Pokazywanie postów oznaczonych etykietą science-fiction. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą science-fiction. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 lipca 2019

Rzeczy, które nadejdą/Things to Come (1936)

Film o apokalipsie, post-apokalipsie i wstąpieniu

Reżyseria: William Cameron Menzies
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1 h 34 min.

Występują: Raymond Massey, Edward Chapman, Ralph Richardson, Margaretta Scott, Cerdric Hardwicke

Rzeczy, które nadejdą to film uważany za jeden z kamieni milowych w rozwoju kinowego science-fiction. Co prawda pierwsze filmy "futurystyczne" pojawiały się jeszcze w epoce kina niemego, a solidny fundament pod nurt dystopijny położył Fritz Lang swoim Metropolis, ale mimo wszystko sci-fi było w przedwojennym kinie rzadkością. Tym większe zainteresowanie wzbudził film, do którego scenariusz napisał taki klasyk gatunku jak Herbert George Wells. Filmowe plakaty sugerowały wręcz, że jest to jego dzieło autorskie, co nie było prawdą. Wells napisał scenariusz na podstawie kilku swoich opowiadań, na tym jednak jego udział w produkcji się zakończył. Funkcję reżysera pełnił doświadczony William Cameron Menzies, a siłą sprawczą całego projektu był producent Alexander Korda, który koordynował wszystkie prace silną ręką, jako scenografa zatrudniając swego brata Vincenta.

Film przedstawia wellsowską wizję przyszłości cywilizacji w podziale na trzy akty. Pierwszy opowiada o apokalipsie - wojnie światowej, która niszczy podstawy współczesnego społeczeństwa. Druga przedstawia barbarzyńską społeczność tych, którzy przeżyli. Trzecia obejmuje odrodzenie cywilizacji technologicznej i drogę ku świetlanej przyszłości rodzaju ludzkiego. Akcja toczy się w fikcyjnym mieście Everytown, które nie bardzo próbuje udawać, że jest Londynem. Przyszłość według Wellsa przedstawiona jest z dużym rozmachem, a jednocześnie z naciskiem na szersze procesy społeczne. Jednostki są w Rzeczach, które nadejdą naszkicowanymi grubą kreską nośnikami idei. W związku z tym ich charaktery rozwinięto tylko o tyle, o ile jest to istotne dla przedstawienia wspomnianych idei. Zastosowano także pomysłowe rozwiązanie - w kolejnych aktach filmu rozgrywającego się na przestrzeni stu lat aktorzy wcielają się kolejno przedstawicieli kilku pokoleń swoich rodów, na ogół odgrywając podobną rolę w rozwoju akcji. Takie ekonomiczne zarządzanie zasobami aktorskimi ułatwia widzowi orientację w rozwoju historii.

Trzy akty filmu bardzo różnią się od siebie nastrojem. Pierwszy znakomicie oddaje nasilające się w Wielkiej Brytanii lęki przed nową wielką wojną. Na podobieństwo I Wojny Światowej konflikt wybucha bez wyraźnego powodu. Nastrój niepewności podsycają sprzeczne informacje płynące z frontu wyrażane przez komunikaty radiowe i patriotyczne plakaty. Później zaczyna się apokalipsa - bombardowania miast, gazy bojowe i inne atrakcje. Bezsens wojny dobrze oddaje kapitalna scena, kiedy jeden z bombowców zrzuca na wioskę bomby gazowe, po czym zostaje zestrzelony. Zwycięski pilot myśliwca ląduje przy ciężko rannym wrogu, aby udzielić mu pierwszej pomocy. Ten jednak woli oddać swoją maskę gazową dziewczynce ocalałej po bombardowaniu. Zabił jej bliskich, aby następnie oddać jej życie w zamian za swoje, właściwie bez żadnego sensu. Wojna trwa wiele lat i powoduje całkowity upadek technologii, łączności i innych przejawów cywilizacji. W pewnym momencie pojawia się nawet straszna epidemia choroby zmieniającej ludzi w zombie [sic!]. Apokaliptyczny segment jest zdecydowanie najciekawszy. Duże wrażenie robią efekty specjalne, montaż poszczególnych scen na zasadzie skojarzeń tematycznych i narracja obrazem, przy małym wykorzystaniu aktorów. Zdjęcia są przyciemnione - ani jeden kadr nie przedstawia jasnego nieba, co potęguje nastrój katastrofy.

Epoka barbarzyństwa opowiada o wegetacji grupy ocalałych w ruinach wielkiego miasta. Społeczność rządzona jest przez wodza-tyrana i rywalizuje z innymi sąsiadującymi grupami o nikłe zasoby. Marną egzystencję przerywa przybycie tajemniczego lotnika w futurystycznym kombinezonie, który ma reprezentować odradzająca się cywilizację  "światowych skrzydeł". Segment futurystyczny przedstawia koleje przejęcia władzy nad światem przez międzynarodową organizację "lotników". Grupa ta, działająca z terenu Iraku, jako jedyna zachowała dostęp do nowoczesnej technologii i zasobów ropy. Lotnicy dzięki przewadze technologicznej opanowują kolejne obszary, kładą kres nacjonalizmom, wprowadzają rząd światowy i doprowadzają do niezwykłego postępu cywilizacyjnego. Zwieńczeniem nowej epoki jest zaplanowany na rok 2034 załogowy lot na Księżyc. Antagonistami w ostatniej części filmu są przeciwnicy technologii, którzy pragną zahamowania postępu i "powrotu do natury".

Niestety akt drugi i trzeci są wyraźnie słabsze od pierwszego. Nadal pojawiają się niezwykle efektowne montaże i obrazki (atak barbarzyńców na kopalnię węgla, postęp technologiczny wyrażony poprzez "futurystyczną" sekwencję montażową), jednak głównym sposobem narracji stają się monologi postaci. Z nieznośną manierą i kiepsko nagranym dźwiękiem kolejne osoby wygłaszają zawiłe przemowy bądź dyskutują ze sobą na temat przeciwstawnych koncepcji. Kolejne sceny są długie, statyczne i przedstawiają postacie paplające frazesy. Rozwiązanie to jest nieefektywne i nudne, a przy tym zupełnie niepotrzebne. O ile lepiej wyglądają sceny z pierwszej części filmu operujące symbolami. Niestety kolejnej sceny na podobieństwo tej z przekazaniem maski gazowej Wells i spółka nie wymyślili. W związku z tym przyjemność czerpana z oglądania pierwszej części filmu przechodzi stopniowo w żmudny obowiązek.

Wells, Menzies i Korda przelali na ekran całkiem sporo idei związanych z przyszłością ludzkości. Strach przed globalnym konfliktem i przepowiednie cofnięcia się do epoki barbarzyństwa były poglądem dość powszechnym w ich czasach. Marzenia o rządzie światowym, kresie nacjonalizmów i cywilizacji technokratycznej to już wyraz bardzo konkretnych przekonań autorów, a reakcje "wrogów postępu" były tu interesującą niespodzianką. Szkoda, że wszystkie optymistyczne wizje przekazane zostały w dość niezdarny sposób. To jasne, że film w wielu miejscach przecierał szlaki i testował rozwiązania, które w przyszłości miały być stosowane bardziej efektywnie. Nie sposób też zanegować licznych przebłysków geniuszu. Niestety ogólnym odczuciem, z jakim będą mi się kojarzyć Rzeczy, które nadejdą, jest nuda i aktorskie drewno. Brytyjski tercet nie miał w sobie swobody i pomysłowości Fritza Langa, który dziewięć lat przed nimi stworzył znacznie zgrabniejszą wizję przyszłości. Mimo wielu zalet oceniam Rzeczy, które nadejdą na 6 gwiazdek. Nuda jest grzechem, którego zlekceważyć nie wolno.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 24 lutego 2019

Niewidzialny człowiek/The Invisible Man (1933)

Film o niewidzialnym nudyście

Reżyseria: James Whale
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 8 min.

Występują: Claude Rains, William Harrigan, Gloria Stuart, Henry Travers

Niewidzialny człowiek, chociaż mniej znany niż potwór Frankensteina czy hrabia Drakula, należy do grupy klasycznych popkulturowych monstrów rozpropagowanych między innymi poprzez kino. Film o tym dziwnym "antyzłoczyńcy" zawdzięczamy hollywoodzkiemu specjaliście od filmów grozy, Jamesowi Whale'owi. Scenariusz oparty na motywach opowiadania Herberta George'a Wellsa został powiązany ze swym pierwowzorem bardzo luźno. Zmianom uległa zarówno historia jak i osobowość tytułowego bohatera. Prawdopodobnie wynikało to ze specyficznego podejścia Whale'a. Reżyser ten pokazał już przy Frankensteinie, że jego priorytetem jest budowanie atmosfery, nawet kosztem pewnych uproszczeń fabularnych. Okazało się, że znów miał rację. Niewidzialny człowiek zyskał sobie dużą popularność i wszedł na stałe do kanonu filmowego horroru. Jakie wrażenie robi dzisiaj?

Film opowiada historię Jacka Griffina - naukowca, który w wyniku przeprowadzanych na sobie samym eksperymentów stał się niewidzialny. Ukryty przed światem w prowincjonalnej gospodzie pracuje nad antidotum, które przywróci mu normalny wygląd. Może jednak nie zdążyć, gdyż serum niewidzialności wpływa na jego umysł, wywołując u niego coraz silniejszą megalomanię. Tymczasem narzeczona i przyjaciele Griffina rozpoczynają poszukiwania zaginionego naukowca.

Niewidzialny człowiek przyciąga niepokojącymi obrazami. Postać Jacka Griffina - mężczyzny w prochowcu, charakterystycznych ciemnych okularach i z twarzą ukrytą pod bandażami - to wizerunek już klasyczny, a przy tym pomysłowy i dopracowany. Kiedy natomiast filmowy Griffin zdejmuje przebranie, pod nim... nie ma nic! Efekty specjalne imitujące niewidzialność były jak na lata trzydzieste niesamowite, a i dziś patrzy się na nie z zainteresowaniem. Bo kto nie chciałby zobaczyć człowieka ściganego przez biegające kalesony. Jest jeszcze trzeci element mitu Niewidzialnego człowieka, także w pewien sposób komiczny. Otóż kiedy Griffin pragnie skorzystać z atutów niewidzialności, zmuszony jest pozbyć się całego odzienia. Oglądamy zatem perypetie niewidzialnego złoczyńcy, który biega wszędzie na golasa. Ot, czasami zabiera ze sobą koc, żeby okryć się po akcji. Obecność Jacka sugeruje nam wprawną ręką operator Arthur Edeson. Kamera sugestywnymi ruchami prowadzi narrację na statycznych kadrach, przez które przemieszcza się niewidoczny mężczyzna. Zastąpienie ruchów postaci ruchem kamery to pomysł, który zrobił na mnie wrażenie prostotą i efektywnością wykonania. W postać Griffina wcielił się Claude Rains. Miał on okazję wykazać się głównie swoim głębokim, specyficznym głosem, bardzo adekwatnym dla maniakalnego złoczyńcy.

O ile strona wizualna filmu jest bezsprzecznie znakomita, historia trochę się zestarzała. Przede wszystkim trudno brać na poważnie złoczyńcę, który snuje plany opanowania świata tylko dzięki swej niewidzialności. Diaboliczny spisek polega na zaszantażowaniu byłego współpracownika, kilku morderstwach na pokaz i... właściwie tyle. Griffin jest za to bardzo wylewny w opisach swoich słabości. Na przykład nie może wyruszać w teren świeżo po posiłku, gdyż jedzenie trawione w jego żołądku jest widoczne dla postronnych. Dobrze, że twórcy nie próbowali nam tego pokazać. W scenariuszu dużo jest podobnych smaczków zahaczających trochę o kicz. Przykładowo postronni reagują na obecność niewidzialnego złoczyńcy z przesadną paniką, wydając histeryczne okrzyki. Słabo wypada także narzeczona Griffina, która nie wnosi do historii nic poza zamartwianiem się o jego los. Ponarzekawszy trochę, przyznam, że Niewidzialnego człowieka ogląda się przyjemnie. Sceny z Griffinem wykonującym swoje machinacje są pomysłowe i pełne humoru. Chociaż absurdalny, Jack potrafi być zabójczo skuteczny, co uwalnia go od zagrożenia śmiesznością. Także plan jego powstrzymania jest logiczny, przemyślany i satysfakcjonująco zrealizowany. Jednym słowem, nie jest to zła opowieść. Tylko nie można brać jej nazbyt serio.

Niewidzialny człowiek to przykład oryginalnego połączenia horroru z wczesnego typu science fiction. Nie jest klasycznym filmem grozy, bo bardziej śmieszy niż straszy. Daleko mu do ideału, ale pomysłowość i świetna strona wizualna zapewniają sporo niezobowiązującej rozrywki. Ogólny werdykt jest zatem zdecydowanie pozytywny. Przyznaję temu filmowi 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 16 września 2018

Kobieta na Księżycu/Frau am Mond (1929)

Film o podróży na Księżyc

Reżyseria: Fritz Lang
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 2h 50 min.

Występują: Willy Fritsch, Gustav von Waggenheim, Gerda Maurus, Fritz Rasp, Klaus Pohl, Gustl Gstettenbaur

Każdy film Fritza Langa wzbudza we mnie duże nadzieje. Fantastyczna kreatywność tego reżysera, wspomaganego przez żonę i stałą scenarzystkę Theę von Harbou, przyniosła już wiele niezapomnianych dzieł, dalece wyprzedzających swoje czasy. Kobieta na Księżycu to druga po Metropolis przygoda Langa z science-fiction, bardziej niż tamten film skupiona na naukowej stronie gatunku. Tak jak wskazuje tytuł, film opowiada o załogowym locie na Księżyc, przedsięwzięciu które w roku 1929 zaprzątało głównie umysły marzycieli. Głównie, ale nie tylko. Jako konsultanci naukowi zostali do Kobiety na Księżycu zaangażowani niemieccy naukowcy. Dzięki nim udało się umieścić w filmie sporo technicznych szczegółów zgodnych z ówczesnym stanem wiedzy na temat wymagań i warunków lotów kosmicznych. Skonfrontowanie ich z tym, co wiemy dzisiaj, było nader ciekawym doświadczeniem.

Kobieta na Księżycu jest połączeniem filmu sci-fi, thrillera szpiegowskiego i melodramatu. Centralną postacią fabuły jest niejaki Wolf Helius, wizjoner i przemysłowiec, którego firma w sekrecie pracuje nad przygotowaniami do podróży kosmicznej. Najważniejszymi współpracownikami Heliusa są inżynierowie Hans Windegger i Friede Velten. Prywatnie Hans i Friede właśnie planują przyjęcie zaręczynowe (ku zgryzocie sekretnie zakochanego w Friede Heliusa). Wolf angażuje też do przedsięwzięcia profesora Georga Manfeldta, ekscentrycznego naukowca, który utrzymuje, że na Księżycu znajdują się obfite pokłady złota. Przyszli kosmonauci niemal od razu padają obiektem szantażu wpływowego syndykatu reprezentowanego przez demonicznego Waltera Turnera. Stojący za nim najbogatsi ludzie świata nie chcą dopuścić, żeby potencjalne źródło cennego kruszcu wpadło w niepowołane ręce. Dlatego pod groźbą sabotażu całego przedsięwzięcia Turner zostaje włączony do załogi, żeby mieć wszystko na oku. W końcu ekipa wyrusza na Księżyc, zabierając jeszcze pasażera na gapę - Gustava, nieletniego miłośnika pulpowych magazynów i astronautyki. Ekspedycja staje nie tylko przed wyzwaniem związanym z trudami i niebezpieczeństwami podróży kosmicznej. Głównym problemem stają się konflikty między członkami załogi, które mogą doprowadzić do opłakanych konsekwencji.

Największym atutem Kobiety na Księżycu są elementy związane z nauką. Na potrzeby filmu przygotowano imponującą scenografię, poczynając od realistycznych schematów i rekwizytów astronomicznych, poprzez imponujący z zewnątrz i wewnątrz model rakiety kosmicznej, aż po różnorodne krajobrazy na powierzchni Księżyca. Lang dołożył dużych starań, żeby wszystko było zgodne z dostępną wiedzą naukową. To fascynujące, jak bardzo wygląd rakiety i kosmodromu przypomina zbudowane kilkadziesiąt lat później wahadłowce kosmiczne. Możemy podziwiać ogromny hangar konstrukcyjny, sekwencję odliczania do startu, przeciążenia grawitacyjne w kabinie, oddzielanie się poszczególnych członów rakiety, stan nieważkości podczas lotu i wreszcie pionowe lądowanie. Co prawda warunki panujące na filmowym Księżycu są dużo bardziej gościnne od rzeczywistych, ale nawet tutaj Thea von Harbou oparła się na jednej z popularnych w latach dwudziestych teorii naukowych przewidujących istnienie księżycowej atmosfery. Rozmach i realizm podróży kosmicznej jest niesamowity. Nic dziwnego, że plakaty z Kobiety na Księżycu zawisły w laboratorium Wernhera von Brauna, a sam film został w hitlerowskich Niemczech zakazany z powodu zbytniego podobieństwa technicznych szczegółów do projektowanych rakiet V-2.

Jeżeli chodzi o wątek szpiegowski, widoczne są duże podobieństwa ze Szpiegami (zresztą główną rolę w obydwu filmach gra Willy Fritsch). Intryga jest wyrafinowana, tajemnicza i trzyma w napięciu, a złowieszczy Turner został świetnie zagrany przez Fritza Raspa. Wątek ten w odpowiednim momencie (startu rakiety) schodzi na drugi plan, oddając pole elementom fantastyczno-naukowym i powraca dopiero w końcówce filmu. Najsłabszym elementem fabuły jest linia romantyczna oparta na trójkącie naukowiec-narzeczona-najlepszy przyjaciel. Tutaj jest dość sztampowo. Żadna z postaci męskich nie została za dobrze rozwinięta charakterologicznie, nie pomaga też przesadzona gra Fritscha i Gustava von Waggenheima. Trochę ratuje ten trójkąt Friede, zwłaszcza dzięki jej roli w zakończeniu filmu.

Kobieta na Księżycu jest filmem futurystycznym nie tylko dla historii kina, ale również w kontekście podboju kosmosu. Jest to pozycja obowiązkowa dla każdej osoby zainteresowanej popkulturową astronautyką. Świetna reżyseria Langa, który opowiada historię niekonwencjonalnymi środkami wyrazu (listy, fantastycznie wykorzystane elementy scenografii) czyni go gratką również dla kinomanów. A wciągająca historia sprawia, że jest po prostu znakomitą rozrywką. Oceniam go na 9 gwiazdek. Fritz Lang ponownie stanął na wysokości zadania.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 14 lipca 2018

Metropolis (1927)

Film o rewolcie ludu.

Reżyseria: Fritz Lang
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 2h 29 min.

Występują: Alfred Abel, Gustav Frohlich, Rudolf Klein-Rogge, Fritz Rasp, Theodor Loos, Brigitte Helm

Znów przyszło mi pisać o filmie, o którym napisano już wszystko. Ostatnio taka sytuacja miała miejsce z Gabinetem doktora Caligari, który zapoczątkował epokę niemieckiego kina ekspresjonistycznego. Metropolis w pewnym sensie zamyka ów okres, będąc bodajże ostatnim głośnym filmem nakręconym w Republice Weimarskiej. Nie jest to pierwsze science fiction na tym blogu, ale bodajże pierwsza antyutopia. Dzieło o imponującym rozmachu realizacyjnym, angażujące tysiące statystów i wyposażone w monumentalne dekoracje, porusza temat nierówności społecznych w dość mrocznym społeczeństwie przyszłości. Thea von Harbou, pisząc scenariusz, czerpała obficie z myśli marksistowskiej, motywów biblijnych oraz często u niej występujących konwencji związanych z patologiami władzy.

Film opowiada o rewolcie społecznej w futurystycznym mieście Metropolis. Jest to wysoce zmechanizowana społeczność podzielona na robotników i klasę wyższą. Robotnicy pracują w ciężkich warunkach przy zasilających miasto maszynach i zamieszkują mroczne, brudne podziemia miasta. Władcy Metropolis zajmują się głównie uciechami. Nad sprawnym działaniem miasta czuwa jego nadzorca, bezwzględny Joh Fredersen, kontrolujący wszystkie procesy ze swego centrum zarządzania na szczycie biurowca zwanego Wieżą Babel. Syn Joha, Freder, postanawia poznać bliżej życie niższej kasty. Pewnego dnia przywdziewa mundur robotnika i ze zgrozą doświadcza, w jak nędznych warunkach żyją ci, którzy muszą go nosić codziennie. Światełkiem nadziei proletariatu jest młoda kobieta imieniem Maria, która przepowiada przyjście mediatora mającego wynegocjować dla robotników lepsze warunki życia i pracy. Joh Fredersen i sprzymierzony z nim ekscentryczny naukowiec Rotwang mają własny plan - porwać Marię i podmienić ją na robotyczny duplikat, który poprowadzi proletariat do rewolucji. Takiej, którą będą mogli utopić we krwi.

Tym, co w Metropolis najsłabsze, jest rażąca naiwność świata, symbolizowana przez motto filmu: Pomiędzy rozumem a rękami musi być serce. Stworzenie społeczeństwa przyszłości opartego na podziale klasowym przerosło możliwości Thei von Harbou. Struktura społeczna Metropolis przedstawiona jest zbyt szczegółowo, by ją zignorować, a jednocześnie jest zbyt nielogiczna, żeby przejść nad nią do porządku dziennego. Dziwne to społeczeństwo, które przy wysokim stopniu mechanizacji wymaga od robotników ciężkiej pracy fizycznej. Tym bardziej że praca ta polega głównie na przesuwaniu wskazówek zegaropodobnych machin, przełączaniu dźwigni i otwieraniu zaworów. Oczywiście na ekranie wygląda to kapitalnie, ale nie ma wielkiego sensu. Zadziwiająca jest także podatność robotniczej masy na manipulację - wystarczy głośno zakrzyknąć, a już biegną niszczyć, budować, palić lub ratować, wedle życzenia. Można całą tę opowieść o walce klas traktować symbolicznie, tym niemniej nie wypada ona najlepiej na tle bardziej przemyślanych dystopijnych społeczeństw, których przecież nie brak w literaturze czy bardziej współczesnym filmie. Samą historię ogląda się przyjemnie. Film jest nakręcony dynamicznie, a na ekranie cały czas dzieje się coś ciekawego. Tym niemniej niedosyt pozostaje.

Teraz o tym, co dobre. Scenografia Metropolis przebija wszystkie wcześniejsze dokonania Fritza Langa i jest jedną z najlepiej opracowanych w historii kina niemego. Dekoracje metropolii będące, jak to w ekspresjonizmie bywało, połączeniem studyjnych makiet i dopracowanych rekwizytów, zapierają dech w piersiach. Czy są to futurystyczne ulice i przestrzenie miasta wypełnione światłami, neonami i wszelkimi odmianami pojazdów jeżdżących i latających, czy zaskakująco podobny do dzisiejszych korpobiur gabinet Fredersena wyposażony w monitory z danymi, wideofon i widok na panoramę miasta, wszystko jest przepięknie dopracowane. Na potrzeby filmu stworzono wymyślną maszynerię na czele z zegarowo-żarówkowymi machinami robotników, zagraconym retortami i "komputerami" laboratorium szalonego Rotwanga oraz robotycznym kostiumem dla Brigitte Helm wcielającej się w mechaniczny duplikat samej siebie. Bardzo dobre są też plany nawiązujące do scen biblijnych, na przykład "nierządnica babilońska" tańcząca w klubie dla zepsutej klasy próżniaczej oraz senna wizja maszynerii jako płonącej paszczy Molocha, do której wrzucane są ofiary z robotników (to czytelne nawiązanie do słynnej sceny z Cabirii).

Zdjęcia nie pozostają w tyle za scenografią. Co prawda operatorzy Karl Freund i Gunther Rittau nie fundują nam takiej uczty geometrycznej, jaka miała miejsce w Nibelungach, za to stosują wiele innowacyjnych efektów specjalnych, w tym kadry mozaikowe i naniesione w jakiś niesamowity sposób na kliszę filmową wiązki energii tańczące wokół machin.

Wśród aktorów na pierwszy plan zdecydowanie wybija się Brigitte Helm w podwójnej roli Marii i jej sobowtóra. Ta debiutantka wnosi na plan dużo energii i świetnie radzi sobie z nadaniem odmiennych osobowości swoim dwóm (najważniejszym w filmie) kreacjom. Debiutantem jest także Gustav Frohlich w roli młodego Fredera, nie jest jednak tak olśniewający jak jego ekranowa partnerka. Pozostałe istotne postacie odgrywają stali współpracownicy Langa tacy jak Alfred Abel, Theodor Loos czy Rudolf Klein-Rogge. Temu ostatniemu kolejny już raz powierzono rolę targanego namiętnościami szaleńca (Rotwanga). Oj, chyba przyszedł już czas przestać odcinać kupony od pamiętnej roli Doktora Mabuse, panie Rudolfie.

Metropolis zafascynowało mnie scenografią i rozmachem, natomiast nie olśniło fabułą. Prawdę mówiąc, od strony scenariusza film ten wydaje się dość toporny w porównaniu z poprzednimi dokonaniami duetu Lang i von Harbou. Co ciekawe, Metropolis zrobiło ponoć furorę wśród członków partii nazistowskiej, z Goebbelsem na czele. Być może z punktu widzenia potencjalnego narzędzia agitacji klepiących biedę robotników było przekonujące. Osobiście doceniam ambitne jak zawsze zamysły Fritza Langa. Od strony technicznej osiągnął pełen sukces, natomiast fabularnie nie jest może źle, ale też ma się czym zachwycać. Wystawiam Metropolis 9 gwiazdek. Gdyby nie pionierska rola tego filmu w gatunku science fiction, ocena byłaby nieco niższa.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 25 marca 2018

Statek niebiański/Himmelskibet (1918)


Film o pionierskiej wyprawie na Marsa i o kondycji moralnej ludzkości.

Reżyser: Holger-Madsen
Kraj: Dania
Czas trwania: 1h 21 min.
Występują: Gunnar Tolnæs, Zanny Petersen, Nicolai Neiiendam, Alf Blütecher, Svend Kornbeck, Philip Bech, Lilly Jacobson, Frederik Jacobsen


Dzisiaj przyjrzymy się wczesnemu science fiction produkcji duńskiej. Film Statek niebiański opowiada o zorganizowanej jako prywatna inicjatywa pewnego astronoma ekspedycji na Marsa. Mamy do czynienia zdecydowanie bardziej z fiction niż science, gdyż elementy naukowe występują w filmie jedynie w formie symbolicznej. Historia jest prosta jak drut. Młody i dzielny marynarz Avanti Planetaros kończy służbę wojskową i poszukuje nowych wyzwań. Jego ojciec, wybitny astronom, proponuje mu objęcie dowództwa nad wyprawą na Marsa. Młodzieniec zgadza się ochoczo, mężczyźni budują statek (raczej samolot) kosmiczny i ekspedycja pod dowództwem Avantiego wyrusza w kosmos. Jeżeli czytelnik odnosi wrażenie, że wygląda to wszystko niezwykle prosto, to ma rację - żadne trudności w przygotowaniu nie występują. Film nie podejmuje próby opisania jakichkolwiek szczegółów technicznych, ograniczając się jedynie do podkreślania co rusz sceptycyzmu opinii publicznej wobec wyprawy. Sama podróż również nie przebiega zbyt ciekawie - astronauci kręcą się po statku, kłócą między sobą, o włos nie dochodzi do buntu, jednak wszystko to jest tylko przedsmakiem głównego wątku filmu.

Intencje reżysera stają się jasne w momencie (bezproblemowego rzecz jasna) lądowania na Marsie i spotkania z jego mieszkańcami. Marsjanie wyglądem niczym się nie różnią od ludzi, zupełnie inaczej wygląda jednak ich kultura. Statek niebiański to film pod pretekstem spotkania z inną cywilizacją krytykujący agresję, egoizm i niski poziom moralny ludzkości. Ja rozumiem, I Wojna Światowa była dobrym powodem, żeby zwątpić w przyszłość gatunku ludzkiego. Tylko że znowu, tak jak w filmie Cywilizacja, autorzy wbijają dam swoje światłe idee do głowy za pomocą młotka. Okazuje się bowiem, że wszyscy Marsjanie to frutarianie, że na Marsie od tysięcy lat nie ma żadnych wojen, a mieszkańcy planety toczą beztroskie i oświecone życie, stąpając dostojnie w białych, powłóczystych szatach. Jakże niegodnie wygląda przy nich załoga Statku niebiańskiego, odziana w parawojskowe mundury, nieokrzesana i porywcza. Tak, Holgerze-Madsenie, wiemy, że ludzie potrafią robić okropne rzeczy. Wiemy, że byłoby lepiej, gdyby wszyscy stali się dobrzy i mili. Szkoda tylko, że jako nasze przeciwieństwo ukazałeś cywilizację totalnych nudziarzy, którym w głowie głównie spacery po łące.

Przebieg fabuły od momentu pierwszego kontaktu nie jest szczególnie zaskakujący. Mamy do czynienia z konfrontacją odmiennych kultur. Poznajemy marsjański wymiar sprawiedliwości, tamtejsze obyczaje damsko-męskie, a także stosunek Marsjan do śmierci. Później mądrzejsza o nowe doświadczenia załoga wyrusza w podróż powrotną. Trzeba mimo wszystko przyznać, że scenariusz jest spójny i pozbawiony zbędnych kombinacji.

Od strony technicznej Statek niebiański zrealizowany jest przyzwoicie, ale też nic nie zwróciło mojej szczególnej uwagi. Efekty specjalne są na takim poziomie, jakiego można się było spodziewać po produkcji sprzed stu lat, jednocześnie wyraźnie gorsze od tego, co można było obserwować w Cabirii lub też u D.W. Griffitha. Aktorstwo jest raczej na słabym poziomie. Zarówno nikczemność ludzka, jak i górnolotność i dostojeństwo Marsjan przedstawione są w sposób przerysowany, momentami komiczny. Mam wrażenie, że nie był to efekt zamierzony.

Przejdźmy do podsumowania. Muszę autorom przyznać, że mieli oryginalny pomysł na przedstawienie swojego pacyfistycznego przesłania. Statek niebiański nie dryfuje w oparach absurdu w taki stopniu, w jakim  pogrążona w nich była Cywilizacja. Niestety Duńczykom zabrakło subtelności i chyba umiejętności aktorskich. Chociaż filmu nie nazwałbym nudnym, z czystym sumieniem mogę go polecić jedynie miłośnikom fantastycznonaukowego campu. Otrzymuje ode mnie 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 18 marca 2018

20 000 mil podmorskiej żeglugi/20,000 Leagues Under the Sea (1916)


Film o podwodnej wyprawie na tajemniczą wyspę.


Reżyser: Stuart Paton
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 38 min.
Występują: Allen Holubar, Jane Gail, Matt Moore, William Welsh

Piątka amerykańskich żołnierzy rozbija się balonem na bezludnej wyspie, stając się obiektem zainteresowania tajemniczego kapitana Nemo dowodzącego niezwykłym okrętem podwodnym. Jak wskazuje powyższy opis, film Stuarta Patona nie jest właściwie adaptacją słynnej powieści Juliusza Verne'a, tylko historią na motywach dwóch książek tego pisarza - 20 000 mil podmorskiej żeglugi oraz Tajemniczej wyspy. Oprócz ukrywającego się przed światem dowódcy futurystycznej łodzi podwodnej, śledzimy także losy rozbitków próbujących urządzić sobie życie na nienaniesionym na mapy skrawku lądu. Reżyser połączył i zmodyfikował te historie, dodając jeszcze elementy niewystępujące w książkach, i w rezultacie otrzymaliśmy zupełnie nową jakość. Niestety jest ona niezbyt wysoka. Fabuła 20 000 mil podmorskiej żeglugi jest zawiła, chaotyczna, niespójna i opowiedziana zdawkowo. Główna intryga dotyczy zemsty Nemo na człowieku, za sprawą którego musiał udać się na wygnanie. Niestety widzowi trudno zrozumieć dylematy Nemo. Chociaż jest on postacią napędzającą fabułę, cała otaczająca go tajemnica robi wrażenie dodanej na siłę. I ginie w nawale wątków związanych z rozbitkami z wyspy, wewnętrznymi konfliktami pomiędzy nimi, odnalezioną na wyspie dziką dziewczyną, poszukującymi jej podróżnikami, przyrodnikiem i marynarzem uwięzionymi przez Nemo na jego okręcie... Naprawdę masa historii. Problem w tym, że liczni poboczni bohaterowie filmu, z wyjątkiem wspomnianej dzikiej dziewczyny, są trudni do odróżnienia. Ich motywacje i charaktery są ledwie zarysowane, a niechęć kamerzysty do zbliżeń na twarze kogokolwiek poza kapitanem i wspomnianą żeńską postacią sprawia, że nie zapamiętałem nawet, jak wyglądali. Twarz Nemo natomiast kojarzyć mi się będzie głównie z okropną charakteryzacją, wskutek której postać ta przypomina karykaturę. Aktorstwo również pozostawia wiele do życzenia, będąc albo przerysowane (Nemo, dzika dziewczyna) albo mdłe (cała reszta).

Mam wrażenie, że wszystkie dotyczące fabuły elementy filmu twórcy potraktowali po macoszemu, skupiając się na nowinkach technicznych. Przyjrzyjmy się im zatem. 20 000 mil podmorskiej żeglugi to pierwszy film wykorzystujący zdjęcia podwodne. Odpowiedzialni za kinematografię braci George i Ernest Williamsonowie zastosowali w nim stworzony przez siebie sprzęt do filmowania pod wodą. Wykorzystywał on skomplikowany system rurek, lusterek i innych rozwiązań, które nie wymagały zanurzenia samej kamery. Zdjęcia kręcono na Bahamach. Na potrzeby filmu zaangażowano również prawdziwe statki i zbudowano wielką makietę Nautiliusa, okrętu podwodnego Nemo. Podobno budżet 20 000 mil podmorskiej żeglugi był jak na ówczesne realia astronomiczny. Jaki jest efekt? Niestety od technicznej strony film się mocno zestarzał. O ile nie mam nic do zarzucenia scenografii i kostiumom, zdjęcia podwodne nie są najlepszej jakości. To rzeczywiście pionierska technika i do pięknych filmów przyrodniczych Jacquesa Cousteau jeszcze daleka droga. W dodatku reżyser, zachłyśnięty nowymi możliwościami, korzysta z nich bez umiaru, serwując nam długie minuty obserwacji podwodnego życia i marszu odzianych w podwodne kombinezony marynarzy. Być może sto lat temu robiło to wrażenie, ale ja przy tych fragmentach przysypiałem. Jedynym wyjątkiem jest zaczerpnięta z książki scena podwodnego pogrzebu, ładnie zaaranżowana i właśnie nie przydługa. 

Podsumowując, film 20 000 mil podmorskiej żeglugi stanowi przykład przerostu formy nad treścią. Gdyby twórcy z większym umiarem korzystali z nowinek technicznych, skupili się natomiast na dopracowaniu scenariusza i lepszym aktorstwie, efekt mógłby być niezły. A tak niestety obraz otrzymuje liche 5 gwiazdek. Jeżeli ktoś jest ciekawy twórczości Verne'a, ten film nie jest odpowiednim medium, żeby ją sobie przybliżyć. Lepiej sięgnąć po książki.

źródło grafiki - www.imdb.com