pokorną i zahukaną asystentkę, czy też po prostu spryciarę o łobuzerskim spojrzeniu. Świetna aktorka grająca świetną aktorkę dała kreację pozbawioną słabych punktów. Nieco w cieniu Hopkins pozostaje Kay Francis grająca Mariette. Jej postać jest bardziej wyważona, nieco dystyngowana i z uwagi na statyczny charakter roli nie ma tylu okazji, żeby się wykazać. Nieznany mi wcześniej Herbert Marshall jako Gaston przekonująco kreuje złodzieja dżentelmena, chociaż nie posuwałbym się w jego przypadku do superlatyw.

A co z "dotykiem Lubitscha"? Jest go sporo. Pierwszy akt filmu obejmuje wzajemne badanie się i flirt pary oszustów. Są w tym tak frywolni, zaczepni i sugestywni, że łatwo uwierzyć w ich miłość od pierwszego wejrzenia. (Ha, jednak można coś takiego przedstawić jak należy). Późniejsze działania bohaterów skupiają się na wodzeniu naiwniaków na pokuszenie, ale wszystko utrzymane jest w dobrym tonie. Gaston i Lily są ludźmi wysokiej kultury i dobrego smaku. Bo kto inny zamówiłby dla oszukanej kobiety pożegnalny bukiet z tysiąca róż na jej koszt? Na biedną nie trafiło, zdaje się puszczać oko do widza Gaston. Film posiada także świetną oprawę dźwiękową aktywnie włączającą się w opowiadanie historii. Skomponował ją W. Franke Harling, który jeszcze nieraz zaistnieje jako znaczący hollywoodzki kompozytor.

Złote sidła to wciągająca, pomysłowa komedia romantyczno-łotrzykowska. Dobry scenariusz, wysoki poziom realizacyjny i wprawna reżyseria czynią z nich jedną z lepszych pozycji z roku 1932. Myślę, że film ten spodobałby się także współczesnemu widzowi. W każdym razie ja przyznaję mu 8 gwiazdek i polecam każdemu, kto lubi dobre kino.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 24 stycznia 2019

Wyspa doktora Moreau/Island of Lost Souls (1932)

Film o facecie, który myślał, że jest bogiem

Reżyseria: Erle C. Kenton
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 10 min.

Występują: Charles Laughton, Richard Arlen, Leila Hyams, Bela Lugosi, Kathleen Burke, Arthur Hohl

Najczęstszym źródłem inspiracji dla filmowych horrorów z początku lat trzydziestych były dzieła literackie. Wiele z nich to adaptacje powieści gotyckich, na przykład najbardziej znane Książę Dracula czy Frankenstein. Drugą skarbnicą ciekawych pomysłów były wczesne dzieła science fiction. Należąca do tego gatunku powieść H.G. Wellsa posłużyła jako wzorzec dla Wyspy doktora Moreau. Film z 1932 roku nie był pierwszą adaptacją tej książki, zapisał się jednak w historii kina z kilku powodów. Pierwszym jest postać tytułowego doktora, bardzo oryginalnie zagranego przez Charlesa Laughtona. Drugim - umiejętnie stworzona atmosfera grozy. Gdybym miał wybrać najstraszniejszy z dotychczas oglądanych przeze mnie horrorów z tego okresu, zwyciężyłby właśnie obraz Erla Kentona.

Film rozpoczyna się od wyłowienia przez statek towarowy rozbitka nazwiskiem Parker. Okręt przewozi dziwne zamówienie - dzikie zwierzęta, które mają trafić na odległą wyspę. Wskutek kłótni z kapitanem Parker zostaje karnie wysadzony na wyspie wraz z ładunkiem i jego opiekunem, niejakim Montgomerym. Tutaj wita go doktor Moreau, biolog, który z dala od cywilizacji prowadzi eksperymenty nad ewolucją. Wyspa jest pełna wytworów jego doświadczeń - półdzikich humanoidów posiadających cechy rozmaitych zwierząt. Moreau oferuje rozbitkowi gościnę, skrycie planując uczynić go częścią swego kolejnego eksperymentu.

Wyspa doktora Moreau wyróżnia się wciągającym, złowieszczym klimatem. Zaczyna się zupełnie niewinnie - jakiś rozbitek, morze, zwierzęta w klatkach. Ze sceny na scenę robi się coraz bardziej tajemniczo i niepokojąco. Poznajemy dziwacznego naukowca i jego kreacje, następnie wyjawiane są coraz bardziej niepokojące szczegóły jego eksperymentów. Kiedy dochodzimy do punktu kulminacyjnego, nie ma wątpliwości, że nietypowy wygląd stworzonych przez Moreau hybryd to najmniej istotny element stworzonego przez niego, makabrycznego świata. Zakończenie filmu jest doprawdy satysfakcjonujące i autentycznie mrozi krew w żyłach. Najlepsze w filmie jest to, że niewiele rzeczy pokazano wprost, nierzadko poprzestając na sugestiach, odgłosach zza kadru czy niedopowiedzeniach pozostawiających sporo wyobraźni widza.

O wartości filmu stanowi także tytułowa postać. Charles Laughton stworzył niezwykle interesującą kreację. Jego Moreau jest spokojny, metodyczny, diabelsko sprytny i pozbawiony jakichkolwiek skrupułów. Zazwyczaj zachowuje się jak nienaganny dżentelmen, jednak dla swoich kreacji jest władcą absolutnym i pozbawionym litości. Jego nonszalancja i pewność siebie wynikają z bezgranicznej megalomanii, co Laughton świetnie odegrał. Moreau nie jest złoczyńcą z diabolicznym śmiechem podkręcającym wąsika. Jego chłodna pewność siebie jest znacznie bardziej złowieszcza niż jakiekolwiek przesadzone gesty. W filmie pojawia się także Bela Lugosi w drugoplanowej roli przywódcy plemienia zwierzęcych hybryd. Nie do poznania pod gęstą brodą, postać ta jest ciekawym kontrapunktem dla swego szalonego stwórcy.

Scenografia stoi na wysokim poziomie. Skryte w dżungli domostwo i laboratorium Moreau zostały pomysłowo zaprojektowane i wyposażone w specyficzne rekwizyty (wszechobecne kraty w drzwiach, filary). Charakteryzacja stworzonych przez doktora istot stoi na wysokim poziomie. Co prawda sztuczne kły mogą śmieszyć, ale większość strojów wygląda przekonująco i groźnie. Jednocześnie twórcy nie przesadzili - zwierzęce cechy są delikatnie zaakcentowane i nie przytłaczają. Ważne jest, że stwory nie mają straszyć widza swym wyglądem, a jedynie budować klimat niesamowitości, w którym najbardziej przerażające jest to, czego nie widać.

Wyspa doktora Moreau to bardzo dobry horror o wciągającej fabule. Zrealizowany pomysłowo, przyzwoicie zagrany, brakuje mu może trochę ciekawszego rozwinięcia postaci "obserwatora" jakim jest Parker. Chociaż z drugiej strony to nie o nim jest ten film, tylko o szalonym naukowcu, który ośmielił się przekroczyć wszelkie tabu. Tak czy inaczej, to jeden z lepszych reprezentantów fali horroru lat trzydziestych. Oceniam go na 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 23 stycznia 2019

Jestem zbiegiem/I Am a Fugitive from a Chain Gang (1932)

Film o jednostce i systemie

Reżyseria: Mervyn LeRoy
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 32 min.

Występują: Paul Muni, Glenda Farrell, Helen Vinson, Edward Ellis

Jestem zbiegiem to jeden z tych filmów, ze względu na które założyłem mojego bloga. Owiany sławą z powodu wyrazistego społecznego przekazu i wybitnej roli Paula Muni, przewijał się na większości list najlepszych filmów. Zwykle był trochę w drugim szeregu, ale prawie zawsze obecny. A ja od zawsze byłem go ciekawy, również ze względu na charakterystyczny oryginalny tytuł. Film powstał na podstawie wspomnień prawdziwego zbiega z amerykańskiego obozu pracy przymusowej, Roberta E. Burnsa, który był obecny również na planie filmowym i pomagał Paulowi Muniemu przygotować się do roli. Wszystko to pod stałą groźbą aresztowania, bowiem Burns ukrywał się wówczas przed wymiarem sprawiedliwości. Tak, wiem, że trudno w to uwierzyć. Film wywołał niemałe kontrowersje i wzbudził społeczne poruszenie. W stanie Georgia (w którym rozgrywa się znaczna część akcji) został wręcz zakazany. Wskutek fali krytyki rozpoczętej między innymi przez Jestem zbiegiem i książkę Burnsa system obozów pracy został w USA stopniowo zlikwidowany. To bodaj pierwszy przypadek, kiedy hollywoodzka produkcja miała tak znaczący wpływ na amerykańskie społeczeństwo. Precedens, który dał początek niezwykle popularnemu do dziś nurtowi kina wrażliwego społecznie. Jak prezentuje się zatem owo tak istotne dzieło?

Fabuła Jestem zbiegiem kręci się wokół postaci Jamesa Allena. Kiedy go poznajemy, jest weteranem I Wojny światowej, który właśnie powrócił z Europy i pragnie zrobić ze swoim życiem coś ciekawszego niż powrót na ciepłą posadkę w biurze. Allen szuka szczęścia w branży budowlanej, ale nie układa mu się. Przenosi się ze stanu do stanu, klepiąc biedę i nigdzie nie mogąc zagrzać na dłużej miejsca. W końcu zostaje przypadkowo wplątany w napad rabunkowy i jako mimowolny wspólnik, skazany na dziesięć lat obozu pracy. Od pierwszego dnia pobytu nonkonformistyczny Allen jest wzburzony panującymi tam nieludzkimi warunkami. Niepokorna postawa czyni z niego częsty obiekt szykan strażników. Po kilku miesiącach, ułożywszy dość spontaniczny plan, Allen ucieka. Wolność nie da mu jednak spodziewanego ukojenia.

Mój najważniejszy wniosek po obejrzeniu tego filmu? Jestem w absolutnym szoku, ale wygląda na to, że w Stanach Zjednoczonych na początku XX wieku funkcjonował odpowiednik Gułagu. Nie mówię tu oczywiście o skali czy znaczeniu systemu pracy przymusowej w gospodarce. To rzecz nieporównywalna z realiami ZSRR. Jednak mechanizm dehumanizacji i niszczenia ludzkiej indywidualności (o ile film nie mija się z prawdą) był dokładnie taki sam. Więźniowie "chain gangu" noszą jednakowe pasiaki, mają założone na stałe kajdany, a na czas transportu są ze sobą łączeni długimi łańcuchami. Karmieni są fatalnie. Pracują w katorżniczych warunkach, których wielu nie przeżywa. Do tego dochodzi brutalność strażników, którzy stosują surowy system kar, łącznie z biciem i chłostą. Naprawdę nie życzyłbym nikomu, żeby został wysłany do takiego miejsca na "resocjalizację". Dodatkowo film krytykuje niesprawiedliwy i nieczytelny system apelacji, który dawał członkom komisji apelacyjnych niemal wszechwładzę nad losem osadzonych. Piszę o tym tak szeroko z powodu społecznego znaczenia Jestem zbiegiem. O ile zazwyczaj należy brać poprawkę na licencję artystyczną, w przypadku tego filmu komentarze krytyków potwierdzają prawdziwość przedstawionych w nim faktów.

Teraz kilka słów o artystycznej stronie filmu. Najistotniejsza jest oczywiście rola Paula Muniego, który po rewelacyjnej kreacji gangstera w Człowieku z blizną dorzuca w 1932 roku drugą, całkowicie odmienną i co najmniej równie dobrą. Jego James Allen przechodzi podczas filmu niezwykłą ewolucję od młodego marzyciela, poprzez człowieka zdeterminowanego do walki z systemem po kilka innych jeszcze wcieleń. W każdym z nich zmienia się jego spojrzenie i mowa ciała, a elementem wspólnym pozostaje charakterystyczna fryzura Muniego i kapelusz. To bardzo poruszająca kreacja, tak mocna że dosłownie przysłania innych występujących w filmie aktorów. Drugi plan jest solidny, ale zdecydowanie drugoplanowy właśnie. Na wyróżnienie zasługuje tu szczególnie Edward Ellis jako jeden z obozowych kompanów Jamesa. Narracja skupiona na Munim ma oczywiście za zadanie oddziaływać na emocje widza. Losy niewinnego skazańca rzuconego na pastwę bezlitosnego systemu muszą chwytać za serce. Mervyn LeRoy stosuje sprytne sztuczki, na przykład ustami głównego bohatera komentując brutalne zachowanie strażników. James Allen wyraża na głos myśli widza i błyskawicznie zostaje za to ukarany. Trudno się w takiej sytuacji z nim nie identyfikować.

Jestem zbiegiem to także świetne zdjęcia. Operator Sol Polito w pomysłowy sposób wykorzystuje oświetlenie, by nadać kolejnym scenom odpowiedni nastrój. Na uznanie zasługuje scena zamykająca film, w której Muni dosłownie zanurza się w ciemności. Polito ma także oko do ciekawych ujęć. Najbardziej zapadł mi w pamięć daleki plan obejmujący kanion, w którym dziesiątki odzianych w pasiaki postaci machają kilofami, pracując przy wydobyciu kamienia. Film nominowano do Oscara za realizację dźwięku i dźwięk rzeczywiście odgrywa ważną rolę w tej opowieści. W szczególności sceny obozowe wrywają się w pamięć nieustannym chrobotem różnego rodzaju kajdan i łańcuchów, w które pozakuwani są więźniowie.

Jestem zbiegiem to nie tylko bardzo ważny film w dziejach "kina moralnego niepokoju". Jako świetnie zrealizowany dramat stanowi punkt obowiązkowy dla każdej osoby zainteresowanej kinem międzywojennym. Ponury w swojej wymowie, jednocześnie wciąga od pierwszej do ostatniej sceny, żywo angażując widza w losy skrzywdzonego przez system Jamesa Allena. Obejrzałem go z prawdziwą przyjemnością. Wystawiam 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 22 stycznia 2019

Kochaj mnie dziś/Love Me Tonight (1932)

Film o bezpretensjonalnych miłostkach

Reżyseria: Rouben Mamoulian
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 29 min.

Występują: Maurice Chevalier, Jeanette MacDonald, Charles Ruggles, Charles Butterworth, Myrna Loy

Lekka, frywolna komedia romantyczna rozgrywająca się w kręgach francuskiej arystokracji. Dużo muzyki i gwiazda filmu, którą jest Maurice Chevalier, osobiście wykonująca wiele piosenek. Mogło by się wydawać, że mamy do czynienia z kolejnym filmem Ernsta Lubitscha, specjalisty od takich klimatów. Nic podobnego. To Rouben Mamoulian, reżyser świeżo opromieniony sukcesem znakomitego Doktora Jekylla i pana Hyde, otrzymał od Paramountu zlecenie na lekką komedyjkę. Zamiast wyważać otwarte drzwi, Mamoulian postanowił wykorzystać te atuty, które miał w ręku.

Film opowiada historię paryskiego krawca o imieniu Maurice, który realizuje dla pewnego wicehrabiego kosztowne zlecenie na eleganckie stroje. Kiedy Maurice dowiaduje się, że jego klient jest niewypłacalny, wyrusza do posiadłości jego wuja, księcia d'Artelines, by domagać się zapłaty. W drodze spotyka inną krewną księcia, młodą wdowę Jeanette, w której zakochuje się od pierwszego wejrzenia (póki co bez wzajemności). Na miejscu zostaje przez chcącego uniknąć hańby dłużnika przedstawiony jako arystokrata, co czyni z niego potencjalnego kandydata do ręki Jeanette. Oczywiście tylko do chwili, kiedy prawda wyjdzie na jaw.

Kochaj mnie dziś jest filmem bardzo profesjonalnie zrealizowanym. Posiada ładną, dopracowaną scenografię w sposób przekonujący oddającą arystokratyczny przepych. Bardzo dobre są piosenki, autentycznie dowcipne i umiejętnie wplecione w fabułę. Również aktorzy zachowują solidny poziom, choć żaden z nich nie wychodzi poza swoje emploi. Maurice Chevalier jest uśmiechniętym, romantycznym do bólu amantem, Jeanette MacDonald - delikatną, refleksyjną damą. Kilka scen nosi w sobie przebłyski geniuszu niezwykle utalentowanego reżysera, jakim jest Mamoulian. Mam tu na myśli przede wszystkim znakomitą sekwencję otwierającą film. Podczas niej Paryż i jego mieszkańcy powoli budzą się do życia i kolejno włączają się w wykonanie piosenki "Isn't It Romantic?", będącej dewizą filmu. Innym ciekawym pomysłem jest pełna delikatnej zmysłowości scena, w której zakochany Maurice mierzy Jeanette taśmą krawiecką, żeby przystąpić do udoskonalenia jej garderoby. Pomysł może brzmieć dziwnie, ale Chevalier realizuje go z właściwą sobie swobodą i wdziękiem. Świetne i pomysłowe.

Niestety film cierpi na tę samą słabość co poprzednie obrazy Mamouliana, takie jak Aplauz czy Wielkomiejskie ulice. Ten reżyser ma wprost straszliwego pecha do scenariuszy. Dowcipna i lekka historyjka z Kochaj mnie dziś jest po pierwsze nudnawa, a po drugie za krótka. Czas zajęty przez kolejne jałowe konwersacje i humorystyczne utwory muzyczne szybko zaczyna się dłużyć. Po kwadransie zacząłem się zastanawiać, kiedy ten film się rozkręci. Niestety nie rozkręcił się, tocząc się naprzód powoli, w sennej atmosferze beztroski graniczącej z apatią. Historia miłości krawca do księżniczki jest po prostu nieciekawa. Ich pierwsze spotkanie następuje w okolicach połowy filmu, później następuje jeden zwrot akcji, punkt kulminacyjny i koniec. Film jest za to przepełniony jałowymi wątkami pobocznymi, w których nie znalazłem nic godnego zapamiętania. Nie mówiąc już o tak niedorzecznym banale jak miłość od pierwszego wejrzenia, pasująca wprawdzie do postaci Chevaliera, ale faktycznie biorąca się znikąd. Naprawdę można było rozegrać to ciekawiej.

Kochaj mnie dziś to przeciętny film z ciekawymi elementami. Pomysłowość realizacyjna nierzadko budzi nawet podziw. Jednocześnie jako opowieść jest letni. Nudnawy, mało wciągający, niezobowiązujący. Ot, bezpretensjonalna komedyjka, którą można obejrzeć, i która wyleci z głowy za kilka dni. Spodziewałem się czegoś lepszego. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 20 stycznia 2019

Kuhle Wampe (1932)

Film o bezrobotnych Niemcach

Reżyseria: Złatan Dudow i Bertold Brecht
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1 h 8 min.

Występują: Hertha Thiele, Ernst Busch, Martha Wolter, Adolf Fischer

Wielki Kryzys uderzył w Republikę Weimarską w roku 1929 i szalał przez kilka następnych lat. Ucieczka kapitału pociągnęła za sobą zapaść przemysłu. Pracodawcy zaczęli masowo zwalniać pracowników. Wkrótce liczba bezrobotnych w kraju przekroczyła 5 milionów, a wielu rodzinom w oczy zajrzała nędza. Jednocześnie agitatorzy rozmaitych "ludowych" ruchów politycznych dostrzegli szansę na zdobycie władzy dzięki głosom pokrzywdzonych. Film Kuhle Wampe (co można przetłumaczyć jako "puste brzuchy") powstał właśnie w tym celu. Stworzony przez zaangażowanych po stronie socjalistów Bertolda Brechta (scenariusz) i Złatana Dudowa (reżyseria) obraz jest równocześnie zahaczającym o dokument portretem Berlina dotkniętego Wielkim Kryzysem, jak i manifestem politycznym prezentującym proponowany przez Brechta kierunek zmian. To drugie nie do końca się udało, ale o tym później.

Film składa się z kilku wyraźnie odmiennych części. Pierwsza przybliża losy niemieckich bezrobotnych na przykładzie losów pewnej rodziny. Oglądamy zastępy młodych berlińczyków przemierzających ulice na rowerach w bezskutecznym poszukiwaniu zatrudnienia. Jesteśmy świadkami rozpadu więzi rodzinnych, kiedy widmo nędzy skutkuje nieporozumieniami i utratą normalnych ludzkich uczuć. Obserwujemy eksmisję niepłacących czynszu lokatorów, którzy zmuszeni są przenieść się do miasteczka namiotowego nad jeziorem (od nazwy tego obozowiska pochodzi tytuł filmu). Środkowa część filmu poświęcona życiu w obozowisku skupia się bardziej na tematach obyczajowych i postawie młodej, pozbawionej perspektyw na przyszłość dziewczyny w obliczu nieplanowanej ciąży. Bohaterka jest zmuszona wybierać pomiędzy wiernością tradycji a własną godnością. Trzeci akt to już czysty manifest polityczny. Najpierw mają miejsce zawody sportowe, które przeradzają się w wiec młodych proletariuszy. Później przysłuchujemy się rozmowie pasażerów tramwaju na temat "brazylijskiego kryzysu kawowego". Jej konkluzją jest, że świat mogą zmienić tylko ci, którzy nie mają nic do stracenia. W pewnym sensie Brecht (który osobiście wyreżyserował tę scenę) miał tu rację, tyle tylko, że zaszczyt przebudowy społeczeństwa nie przypadł komunistom, z którymi sympatyzował.

Kuhle Wampe wyróżnia się świetnym montażem kojarzącym się bardziej z dokumentem niż z filmem fabularnym. Sporo jest obrazków rodzajowych, w rodzaju berlińskich ulic, fabryk czy przyrody sąsiadującej z miasteczkiem namiotowym. Służą one jako kontrast do ukazanych na ich tle zachowań ludzkich. Są też interesujące sekwencje symboliczne, jak sceny z rowerzystami albo sugestywnie ukazane samobójstwo młodego chłopaka, który przed skokiem z okna zdejmuje cenny zegarek, aby przypadkiem go nie rozbić. Obrazom towarzyszy ciekawie dobrana muzyka, która początkowo stanowi klimatyczny akompaniament, natomiast w "politycznej" części filmu zmienia się w prawdziwy hymn do robotniczej solidarności.

Problemy z Kuhle Wampe mam dwa, oba dużego kalibru. Po pierwsze film ten nie może się zdecydować, czy jest fabularyzowanym dokumentem, czy agitką polityczną. Śledzimy losy jednej ze zubożałych rodzin, ale w pewnym momencie przestają one być istotne. Film przechodzi w część polityczną, pozostawiając losy bohaterów bez jakiejś wyraźnej konkluzji. Inna rzecz, że właściwie ani przez moment nie jawią się oni jako pełnokrwiste postacie, będąc raczej nośnikami rozmaitych idei czy postaw, które Brecht i Dudow poddają krytyce. Z tego powodu film nie wciąga i, chociaż na ekranie sporo się dzieje, trudno o zaangażowanie emocjonalne.

Drugi problem mam z manifestem do "solidarności proletariuszy", którym film zostaje zwieńczony. Pal sześć, że został doklejony zupełnie nienaturalnie i zaburza dotychczasowy rytm filmu. Najgorsza jest jego treść, a właściwie jej brak. Trudno mi się w jakikolwiek sposób ustosunkować do socjalistycznych propozycji Brechta, gdyż kończą się one na apelu o "solidarność", podkreśleniu młodości i witalności ludu oraz potrzeby zmiany. Film polityczny powinien mobilizować masy i nadawać im jakiś cel. W Kuhle Wampe mobilizacja wychodzi słabo, chociaż być może inaczej oddziaływał on w latach trzydziestych na swój właściwy "target". Celu natomiast nie ma tu żadnego. "Zmobilizujcie się i zmieniajcie rzeczywistość", mówi Brecht i na tym poprzestaje. Zagrzewa masy do boju, przygotowuje je dla polityków, ale jest w tym mało konkretny. Tak jakby oddawał pole działania jakimś innym przewodnikom. Być może dlatego owoce jego pracy zebrała partia pewnego wąsatego jegomościa.

Kuhle Wampe jest ciekawym obrazkiem z życia Republiki Weimarskiej, ale słabym filmem. Nie realizuje w należytym stopniu żadnego z celów, jaki postawili sobie twórcy. Jako opowieść jest niesatysfakcjonujący, jako agitka - niekompletny. Jedynie walory dokumentalne zasługują na pochwałę. Mimo wszystko było to ciekawe doświadczenie. Polecam osobom zainteresowanym historią międzywojennych Niemiec. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 19 stycznia 2019

Końskie pióra/Horse Feathers (1932)

Film o mało szlachetnej rywalizacji

Reżyseria: Norman Z. McLeod
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 6 min.

Występują: Groucho Marx, Chico Marx, Harpo Marx, Zeppo Marx, Thelma Todd

W roku 1932 bracia Marx płynęli na fali popularności, którą przyniosły im poprzednie produkcje kinowe. Chociaż osobiście nie byłem usatysfakcjonowany Małpim interesem, film ten, wraz ze świetnymi Sucharkami w kształcie zwierząt, był dla wywodzących się ze scen Broadwayu komików dużym sukcesem. Końskie pióra kontynuują charakterystyczny absurdalny styl grupy i jednocześnie wskazują na jej powrót do wysokiej formy artystycznej. Jest tu wszystko, czego brakowało Małpiemu interesowi - spójna linia fabularna i bohaterowie, którzy są kimś więcej niż przedłużeniem scenicznych person Marxów. Niby niewiele, ale w moim przypadku te czynniki były istotne.

Akcja filmu rozgrywa się w kampusie fikcyjnego Uniwersytetu Huxley. Władzę na uczelni przejmuje właśnie nowy rektor, profesor Wagstaff. Magnificencja jako swój główny cel stawia podniesienie jakości gry uczelnianej drużyny futbolowej. W tym celu wynajmuje lokalnego meliniarza i jego przyjaciela hycla, żeby porwali kilku zawodowych futbolistów, którzy mają wzmocnić zespół. Tymczasem rektor konkurencyjnego Uniwersytetu Darwina podejmuje kroki, aby za pomocą swojej córki wyłudzić od Wagstaffa sekrety taktyki zespołu z Huxley i rozgromić ich w najbliższym meczu. 

Humor Końskich piór w przeważającej części opiera się na typowym dla Marxów absurdzie i grach słownych. Bracia wplatają także w film dyskretną krytykę społeczną. Filmowe uczelnie są przesadnie skupione na osiągnięciach sportowych, a studenci zajmują się głównie imprezowaniem i podbojami erotycznymi. Jak widać, przed 90-ciu laty istniały na ten temat stereotypy bardzo podobne od dzisiejszych. Wcielający się w Wagstaffa Groucho Marx jest obcesowy do granicy wulgarności. Bezlitośnie pokpiwa sobie z grona profesorskiego oraz nie szczędzi okrutnych docinków swojemu synowi - słabemu studentowi i zapalonemu sportowcowi (w tej roli Zeppo Marx). W jednej z najbardziej niedorzecznych scen Wagstaff przerywa lekcję anatomii i kontynuuje wykład w swoim stylu, na przykład zastępując przekrój człowieka końskim.

Obok humoru "studenckiego" mamy w Końskich piórach także "meliniarski" związany z wyczynami Chico i Harpo. Dzięki nim poznajemy między innymi absurdalne sposoby konspiracyjnego zakupu alkoholu (obowiązuje prohibicja). Harpo wcielający się w niemego hycla, ma przywarę dosłownego rozumienia idiomów. Na przykład, słysząc "cut the cards" (potasuj karty), rozcina talię na pół za pomocą maczety. Film kończy absolutnie niesłychana sekwencja meczu futbolowego, podczas którego do gry wchodzi między innymi zaprzężony w konie rydwan. Nie ma chyba potrzeby wymieniać kolejnych udanych gagów i scen. Powiem tylko, że jest ich bardzo wiele. Zwraca przy tym uwagę stosunkowo ostry jak na Hollywood humor Marxów, którzy są nierzadko brutalni, a w swoje żarty wplatają sporo podtekstów seksualnych. Odpowiednio zawoalowanych, ale nietrudnych  do wychwycenia. Jak zwykle sporo jest także satyrycznych piosenek, a Chico i Harpo urozmaicają seans solowymi numerami na pianinie i harfie.

Końskie pióra to najbardziej udany z dotychczas przeze mnie oglądanych filmów braci Marx. Abstrakcyjny humor połączyli z kpinami o charakterze kabaretowym, prześmiewczym. Mocno przypominają w tym komików z grupy Monty Pythona, dla których zapewne stanowili ważną inspirację. Jednym słowem, dla fanów absurdalnego humoru Końskie pióra są pozycją zdecydowanie godna uwagi. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 18 stycznia 2019

Dziwolągi/Freaks (1932)

Film o tolerancji

Reżyseria: Tod Browning
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 2 min.

Występują: Wallace Ford, Leila Hyams, Olga Bakłanowa, Rosco Ates, Henry Victor, Harry Earles, Daisy Earles, Johnny Eck

Mało było w latach trzydziestych filmów równie kontrowersyjnych jak Dziwolągi. Reżyser Tod Browning postawił sobie za punkt honoru zaangażowanie do produkcji jak największej liczby aktorów z rozmaitymi deformacjami ciała, w większości rekrutujących się ze środowisk cyrkowo-jarmarcznych. Pierwsze trudności pojawiły się podczas zdjęć. Niektórzy z "pełnosprawnych" członków ekipy filmowej źle się czuli w obecności wesołej zgrai cudaków. Doszło nawet do tego, że "grupa jarmarczna" otrzymała swój własny zakątek do spożywania posiłków, aby nie odbierać apetytu malkontentom. Nie najlepiej poszło też podczas pokazów przedpremierowych. Film tak bardzo wzburzył decydentów z MGM-u, że pierwotna półtoragodzinna wersja wskutek wycięcia co drastyczniejszych scen została skrócona do godziny. Dziwolągi nie zostały dobrze przyjęte przez widzów i właściwie zakończyły reżyserską karierę Browninga, który nie odzyskał zaufania producentów. Pamięć o filmie przetrwała jednak. Stał się pozycją kultową, popularną w kręgach miłośników kina niszowego i nietypowego. Obecnie, doceniony bardziej niż w czasach mu współczesnych, pozostaje obrazem jedynym  swoim rodzaju, hołdem dla odmienności.

Dziwolągi przybliżają życie trupy cyrkowej złożonej z bardzo dziwnych indywiduów. Oprócz siłacza, klauna i treserki fok w skład ekipy wchodzą takie osobistości jak kobieta z brodą, bliźniaczki syjamskie, "pół-człek" bez nóg i bioder czy "żyjący korpus" - kadłubek pozbawiony wszystkich kończyn. Całe to dziwne towarzystwo żyje w wesołej wspólnocie, wspierając się wzajemnie i nie wtrącając w sprawy "zwyczajnych" ludzi. Dwa światy zmierzają jednak ku zderzeniu, kiedy karzeł Hans postanawia zawrócić w głowie pięknej akrobatce Kleopatrze. Dziewczyna dla żartu przyjmuje jego zaloty. Związek wkracza na poważniejsze tory, kiedy okazuje się, że Hans jest dziedzicem znacznego majątku. 

Fabuła filmu jest dość fasadowa. Większość czasu poświęcono na przybliżenie bohaterów drugoplanowych, dopiero pod koniec filmu przechodząc do "mieszanego" związku. Wcześniej jesteśmy między innymi świadkami radosnych narodzin potomka kobiety z brodą i "ludzkiego szkieletu". Podczas "pępkowego" dziewczyna pozbawiona rąk demonstruje, jak zręcznie można jeść przy pomocy stóp, a żyjący korpus popala ukręcone własnymi wargami papierosy. Jest też wątek poboczny sióstr syjamskich, z których każda romansuje z innym mężczyzną. Nietypowi bohaterowie mierzą się ze zwykłymi ludzkimi problemami, a jednocześnie są świadomi swej odmienności i wcale się jej nie wstydzą. Urzekająca jest scena, w której grupka karłów i cyrkowców z mikrocefalią bawi się nad rzeką, zyskując sympatię początkowo wrogo nastawionego przechodnia. Bywa jednak i mniej sympatycznie. Na przykład złowieszcza inicjacja, którą przechodzi Kleopatra, aby stać się "jedną z nich" - dziwolągów. Odbywa się to poprzez wypicie łyka ze wspólnego pucharu przy ekstatycznym aplauzie całej zgrai. No i warto wspomnieć o końcowej scenie, w której "dziwolągi" rozprawiają się ze swymi wrogami. Choć oczywiste jest, że to oni stoją po jasnej stronie mocy, tutaj przedstawieni zostali niemal jako niebezpieczne potwory. Ich zemsta jest straszna.

Z dużym zaciekawieniem sprawdzałem notki biograficzne poszczególnych filmowych postaci, śledząc ich dalsze losy w prawdziwym świecie. Wielu z nich było bardzo ciekawymi osobowościami, nierzadko znakomicie sobie radzącymi mimo swojej niepełnosprawności. Szkoda, że publice współczesnej filmowi tak trudno było to zaakceptować. Dziwolągi powstały w czasach znacznie mniej tolerancyjnych dla odmienności niż dzisiejsze. Tod Browning, który w młodości występował w cyrku, chciał udowodnić światu, że cudaki pokazywane ku uciesze jarmarcznej gawiedzi są ludźmi, którzy mają takie same potrzeby i pragnienia jak wszyscy inni. Chciałbym móc napisać, że Dziwolągi przyczyniły się do zmiany negatywnych stereotypów, ale tak nie było. Idea filmu okazała się zbyt rewolucyjna jak na kulturę lat trzydziestych i reżyser zapłacił za to swoją karierą.

Dzisiaj znacznie łatwiej jest zaakceptować ekranowych "dziwolągów". Film Browninga pozostaje horrorem tylko z nazwy. Bliżej mu do moralitetu. To rzeczywiście dzieło niepowtarzalne, chociaż dalekie od ideału. Na tle niezwykłych scen pobocznych uderza słabość głównej linii fabularnej. Historyjka o związku karła i akrobatki jest niezbyt przekonująca i to bynajmniej nie ze względu na dzielącą ich różnicę wzrostu. Po prostu intryga  nie wytrzymuje zawieszenia niewiary, podobnie jak pomysł, żeby występujący w cyrku karzeł miał być dziedzicem jakiejś fortuny. Dodatkowo film został pocięty i kończy się zbyt szybko. Mimo to zdecydowanie warto go obejrzeć, chociaż trzeba być przygotowanym na niecodzienne widoki. Bez wątpienia poszerza horyzonty. Przyznaję mu 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com