Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dramat. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dramat. Pokaż wszystkie posty

sobota, 3 sierpnia 2019

Na krawędzi świata/The Edge of the World (1937)

Film o odludziu

Reżyseria: Michael Powell
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1 h 15 min.

Występują: Niall MacGinnis, Eric Berry, Belle Chrystall, John Laurie, Finlay Currie

Losy mieszkańców małych wysepek żyjących w surowych warunkach z dala od zdobyczy cywilizacji to temat przyciągający nie tylko etnografów, ale i filmowców. Wystarczy wspomnieć choćby paradokumentalne dokonania Roberta E. Flaherty'ego. Jeszcze ciekawiej robi się, kiedy jakiś czynnik sprawia, że w populacji następują zmiany - wyspiarze modernizują się albo postanawiają opuścić swoje miejsce zamieszkania. Historia takiej społeczności zainteresowała Michaela Powella, brytyjskiego filmowca dotychczas specjalizującego się w produkcjach niskobudżetowych. Zaciekawiony zjawiskiem wyludniania się szkockich wysp, Powell postanowił nakręcić film o depopulacji archipelagu St Kilda. Była to grupa małych wysepek położonych na Oceanie Atlantyckim, kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeży Szkocji, opuszczona przez wszystkich mieszkańców na początku XX wieku. Kręcenie filmu wiązało się ze skomplikowaną wyprawą całej ekipy w rejony oddalone od szlaków transportowych. Spędzili tam kilka miesięcy, właściwie tak samo pozbawieni kontaktu ze światem, jak bohaterowie ich filmu. Bez wątpienia pomogło mi to uchwycić na taśmie filmowej atmosferę izolacji, nie mówiąc o okazji do wykonania doskonałych plenerowych zdjęć. Powell udowodnił swój reżyserski talent i zyskał popularność, dzięki której mógł zacząć kręcić "poważne" filmy. A przy okazji dostarczył relacji z życia wspólnoty, która w innym wypadku zostałaby pewnie całkowicie zapomniana.

Film ma formę dramatu obyczajowego bogato okraszonego ujęciami natury. Akcja toczy się na wysepce Hirta zamieszkanej przez społeczność kilkudziesięciu mieszkańców. Zajmują się oni głównie rybactwem i hodowlą owiec. Wśród wyspiarzy toczy się debata nad sensownością dalszego zamieszkiwania w miejscu ubożejącym i odciętym od cywilizacji. Twarzami sporu są Robbie Manson - energiczny młody mężczyzna, który pragnie poznawać świat i namawia do tego samego innych, oraz jego przyjaciel Andrew Gray, który woli pozostać wierny tradycji. Podczas obrad wyspiarskiego "zgromadzenia" mężczyźni podejmują decyzję o pojedynku. Społeczność pójdzie za głosem tego z nich, który pierwszy zdoła wspiąć się na niebezpieczne nadbrzeżne urwisko.

Na krawędzi świata to przepiękny, niemal paradokumentalny obraz, który wywołał u mnie uczucia nostalgii i ucieczki od rzeczywistości. Ujęcia przedstawiające wyspiarskie skały, wrzosowiska, zgrzebne domki, owce, wzburzone morze - wszystko zostało sfilmowane niezwykle starannie i wzbudza prawdziwy zachwyt. Trójka kamerzystów zdołała na czarno-białym filmie uchwycić piękno przyrody, starannie dobierając obrazy najbardziej charakterystyczne dla odizolowanych, surowych wysp.  Co więcej, natura odgrywa ważną rolę w snutej opowieści. Niebezpieczne skały służą jako tło pojedynku, nieprzyjazne morze odgradza mieszkańców od reszty świata, surowe otoczenie zmusza ich natomiast do utrzymywania silnych więzi i podejmowania wspólnych decyzji. Rzadko filmowcom udaje się tak dobrze pokazać związek społeczności z jej środowiskiem. Zdjęcia są także znakomite od strony technicznej. Odważne ujęcia i ruch kamery na impresjonistyczną modłę oddają w kluczowych momentach emocje bohaterów.

Od strony fabularnej film jest zarówno szerokim portretem społeczności, jak i zbliżeniem na życie niektórych ważniejszych jej członków. Mamy tu kilka archetypów - na przykład buntowniczego młodzika czy konserwatywnego ojca - ale też oryginalny przypadek kobiety skazanej na los samotnej matki (bo ojciec dziecka nieświadomy jej stanu opuścił wyspę, a statek zawija tam tylko raz do roku). Zaskakuje bardzo pozytywny portret wspólnoty. Mieszkańcy wyspy są ze sobą zżyci, mają wypracowane sposoby podejmowania decyzji i w pewnym sensie stanowią jedną wielką rodzinę. Nawet ojciec dowiadujący się o nieślubnej ciąży córki okazuje zaskakującą jak na purytańskiego Szkota tolerancję. Jeżeli chodzi o decyzję o ostatecznym opuszczeniu wyspy, Powell zadbał o przedstawienie argumentów obydwu stron. Z jednej strony mamy harmonię, tradycję i przywiązanie do skrawka ziemi, na którym można żyć po swojemu. Z drugiej są prozaiczne problemy związane z brakiem łączności czy opieki lekarskiej. Ważną rolę odgrywa także sentyment pięknie wyrażony w ryzykownej wyprawie jednego z wyspiarzy po mewie jaja znajdujące się w gnieździe na urwisku. Trudno nie uronić łezki, kiedy wyspiarze zbierają w końcu skromny dobytek i opuszczają swój mały świat.

Na krawędzi świata to przepiękny film, zawierający w sobie nutę pionierskiego romantyzmu i zwykłą prozę życia. Michael Powell połączył impresjonistyczne zdjęcia natury z ciekawym socjologicznie tematem, tworząc obraz bliższy fabularyzowanemu dokumentowi niż dramatowi. Trzeba poświecić mu nieco uwagi, ale w zamian oferuje bardzo oryginalne przeżycia. Szkoda, że nie powstawało takich więcej. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 2 sierpnia 2019

Zapamiętają/They Won't Forget (1937)

Film o sprawiedliwym procesie

Reżyseria: Mervyn LeRoy
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 34 min.

Występują: Claude Rains, Gloria Dickson, Edward Norris, Otto Kruger, Clinton Rosemond, Lana Turner

W 1936 roku Fritz Lang zadebiutował w Hollywood filmem Jestem niewinny poruszającym temat zjawiska samosądu i linczu. Rok później tę samą tematykę wziął na warsztat inny reżyser zainteresowany tematami społecznymi - Mervyn LeRoy. Podczas gdy film Langa unikał kwestii rasowych i opowiadał o człowieku, o którym z góry było wiadomo, że został niewinnie oskarżony, Zapamiętają podchodzi do tematu od innej strony. Akcja dzieje się na amerykańskim Południu, gdzie żyją jeszcze weterani wojny secesyjnej, w publicznych miejscach stoją pomniki konfederackich generałów, a Czarni z uniżonością pełnią poślednie role ogrodników i dozorców. Fabuła została oparta na prawdziwej historii człowieka oskarżonego o morderstwo, którego wina lub niewinność do dnia dzisiejszego budzi wątpliwości. Dwa powstałe w tym samym czasie filmy o tak podobnej tematyce bez żadnej wątpliwości wskazują na jedną rzecz - podatność ludzi na przekaz skierowany do emocji i wynikającą z niego łatwość manipulacji masami.

Zapamiętają otwiera dość rozbudowana sekwencja parady podczas Dnia Pamięci Konfederacji. Uczniowie lokalnej szkoły średniej zostają zwolnieni z lekcji celem uczestnictwa w uroczystościach. Jedna z uczennic, Mary Clay, wraca na chwilę do budynku szkoły po zapomnianą kosmetyczkę. Jakiś czas później zostaje znaleziona martwa w szkolnej piwnicy. Nadzór nad śledztwem obejmuje ambitny prokurator okręgowy Andrew Griffin. Głównymi podejrzanymi są czarnoskóry szkolny woźny oraz Robert Hale, nielubiany nauczyciel pochodzący z jankeskiej części USA. Obaj byli w czasie zbrodni w budynku, obaj też plączą się w zeznaniach. Griffin za pomocą zaprzyjaźnionych dziennikarzy podgrzewa atmosferę, mając zamiar wykorzystać proces dla zbicia kariery politycznej.

Z wielu ciekawych elementów Zapamiętają najbardziej zwrócił moją uwagę wyrazisty portret południowego miasteczka. Czuć odrębność mieszkańców, którzy mówią charakterystycznym akcentem, nie lubią obcych i czują się w prawie samodzielnie wymierzać sprawiedliwość. Murzyni są obywatelami drugiej kategorii, ale jeszcze większą niechęcią darzeni są Jankesi, traktowani jako obcy element. Najwyraźniej resentyment po przegranej 70 lat wcześniej wojnie secesyjnej nadal pozostawał żywy. W tym kontekście scena, w której dyrektor szkoły wspólnie z uczennicami wyśmiewa jankeskiego nauczyciela nie znającego daty lokalnego święta jest wręcz szokująca.

LeRoy dużo miejsca poświęca politycznemu i medialnemu kontekstowi afery. Pilnuje się przy tym, żeby nie opowiadać się zbyt zdecydowanie po żadnej ze stron. Umiejscowiony w centrum fabuły prokurator Griffin jest ambitnym politykiem, który jednak nie robi niczego wbrew prawu. Z uporem dąży do uzyskania wyroku skazującego, ale trudno powiedzieć, żeby działał niesprawiedliwie czy tendencyjnie. Gorliwe wypełnianie obowiązków to droga do korzyści osobistych, ale trudno mieć do niego o to pretensje. Podobnie media, żerujące na sensacji, jednocześnie spełniają swoją informacyjną rolę. Dziennikarze starają się zaspokoić rzeczywiste zainteresowanie opinii publicznej, które sami wykreowali. Ale nie zmyślają niczego. Piszą o faktach. Nasuwa się wniosek, że instytucje te zawodzą po prostu dlatego, że starają się "za bardzo". Niedoskonałość systemu w tym wypadku prowadzi do ponurych konsekwencji.

Jeżeli idzie o dwóch oskarżonych, jesteśmy postawieni w takiej samej sytuacji jak uczestnicy procesu. W trakcie filmu pojawiają się argumenty zarówno na rzecz winy nauczyciela, jak i woźnego. Twórcy celowo postanowili nie udzielać jednoznacznej odpowiedzi na temat przebiegu morderstwa. Dzięki temu końcowy los oskarżonych jeszcze bardziej daje do myślenia. Na ekranie zdecydowanie więcej miejsca poświęcono nauczycielowi. Poznajemy jego energiczną żonę, na procesie uczestniczy także matka, sam Hale również jest człowiekiem sympatycznym, któremu łatwo współczuć. Woźny pojawia się rzadko i nie wychodzi poza rolę zastraszonego, słabo rozgarniętego Murzyna, który obawia się, że powieszą go na najbliższej gałęzi. Trudno powiedzieć, dlaczego zminimalizowano jego udział. Nasuwające się wnioski związane z rasizmem w tym przypadku należy odrzucić. Może po prostu przyjęto niegłupie założenie, że nie wszyscy ludzie są tak samo skomplikowani.

Od strony realizacyjnej Zapamiętają został przygotowany profesjonalnie. Zwraca uwagę scenografia zawierająca wiele "południowych" smaczków. Wśród aktorów nie ma postaci tak wyrazistych jak grający w Jestem niewinny Spencer Tracy. Warto jednak zwrócić uwagę Claude'a Rainsa jako zdeterminowanego prokuratora usiłującego pogodzić interes osobisty ze społecznym. Zapamiętają jest także filmowym debiutem szesnastoletniej Lany Turner, która wcieliła się w niewielką ale ważną rolę ofiary morderstwa.

Mervyn LeRoy wybrał inne od Fritza Langa podejście do kwestii sprawiedliwości. Skupił się mocno na roli polityków, mediów oraz kulturowej specyfice Południa. Bardzo mi się podobało, że film nie daje oczywistych odpowiedzi, stawiając widza właściwie w pozycji członka opinii publicznej. Wyciągnięcie jednoznacznych wniosków jest tak samo trudne, jak wskazanie prawdziwego winnego. Nie tylko morderstwa, ale także tragicznych kolei procesu i losu jednego z oskarżonych. Nie sposób tu wskazać jednego czynnika - rasizmu, nietolerancji, nadgorliwości, publicznego wzburzenia. Żaden nie był decydujący, a wszystkie zawiniły po trochu. Tak jak to w życiu. Za tę życiowość przyznaję Zapamiętają 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 1 sierpnia 2019

Wzgardzona/Stella Dallas (1937)

Film o wysokich aspiracjach

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 45 min.

Występują: Barbara Stanwyck, John Boles, Anne Shirley, Barbara O'Neil, Alan Hale

Czasem dobre chęci i otwarte nastawienie nie wystarczają, bo napotykamy film tak obcy i odległy od naszego światopoglądu, że nie potrafimy do niego wykrzesać cienia sympatii. Taki problem dopadł mnie z Wzgardzoną. Obraz nakręcony przez cenionego przeze mnie Kinga Vidora, z rolą główną znakomitej Barbary Stanwyck, skupia się na problemach związanych z awansem społecznym. Główna bohaterka, ogarnięta obsesją zdobycia pozycji w tak zwanym towarzystwie, lekkomyślnie niszczy swoje małżeństwo, a później próbuje uratować córkę podobnym losem. Jest to rzeczywiście życiowe wyzwanie, ale niestety stoi za nim kompletna myślowa pustka, która wywołała u mnie głównie niesmak.

Film opowiada o życiu Stelli, córki robotnika z Massachusetts, dziewczyny na swój sposób ambitnej i marzącej o życiu podpatrzonym w rubrykach towarzyskich. By zrealizować swój cel, sprytnie uwodzi pochodzącego z "towarzystwa" Stephena Dallasa i bierze z nim szybki ślub. Prędko okazuje się, że mąż był jej potrzebny tylko do zdobycia pozycji społecznej. Stella nie jest zainteresowana życiem rodzinnym. Pragnie brylować na upragnionych salonach, choć nie do końca wie, jak się do tego zabrać. Chwile towarzyskiej chwały prędko dobiegają końca. Dallasom rodzi się córka, a wkrótce potem dochodzi między nimi do separacji. Stephen wyjeżdża do Nowego Jorku, Stella zostaje na prowincji, samotnie wychowując małą Laurel. Dziewczynka tylko kilka razy w roku odwiedza ojca. Jej matka, zamiast korzystać z uroków życia, zaprzyjaźnia się z wulgarnym pijakiem Edem. Mijają lata. Kiedy Laurel staje na progu dorosłości, staje się oczywiste, że to ojciec i jego nowa rodzina mogą jej zapewnić odpowiedni start w życiu. Stella zamierza jednak walczyć o względy córki i udowodnić wszystkim, że także ona jest coś warta.

Od strony obyczajowej Wzgardzona dostarcza złożonego obrazu rodzinnych konwenansów międzywojennej Ameryki. Mamy tu odważne jak na Hollywood kwestie rozwodu, separacji i pewnego stopnia rodzinnej patologii. Chociaż Stella stara się być dobrą matką, jest oczywiste, że nie potrafi dać córce odpowiedniego przykładu. Dla pozbawionej gustu nuworyszki nie ma miejsca w świecie eleganckich pań i panów. Stella ubiera się zbyt krzykliwie, nie potrafi się zachować w towarzystwie i ma przyjaciół z marginesu społecznego. Z jej marzeń o "bywaniu na salonach" niewiele zostało. Dlatego bardzo pragnie, żeby Laurel mogła prowadzić takie życie, do jakiego ona aspirowała. I tutaj pojawia się mój gigantyczny problem z tym filmem.

Barbara Stanwyck gra Stellę po prostu doskonale. To postać wielowymiarowa - chorobliwie ambitna, egoistyczna, momentami prostacka, ale zdolna też do poświęceń. Stanwyck sprzedaje ją w stu procentach. Mimo to nie potrafiłem się zaangażować w śledzenie losów Stelli. Te wszystkie jej starania i ambicje są takie... płytkie. Widać to już na początku filmu, kiedy zaraz po porodzie wyciąga męża na bal, bo chce w końcu zacząć bywać, tańczyć, bawić się. Przez takie błahostki i brak cierpliwości bardzo szybko odrzuca to, co wartościowe - dobrego człowieka i szansę na realizację swoich aspiracji. Dla córki planuje takie samo wyśnione życie, udowadniając, że niczego się nie nauczyła. Ostatecznie do rangi wyzwania urasta problem przecięcia pępowiny i wyekspediowania Laurel w dorosłość. I wielki, wzruszający sukces - że udało się młodą dobrze wydać za mąż. Czy powtórzy błędy matki, nie wiadomo, ale przedstawiono tę scenę jako odkupienie Stelli.

Otóż ja tego nie kupuję. Stanwyck pięknie zagrała prostaczkę pozbawioną zdolności do refleksji, a Vidor zaaranżował wszystko tak, żebyśmy jako widzowie drżeli nad jej losem i ronili łzy współczucia. Osobiście się z tego kółeczka adoracji dla płytkiej kobiety wypisuję. Nie wszystkie marzenia są tak samo wartościowe. Ciężko mi się Wzgardzoną oglądało i nie chciałbym powtarzać tego doświadczenia. Mimo całej sympatii dla Stanwyck wystawiam 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 30 lipca 2019

Ziemia błogosławiona/The Good Earth (1937)

Film o patriarchalizmie

Reżyseria: Sidney Franklin
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h 17 min.

Występują: Paul Muni, Luise Rainer, Walter Connolly, Tilly Losch, Charley Grapewin

Od śmierci producenta Irvinga Thalberga minęło pół roku, kiedy w kinach zagościł film okrzyknięty jego "ostatnią wielką produkcją". Ziemia błogosławiona była jednym z droższych i ambitniejszych przedsięwzięć MGM-u. Film oparty na powieści Pearl Buck, którego akcja rozgrywała się na początku XX wieku w Chinach, kręcono trzy lata. Ambitny Thalberg początkowo pragnął wykorzystać oryginalne chińskie plenery i prowadził w tej sprawie negocjacje z samym Czang Kaj-szekiem. Zbyt wygórowane żądania Azjatów co do kontroli nad scenariuszem oraz niestabilna sytuacja wewnętrzna Państwa Środka zaważyły na fakcie, że pola ryżowe i zagony pszenicy filmowano jednak na ranczu w Kalifornii. Drugi ambitny pomysł Thalberga miał polegać na obsadzeniu w głównych rolach Chińczyków lub Amerykanów pochodzenia azjatyckiego. I tutaj się nie udało, tym razem z uwagi na obostrzenia Kodeksu Haysa, który zabraniał "mieszania ras" na kinowym ekranie. Ostatecznie najważniejsze role zagrali znani amerykańscy aktorzy - Paul Muni, Luise Ranier czy Walter Connolly zostali całkiem przekonująco ucharakteryzowani na Azjatów. Pewien niesmak pozostał, ale takie to były czasy. Ameryka była zmuszona udawać Chiny, żeby nie urazić uczuć rasistów z Południa.

Film opowiada o losach rodziny chińskich rolników. Rozpoczynamy ślubem Wanga, inteligentnego młodego gospodarza, z O-Lan, niewolnicą służącą dotąd najbogatszej rodzinie w wiosce. Małżeństwo okazuje się udane. Pracowitość Wanga i wytrwałość O-Lan pozwalają im pomnożyć majątek i powiększyć areał gospodarstwa. Rodzą im się także dwaj synowie i córka. Los odmienia się wraz z nadejściem suszy, która zmusza Wangów do porzucenia gospodarstwa i udania się za pracą do wielkiego miasta. Tam poznają nędzę i chaos trwającej rewolucji. Cały czas trwają jednak w nadziei, że uda im się przeczekać trudne czasy, odłożyć nieco grosza i wrócić na ukochaną wieś.

Ziemia błogosławiona jest sagą rodzinną, która skupia się na dwóch kwestiach - więzi łączącej chińskiego rolnika z ziemią oraz roli kobiet w tamtejszej społeczności. Ziemia jest dla Wangów wartością najwyższą, a jej gromadzenie i dbanie o nią - źródłem cnót i szczęścia. Całe ich życie toczy się wokół upraw, a najbardziej monumentalne sceny obejmują walkę o ocalenie zbiorów przed huraganem, a następnie próbę odparcia plagi szarańczy. Nawet w obliczu głodu główny bohater odmawia sprzedaży pola, woląc zostawić je odłogiem i powrócić, gdy minie susza. Gdy natomiast uwaga Wanga zostaje odciągnięta od ziemi, jego rodzina natychmiast zaczyna ponosić szkody. Warto tu zaznaczyć, że w przedrewolucyjnych Chinach rolnik zajmował w hierarchii społecznej drugie miejsce po urzędniku, zatem posiadanie ziemi było oznaką wysokiego statusu społecznego.

Drugi wątek, związany z losem kobiet, ukazany jest na przykładzie życia O-Lan. Zaczyna jako niewolnica, zbyt zastraszona by choćby spojrzeć na swojego narzeczonego. Jego serdeczność i życzliwość jest wyraźnie nietypową postawą wśród chińskich małżonków. Widoczne jest to nawet w codziennych obyczajach, kiedy zadaniem gości jest komplementować gospodynię (zamkniętą za drzwiami kuchni), natomiast mąż winien kurtuazyjnie ją poniżać. Wang robi to wyraźnie z przymrużeniem oka. O-Lan wiele przechodzi podczas swego życia. Pracuje do samego porodu i niezwłocznie po nim wraca na pole. O włos unika rozstrzelania podczas miejskich zamieszek. Później zaś, gdy Wangowie stają się bogaci, jest zmuszona znosić obecność bezczelnej i rozrzutnej konkubiny męża. Luise Rainer znakomicie wcieliła się w postać tej cichej męczennicy, która tak wiele wypracowuje dla swej rodziny, nie otrzymując za to prawie żadnej nagrody. Nawet znakomity zazwyczaj Paul Muni wypada przy niej raczej śmiesznie niż przejmująco. Ziemia błogosławiona to opowieść o zacofaniu chińskiego społeczeństwa. Mimo że wiele kwestii złagodzono (podobno praca z cenzorami Haysa była prawdziwa katorgą), wyłania się z niej brzydki obrazek patriarchalnego koszmaru, w którym kobieta stanowi nieledwie przedmiot domowego użytku.

Od strony kinematograficznej szacunek budzi rozmach, z jakim zrealizowano poszczególne sceny plenerowe. Ponoć ekipa spędziła sporo czasu, uganiając się po USA za prawdziwymi stadami szarańczy, by zdobyć wiarygodne zdjęcia. Również działania żywiołów przedstawiono efektownie i wiarygodnie. A jednak pomijając cały ten rozmach i egzotykę Ziemia błogosławiona to prosty film o wartościach rodzinnych, które mogły rozkwitnąć nawet w tak opresyjnym społeczeństwie jak chińskie. Co prawda Wong nie zdaje sobie sprawy z wagi wyrzeczeń żony, a ona dba, aby za wiele mu nie zdradzić, jednak podświadomie stara się być dla niej dobry. To wzruszający, optymistyczny akcent, taki ku pokrzepieniu serc. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 28 lipca 2019

Śmiertelny zaułek/Dead End (1937)

Film o wykluczonych

Reżyseria: William Wyler
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 30 min.

Występują: Sylvia Sidney, Joel McCrea, Humphrey Bogart, Billy Halop, Leo Gorcey, Bernard Punsly, Claire Trevor

Po stworzeniu niezwykle ambitnego anty-melodramatu, jakim był Dodsworth, reżyser William Wyler wraz  producentem Samuelem Goldwynem podjęli próbę przedefiniowania kina gangsterskiego. Aby podnieść opowieść o losach ludzi z marginesu do rangi sztuki, postawili na teatr w kinie. Za wzór posłużył im dramat Sidneya Kingsleya przybliżający żywot wyrzutków z nowojorskiej dzielnicy nędzy. Narrację prowadzoną w stylistyce wrażliwości społecznej wzbogacono pomysłowymi zdjęciami Gregga Tolanda oraz aktorstwem cieszącego się coraz większą popularnością Humphreya Bogarta. Efekt - ciekawy film, który jednak nie zdołał wyeliminować pewnych problemów związanych ze swoim teatralnym rodowodem.

Śmiertelny zaułek rozgrywa się w nowojorskiej dzielnicy East End. Obok zniszczonych kamienic zamieszkałych przez nędzarzy i dziwki wznoszą się tu ogrodzone posiadłości bogaczy, którzy wykupują atrakcyjne tereny nad rzeką. Po ulicach włóczą się bandy wyrostków spędzających czas na przechwałkach, bójkach i drobnych kradzieżach. W trakcie filmu poznamy bliżej zasady panujące w jednej z takich band. Przyjrzymy się także życiu wykształconego robotnika, który próbuje wyrwać się z biedy. Obwąchamy stare kąty wraz z bogatym gangsterem, który postanowił odwiedzić dzielnicę swej młodości oraz będziemy towarzyszyć kilku samotnym kobietom, które wybrały odmienne strategie przetrwania w miejskiej dżungli.

W Dodsworthu Wyler postawił na psychologiczny styl prowadzenia fabuły. Śmiertelny zaułek jest z kolei mocno socjologizujący. Film rozpoczyna się od długiej sekwencji przestawiającej budzące się ze snu slumsy. Później stopniowo poznajemy około dziesięciu postaci, których losy będziemy śledzić podczas filmu. Do pewnego momentu obserwujemy typowy dzień wyjęty z ich życia. Nowojorczycy toczą zwyczajne rozmowy i wykonują codzienne czynności. Cierpi na tym trochę dramatyzm, a opowieść może się wydawać nudnawa. Mniej więcej od połowy filmu snute powoli historie zaczynają zazębiać się w całość, prowadząc do mocnego finału. Co najmniej kilku bohaterów odmieni jednak tego "zwykłego" dnia swoje życie.

Jeden z trzech głównych wątków filmu stanowią perypetie slumsowej młodzieży. Ważną rolę odegrali tutaj tak zwani "Dead End Kids" - grupa nastoletnich aktorów wywodzących się ze wspomnianej sztuki teatralnej Kingsleya. Goldwyn zaangażował ich, by uzyskać realistyczny portret grupy patologicznych wyrostków. Okazali się tak przekonujący, że w podobnych rolach wystąpili jeszcze w kilkudziesięciu innych filmach. Trzeba przyznać, że Dead End Kids są w swojej grze nadzwyczaj realistyczni. Kiedy pojedynkują się na przechwałki, plują na chodniki czy dokonują samosądów, gniew i pogarda wypisane na ich twarzach są niemal naturalne. Przez dobrą chwilę zastanawiałem się, czy nie mam do czynienia z naturszczykami.

Drugi wątek to historia Dave'a (w tej roli Joel McCrea) - architekta pracującego poniżej swoich kwalifikacji  i z powodu kłopotów finansowych bojącego się zaangażować w stały związek. Jego przeciwieństwem jest postać Humphreya Bogarta. Wymuskany gangster powracający na bagno, z którego wyrósł, zapłacił wysoką cenę za swój sukces. Kluczowe sceny Bogarta, najpierw z matką, która wstydzi się jego życiowych wyborów, następnie z dawną miłością obecnie zarabiającą na życie jako dziwka (fenomenalne 5 minut Claire Trevor), należą do najbardziej wstrząsających w filmie.

Od strony kinematograficznej najciekawszą częścią Śmiertelnego zaułka jest finał przedstawiający konfrontację gangsterów z Dave'em. Operator Gregg Toland, którego gwiazda płonęła w Hollywood coraz jaśniej, daje próbkę swoich możliwości. Cóż za fantastyczne ujecie, kiedy Bogart wraz z towarzyszem przechadzają się ciasną uliczką, a ich twarze na przemian pojawiają się i znikają w cieniach rzucanych przez prowizorycznie zabite deskami okna pustostanów. Jak niesamowicie przedstawiona została bójka w jednej z pustych kamienic i strzelanina na dachu, przy zbiorniku przeciwpożarowym. Trzeba było niezwykłej pomysłowości, żeby ukazać te brutalne sceny tak pięknie i sugestywnie, jak zrobił to Toland.

Śmiertelny zaułek spotkał się z dużym uznaniem krytyków, uzyskując nominacje do Oscarów dla najlepszego filmu oraz za scenografię, zdjęcia i najlepszą rolę drugoplanową (dla Claire Trevor). Jest niewątpliwym dowodem artystycznych aspiracji Williama Wylera i zawiera kilka bardzo poruszających scen. Jednak nie mogę go nazwać filmem w pełni udanym. Zanim akcja się rozwinie, zanim odpowiednio poznamy bohaterów i ich rozterki, jesteśmy zmuszeni oglądać dość ślimaczącą się wystawę gadających głów. Może to odstraszyć zwłaszcza współczesnego, przyzwyczajonego do szybkiego tempa widza. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 20 lipca 2019

Diabelska lalka/The Devil-Doll (1936)

Film o miniaturyzacji w służbie zemsty

Reżyseria: Tod Browning
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 18 min.

Występują: Lionel Barrymore, Maureen O'Sullivan, Rafaela Ottiano, Frank Lawton, Henry B. Walthall

Po skandalu wywołanym premierą Dziwolągów słuch o Todzie Browningu zaginął. Znany z odwagi i szalonych pomysłów reżyser utracił zaufanie producentów, a Kodeks Haysa znacznie ograniczył możliwości prezentacji jego kontrowersyjnych pomysłów na ekranie. Browning nakręcił po Dziwolągach jeszcze cztery niszowe filmy, z których największy rozgłos zdobyła sobie Diabelska lalka. Nakręcona z udziałem znakomitego aktora Lionela Barrymore'a, zawiera te elementy makabryczno-groteskowego stylu Browninga, które stanowiły o jakości jego najlepszych produkcji. Jest także przepełniona równie typowym dla reżysera poczuciem mizantropii. Film nie zdobył żadnych nagród, ale z uwagi na swą oryginalność zyskał popularność w kręgach koneserów horrorów. Również ja zostałem nim urzeczony.

Diabelska lalka rozpoczyna się przybyciem dwójki więziennych uciekinierów do chaty położonej na bagnie. To dom jednego z nich, szalonego naukowca Marcela. Marcel przedstawia towarzyszowi - Paulowi Lavondowi - swoją żonę oraz ukryte w niepozornej ruderze laboratorium, w którym oboje pracują nad miniaturyzacją istot żywych. (Technologia ta ma być rozwiązaniem problemu kurczących się ziemskich zasobów). Marcel ginie podczas eksperymentu nad miniaturyzacją człowieka. Jego żona prosi Paula o pomoc w kontynuacji dzieła. Ten jednak ma własne plany. Chce użyć niezwykłej technologii do zemsty na trójce ludzi, których fałszywe oskarżenie wysłało go do więzienia.

Diabelska lalka jest zbiorem prawdziwie oryginalnych pomysłów, które, jeżeli wziąć je z przymrużeniem oka, zapewniają świetną zabawę. Rodzinka szalonych naukowców (wszyscy są kulawi i robią dziwne miny) ukrywa futurystyczne laboratorium w chacie pośrodku trzęsawiska i używa w swoich szalonych eksperymentach takich niesamowitych materiałów jak... kłębki bawełny. Zminiaturyzowane psy, konie i ludzi wpleciono w film za pomocą całkiem sprytnych technik, poczynając od doklejenia ich do kadrów, a kończąc na filmowaniu na tle gigantycznych przedmiotów codziennego użytku. Nic to jednak przy Lionelu Barrymore, który połowę filmu spędza przebrany za uroczą staruszkę. Pomysł wydaje się niedorzeczny, ale Barrymore wybrnął z niego popisowo - jest tak przekonujący jako starsza pani, że absolutnie można uwierzyć w to, że zdołał nabrać swoich wrogów. Jednocześnie gra swojego bohatera na poważnie, zapobiegając przemianie filmu w głupkowatą komedię. No i wreszcie sam zamysł miniaturowych zabójców sterowanych za pomocą myśli jest kapitalny i nie zmarnowano jego potencjału.

Słabiej jest, jeżeli idzie o linię fabularną. Początkowo rysuje się ona jako konflikt między idealizmem szalonego naukowca a pragnieniem zemsty Paula. Wątek ten nie zostaje jednak należycie rozwinięty, a żona zmarłego Marcela, która pragnie kontynuować jego dzieło, okazuje się ostatecznie wariatką. Wendetta Paula ukazana została natomiast jako moralnie uzasadniona, chociaż jego celem jest odpłata śmiercią za fałszywe oskarżenie. Mimo całej sympatii dla bohatera trudno się zgodzić z takim podejściem. Pojawiają się także nieco na siłę doklejone wątki rodzinne tej postaci. Paul w kobiecym przebraniu składa wizytę swojej córce, która uważa ojca za złoczyńcę. Później poznaje jej narzeczonego, odwiedza też swoją matkę. Sceny te niewiele wnoszą do opowieści i cechują się niskim poziomem dramatyzmu, który tak dobrze się sprawdza w sekwencjach grozy. W rezultacie Diabelska lalka robi wrażenie obrazu sklejonego z dwóch niezbyt dobrze do siebie dopasowanych części.

Moje ogólne wrażenie z seansu jest zdecydowanie pozytywne. Niepotrzebne dłużyzny zostały zrekompensowane szaloną kreatywnością i dobrym aktorstwem Lionela Barrymore'a. Film jest swego rodzaju poligonem doświadczalnym dla szalonych koncepcji, z których, o dziwo, wszystkie sprawdzają się. Szkoda, że Tod Browning nie zdołał odzyskać zaufania hollywoodzkich tuzów, bo zdecydowanie wnosił do świata kina wiele dobrego. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 13 lipca 2019

Siostry z Gion/Gion no shimai (1936)

Film o trudach niezależności

Reżyseria: Kenji Mizoguchi
Kraj: Japonia
Czas trwania: 1 h 10 min.

Występują: Isuzu Yamada, Yoko Umemura, Benkei Shiganoya, Fumio Okura, Taizo Fukami

Siostry z Gion uznawane są za film bliźniaczy Elegii Naniwy. Oba zostały nakręcone przez Kenjiego Mizoguchiego w tym samym czasie, z udziałem tej samej obsady i ekipy filmowej. Oba również skupiają się na problemie roli kobiety w japońskim społeczeństwie. Siostry to film spójniejszy i bardziej dopracowany od Elegii. Fabuła nie skacze tak mocno po wątkach, kamera wykonuje odważniejsze ruchy, a konkluzja filmu jest wyrazista i poruszająca. Dla Europejczyka Siostry pozostają także dowodem silnej odmienności kulturowej międzywojennej Japonii. Mowa tu nie tylko o rolach społecznych, ale o kwestiach tak podstawowych jak emocjonalność. Ekspresja aktorów przeżywających silne emocje pozostaje dziwna i enigmatyczna. Japończycy wydają się przez to bardzo obcy, chociaż przeżywane przez nich rozterki wcale takie nie są.

Film opowiada o dwóch siostrach pracujących jako gejsze w dzielnicy rozrywki w Kioto. Starsza Umekichi wyznaje klasyczne ideały feudalne - uważa że jej powołaniem jest służyć mężczyznom i dawać im przyjemność, w tym odnajdując osobiste szczęście. Młodsza Omocha podchodzi do swego zawodu bardzo cynicznie. Klienci są dla niej źródłem zysku. W głębi duszy pogardza nimi i nie ma oporów przed wykorzystywaniem ich naiwności do własnych celów. W trakcie filmu ideały obu kobiet zostają wystawione na próbę, zmuszając je do rozważenia słuszności przyjętych postaw.

Chociaż w latach trzydziestych nie znano jeszcze pojęcia dekonstrukcji, Mizoguchi posługuje się w Siostrach z Gion właśnie tym podejściem - rozbija w pył wyidealizowany wizerunek gejszy jako czegoś w rodzaju wysublimowanej kurtyzany. Umekichi i Omocha są kimś zupełnie innym - niezależnymi kobietami, które muszą same zadbać o swe utrzymanie, a jednocześnie pariasami pozbawionymi szans na prawdziwy związek i małżeństwo. Ich relacje z klientami są z założenia tymczasowe i obciążone brzemieniem hipokryzji. Patronami dziewcząt są bowiem bogaci, żonaci mężczyźni, którzy szukają w ich ramionach odskoczni od zrzędliwych żon czy stresów w pracy. Obie bohaterki postanawiają pójść na odstępstwa od przyjętych zasad swojej profesji. Umekichi kierowana współczuciem przyjmuje pod swój dach zbankrutowanego i porzuconego przez żonę klienta. Omocha postanawia nadużyć zaufania własnego sponsora, aby wykorzystać go finansowo i wejść w łaski jego pracodawcy. Obie próby kończą się ponuro - zarówno postawa idealistyczna, jak i cyniczna prowadzą do klęski. Na domiar złego siostry nie wyciągają z tego wniosków, odmawiając przyjęcia wypośrodkowanej postawy konformizmu. Pozornie niezależne, tak naprawdę podporządkowane są opresyjnym obyczajom społecznym i, nie potrafiąc się w tym pogodzić, brną w nieszczęście.

Pod względem formy Siostry z Gion są równie ciężkie w odbiorze co Elegia Naniwy. Mizoguchi ucieka w dłużyzny, lubując się w statycznych ujęciach, z rzadka tylko puszczając w ruch kamerę i trzymając aktorów w jednym miejscu kadru. Zdarzają się także przedziwne rozwiązania, na przykład prezentowanie dłuższej rozmowy postaci zza kotary, tak że widoczne są tylko przemieszczające się plamy światła. Trudno rozgryźć motywy takiego podejścia. Najwyraźniej reżyser eksperymentował i szukał alternatywnych dróg narracji. In plus zaskakuje stylistyczne dopracowanie niektórych kadrów, na przykład idealnie perspektywiczne ujęcie w głąb wąskiej uliczki, na której końcu dzieje się akcja. Podobnie jak Elegia, Siostry z Gion wymagają dużej cierpliwości, zwłaszcza od widza przyzwyczajonego do dynamicznej hollywoodzkiej narracji.

Film Mizoguchiego okazał się dla mnie ciekawym spojrzeniem za kotarę dziwnej, nie do końca zrozumiałej kultury japońskiej. Reżyser przygląda się Japonii z perspektywy napływających do niej idei Zachodu. Jest świadomy opresji i uprzedmiotowienia kobiet. Bardzo krytycznie przedstawia za to bohaterów męskich, którzy okazują się hipokrytami, łajdakami lub, w najlepszym wypadku, egoistami. Z tego względu ciekawi mnie, jak film był przyjmowany przez publiczność we współczesnej mu Japonii, chociaż pewnie ciężko będzie się tego dowiedzieć. Dla mnie Siostry z Gion były ciekawym spotkaniem z odmienną kulturą, chociaż dziwaczna, powolna narracja mocno mnie wymęczyła. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 11 lipca 2019

Jestem niewinny/Fury (1936)

Film o zemście i sprawiedliwości

Reżyseria: Fritz Lang
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 32 min.

Występują: Spencer Tracy, Sylvia Sidney, Bruce Cabot, Walter Abel, Edward Ellis, Walter Brennan, Frank Albertson, George Walcott

W roku 1936, po krótkim pobycie we Francji, gdzie zdążył wyreżyserować Lilioma, uciekający przez nazizmem Fritz Lang dotarł do USA. Z dzisiejszej perspektywy (chociaż ówczesna opinia publiczna niekoniecznie tak do tego podchodziła) było to prawdziwe wydarzenie. Jeden z największych innowatorów kina znalazł się w samym centrum przemysłu filmowego. Mógł zmienić Hollywood lub zostać przez nie pochłonięty. Jestem niewinny, pierwsza filmowa próba Langa w Ameryce, wykazuje zarówno przejawy geniuszu, jak i pójścia na kompromis. Scenariusz oparto na prawdziwej historii niewinnego człowieka, który padł ofiarą linczu. Już w tej kwestii Lang pierwszy zderzył się ze ścianą. Jego pomysł, by głównym bohaterem uczynić Murzyna, spotkał się ze zdecydowanym sprzeciwem szefostwa MGM-u. Inną problematyczną kwestią była ingerencja producenta w zakończenie - niezbyt poważna, ale dosypująca do finału niepotrzebnego lukru. Mimo tych problemów reżyser zdołał wnieść do filmu swoje indywidualne spojrzenie. Ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że oglądam film twórcy Mordercy czy Testamentu Doktora Mabuse. Wynikiem pierwszego pojedynku Lang kontra Hollywood był remis.

Bohaterem filmu jest Joe Wilson, właściciel stacji benzynowej, który snuje plany przyszłego ożenku. Jego narzeczona Katherine wyjechała za lepszą pracą do innego miasta i spotykają się tylko co kilka miesięcy. Właśnie w podróży na spotkanie z Katherine Joego spotyka niemiła niespodzianka. W małym miasteczku zostaje zatrzymany przez miejscowego szeryfa. Okazuje się, że jego wygląd odpowiada rysopisowi mężczyzny poszukiwanego za porwanie dziecka. Chociaż nie ma przeciw Wilsonowi twardych dowodów, a szeryf cierpliwie czeka na przybycie prokuratora, po miejscowości stopniowo rozchodzi się wieść, że w areszcie przetrzymywany jest porywacz. Nastroje szybko się zaogniają, a stróż prawa nie potrafi ich rozładować. W końcu dochodzi do napadu tłumu na biuro szeryfa. Mieszkańcy podkładają ogień pod areszt, który idzie z dymem. Joe zostaje uznany za zmarłego w pożarze. Wkrótce  cudem ocalały mężczyzna pojawia się w mieszkaniu swoich braci. Wilson pała żądzą zemsty i zamierza doprowadzić do skazania swych niedoszłych morderców na śmierć. Nie waha się przy tym użyć podstępu, a nawet wykorzystać przekonaną o jego śmierci narzeczoną.

Lang i jego współscenarzyści zastosowali w scenariuszu podejście, które nazwałbym socjologicznym. Jestem niewinny nie jest tak do końca historią Joego i jego narzeczonej. To raczej spojrzenie z szerszej perspektywy na kilka charakterystycznych dla USA zjawisk społecznych. Chociaż opowieść kręci się wokół nieszczęsnego Wilsona, równie dużo uwagi poświęcono jego oprawcom, narzeczonej czy przedstawicielom wymiaru sprawiedliwości uczestniczącym w śledztwie i procesie. Lang zapragnął zgłębić problem z wielu punktów widzenia, przedstawiając zarówno wydarzenia prowadzące do rzekomego linczu, jak i jego konsekwencje dla wszystkich zainteresowanych.

Spośród wielu interesujących wątków związanych z całym incydentem najbardziej zainteresowały mnie dwa. Pierwszym jest szczegółowa podbudowa zamieszek. Śledząc rozmowy i relacje pomiędzy mieszkańcami miasteczka, obserwujemy podskórne procesy, które prowadzą do eskalacji nastrojów. Są wśród nich plotki, podsycane przez prasę oburzenie, niezadowolenie z powolności działania organów władzy, osobiste interesy rozmaitych krzykaczy, wreszcie bierność i nieporadność aparatu policyjnego. Przeskakując pomiędzy poszczególnymi uczestnikami wydarzenia, Lang pokazał, jak bardzo samorzutnym procesem jest eskalacja nastrojów. Kiedy dochodzi do zamieszek, właściwie oczywistym jest, że wydarzenia potoczyły się bez jakiegoś sprawstwa czy złej woli. Po prostu wszyscy uczestnicy znaleźli się w niewłaściwych miejscach o nieodpowiedniej porze.

Drugim ważkim problemem, jaki stawia Lang, jest relacja między sprawiedliwością a zemstą. Pałający żądzą odwetu Joe jest ślepy na wszelkie argumenty, ale też z powodu swojej sytuacji unika spotkania oko w oko z oskarżonymi. Widz ma okazję poznać ich lepiej. Nie jest to bynajmniej portret pozytywny, ale zmusza do rozważenia, czy dwadzieścia dwa życia za jedno to rzeczywiście sprawiedliwa kara. Krytyce poddano także sposób prowadzenia procesu, w którym bardziej istotny jest wpływ stron na emocje ławy przysięgłych, niż ustalenie faktów. Lang zwrócił także uwagę na solidarność grupową, która skłania mieszkańców miasteczka do nieobciążania swoich sąsiadów, pomimo ich niewątpliwego udziału w incydencie.

Od strony kinematograficznej w filmie obecne są stałe elementy stylu Fritza Langa. Przede wszystkim zauważalne jest pomysłowe wykorzystanie światła, w szczególności w dwóch scenach z głównym bohaterem - wyglądającym bezradnie przez okienko płonącego aresztu, a następnie ujawniającym się braciom jako mroczny mściciel. Bardzo efektywnie zastosowano montaż równoległy w scenach budujących napięcie. Uwagę zwracają także dopracowane elementy scenografii, pozbawione przesadnej krzykliwości lecz przemyślane. Tu dobrym przykładem będzie scena pod koniec filmu, w której Joe siedzi w knajpie otoczony identycznymi stolikami przykrytymi kraciastą ceratą. Trudne zadanie postawił reżyser przed aktorami, którzy inaczej niż w typowych hollywoodzkich produkcjach nie tyle tworzyli kreacje, co pełnili rolę elementów scenariuszowej układanki. Bardzo dobrze wykonał to zadanie Spencer Tracy, ewoluujący w trakcie filmu od pełnego marzeń romantyka do mrocznej i bezwzględnej figury zemsty. Sylvia Sidney, podpatrzona przez reżysera u Alfreda Hitchcocka, po raz kolejny wcieliła się we wrażliwą kobietę uprzedmiotowioną przez swego partnera. Na drugim planie w pamięć zapada Edward Ellis jako twardy szeryf, który jednak okazuje się bezradny, stając naprzeciw rozwścieczonego tłumu.

Jestem niewinny to szalenie ambitna próba zmierzenia się Fritza Langa z ważnymi tematami społecznymi. Przez niektórych za słabość filmu może być uznane jego przeintelektualizowanie. To nie jest porywająca historia, która ma grać na emocjach widza i usposabiać go do którejś ze stron. Przeciwnie, Lang proponuje chłodne, kompleksowe podejście, pozwala wypowiedzieć się wszystkim ważnym personom. Akcję rozwija powoli, dochodząc do punktu kulminacyjnego tuż za połową filmu, później zaś obniżając napięcie. Z pewnością taka budowa filmu była zaskoczeniem dla nieprzyzwyczajonego amerykańskiego widza. Nie dziwi natomiast kogoś zaznajomionego z filmografią reżysera. Dla mnie Jestem niewinny pozostaje dowodem, że Lang potrafił odnaleźć się w Hollywood i przebić ze swoimi nowatorskimi ideami. Niewątpliwie pomogło mu z tym wyrobione nazwisko, ale także niesamowity talent. Mamy do czynienia ze świetnym filmem, który oceniam na 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 10 lipca 2019

Wycieczka na wieś/Partie de campagne (1936)

Film o chwili ulotnej

Reżyseria: Jean Renoir
Kraj: Francja
Czas trwania: 38 min.

Występują: Sylvia Bataille, Georges D'Arnoux, Jane Marken, Andre Gabriello, Jacques B. Brunius, Paul Temps

Jean Renoir nigdy nie dokończył prac nad Wycieczką na wieś. Latem roku 1936 nakręcono całkiem sporo zdjęć w plenerze, zła pogoda nie pozwoliła jednak na ukończenie prac. Materiał został odłożony na półkę, a reżyser poświęcił się pracy nad innymi projektami i nigdy nie znalazł czasu bądź motywacji, żeby do niego powrócić. Dopiero dziesięć lat później producent Pierre Braunberger zmontował film, który mimo że krótki, zawierał spójną i kompletną historię. Z uwagi na ten nietypowy rozrzut czasowy, na potrzeby recenzji konieczne było arbitralne przyjęcie jakiegoś roku produkcji. Wybrałem 1936, ponieważ wtedy Renoir zakończył swój udział w całym projekcie. Wycieczka na wieś różni się od dotychczasowych dokonań tego reżysera, koncentrujących się głównie na satyrze i tematyce społecznej. Wycieczka nawiązuje do nurtu filmowego impresjonizmu, starając się jak najpełniej oddać emocje i przeżycia młodej dziewczyny podczas jednego popołudnia.

Film opowiada o niedzielnym wypadzie na wieś pewnej francuskiej rodziny. Paryski sklepikarz wraz z żoną, córką, teściową i przyszłym zięciem planują spędzić spokojne popołudnie w pięknych okolicznościach przyrody nad brzegiem Sekwany. Panowie zamierzają łowić ryby, panie mają natomiast ochotę poleżeć wśród traw, ewentualnie popływać łódką. Na urodziwą Henriettę oraz jej dobrze się trzymającą matkę zwracają uwagę Henry i Rodolphe, dwaj wiejscy podrywacze, którzy również mają zamiar przyjemnie spędzić popołudnie.

W Wycieczce na wieś wszystko kręci się wokół seksu. Postacie rozmawiają o nim albo chociaż rozmyślają, co sugeruje Renoir za pomocą prostych skojarzeń. Kobiety czują przypływ energii, znalazłszy się na łonie natury, uwolnione z paryskiej klatki. Radosne wygibasy na huśtawce są na tyle wymowne, że wiejskim podrywaczom od razu cisną się na usta sprośne komentarze. Henri i Rodolphe są po męsku bezpośredni - otwarcie dyskutują o kobiecych walorach, taktykach uwodzenia i możliwych konsekwencjach. Różnią się między sobą nastawieniem. Nieustannie poprawiający szpiczaste wąsy Rodolphe jest bardziej beztroski i spontaniczny, Henri bierze pod uwagę komplikacje i długo się zastanawia nad wykonaniem ruchu. Kiedy jednak przystępują do działania, są szarmanccy i skuteczni. Może mały spacer albo wycieczka łodzią? Duet ten jest całkowitym zaprzeczeniem ojca i narzeczonego Henrietty - dwóch fajtłapowatych, wyraźnie aseksualnych mieszczuchów, którzy są tak pochłonięci moczeniem kijów w wodzie, że nie dostrzegają, co się dzieje wokół nich. Zupełnie jakby uszło z nich powietrze. Tymczasem ich kobiety z wolna ulegają podświadomej potrzebie zjednoczenia się z naturą.

Spełnienie popołudniowego romansu ma miejsce w starannie upatrzonych przez mężczyzn zakątkach. Henri zabiera Henriettę do swojej "pracowni" - ustronnych zarośli nad brzegiem Sekwany, gdzie ich miłości towarzyszy śpiew słowika. Tymczasem Rodolphe i matka dziewczyny dokazują na łące. A później oglądamy chmury i oznaczający spełnienie deszcz. Renoir ucieka od dosłowności, nie unikając jakiejkolwiek golizny. W końcu ważne jest to, co zostaje w głowach. Film kończy się epilogiem mającym miejsce kilka lat później. Henrietta wspomina jednodniowy romans, wracając w miejsce budzące tak silne emocjonalnie skojarzenia, że nie może pohamować łez.

Jean Renoir postawił w Wycieczce na wieś na kreowanie nastroju sielanki i ulotności. Podjął próbę przeniesienia na ekran całego spektrum przyjemnych doznań przeżywanych przez bohaterów podczas chwili wypoczynku. Słowa i gesty są tylko uzupełnieniem zdjęć i dźwięków natury, której częścią stają się na moment kochankowie z przypadku. Dzięki sugestywnej prezentacji kołysząca się huśtawka, płynąca z prądem rzeki łódka czy siedzący w gałęziach drzewa słowik nabierają niezwykłych znaczeń kojarzonych ze zmysłami i popędami. Można powiedzieć, że otrzymaliśmy filmową poezję niosącą silny ładunek emocjonalny. A zarazem opowiadającą o rzeczach najzwyklejszych i najbardziej przyziemnych z możliwych. Renoir świadomie ucieka od problemów etycznych, od jakichkolwiek konsekwencji niedzielnej wycieczki. To po prostu przeżycie zostawiające silne wspomnienie, ale też chwilowe i ulatujące w dal. Najlepszym sposobem odbioru tego filmu wydaje mi się także otwarcie na płynące z niego impresje. Wycieczka na wieś jest pewnego rodzaju emocjonalnym lustrem, w którym można się sobie przyjrzeć. Trochę niezręcznie mi go oceniać, ale była to bardzo przyjemna przygoda. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 27 czerwca 2019

Jedyny syn/Hitori musuko (1936)

Film o poświęceniu

Reżyseria: Yasujiro Ozu
Kraj: Japonia
Czas trwania: 1 h 22 min.

Występują: Choko Iida, Himori Shin'ichi, Yoshiko Tsubouchi, Chishu Ryu

Yasujiro Ozu zadebiutował w świecie dźwięku filmem Jedyny syn. Fakt ten był dla niego na tyle znaczący, że zawarł w scenariuszu krótką scenę, w której bohaterowie w kinie oglądają po raz pierwszy film dźwiękowy. Mimo tej czytelnej oznaki entuzjazmu japoński mistrz zachował wstrzemięźliwość w zastosowaniu nowego instrumentu. Dialogi odgrywają co prawda ważną rolę w rozwoju akcji, ale równie często bohaterowie milczą. Jedyny syn jest bowiem okazem filmowego minimalizmu. Oszczędnie dysponując środkami wyrazu, Ozu wykreował w nim niemalże intymną atmosferę, w której postacie przeżywają swoje życiowe dylematy głównie wewnętrznie. Jak wskazuje sugestywny tytuł, mamy tu przecież do czynienia z niepowtarzalną relacją matki i jej jedynego dziecka.

Tsune jest wdową samotnie wychowującą czternastoletniego syna Ryosuke. Żeby go utrzymać, pracuje za nędzne grosze w miejscowej przędzalni jedwabiu. Nauczyciel syna przekonuje Tsune, że powinna wysłać go do zamiejscowej szkoły średniej i na studia. Mimo początkowego wahania, kobieta decyduje się wesprzeć dziecko kosztem osobistych wyrzeczeń. Mija trzynaście lat. Tsune przybywa w odwiedziny do Ryosuke, który mieszka w Tokio i pracuje jako nauczyciel. Ku jej zaskoczeniu okazuje się, że syn ożenił się i ma roczne dziecko. Ryosuke i jego żona Sugiko przyjmują kobietę niezwykle gościnnie, starając się jednak ukryć fakt, że są biedni. Przedłużający się pobyt matki sprawia, że dalsze utrzymywanie fasady radości i beztroski staje się niemożliwe.

Jedyny syn wymaga od widza dużo cierpliwości. Akcja rozwija się niezwykle powoli i przez długi czas trudno się domyśleć, do czego zmierza. Kamera Shojiro Sugimoto uważnie studiuje każdy dopracowany wizualnie kadr, zazwyczaj statyczny lub z ograniczonym tylko ruchem. Postacie dużo rozmyślają, obserwują pozornie nieistotne szczegóły lub oddają się niewiele znaczącym rozmowom. Wydawać by się mogło, że nic się nie dzieje, gdyby nie kilka sygnałów, które wskazują, że coś jest nie tak. Nie bez powodu przecież uśmiechający się i przymilający do matki Ryosuke nie poinformował jej o ważnych zmianach w swoim życiu. Ponadto jesteśmy świadomi, że tak prozaiczne czynności jak wizyta w kinie czy zakup zupy od ulicznego handlarza finansowane są przez małżonków za pieniądze pożyczone po kryjomu od znajomych. Cichy konflikt zostaje uzewnętrzniony pod koniec filmu w szczerej rozmowie matki z synem, a następnie pogłębiony w zakończeniach poświęconych osobno każdej z tych postaci. Dopiero wtedy do widza dociera, jak wielki ładunek emocjonalny tkwił we wszystkich czynnościach i gestach mających na celu zachowanie fasady i dokarmienie cudzych marzeń. Matka i syn okazują się swoim lustrzanym odbiciem, dzieląc tę samą skłonność do osobistych wyrzeczeń i jednocześnie niezdolność do osiągnięcia osobistej satysfakcji. Pozostaje jedynie podziw dla reżysera, który w niezwykle oszczędny i prosty sposób przybliżył nam szczegóły podstawowej, niezwykłej relacji, która łączy Tsune i jej syna.

Drugim obok inteligentnej narracji atutem Jedynego syna jest precyzyjna, zapadająca w pamięć kompozycja kadrów. Scenografia została pieczołowicie dopracowana. Niemal każde ujęcie wydaje się istotne i niepowtarzalne, dzięki podkreśleniu niezwykłości tego, co zostaje nam ukazane. Czy są to przędzarki do jedwabiu, przy których młoda Tsuke uwija się jako robotnica, czy "przybrudzone" mieszkanko Ryosuke albo zapisana wzorami geometrycznymi tablica, przy której ten ostatni naucza matematyki - wszystko wydaje się istotne dlatego, że właśnie ten element operator postanowił nam pokazać. Nieruchome przedmioty uczestniczą w opowiadaniu historii na równi z aktorami, przynosząc więcej prawdy o życiu bohaterów, niż ich słowa i spojrzenia kryjące się za fasadą wymuszonej japońskiej uprzejmości. 

Jedyny syn to przykład filmu osobnego. Yasujiro Ozu zastosował w nim własny, autorski język kina, skupiając się jednocześnie na swoim ulubionym temacie, jakim są relacje rodzinne. Głębia i uniwersalność jego spojrzenia zaskakują także dlatego, że sięgnął do najzwyklejszych ludzkich problemów i przedstawił je oprawione w dyskretny lecz silny ładunek emocjonalny. Powstał film piękny, wzruszający i dający do myślenia. Zdecydowanie warto po niego sięgnąć. Wystawiam 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 25 czerwca 2019

Anthony Adverse (1936)

Film o podróżującym młodzieńcu

Reżyseria: Mervyn LeRoy
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h 20 min.

Występują: Fredric March, Olivia de Havilland, Donald Woods, Anita Louise, Claude Rains, Edmund Gwenn, Gale Sondergaard

Sukces takich filmów jak Kapitan Blood i Bunt na Bounty spowodował pojawienie się ich naśladowców. W Hollywood zaczęto coraz chętniej tworzyć filmy kostiumowe, podparte mniej lub bardziej luźnym tłem historycznym, z reguły opowiadające o awanturniczych perypetiach młodych męskich protagonistów. W ten nurt wpisuje się Anthony Adverse, adaptacja zapomnianej dziś powieści przygodowej Herveya Allena. Rzecz dzieje się w czasach napoleońskich, a akcja filmu przeskakuje między takimi lokacjami jak Włochy, Francja, Kuba czy Afryka Zachodnia. Na fotelu reżyserskim zasiadł znany z oryginalności Mervyn LeRoy, w rolach głównych obsadzono natomiast doświadczonego Fredrica Marcha i nową gwiazdę Olivię de Havilland. Film spotkał się z ciepłym przyjęciem, zdobywając kilka Oscarów (m.in. za zdjęcia i muzykę) i nominację w kategorii najlepszego filmu. Znalazło się jednak kilku malkontentów, którzy nie podzielali entuzjazmu, sugerując wręcz, że król jest nagi. Tak się składa, że przychylam się do ich zdania.

Film opowiada historię tytułowego Anthony'ego Adverse, młodego mężczyzny podrzuconego jako niemowlę do klasztoru i wychowanego przez zakonnice. Szczegóły jego poczęcia i narodzin są szczegółowo przybliżone podczas pierwszych 40 minut filmu. Później śledzimy dzieje młodości Anthony'ego - pracę dla kupca Johna Bonnyfeathera (który trzyma przed bohaterem w tajemnicy, że jest jego dziadkiem), młodzieńczą miłość do Angeli - córki kucharki i aspirującej śpiewaczki, wyprawę w interesach do Hawany, a następnie epizod handlu niewolnikami w Afryce. Ostatnie sceny obejmują spotkanie Anthony'ego z Napoleonem, który stawia go przed nowymi życiowymi perspektywami.

Główny problem Anthony'ego Adverse polega na epizodyczności fabuły i braku motywu przewodniego. Pierwsza ćwiartka filmu poświęcona jest skomplikowanej historii przyjścia głównego bohatera na świat. W rezultacie spodziewamy się, że wydarzenia te będą miały swoje konsekwencje w dalszej części filmu. A figę. Co prawda pojawiają się osoby zamieszane w te wydarzenia, ale do końcowej konfrontacji... nie dochodzi. Podobnie problematyczny jest epizod w Afryce, który sam w sobie znakomity, nie ma właściwie żadnych konsekwencji dla życia Anthony'ego. Bohater powraca do Europy i zajmuje się innymi sprawami. Z uwagi na taką konstrukcję fabuły, protagonista jawi nam się jako nijaki. Spotykają go kolejne przygody, bywa w ciekawych miejscach, dokonuje kilku odważnych czynów. I co? I nic. Nowa scena - nowa historia, zupełnie jak w amerykańskim komiksie. Trudno powiedzieć, że Anthony na skutek swoich przeżyć czegoś się uczy, szczególnie że niezbyt często wykazuje się inicjatywą, raczej realizując pomysły i plany innych osób.

Pozytywnym wyjątkiem w mocno przeciętnej fabule jest wspomniany epizod afrykański. Anthony trafia do faktorii zajmującej się handlem niewolnikami. Pomimo początkowej odrazy do tego procederu, postanawia wziąć w nim udział, żeby odzyskać pieniądze należne jego pracodawcy. Z czasem paskudne lecz dochodowe zajęcie zaczyna go wciągać. W jego "przygodzie" towarzyszą mu dobry i zły duch - ksiądz niosący pomoc niewolnikom oraz chciwa służka, która zostaje jego kochanką. Całkiem ciekawie przybliżono w tych scenach wędrówkę bohatera do jądra ciemności. Tylko że... epizod dobiega końca i nic z niego nie wynika.

Od strony technicznej Anthony Adverse cechuje się dużym profesjonalizmem. Przygotowano różnorodne zestawy historycznych kostiumów dopasowane do poszczególnych lokalizacji. Stworzono także kilka charakterystycznych miejsc, w szczególności klasztor, w którym wychowywał się Anthony oraz afrykańską faktorię handlową. Reżysersko na wyróżnienie zasługuje scena starcia dwóch karoc na alpejskiej przełęczy - jak na ówczesne możliwości realizacyjne wręcz mrożąca krew w żyłach. Akcji towarzyszy wspaniała muzyka stworzona przez Ericha Wolfganga Korngolda - oparta na klasyce, świetnie dopasowana do akcji ścieżka dźwiękowa, która zasłużenie została nagrodzona Oscarem. Szkoda, że cała ta otoczka wieńczy wielką pustkę.

Anthony Adverse to film pogubiony i niedopracowany fabularnie. Dziwne, otwarte zakończenie zdaje się sugerować powstanie drugiej części, w której liczne otwarte wątki mogłyby się odczekać konkluzji. Nic jednak nie wskazuje, żeby choćby prowadzono prace nad taką kontynuacją. W rezultacie mamy dopieszczony technicznie, bardzo długi film o niczym. Jego bohater, przez większość czasu bierny, może i w pewien sposób dorasta... ale interesujący jest tylko w jednym epizodzie, którego konsekwencje następnie spływają po nim jak woda po kaczce. Ten film to wręcz modelowy przykład zmarnowanego potencjału. Wystawiam 5 gwiazdek. Technikalia to nie wszystko.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 24 czerwca 2019

Święty Tukaram/Sant Tukaram (1936)

Film o stoiku i nierobie

Reżyseria: Vishupant Govind Damle i Sheikh Fattelal
Kraj: Indie
Czas trwania: 2 h 7 min.

Występują: Vishupant Pagnis, Awali, Sri Bhagwat

Chociaż indyjskie kino rozwijało się prężnie już w latach 20. (czego dowodem chociażby epicki film A Throw of Dice), europejska publika zainteresowała się nim szerzej dopiero po sukcesie Świętego Tukarama. Film ten zawędrował w jakiś sposób na Festiwal Filmowy w Wenecji, gdzie zrobił furorę z uwagi na profesjonalizm wykonania i odmienność. Opowiedziana w nim historia czerpie szerokimi garściami z indyjskiej mitologii i kultury. Z tego powodu zdecydowanie nie mogłaby się rozgrywać w jakimkolwiek innym kraju. Mamy bowiem do czynienia z hagiograficznym żywotem autentycznego hinduskiego świętego. W dodatku pierwowzór protagonisty był poetą i muzykiem, skutkiem czego ważny element dzieła stanowią śpiewane przez Tukarama utwory o charakterze moralizatorskim. Końcowy produkt to film dziwny, nie do końca zrozumiały dla kogoś niezaznajomionego z hinduistyczna moralnością, a jednocześnie okno pozwalające zajrzeć do dziwnego świata hinduskich świętych i bóstw.

Obraz opowiada o życiu Tukarama, indyjskiego rolnika, który większość czasu spędza na religijnych rozmyślaniach, śpiewaniu pieśni i niesieniu bliźnim dobrej nowiny. Poznajemy także jego praktyczną, antyreligijną żonę Jijaj, dwójkę dzieci oraz wroga - miejskiego bramina Salomalo, który z niechęcią spogląda na ludowego mędrca odbierającego autorytet jego kaście. Film przedstawia kolejne utarczki Tukarama z Salomalo, ukazuje praktyczne konsekwencje wypływające z jego nauk, a także przybliża kilka cudów dowodzących przychylności wedyjskich bóstw wobec swego wybrańca.

Tukaram jest bardzo dziwnym świętym. Zawsze pogodny, pozbawiony silnych emocji, głównie medytuje, podśpiewuje lub biernie przygląda się wypadkom z niezmienną, nieco głupkowatą miną. Reprezentuje on typ ascety, który jest oddalony od ziemskich problemów, pokornie przyjmując wyroki bogów i zachowując spokój ducha. Film pokazuje praktyczne konsekwencje takiej postawy dla jego rodziny. Tukaram nieustannie wplątuje swoich bliskich w kłopoty. Nie okazuje współczucia choremu synowi, licząc na jego cudowne uzdrowienie. Zatrudniony do pilnowania krów, pogrąża się w medytacjach i dopuszcza, aby weszły w szkodę. Fałszywie oskarżony o plagiat, karnie wrzuca rękopisy swoich pieśni do rzeki. Ponieważ jednak cieszy się przychylnością boga Pandurana, nigdy nie ponosi konsekwencji swej beztroski. Bóstwo za pomocą cudów uzdrawia chorego syna, mnoży plony z pola stratowanego przez krowy i zwraca rękopisy. Wszystko przy pełnym godności spokoju Tukarama. Tylko dzięki boskiej interwencji święty okazuje się pogodnym dziwakiem, a nie bezmyślnym sprawcą nieszczęść swoich bliskich. Taki bieg wypadków mocno spłyca wymowę jego historii. Cóż to za bohater, który nie musi ponosić konsekwencji własnych wyborów? Wyborów, które w każdym przypadku preferują bierność ponad działanie i akceptację wyroków losu, miast sprzeciwu. W kulturze europejskiej trudno sobie w ogóle wyobrazić, żeby taka osoba mogła pełnić w fabule rolę protagonisty.

Rodzina świętego stanowi jego łącznik ze światem doczesnym. Popędliwa żona (kapitalna rola amatorskiej aktorki Awali) otwarcie pogardza bóstwami męża i krytykuje jego postawę. Jednocześnie, jak na porządną hinduskę przystało, wiernie służy Tukaramowi, na przykład przynosząc mu obiad na szczyt wzgórza, na którym postanowił pomedytować. Przyziemność i cierpkość Jijaj stanowią celny kontrapunkt dla górnolotności jej męża, a także źródło wielu zabawnych sytuacji. Jeżeli chodzi o dzieci Tukarama, nie poświęca im on należytej uwagi, ale i tak darzą go nabożną czcią, chociażby podejmując wraz z nim mistyczne głodówki. Ważną postacią jest Salomalo, śmiertelny wróg Tukarama, który nieustannie wymyśla kolejne fortele mające skompromitować swego konkurenta do rządu dusz. Każdy kolejny plan pali na panewce dzięki nadprzyrodzonej interwencji. W rezultacie ekspresyjny bramin zaczyna przypominać kojota bezskutecznie ścigającego Strusia Pędziwiatra - równie komiczny i absurdalny w swej bezradności.

Święty Tukaram jest filmem o niedostosowanym społecznie dziwaku, któremu zdarzyło się mieć rację. Ponoć fizyczne podobieństwo aktora Vishnupata Pagnisa do prawdziwego Tukarama i jego odrealniony styl gry sprawił, że został na stałe skojarzony ze swym bohaterem. Mimo niewątpliwych cnót w postaci stoickiego spokoju i dystansu do świata, Tukaram nie wzbudził mej sympatii. Nie podobały mi się jego śpiewy, poezja w tłumaczeniu na angielski zdała się pretensjonalna, a dziwaczne ideały prowadzące do całkowitego zignorowania doczesności - co najmniej wątpliwe. Jakiż on irytujący, z tym uśmieszkiem spod sumiastych wąsów, którym kwituje wszystko, co go spotyka. Znacznie ciekawszą postacią jest jego twarda żona skazana na życie u boku dziwaka. Kiedy ona piecze placki na obiad, Tukaram wsiada do niebiańskiego powozu umieszczonego na plecach gigantycznego orła. Ja tam wolę zostać na placki. Wystawiam 6 gwiazdek. Do obejrzenia raczej jako ciekawostka.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 23 czerwca 2019

Król kobiet/The Great Ziegfeld (1936)

Film o człowieku rodem z amerykańskiego snu

Reżyseria: Robert Z. Leonard
Kraj: USA
Czas trwania: 3 h 4 min.

Występują: William Powell, Louise Rainer, Myrna Loy, Frank Morgan, Virginia Bruce, Reginald Owen, Nat Pendleton

Amerykańskie kino zawdzięczało broadwayowskim teatrom bardzo wiele. Były one biblioteką spektakli adaptowanych na duży ekran, kopalnią nowych gwiazd, reżyserów, scenarzystów i scenografów, a także źródłem koncepcji całego gatunku filmowego, jakim stał się musical. Bez Broadwayu nie byłoby Hollywood takiego, jakim go znamy. Artyści kinowi nie zapominali zresztą o swoich korzeniach, często oddając w filmach hołd teatralnemu środowisku. Kiedy w 1932 roku zmarł Florenz Ziegfeld, legendarny broadwayowski impresario, wytwórnia Universal zakupiła od wdowy po nim prawa do nakręcenia filmu biograficznego. Była to nie lada gratka, ponieważ życie Ziegfelda było nierozłącznie splecione z historią Broadwayu. Wskutek pewnych zawirowań prawa do obrazu zostały sprzedane MGM-owi razem z kontraktem obsadzonego w tytułowej roli Williama Powella. Ponieważ scenariusz przewidywał przedstawienie na ekranie historii wciąż żyjących współpracowników tytułowego bohatera, pomysł na film spotkał się z mieszanymi uczuciami. W rezultacie nazwiska kilku bohaterek Króla kobiet zmieniono na fikcyjne. Mimo tych kontrowersji monumentalny, trzygodzinny musical odniósł duży sukces zwieńczony Oscarem dla najlepszego filmu. Nawiasem mówiąc, w chwili premiery był najdłuższym kinowym filmem wszech czasów. Choć obecnie oceniany jest dość krytycznie, Król kobiet stanowił ważny krok w rozwoju musicalu oraz rodzącego się właśnie podgatunku filmu biograficznego.

Opowieść o Ziegfeldzie jest iście monumentalna. Wypełniony do granic możliwości dialogami, występami artystycznymi i szczegółami życia impresaria film i tak wydaje się mocno skróconą wersją jego biografii. Bohater rozpoczyna karierę jako promotor jarmarcznego siłacza i rywalizuje z podobnym sobie spryciarzem - Billingsem, który opiekuje się pięknością tańczącą arabski taniec brzucha. Z czasem współzawodnictwo Ziegfelda z Billingsem zmienia się w przyjacielską rywalizację, a w końcu we współpracę. Obserwujemy, jak impresario podbija sceny Broadwayu dzięki sprowadzeniu z Europy utalentowanej śpiewaczki Anny Held, która wkrótce zostaje jego żoną. Jesteśmy świadkami kolejnych ryzykownych pomysłów, które przynoszą mu nie tylko sukcesy, ale także i porażki. Ziegfeld raz za razem upada, by się podnieść i powrócić z nowymi koncepcjami. Ostatnimi przeszkodami na jego drodze będą: rozwój kina jako konkurencji dla teatru oraz Wielki Kryzys.

Robert Z. Leonard, specjalista od musicali, poszedł w Królu kobiet nieco inną drogą niż w swoich poprzednich filmach muzycznych. Mamy do czynienia z pełnokrwistą biografią uzupełnianą muzyką tylko wówczas, kiedy prezentowane są najważniejsze artystyczne dokonania Ziegfelda. Jednocześnie mimo długości filmu historię jego życia ogląda się ciekawie. Zasługa to głownie Williama Powella, który szeroko rozwinął w tej roli skrzydła. Jego Ziegfeld to człowiek niezwykłego hartu ducha, pełny pomysłów, niezałamujący się porażkami i promieniujący pozytywną energią. Posiada przy tym, na co wskazuje trafny polski tytuł filmu, smykałkę do postępowania z kobietami. Dzięki urokowi osobistemu, pewnej dozie bezczelności i odwadze pozyskuje do swoich spektakli kolejne gwiazdy. Kobiety te tak naprawdę podejmują wielkie ryzyko, współpracując z człowiekiem, którego nie trzymają się pieniądze. A jednak ciężko nie wierzyć w kogoś, kto posiadł zdolności błyskawicznej improwizacji i uczenia się na własnych błędach. Znakomita to rola, zresztą sam Powell wskazywał ją jako najbardziej dopracowaną ze swoich aktorskich kreacji.

Na osobne omówienie zasługują wspomniane muzy. Bardzo od siebie różne, z każdej jednak główny bohater zdołał wyciągnąć to, co najlepsze. Pierwszą jest Anna Held, podebrana Billingsowi w Europie. Afektowana, humorzasta, jest prawdziwą diwą, która rozwija skrzydła dzięki radom swego protektora i wymyślonej przez niego kampanii promocyjnej (jej elementem są przecieki o kąpielach gwiazdy w mleku). Kolejna niewiasta to zadziorna, leniwa i chciwa Audrey Dane (bardzo wyrazista kreacja w wykonaniu Virginii Bruce), która zostaje gwiazdą nowego spektaklu Ziegfeld Follies, a następnie wywołuje bałagan w życiu osobistym bohatera. Fannie Brice (grana przez samą siebie) zostaje przez impresaria wyciągnięta z podrzędnej burleski i uczyniona wielką śpiewaczką. W końcu Billie Burke, jego druga żona, nie będąca już artystką, a raczej duchowym wsparciem. Obok kobiet poznajemy także współpracowników Ziegfelda. Billings - jego przyjaciel i rywal o tubalnym śmiechu, lokaj Sidney pozyskany obietnicą osobistego szacunku i wierny Ziegfeldowi do końca życia oraz księgowy Sampson wiecznie doprowadzany przez rozrzutność szefa do białej gorączki.

Tłem historii Ziegfelda są losy Broadwayu, którego impresario jest istotną częścią. Nie ukazano tu zbyt wyraźnie kolejnych etapów ewolucji amerykańskiego teatru. Wyrazistymi punktami są tylko - rozwój kina i związany z nim odpływ gwiazd oraz Wielki Kryzys, który prowadzi teatry do tymczasowego upadku. Sporo wysiłku włożono natomiast w oddanie scenicznej atmosfery poszczególnych spektakli. Przedstawienia przygotowano z dużym przepychem, wykorzystując między innymi monumentalne dekoracje (w tym gigantyczny "tort weselny"). Wszystko jednak z zachowaniem zasad realizmu - nie ma tu niczego, co nie zdałoby egzaminu w prawdziwym teatrze. Dużą kreatywnością wykazał się także specjalista od kostiumów, osławiony Adrian, który otrzymał na ten cel obfity budżet i w pełni go wykorzystał. Wspomnieć też trzeba o muzyce, utrzymanej w duchu "scenicznego jazzu" i zebranej w całość przez Waltera Donaldsona. Ścieżka dźwiękowa pozbawiona jest oczywistych hitów, jednak ładnie wkomponowuje się w klimat filmu.

Król kobiet jest dzisiaj oceniany jako jeden ze słabszych filmów oscarowych - rzekomo zbyt długi, przegadany, odległy od współczesnych problemów. Nie zgadzam się z tym podejściem. William Powell wykreował bohatera z krwi i kości - pogodnego, energicznego, zaczynającego wciąż od nowa człowieka amerykańskiego snu. Warto poświęcić nieco czasu, żeby zapoznać się z wciągającą i budzącą sympatię historią nietuzinkowej osobowości. Król kobiet otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 21 czerwca 2019

Zbrodnia pana Lange/Le Crime de Monsieur Lange (1936)

Film o zaletach kolektywizmu

Reżyseria: Jean Renoir
Kraj: Francja
Czas trwania: 1 h 16 min.

Występują: Rene Lefevre, Florelle, Jules Berry, Marce Levesque

W połowie lat 30. Jean Renoir, podobnie jak wielu innych francuskich artystów, związał się z Frontem Ludowym - silnie lewicowym ruchem politycznym. Tak jak jego kolegów, pociągał go ideał równości społecznej. Pociągał tak mocno, że Renoir rozpoczął praktykowanie sztuki zaangażowanej. Wątki wspierające internacjonalistyczne interesy robotników były obecne już w jego poprzednim filmie, Tonim. Zbrodnią pana Lange reżyser odsłonił całkowicie karty, tworząc prokomunistyczną agitkę. Jak przystało na dzieło wizjonera, film posiada wysokie walory artystyczne. Niepozbawiony jest także ciętego humoru. Mimo wszystko komunistyczny wydźwięk jest wręcz nachalny. Zaangażowanie polityczne wpłynęło na dalsze losy Renoira. Już do końca okresu międzywojennego współpracował z francuskimi komunistami przy produkcji kolejnych dzieł zaangażowanych, natomiast później w obawie przed aresztowaniem przez nazistów zmuszony był wyemigrować do USA.

Tytułową zbrodnię pana Lange poznajemy dopiero na końcu filmu. W jego trakcie śledzimy natomiast perypetie tytułowego bohatera i jego znajomych pracujących w paryskim wydawnictwie. Lange jest tam zatrudniony jako autor satyrycznych historyjek rozgrywających się na Dzikim Zachodzie. Czarnym charakterem filmu jest Paul Batala - właściciel wydawnictwa, szubrawiec, drań i bezwzględny kapitalista wyzyskujący swoich podwładnych. Kiedy do pracowników dochodzi wieść, że Batala zginął w katastrofie kolejowej, postanawiają kolektywnie przejąć kontrolę nad interesem. Pod przewodnictwem Lange'a i jego dziewczyny Valentine powstaje Spółdzielnia - twór optymizmu i obraz świetlanej przyszłości klasy robotniczej.

Jak to zazwyczaj bywa w filmach propagandowych, najzabawniejszą częścią Zbrodni pana Lange jest satyra na ideologicznych przeciwników, czyli w tym wypadku - na krwiożerczy kapitalizm uosobiony przez Batalę. Brawurowo zagrany przez Julesa Berry'ego biznesmen to prawdziwy sukinsyn. Nie dość, że w złej wierze namawia Lange'a do podpisania niekorzystnego dlań kontraktu, to bez skrupułów wykorzystuje swoje wpływy, nawiązując seksualne relacje z licznymi pracownicami. Nastawienie tego paskudnego osobnika do świata dobrze podsumowuje rozmowa, jaką odbywa w pociągu ze współpasażerem-księdzem tuż przed felerną katastrofą. Renoir zdaje się sugerować, że walka z takimi ludźmi czystymi metodami jest pozbawiona sensu. Antytezą bezwzględnego imperium Batali jest założona po jego zniknięciu spółdzielnia - prawdziwa socjalistyczna idylla. Wszyscy się wspierają, decyzje podejmowane są kolektywnie i wydawnictwo natychmiast zaczyna odnosić gigantyczne sukcesy. Jest to obraz tak cukierkowy, że momentami robi się niedobrze od prokomunistycznego entuzjazmu. Wedle wyraziście wyartykułowanego przesłania kolektywna inicjatywa jest, mimo przejściowych trudności, najlepszą droga do sukcesu. Pomarzyć, dobra rzecz, panie Renoir.

Artystycznie Zbrodnia pana Lange prezentuje wysoki poziom. Ciekawa jest w szczególności praca kamery, z pomysłowym wykorzystaniem ruchu do oddania rozchwianych emocji postaci. Interesującym rozwiązaniem okazało się także wykorzystanie westernowej serii Lange'a jako zakamuflowanego komentarza do głównej osi fabuły. Nie śledziłem jej zbyt uważnie, ale można z niego wyłapać rozmaite smaczki. Ze spostrzeżeń natury obyczajowej, nie sposób nie zauważyć swobodnego podejścia Francuzów do seksu. Kobiece bohaterki prowadzą jawne romanse, które są komentowane (bez zbędnej pruderii) przez ich znajomych. Nie ma w tym cienia moralizatorstwa. Seks jest naturalną częścią życia bohaterów filmu - gigantyczna odmiana w porównaniu z aluzyjnym i ugrzecznionym kinem amerykańskim.

Zbrodnia pana Lange uważana jest za jedno ze sztandarowych dzieł Jeana Renoira. Muszę przyznać, że jestem daleki od zachwytów nad tym filmem. Doceniam trafną ironię postaci pana Batali oraz ciekawe eksperymenty narracyjne. Na to wszystko nakłada się jednak niesmak związany z ideologicznymi klapkami na oczach reżysera. Jego entuzjazm jest tak wielki, że posuwa się nawet do usprawiedliwienia tytułowej zbrodni w imię wyższych pobudek. Wizja świata w marksistowskiej czerni i bieli niezbyt mnie podnieca, szczególnie u reżysera francuskiego, który w przeciwieństwie do takiego na przykład Eisensteina dokonał ideologicznego wyboru z własnej i nieprzymuszonej woli. Mimo pewnych zalet, wystawiam Zbrodni tylko 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 7 czerwca 2019

Więzień na Wyspie Rekinów/The Prisoner of Shark Island (1936)

Film o koźle ofiarnym

Reżyseria: John Ford
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 36 min.

Występują: Warner Baxter, Gloria Stuart, Claude Gillingwater, Arthur Byron, O.P. Heggie, Ernest Whitman, Francis McDonald

Zabójstwo Abrahama Lincolna wzbudziło w amerykańskiej opinii publicznej ogromne oburzenie. Kiedy morderca John Wilkes Booth zginął podczas próby aresztowania, w imię sprawiedliwości zaczęto się domagać ukarania jego prawdziwych i domniemanych wspólników. Oskarżono i osądzono osiem osób, z których część powieszono, część natomiast skazano na pobyt w ciężkim więzieniu na wyspie Dry Tortugas. Z dzisiejszej perspektywy wina co najmniej części z nich wydaje się wątpliwa. W roku 1936 Darryl F. Zanuck, członek zarządu wytwórni Twentieth Century Fox, zainteresował się ksiązką o losach jednego ze skazańców, lekarza Samuela Mudda. Dzięki zaangażowaniu Zanucka (jako producenta), Johna Forda (reżysera) i Nunnally Johnsona (scenarzysty) powstał Więzień na Wyspie Rekinów, opowieść o losach niewinnego człowieka skazanego za zbrodnię, której nie popełnił.

Pierwsze sceny filmu przybliżają okoliczności zabójstwa Lincolna i pościgu za mordercą. Samuel Mudd zostaje mimowolnie wplątany w całą aferę, kiedy ranny Booth zjawia się w nocy na jego progu i prosi o opatrzenie złamanej nogi. Wkrótce Booth odjeżdża, a jego śladem przybywają żołnierze. Dopiero po swoim aresztowaniu lekarz dowiaduje się, że pomógł mordercy prezydenta. Następuje pokazowy proces, którego werdykt zapada jeszcze przed przesłuchaniem oskarżonych. Ostatecznie Mudd unika stryczka, trafia jednak do drakońskiego tropikalnego więzienia. Warunki są tam straszliwe, a na domiar złego strażnicy traktują go, jakby osobiście zastrzelił Lincolna. Lekarz nie ma jednak zamiaru się poddawać i planuje ucieczkę.

Więzień na Wyspie Rekinów przedstawia dość zaskakujące oblicze okresu Rekonstrukcji po wojnie secesyjnej. Scenariusz wyraźnie bierze stronę pokonanych Południowców, do których należy także Mudd, były właściciel niewolników. Proces związany z zabójstwem Lincolna przedstawiono jako farsę urągającą elementarnym zasadom sprawiedliwości. Jankesi z Północy ukazani są jako żądni zemsty ciemiężyciele, a wyzwoleni niewolnicy jako tępa masa bezradna bez swych dawnych panów, albo dążąca do krwawego buntu. Bohater filmu okazuje się niezłomnym herosem również dlatego, że w krytycznych chwilach potrafi zapanować nad tłumem murzyńskich dezerterów, przemawiając do ich niewolniczej mentalności. Dziwi tak jednostronne podejście w filmie z drugiej połowy lat trzydziestych. Rasizm niektórych scen aż bije po oczach. Również sportretowanie Mudda jako bohatera bez skazy nie jest do końca zgodne z prawdą - zdania na jego temat są do dziś podzielone. Jednym słowem, scenarzysta dał popis hollywoodzkiej tendencyjności, tym razem zalatującej dodatkowo rasizmem i konfederackim resentymentem. Film ma jednak także drugie, lepsze oblicze.

John Ford na dobre rozwinął reżyserskie skrzydła już w Potępieńcu. Więźniem na Wyspie Rekinów udowodnił, że potrafi stworzyć wciągający film, także mając do dyspozycji słabszy scenariusz. Więzień to prawdziwa uczta wizualna. Poczynając od dopracowanych początkowych scen z przemówieniem i zabójstwem Lincolna, poprzez mroczną sekwencję procesu i wieszania skazanych zachwyca zastosowanie oświetlenia do wytworzenia odpowiedniego nastroju. Kiedy akcja przenosi się do piekielnego obozu koncentracyjnego, bez trudu wczuwamy się w sytuację umęczonych ludzi w przepoconych ubraniach, egzystujących w niezdrowym, malarycznym klimacie. Później Ford serwuje ze wszech miar genialną scenę próby ucieczki opowiedzianą prawie bez użycia słów - prawdziwy majstersztyk montażu równoległego. Ostatnia sekwencja związana z epidemią malarii i buntem czarnoskórych żołnierzy to już naprawdę dziewiąty krąg Otchłani z zapierającymi dech w piersiach wyczynami zdesperowanego Mudda, który przejmuje w końcu kontrolę nad swoim losem.

Trzeba w tym miejscu przyznać Warnerowi Baxterowi, że aktorsko stanął na wysokości zadania. Współczucie, godność, determinacja, desperacja - jego Mudd ma w sobie wszystkie te emocje. Podobnie jak Gary Cooper w Bengali, Baxter położył podwaliny pod archetyp hollywoodzkiego bohatera kina akcji. Niezbyt dopisali mu co prawda partnerzy z planu. Gloria Stuart w roli jego żony jest nudnawa, Arthur Byron jako opętany resentymentem teść - nieznośny, natomiast Claude Gillingwater jako mściwy dowódca więziennego garnizonu - nienaturalny i irytujący. Jedynie czarnoskóry Ernest Whitman w roli starego znajomego Mudda oraz Francis McDonald jako Booth prezentują dobre aktorstwo. Niedostatki drugiego planu nie mają jednak większego znaczenia, gdyż prowadzony pewną ręką Forda Baxter w pełni wystarcza.

Więzień na Wyspie Rekinów to niezwykle kontrowersyjny obraz. Jednostronnie entuzjastyczne spojrzenie na Konfederatów razi, a rasistowskie akcenty wywołują niesmak. Z drugiej strony jest to widowisko wręcz niesamowite, budujące napięcie, wciągające, oferujące powiew świeżości. Warto go obejrzeć dla niesamowitych scen akcji, które dowodzą, że John Ford osiągnął artystyczny szczyt. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com