Pokazywanie postów oznaczonych etykietą horror. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą horror. Pokaż wszystkie posty

sobota, 20 lipca 2019

Diabelska lalka/The Devil-Doll (1936)

Film o miniaturyzacji w służbie zemsty

Reżyseria: Tod Browning
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 18 min.

Występują: Lionel Barrymore, Maureen O'Sullivan, Rafaela Ottiano, Frank Lawton, Henry B. Walthall

Po skandalu wywołanym premierą Dziwolągów słuch o Todzie Browningu zaginął. Znany z odwagi i szalonych pomysłów reżyser utracił zaufanie producentów, a Kodeks Haysa znacznie ograniczył możliwości prezentacji jego kontrowersyjnych pomysłów na ekranie. Browning nakręcił po Dziwolągach jeszcze cztery niszowe filmy, z których największy rozgłos zdobyła sobie Diabelska lalka. Nakręcona z udziałem znakomitego aktora Lionela Barrymore'a, zawiera te elementy makabryczno-groteskowego stylu Browninga, które stanowiły o jakości jego najlepszych produkcji. Jest także przepełniona równie typowym dla reżysera poczuciem mizantropii. Film nie zdobył żadnych nagród, ale z uwagi na swą oryginalność zyskał popularność w kręgach koneserów horrorów. Również ja zostałem nim urzeczony.

Diabelska lalka rozpoczyna się przybyciem dwójki więziennych uciekinierów do chaty położonej na bagnie. To dom jednego z nich, szalonego naukowca Marcela. Marcel przedstawia towarzyszowi - Paulowi Lavondowi - swoją żonę oraz ukryte w niepozornej ruderze laboratorium, w którym oboje pracują nad miniaturyzacją istot żywych. (Technologia ta ma być rozwiązaniem problemu kurczących się ziemskich zasobów). Marcel ginie podczas eksperymentu nad miniaturyzacją człowieka. Jego żona prosi Paula o pomoc w kontynuacji dzieła. Ten jednak ma własne plany. Chce użyć niezwykłej technologii do zemsty na trójce ludzi, których fałszywe oskarżenie wysłało go do więzienia.

Diabelska lalka jest zbiorem prawdziwie oryginalnych pomysłów, które, jeżeli wziąć je z przymrużeniem oka, zapewniają świetną zabawę. Rodzinka szalonych naukowców (wszyscy są kulawi i robią dziwne miny) ukrywa futurystyczne laboratorium w chacie pośrodku trzęsawiska i używa w swoich szalonych eksperymentach takich niesamowitych materiałów jak... kłębki bawełny. Zminiaturyzowane psy, konie i ludzi wpleciono w film za pomocą całkiem sprytnych technik, poczynając od doklejenia ich do kadrów, a kończąc na filmowaniu na tle gigantycznych przedmiotów codziennego użytku. Nic to jednak przy Lionelu Barrymore, który połowę filmu spędza przebrany za uroczą staruszkę. Pomysł wydaje się niedorzeczny, ale Barrymore wybrnął z niego popisowo - jest tak przekonujący jako starsza pani, że absolutnie można uwierzyć w to, że zdołał nabrać swoich wrogów. Jednocześnie gra swojego bohatera na poważnie, zapobiegając przemianie filmu w głupkowatą komedię. No i wreszcie sam zamysł miniaturowych zabójców sterowanych za pomocą myśli jest kapitalny i nie zmarnowano jego potencjału.

Słabiej jest, jeżeli idzie o linię fabularną. Początkowo rysuje się ona jako konflikt między idealizmem szalonego naukowca a pragnieniem zemsty Paula. Wątek ten nie zostaje jednak należycie rozwinięty, a żona zmarłego Marcela, która pragnie kontynuować jego dzieło, okazuje się ostatecznie wariatką. Wendetta Paula ukazana została natomiast jako moralnie uzasadniona, chociaż jego celem jest odpłata śmiercią za fałszywe oskarżenie. Mimo całej sympatii dla bohatera trudno się zgodzić z takim podejściem. Pojawiają się także nieco na siłę doklejone wątki rodzinne tej postaci. Paul w kobiecym przebraniu składa wizytę swojej córce, która uważa ojca za złoczyńcę. Później poznaje jej narzeczonego, odwiedza też swoją matkę. Sceny te niewiele wnoszą do opowieści i cechują się niskim poziomem dramatyzmu, który tak dobrze się sprawdza w sekwencjach grozy. W rezultacie Diabelska lalka robi wrażenie obrazu sklejonego z dwóch niezbyt dobrze do siebie dopasowanych części.

Moje ogólne wrażenie z seansu jest zdecydowanie pozytywne. Niepotrzebne dłużyzny zostały zrekompensowane szaloną kreatywnością i dobrym aktorstwem Lionela Barrymore'a. Film jest swego rodzaju poligonem doświadczalnym dla szalonych koncepcji, z których, o dziwo, wszystkie sprawdzają się. Szkoda, że Tod Browning nie zdołał odzyskać zaufania hollywoodzkich tuzów, bo zdecydowanie wnosił do świata kina wiele dobrego. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 24 maja 2019

Narzeczona Frankensteina/Bride of Frankenstein (1935)

Film o poszukiwaniu przyjaciela

Reżyseria: James Whale
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 14 min.

Występują: Boris Karloff, Colin Clive, Valerie Hobson, Ernest Thesiger, Elsa Lanchester

Chociaż decyzja o nakręceniu kontynuacji Frankensteina została podjęta niemal od razu po gigantycznym sukcesie filmu, przygotowania trwały dość długo. Najpierw decydenci z Universalu długo nie mogli się zdecydować na odpowiedniego reżysera. Dopiero po sukcesie Niewidzialnego człowieka stwierdzono, że jedyną właściwą osobą będzie James Whale, odpowiedzialny także za pierwszy film o ożywionym potworze. Kolejnym problemem był scenariusz. Powstało co najmniej sześć jego wersji, które były następnie odrzucane przez Whale'a, modyfikowane przez cenzorskie Biuro Haysa lub zastępowane nowymi pomysłami. Końcowy skrypt stał się mozaiką kilku poprzednich wersji - nie do końca udanym dzieckiem wielu ojców.

Film otwiera interesujący prolog, w którym Mary Shelley (twórczyni Frankensteina) dyskutuje ze swoim mężem Percym oraz lordem Byronem o napisanym właśnie opowiadaniu. Później wracamy do losów doktora Henry'ego Frankensteina i jego monstrum. Okazuje się, że obaj przeżyli pożar kończący pierwszy film. Frankenstein za radą żony postanawia zaprzestać ryzykownych eksperymentów i skupić się na pracy lekarza. Wkrótce jednak odwiedza go dawny nauczyciel Pretorius, który potrzebuje pomocy we własnych mrocznych przedsięwzięciach. Tymczasem potwór błąka się po okolicy, wywołując panikę wśród ludności i poszukując jakiejś przyjaznej duszy. Staje się jasne, że mimo niszczycielskich tendencji pozostało w nim więcej człowieczeństwa, niż się z pozoru wydaje.

Ścieżka potwora i droga naukowca to w zasadzie dwa oddzielone od siebie wątki, które łączą się dopiero w efektownym finale filmu. W części poświęconej potworowi obserwujemy dojrzewanie tej dziwacznej istoty. Już w poprzednim filmie monstrum miewało momenty refleksji, generalnie jednak pozostawało machiną zniszczenia. Tutaj przedstawiono go jako ofiarę niezrozumienia i uprzedzeń. Większość okropnych czynów popełnia, gdy jest atakowany, a częściej pełni rolę kozła ofiarnego obwinianego za cudze zbrodnie. Obdarzony zaufaniem potrafi nawiązać wzruszającą przyjaźń z niewidomym pustelnikiem. Boris Karloff wplótł także w swoją rolę nieco humoru. Potwór staje się między innymi koneserem cygar oraz miłośnikiem pięknej muzyki. Wątek doktora Frankensteina skupia się na kuszeniu pragnącego powrócić na drogę dobra naukowca przez złowrogiego Pretoriusa. Dawny mentor Henry'ego to diaboliczna postać z kompleksem Boga, wyraźnie pławiąca się w swej nikczemności. Wobec oporu byłego ucznia postanawia zastosować bezwzględne środki przymusu. Niezbyt podobała mi się ta postać. Jej jednowymiarowa niegodziwość i megalomania przy w sumie niewielkich możliwościach szybko stała się męcząca.

Potwór i jego pan spotykają się ponownie dopiero w finale filmu, kiedy też na scenę wchodzi tytułowa narzeczona. Nie zdradzając zbyt wiele, napiszę tylko, że końcowe sceny to prawdziwa feeria kreatywności. Mroczna wieża, w której mieści się laboratorium Fraknensteina to upiorny kompleks fantastycznych machin rozświetlanych elektrycznymi wyładowaniami. Pomysł przyciągania błyskawic za pomocą metalowych latawców - kapitalny i widowiskowo zrealizowany. Potworna narzeczona, chociaż niewiele ma do roboty, oszałamia obłędną fryzurą a la Nefretete i manierami rozgniewanej kotki. Gra ją Elsa Lanchester, w prologu wcielająca się w Mary Shelley. Wybuchowe zakończenie dorównuje płonącemu wiatrakowi z pierwszego filmu i w dużej mierze rekompensuje słabsze sceny.

Mimo dużej pomysłowości, Narzeczona Frankensteina nie do końca przypadła mi do gustu. Jest w filmie wiele ciekawych pomysłów, a scenografia i efekty specjalne zasługują na najwyższe uznanie. Jednak fabuła jako całość nie przekonuje mnie. Narzeczona to raczej odcinanie kuponów od sprawdzonego pomysłu, który koniecznie trzeba było eksploatować. Mimo wszystko wystawiam 7 gwiazdek z uwagi na kapitalnie nakręcony finał filmu.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 2 maja 2019

Szalona miłość/Mad Love (1935)

Film o żądzach skrytych w podświadomości

Reżyseria: Karl Freund
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 7 min.

Występują: Peter Lorre, Frances Drake, Colin Clive, Ted Healy, Sara Haden, Edward Brophy

W latach rozkwitu niemieckiego ekspresjonizmu Robert Wiene nakręcił Ręce Orlaka, horror o pianiście, któremu przeszczepiono dłonie mordercy. Był to film niezły, chociaż poturbowany niezgrabnościami fabuły. Dziesięć lat później inną wersję historii Orlaka przygotowała hollywoodzka wytwórnia MGM. W filmie, któremu nadano tytuł Szalona miłość, również maczali palce Niemcy. Byli to reżyser Karl Freund, dawny współpracownik Fritza Langa, oraz aktor Peter Lorre, dla którego był to pierwszy występ w filmie amerykańskim. Jako współodpowiedzialny za zdjęcia pojawił się Gregg Toland, wschodzący talent, który niebawem miał zacząć zadziwiać widzów swoją kreatywnością. Póki co obyło się bez fajerwerków. Szalona miłość ma profesjonalne, mroczne zdjęcia, ale nie pretendują one do wybitności.

Podobnie jak wersja niemiecka, film opowiada o tragedii małżeństwa Orlaków. Wskutek wypadku kolejowego pianista Stephen Orlak traci dłonie. Dzięki interwencji genialnego transplantologa otrzymuje nowe, pobrane od straconego na gilotynie mordercy. Stephen jest jednak postacią drugoplanową. Główna rozgrywka toczy się między jego żoną Yvonne a doktorem Gogolem, genialnym chirurgiem, który jest wykonawcą przeszczepu. Yvonne to znana aktorka, w której Gogol się zakochuje, chociaż sama nie jest jednak zainteresowana jego awansami. Chirurg, nękany chorobliwą zazdrością i kompleksami, postanawia podstępem wkraść się w łaski kobiety. Wypadek jej męża daje mu do tego znakomitą okazję.

Rozłożenie akcentów scenariusza bardziej po stronie dziwacznego naukowca niż nękanego przez "demoniczne" dłonie pianisty to bezpośredni rezultat zaangażowania do roli Gogola Petera Lorre. Freund był świadomy, że ma do dyspozycji aktora charakterystycznego o nieprawdopodobnym potencjale i postanowił to wykorzystać. W rezultacie przyprawiający o gęsią skórkę Gogol stał się głównym bohaterem filmu. Jest to człowiek od samego początku zwichrowany. Z ciekawości uczestniczy w egzekucjach przestępców, a żeby mieć blisko siebie pożądaną Yvonne, kupuje woskową figurę kobiety, którą ustawia w swoim gabinecie. Kiedy jego próby zwrócenia na siebie uwagi Yvonne zawodzą, staje się coraz bardziej nieobliczalny i niebezpieczny. Lorre obficie korzysta ze swojej nieprawdopodobnej mimiki, strasząc widzów wyłupiastymi oczami i groźnym spojrzeniem. Colin Clive jako Stephen Orlak wyraźnie pozostaje w jego cieniu. Ma kilka ciekawych scen, ale aktorsko jest przy Lorrem pozbawiony wyrazu. Także grająca Yvonne Frances Drake, choć stara się jak może, nie potrafi wyzwolić się z dominacji niemieckiego asa.

Szalona miłość cechuje się mroczną, makabryczną atmosferą. Emanuje ona nie tylko ze złowieszczych wydarzeń na ekranie, ale także ze specyficznego stylu prowadzenia kamery. Obiektyw zdaje się zaglądać w najintymniejsze zakamarki duszy bohaterów, niby ukradkiem spoglądając na nich w momentach słabości. Dobrym przykładem będzie pełna suspensu scena, w której Gogol przygotowuje się do operacji małej dziewczynki, jednocześnie przeżywając w myślach odrzucenie przez Yvonne. Chwiejne, ospałe ruchy obiektywu zdają się naśladować jego ponury nastrój. Innym obiektem zainteresowania kamery są dłonie bohaterów (Gogola i Orlaka), które odgrywają niemalże rolę fetyszy. Nierzadko na nich skupione jest centrum uwagi, pozwalając na zaobserwowanie indywidualnego charakteru dłoni geniusza muzyki, chirurga czy też mordercy specjalizującego się w miotaniu nożami. Podobny zabieg zastosowano w Rękach Orlaka i również tam był on całkiem efektywny.

Z oceną Szalonej miłości mam pewien problem. Jest to film sprawnie nakręcony, pełen ciekawych pomysłów i z popisową rolą Lorrego. A jednak czegoś mi zabrakło. Chyba gwiazdor grający Gogola nieco przeszarżował. Dobre horrory potrafią obudzić w widzach ich własne lęki. Tymczasem Gogol jest tak ekscentryczny i nieludzki, że trudno się w jakikolwiek sposób identyfikować z jego chorymi popędami. To jest absolutny margines człowieczeństwa, a nie diabeł czający się na co dzień wewnątrz nas. Mimo, że twórcy próbowali sugerować, że jest inaczej, przedobrzyli. Dlatego Szalona miłość otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 24 kwietnia 2019

Czarny kot/The Black Cat (1934)

Film o fobiach i urazach

Reżyseria: Edgar G. Ulmer
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 5 min.

Występują: Boris Karloff, Bela Lugosi, David Manners, Julie Bishop, Egon Brecher, Harry Cording

Do tego spotkania na ekranie po prostu musiało dojść. Bela Lugosi i Boris Karloff zostali legendami kina grozy dokładnie w tym samym czasie, wcielając się odpowiednio w Księcia Draculę i monstrum Frankensteina. Poza specyficznym emploi mieli ze sobą dużo wspólnego - dwaj Europejczycy w średnim wieku, o poważnym wyglądzie, nie obawiający się żadnej, nawet najbardziej dziwacznej roli. Widzowie pokochali ich i kochają do dzisiaj. A specjaliści od kina grozy doskonale zdawali sobie sprawę z ich potencjału. Po raz pierwszy (z ośmiu) duet Lugosi-Karloff pojawił się razem w filmie Czarny kot wyreżyserowanym przez niedawno przybyłego do USA Niemca Edgara G. Ulmera. Reżyser wniósł do filmu klimat wzorowany na dziełach niemieckich ekspresjonistów. Scenarzysta Peter Ruric dołożył szalone pomysły pozwalające na wykorzystanie niezwykłego talentu filmowych gwiazd. A jednak Czarny kot jest też przykładem reżyserskiej niezręczności. Chociaż zrealizowany w oparciu o profesjonalny budżet, pozostaje przykładem połączenia nieokiełznanej kreatywności z niemalże campowym poziomem kiczu. Dzięki temu można ów film kochać, ale także nienawidzić.

Akcja filmu rozgrywa się na Węgrzech, gdzie dwójka Anglików - Peter i Joan Alison - spędza swój miesiąc miodowy. W pociągu spotykają psychiatrę i weterana wojennego Vitusa Werdegasta, który właśnie wraca w rodzinne strony po piętnastoletnim pobycie w kolonii karnej na Syberii. Autobus podróżnych ma wypadek, w wyniku którego Joan zostaje ranna. Werdegast zabiera małżeństwo do rezydencji swojego przyjaciela Hjalmara Poelziga, żeby tam opatrzyć rany kobiety. Tutaj Alisonowie mimowolnie stają się pionkami w rozgrywce pomiędzy dwójką mężczyzn, których łączy mroczna przeszłość.

Trwający zaledwie 65 minut Czarny kot jest tak wypełniony makabrycznymi pomysłami, że każdy fan pulpowej rozrywki będzie wprost zachwycony. Czegóż tu nie ma. Odmienne stany świadomości, dziwaczne fobie, okultystyczne teksty czytane do poduszki i wiele innych ekscentryzmów, wśród których Karloff i Lugosi poruszają się niemal z nonszalancją. Film obmyślono jako rywalizację mistrzów podstępu, którzy w jednej ze scen toczą nawet rzeczywisty pojedynek szachowy. Tajemnica uchylana jest kawałek po kawałku, składając się w nieco przerażającą całość. Aktorsko postać Lugosiego jest bardziej zniuansowana i emocjonalna, podczas gdy Karloff poszedł w stronę wyeksponowania zimnej potworności swojego antybohatera. Raczej nie chciałbym stawiać któregoś z nich przed drugim - obaj mistrzowie grozy świetnie się uzupełniają.

Ekscentryzm filmowej scenografii i rozbudowane postacie antagonistów wyraźnie czerpią z dorobku Fritza Langa i takich jego dzieł jak Szpiedzy czy Testament doktora Mabuse. Pomysłowa, złożona z fantazyjnie zaprojektowanych pomieszczeń rezydencja Poelziga wyraźnie inspirowana jest lokacjami z tych filmów. Ważną rolę odgrywają w niej na przykład kręte schody rzucające złowieszczy cień albo obrotowa cela, w której złoczyńca więzi swe ofiary. Nie mówiąc już o jego niezwykłych eksponatach przechowywanych w formalinie. Operator John J. Mescall umiejętnie operuje światłem i z upodobaniem ustawia kamerę pod kątami tworzącymi klaustrofobiczną atmosferę osaczenia. Wszystko uzupełnia monumentalna muzyka organowa złożona z utworów klasycznych kompozytorów zaaranżowanych na potrzeby filmu przez Heinza Erica Roemhelda. W jednej ze scen na organach przygrywa nawet sam Boris Karloff.

Czarny kot ma jednak także swoją mniej ekscytującą stronę. Tworzony w atmosferze kreatywnego szaleństwa, zawiera liczne niedoróbki scenariuszowe i reżyserskie. Bohaterowie nierzadko plączą się po kadrze, wyraźnie przebywając tam tylko dlatego, żeby wziąć udział w kolejnej scenie, wejść komuś w linię strzału lub znienacka zdradzić wcześniejszych sojuszników. Niektóre działania postaci pozbawione są logiki i służą tylko realizacji założeń scenariusza. Szczególnie jest to widoczne w końcówce filmu. W rezultacie Czarny kot jest widowiskiem pełnym świetnych pomysłów powiązanych ze sobą trochę prowizorycznie. Nie wątpię, że widza oczekującego ostrej jak brzytwa historii będzie to irytować. Nie będę jednak udawał, że chociaż przez chwilę mi ten fakt przeszkadzał. Zbyt dobrze się bawiłem. Czarny kot otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 24 lutego 2019

Niewidzialny człowiek/The Invisible Man (1933)

Film o niewidzialnym nudyście

Reżyseria: James Whale
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 8 min.

Występują: Claude Rains, William Harrigan, Gloria Stuart, Henry Travers

Niewidzialny człowiek, chociaż mniej znany niż potwór Frankensteina czy hrabia Drakula, należy do grupy klasycznych popkulturowych monstrów rozpropagowanych między innymi poprzez kino. Film o tym dziwnym "antyzłoczyńcy" zawdzięczamy hollywoodzkiemu specjaliście od filmów grozy, Jamesowi Whale'owi. Scenariusz oparty na motywach opowiadania Herberta George'a Wellsa został powiązany ze swym pierwowzorem bardzo luźno. Zmianom uległa zarówno historia jak i osobowość tytułowego bohatera. Prawdopodobnie wynikało to ze specyficznego podejścia Whale'a. Reżyser ten pokazał już przy Frankensteinie, że jego priorytetem jest budowanie atmosfery, nawet kosztem pewnych uproszczeń fabularnych. Okazało się, że znów miał rację. Niewidzialny człowiek zyskał sobie dużą popularność i wszedł na stałe do kanonu filmowego horroru. Jakie wrażenie robi dzisiaj?

Film opowiada historię Jacka Griffina - naukowca, który w wyniku przeprowadzanych na sobie samym eksperymentów stał się niewidzialny. Ukryty przed światem w prowincjonalnej gospodzie pracuje nad antidotum, które przywróci mu normalny wygląd. Może jednak nie zdążyć, gdyż serum niewidzialności wpływa na jego umysł, wywołując u niego coraz silniejszą megalomanię. Tymczasem narzeczona i przyjaciele Griffina rozpoczynają poszukiwania zaginionego naukowca.

Niewidzialny człowiek przyciąga niepokojącymi obrazami. Postać Jacka Griffina - mężczyzny w prochowcu, charakterystycznych ciemnych okularach i z twarzą ukrytą pod bandażami - to wizerunek już klasyczny, a przy tym pomysłowy i dopracowany. Kiedy natomiast filmowy Griffin zdejmuje przebranie, pod nim... nie ma nic! Efekty specjalne imitujące niewidzialność były jak na lata trzydzieste niesamowite, a i dziś patrzy się na nie z zainteresowaniem. Bo kto nie chciałby zobaczyć człowieka ściganego przez biegające kalesony. Jest jeszcze trzeci element mitu Niewidzialnego człowieka, także w pewien sposób komiczny. Otóż kiedy Griffin pragnie skorzystać z atutów niewidzialności, zmuszony jest pozbyć się całego odzienia. Oglądamy zatem perypetie niewidzialnego złoczyńcy, który biega wszędzie na golasa. Ot, czasami zabiera ze sobą koc, żeby okryć się po akcji. Obecność Jacka sugeruje nam wprawną ręką operator Arthur Edeson. Kamera sugestywnymi ruchami prowadzi narrację na statycznych kadrach, przez które przemieszcza się niewidoczny mężczyzna. Zastąpienie ruchów postaci ruchem kamery to pomysł, który zrobił na mnie wrażenie prostotą i efektywnością wykonania. W postać Griffina wcielił się Claude Rains. Miał on okazję wykazać się głównie swoim głębokim, specyficznym głosem, bardzo adekwatnym dla maniakalnego złoczyńcy.

O ile strona wizualna filmu jest bezsprzecznie znakomita, historia trochę się zestarzała. Przede wszystkim trudno brać na poważnie złoczyńcę, który snuje plany opanowania świata tylko dzięki swej niewidzialności. Diaboliczny spisek polega na zaszantażowaniu byłego współpracownika, kilku morderstwach na pokaz i... właściwie tyle. Griffin jest za to bardzo wylewny w opisach swoich słabości. Na przykład nie może wyruszać w teren świeżo po posiłku, gdyż jedzenie trawione w jego żołądku jest widoczne dla postronnych. Dobrze, że twórcy nie próbowali nam tego pokazać. W scenariuszu dużo jest podobnych smaczków zahaczających trochę o kicz. Przykładowo postronni reagują na obecność niewidzialnego złoczyńcy z przesadną paniką, wydając histeryczne okrzyki. Słabo wypada także narzeczona Griffina, która nie wnosi do historii nic poza zamartwianiem się o jego los. Ponarzekawszy trochę, przyznam, że Niewidzialnego człowieka ogląda się przyjemnie. Sceny z Griffinem wykonującym swoje machinacje są pomysłowe i pełne humoru. Chociaż absurdalny, Jack potrafi być zabójczo skuteczny, co uwalnia go od zagrożenia śmiesznością. Także plan jego powstrzymania jest logiczny, przemyślany i satysfakcjonująco zrealizowany. Jednym słowem, nie jest to zła opowieść. Tylko nie można brać jej nazbyt serio.

Niewidzialny człowiek to przykład oryginalnego połączenia horroru z wczesnego typu science fiction. Nie jest klasycznym filmem grozy, bo bardziej śmieszy niż straszy. Daleko mu do ideału, ale pomysłowość i świetna strona wizualna zapewniają sporo niezobowiązującej rozrywki. Ogólny werdykt jest zatem zdecydowanie pozytywny. Przyznaję temu filmowi 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 11 lutego 2019

King Kong (1933)

Film o wielkim gorylu

Reżyseria: Merian C. Cooper i Ernest B. Schoedsack
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Fay Wray, Robert Armstrong, Bruce Cabot, Frank Reicher

Jedna z największych legend w historii kina powstała jako ukoronowanie fali horrorów, która nawiedziła Hollywood na początku lat trzydziestych. Pomysłodawcą King Konga był Merian Cooper, producent, któremu od dawna marzyło się zrobienie filmu o wielkiej małpie siejącej zamęt w Nowym Jorku. Na swój pomysł próbował namówić kilka wytwórni, zyskując w końcu akceptację studia RKO. Przygotowania przebiegały z dużym rozmachem. Zbudowano obszerne dekoracje imitujące tropikalną wyspę. Specjaliści od efektów specjalnych wykonali gigantyczną pracę, tworząc na potrzeby filmu nie tylko kilka różniących się rozmiarami modeli King Konga, ale także inne fantastyczne stworzenia. Potwory zostały wmontowane w film z użyciem różnorodnych technik, w tym wypróbowanej kilka lat wcześniej w filmie Zaginiony świat animacji poklatkowej. Efekty prac zostały sowicie wynagrodzone. Film odniósł niesamowity sukces, zyskując popularność, która utrzymuje się właściwie do dzisiaj. Czy zasłużenie? Przyjrzyjmy się jego poszczególnym elementom.

Fabuła King Konga jest bardzo prosta i ma służyć przede wszystkim ekspozycji pomysłów twórców. Opowiada o wyprawie na tropikalną wyspę, na której ma żyć tajemnicza istota czczona przez tubylców. Na czele ekspedycji staje ekscentryczny reżyser Carl Denham, który wymarzył sobie uwiecznienie stworzenia na taśmie filmowej. W skład ekipy zwerbowana zostaje Ann Darrow, młoda dziewczyna, która ma zostać gwiazdą powstającego filmu. Po przybyciu na wyspę podróżnicy są świadkami ceremonii, w trakcie której tubylcy przygotowują się do złożenia w ofierze młodej kobiety. W nocy Ann zostaje porwana przez barbarzyńców i przekazana w darze Kongowi, gigantycznemu gorylowi, który zamieszkuje dżungle wyspy. Podróżnicy wyruszają dziewczynie na ratunek, zmuszeni przedzierać się przez ostępy pełne prehistorycznych bestii. Tymczasem Kong zaczyna wykazywać wobec Ann dziwne przywiązanie.

Powiedzmy sobie jedno, King Kong nie jest filmem cechującym się wybitną fabułą czy aktorstwem. Opowieść jest sprawnie napisana, odpowiednio buduje napięcie i nie zawiera żadnych rażących niedorzeczności. To właściwie wystarcza. Fay Wray, będąca centralną (oprócz goryla) postacią filmu, została zatrudniona ze względu na atrakcyjny wygląd oraz umiejętność wydawania z siebie w odpowiednich momentach przeraźliwego krzyku. Fakt ten został autoironicznie zaznaczony w scenariuszu - podczas jednej ze scen Ann trenuje przed kamerą Denhama seksowne pozy i wrzask na zawołanie.

Skoro ten temat mamy omówiony, przejdźmy do elementów, które są istotną częścią filmu. Wbrew pozorom nie są to tylko potwory. Od nich jednak zacznijmy. Animacje poklatkowe z lat trzydziestych nie robią na dzisiejszym widzu wielkiego wrażenia, tym niemniej w tamtych czasach miały one przełomowe znaczenie. Zostały do filmu zaimplementowane w ogromnej ilości i, co ważniejsze, wysokiej jakości. Abstrahując od ich realizmu, potwory są różnorodne, ruchliwe i wszędobylskie. Merian Cooper wraz ze specem od animacji Willisem O'Brienem wymyślili wręcz niesamowite sceny. Mamy tu zarówno suspens, kiedy Kong po omacku poszukuje podróżnika ukrytego za skalnym załomem, krwawą łaźnię w wykonaniu wodnego dinozaura wywracającego łódź ekspedycji, jak i kilka pojedynków tytanów, w tym najbrutalniejszą walkę Konga z tyranozaurem. Najwięcej wysiłku włożono oczywiście w tytułowe monstrum, któremu jak na gumowo-plastikową kukłę nadano zadziwiająco zniuansowaną osobowość. Kong potrafi być przerażająco brutalny, kiedy masakruje otaczające go małe ludziki, ale również czuły, szczególnie w sugestywnej scenie, kiedy delikatnie zdejmuje z Ann skrawki podartej sukni, a później obwąchuje swoje palce. No i jeszcze zakończenie z pamiętną wspinaczką goryla na Empire State Building i jego pojedynkiem z dwupłatowcami. Nie ma co się o tym rozpisywać, to po prostu trzeba zobaczyć. Zarówno pomysł jak i wykonanie z odległymi ujęciami i widokiem z perspektywy pilotów są po prostu znakomite.

Dużo ciepłych słów należy się scenografii, której przedsmak można było poznać w kręconym na tym samym planie filmowym Hrabim Zarowie. Na potrzeby King Konga stworzono wiele unikalnych "naturalnych" lokalizacji, które wcale nie wyglądają, jakby powstały w studiu filmowym. Szczególnie w pamięć zapada gigantyczny mur oddzielający zamieszkałą przez tubylców część wyspy od terenu potworów, oraz specyficzny, złożony z dwóch filarów ołtarz. Takie miejsce pojawia się w wielu dzieła popkultury, w których pojawia się wątek składania dziewic w ofierze potworom. Otóż jako pierwsi wymyślili je twórcy King Konga. Na koniec wypada wspomnieć o efektach dźwiękowych i imponującej oprawie muzycznej. Odgłosy potworów nagrano przy wykorzystaniu zmiksowanych głosów dzikich zwierząt, dając każdemu z monstrów indywidualne brzmienie. Muzyka, którą Cooper wbrew woli studia zamówił u kompozytora Maxa Steinera za 50 000 dolarów, jest warta swojej ceny. Nagrana przez 46-osobową orkiestrę, idealnie dopasowana do każdej sceny ścieżka dźwiękowa świetnie uzupełnia narrację, nadając filmowi charakterystyczny, epicki nastrój.

King Kong nie jest filmem idealnym, ale jest cholernie blisko. Wspaniały ze względu na formę, nie na treść, jest realizacją dziecięcego marzenia Meriana Coopera, które udało mu się przekuć na rzeczywistość. Dzięki niezapomnianym aranżacjom wizualnym, pomysłowym efektom specjalnym, świetnej muzyce trudno o nim zapomnieć. King Kong jest właśnie tym, o co chodzi w kinie - podróżą do miejsc odmiennych od codzienności. Fantazją, której nadano kształt. Warto wejść w to marzenie nawet 90 lat po jego powstaniu. Dlatego otrzymuje ode mnie 10 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 24 stycznia 2019

Wyspa doktora Moreau/Island of Lost Souls (1932)

Film o facecie, który myślał, że jest bogiem

Reżyseria: Erle C. Kenton
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 10 min.

Występują: Charles Laughton, Richard Arlen, Leila Hyams, Bela Lugosi, Kathleen Burke, Arthur Hohl

Najczęstszym źródłem inspiracji dla filmowych horrorów z początku lat trzydziestych były dzieła literackie. Wiele z nich to adaptacje powieści gotyckich, na przykład najbardziej znane Książę Dracula czy Frankenstein. Drugą skarbnicą ciekawych pomysłów były wczesne dzieła science fiction. Należąca do tego gatunku powieść H.G. Wellsa posłużyła jako wzorzec dla Wyspy doktora Moreau. Film z 1932 roku nie był pierwszą adaptacją tej książki, zapisał się jednak w historii kina z kilku powodów. Pierwszym jest postać tytułowego doktora, bardzo oryginalnie zagranego przez Charlesa Laughtona. Drugim - umiejętnie stworzona atmosfera grozy. Gdybym miał wybrać najstraszniejszy z dotychczas oglądanych przeze mnie horrorów z tego okresu, zwyciężyłby właśnie obraz Erla Kentona.

Film rozpoczyna się od wyłowienia przez statek towarowy rozbitka nazwiskiem Parker. Okręt przewozi dziwne zamówienie - dzikie zwierzęta, które mają trafić na odległą wyspę. Wskutek kłótni z kapitanem Parker zostaje karnie wysadzony na wyspie wraz z ładunkiem i jego opiekunem, niejakim Montgomerym. Tutaj wita go doktor Moreau, biolog, który z dala od cywilizacji prowadzi eksperymenty nad ewolucją. Wyspa jest pełna wytworów jego doświadczeń - półdzikich humanoidów posiadających cechy rozmaitych zwierząt. Moreau oferuje rozbitkowi gościnę, skrycie planując uczynić go częścią swego kolejnego eksperymentu.

Wyspa doktora Moreau wyróżnia się wciągającym, złowieszczym klimatem. Zaczyna się zupełnie niewinnie - jakiś rozbitek, morze, zwierzęta w klatkach. Ze sceny na scenę robi się coraz bardziej tajemniczo i niepokojąco. Poznajemy dziwacznego naukowca i jego kreacje, następnie wyjawiane są coraz bardziej niepokojące szczegóły jego eksperymentów. Kiedy dochodzimy do punktu kulminacyjnego, nie ma wątpliwości, że nietypowy wygląd stworzonych przez Moreau hybryd to najmniej istotny element stworzonego przez niego, makabrycznego świata. Zakończenie filmu jest doprawdy satysfakcjonujące i autentycznie mrozi krew w żyłach. Najlepsze w filmie jest to, że niewiele rzeczy pokazano wprost, nierzadko poprzestając na sugestiach, odgłosach zza kadru czy niedopowiedzeniach pozostawiających sporo wyobraźni widza.

O wartości filmu stanowi także tytułowa postać. Charles Laughton stworzył niezwykle interesującą kreację. Jego Moreau jest spokojny, metodyczny, diabelsko sprytny i pozbawiony jakichkolwiek skrupułów. Zazwyczaj zachowuje się jak nienaganny dżentelmen, jednak dla swoich kreacji jest władcą absolutnym i pozbawionym litości. Jego nonszalancja i pewność siebie wynikają z bezgranicznej megalomanii, co Laughton świetnie odegrał. Moreau nie jest złoczyńcą z diabolicznym śmiechem podkręcającym wąsika. Jego chłodna pewność siebie jest znacznie bardziej złowieszcza niż jakiekolwiek przesadzone gesty. W filmie pojawia się także Bela Lugosi w drugoplanowej roli przywódcy plemienia zwierzęcych hybryd. Nie do poznania pod gęstą brodą, postać ta jest ciekawym kontrapunktem dla swego szalonego stwórcy.

Scenografia stoi na wysokim poziomie. Skryte w dżungli domostwo i laboratorium Moreau zostały pomysłowo zaprojektowane i wyposażone w specyficzne rekwizyty (wszechobecne kraty w drzwiach, filary). Charakteryzacja stworzonych przez doktora istot stoi na wysokim poziomie. Co prawda sztuczne kły mogą śmieszyć, ale większość strojów wygląda przekonująco i groźnie. Jednocześnie twórcy nie przesadzili - zwierzęce cechy są delikatnie zaakcentowane i nie przytłaczają. Ważne jest, że stwory nie mają straszyć widza swym wyglądem, a jedynie budować klimat niesamowitości, w którym najbardziej przerażające jest to, czego nie widać.

Wyspa doktora Moreau to bardzo dobry horror o wciągającej fabule. Zrealizowany pomysłowo, przyzwoicie zagrany, brakuje mu może trochę ciekawszego rozwinięcia postaci "obserwatora" jakim jest Parker. Chociaż z drugiej strony to nie o nim jest ten film, tylko o szalonym naukowcu, który ośmielił się przekroczyć wszelkie tabu. Tak czy inaczej, to jeden z lepszych reprezentantów fali horroru lat trzydziestych. Oceniam go na 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 18 stycznia 2019

Dziwolągi/Freaks (1932)

Film o tolerancji

Reżyseria: Tod Browning
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 2 min.

Występują: Wallace Ford, Leila Hyams, Olga Bakłanowa, Rosco Ates, Henry Victor, Harry Earles, Daisy Earles, Johnny Eck

Mało było w latach trzydziestych filmów równie kontrowersyjnych jak Dziwolągi. Reżyser Tod Browning postawił sobie za punkt honoru zaangażowanie do produkcji jak największej liczby aktorów z rozmaitymi deformacjami ciała, w większości rekrutujących się ze środowisk cyrkowo-jarmarcznych. Pierwsze trudności pojawiły się podczas zdjęć. Niektórzy z "pełnosprawnych" członków ekipy filmowej źle się czuli w obecności wesołej zgrai cudaków. Doszło nawet do tego, że "grupa jarmarczna" otrzymała swój własny zakątek do spożywania posiłków, aby nie odbierać apetytu malkontentom. Nie najlepiej poszło też podczas pokazów przedpremierowych. Film tak bardzo wzburzył decydentów z MGM-u, że pierwotna półtoragodzinna wersja wskutek wycięcia co drastyczniejszych scen została skrócona do godziny. Dziwolągi nie zostały dobrze przyjęte przez widzów i właściwie zakończyły reżyserską karierę Browninga, który nie odzyskał zaufania producentów. Pamięć o filmie przetrwała jednak. Stał się pozycją kultową, popularną w kręgach miłośników kina niszowego i nietypowego. Obecnie, doceniony bardziej niż w czasach mu współczesnych, pozostaje obrazem jedynym  swoim rodzaju, hołdem dla odmienności.

Dziwolągi przybliżają życie trupy cyrkowej złożonej z bardzo dziwnych indywiduów. Oprócz siłacza, klauna i treserki fok w skład ekipy wchodzą takie osobistości jak kobieta z brodą, bliźniaczki syjamskie, "pół-człek" bez nóg i bioder czy "żyjący korpus" - kadłubek pozbawiony wszystkich kończyn. Całe to dziwne towarzystwo żyje w wesołej wspólnocie, wspierając się wzajemnie i nie wtrącając w sprawy "zwyczajnych" ludzi. Dwa światy zmierzają jednak ku zderzeniu, kiedy karzeł Hans postanawia zawrócić w głowie pięknej akrobatce Kleopatrze. Dziewczyna dla żartu przyjmuje jego zaloty. Związek wkracza na poważniejsze tory, kiedy okazuje się, że Hans jest dziedzicem znacznego majątku. 

Fabuła filmu jest dość fasadowa. Większość czasu poświęcono na przybliżenie bohaterów drugoplanowych, dopiero pod koniec filmu przechodząc do "mieszanego" związku. Wcześniej jesteśmy między innymi świadkami radosnych narodzin potomka kobiety z brodą i "ludzkiego szkieletu". Podczas "pępkowego" dziewczyna pozbawiona rąk demonstruje, jak zręcznie można jeść przy pomocy stóp, a żyjący korpus popala ukręcone własnymi wargami papierosy. Jest też wątek poboczny sióstr syjamskich, z których każda romansuje z innym mężczyzną. Nietypowi bohaterowie mierzą się ze zwykłymi ludzkimi problemami, a jednocześnie są świadomi swej odmienności i wcale się jej nie wstydzą. Urzekająca jest scena, w której grupka karłów i cyrkowców z mikrocefalią bawi się nad rzeką, zyskując sympatię początkowo wrogo nastawionego przechodnia. Bywa jednak i mniej sympatycznie. Na przykład złowieszcza inicjacja, którą przechodzi Kleopatra, aby stać się "jedną z nich" - dziwolągów. Odbywa się to poprzez wypicie łyka ze wspólnego pucharu przy ekstatycznym aplauzie całej zgrai. No i warto wspomnieć o końcowej scenie, w której "dziwolągi" rozprawiają się ze swymi wrogami. Choć oczywiste jest, że to oni stoją po jasnej stronie mocy, tutaj przedstawieni zostali niemal jako niebezpieczne potwory. Ich zemsta jest straszna.

Z dużym zaciekawieniem sprawdzałem notki biograficzne poszczególnych filmowych postaci, śledząc ich dalsze losy w prawdziwym świecie. Wielu z nich było bardzo ciekawymi osobowościami, nierzadko znakomicie sobie radzącymi mimo swojej niepełnosprawności. Szkoda, że publice współczesnej filmowi tak trudno było to zaakceptować. Dziwolągi powstały w czasach znacznie mniej tolerancyjnych dla odmienności niż dzisiejsze. Tod Browning, który w młodości występował w cyrku, chciał udowodnić światu, że cudaki pokazywane ku uciesze jarmarcznej gawiedzi są ludźmi, którzy mają takie same potrzeby i pragnienia jak wszyscy inni. Chciałbym móc napisać, że Dziwolągi przyczyniły się do zmiany negatywnych stereotypów, ale tak nie było. Idea filmu okazała się zbyt rewolucyjna jak na kulturę lat trzydziestych i reżyser zapłacił za to swoją karierą.

Dzisiaj znacznie łatwiej jest zaakceptować ekranowych "dziwolągów". Film Browninga pozostaje horrorem tylko z nazwy. Bliżej mu do moralitetu. To rzeczywiście dzieło niepowtarzalne, chociaż dalekie od ideału. Na tle niezwykłych scen pobocznych uderza słabość głównej linii fabularnej. Historyjka o związku karła i akrobatki jest niezbyt przekonująca i to bynajmniej nie ze względu na dzielącą ich różnicę wzrostu. Po prostu intryga  nie wytrzymuje zawieszenia niewiary, podobnie jak pomysł, żeby występujący w cyrku karzeł miał być dziedzicem jakiejś fortuny. Dodatkowo film został pocięty i kończy się zbyt szybko. Mimo to zdecydowanie warto go obejrzeć, chociaż trzeba być przygotowanym na niecodzienne widoki. Bez wątpienia poszerza horyzonty. Przyznaję mu 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 13 stycznia 2019

Stary mroczny dom/The Old Dark House

Film o dziwakach mieszkających w dziwnym domu

Reżyseria: James Whale
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 13 min.

Występują: Boris Karloff, Melvyn Douglas, Charles Laughton, Raymond Massey, Gloria Stuart, Lilian Bond, Ernest Thesiger, Eva Moore

Walijskie odludzie, straszliwa ulewa, przemoczonym samochodem przemieszcza się grupa podróżnych, która zgubiła drogę. Jedynym schronieniem przed deszczem jest dla nich stara, zmurszała posiadłość. Jej mieszkańcy niechętnym okiem spoglądają na gości. To dziwni ludzie, z których każdy skrywa jakiś mroczny sekret. Podróżni nie mają jednak wyboru, muszą przetrwać w tym nieprzyjaznym miejscu co najmniej do rana. 

James Whale na fali popularności Frankensteina postanowił stworzyć bardziej przyziemny horror. Pomysł na Stary mroczny dom był bardzo prosty - zamykamy grupę ludzi w miejscu, którego nie mogą opuścić, konfrontujemy ich z pokręconymi mieszkańcami i sprawdzamy, co z tego wynikło. Elementy ponadnaturalne są wplecione w fabułę bardzo oszczędnie. Występują raczej w świadomości bohaterów, skłaniając ich do różnorakich, często desperackich działań. Groza budowana jest poprzez atmosferę (nieprzyjazna pogodna, ponura lokalizacja) oraz dziwnych i tajemniczych mieszkańców domu - rodzinę Femmów. Bohaterowie dość chaotycznie przemieszczają się po rozległej rezydencji i zabudowaniach gospodarczych. Często posłuszni wymogom scenariusza rozdzielają się lub odwrotnie, pojawiają w odpowiednich momentach we właściwych miejscach. Po głębszym zastanowieniu się trzeba stwierdzić, że w tej opowieści szwankują związki przyczynowo skutkowe. To seria mniej lub bardziej dziwacznych rozmów i działań podejmowanych przez bohaterów w celu popchnięcia akcji do przodu, a nie z jakichś bardziej uzasadnionych psychologicznie pobudek.

Mimo tych raczej poważnych zastrzeżeń film ogląda się dobrze. Tajemnica domu i jego mieszkańców dawkowana jest stopniowo, rozbudzając ciekawość widza. Napięta atmosfera zagęszcza się wraz z kolejnymi wydarzeniami, prowadząc do kulminacji w końcowych minutach filmu. Całość została ciekawie sfilmowana, zaczynając od początkowej podróży samochodu bohaterów przez podtopione wertepy, a kończąc na brutalnym finale. Również sam tytułowy dom przygotowany został z rozmysłem - jest obszerny, podniszczony i zimny. Wiatr hula na jego korytarzach, nie pozwalając uspokoić myśli.

Film nie ma głównego bohatera. Każdej z dziesięciu występujących w nim postaci poświęcono trochę czasu, starając się nadać jej indywidualny charakter. Starsze wiekiem rodzeństwo Femmów - Horace i Rebecca - zamieszkuje dom razem z przykutym do łóżka, ponad stuletnim ojcem i niemym sługą. Życie w izolacji wyraźnie wpłynęło na całą czwórkę, czyniąc z nich dziwaków opanowanych przez własne lęki i nałogi. Grupa przybyszy jest trochę mniej wyrazista. Małżeństwo Wavertonów podróżuje razem z hedonistycznie usposobionym przyjacielem Rogerem. Później dołączają do nich arystokrata i pracoholik William Porterhouse oraz jego przyjaciółka, "tancerka" Gladys. Najbardziej godnym zapamiętania bohaterem jest grany przez Borisa Karloffa niemy Morgan, brutalny osiłek porośnięty szczeciną, w obyciu bardziej podobny do słabo obłaskawionego zwierza niż człowieka. Stary mroczny dom to również hollywoodzki debiut Charlesa Laughtona, który wykreował oryginalną postać dobrodusznego, gadatliwego pracoholika Porterhouse'a. Jeżeli chodzi o żeńską część obsady, najlepiej wypada Lilian Bond w roli wesołej utrzymanki tego ostatniego. Skoro o aktorkach mowa, warto wspomnieć, że w rolę stuletniego seniora rodziny Femmów wcieliła się sześćdziesięcioletnia Elspeth Dudgeon (w napisach dla niepoznaki przemianowana na Johna). Nie jestem pewien, czy to dla tej pani komplement, ale jest w pełni wiarygodna jako zasuszony, wątły stulatek.

Stary mroczny dom to przykład filmu, w którym umiejętnie wykreowana atmosfera nadrabia niedostatki scenariusza. Mało przekonującą historię ogląda się nader przyjemnie, ponieważ jest dobrze zagrana i sfilmowana, a przy tym oryginalna. Bać się raczej nie będziemy, ale wyczekiwać na wyjaśnienie tajemnicy domu już tak. Nie jest to absolutnie odkrycie na miarę Frankensteina, lecz jako film rozrywkowy sprawdza się całkiem nieźle. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 8 stycznia 2019

Wampir/Vampyr – Der Traum des Allan Grey (1932)

Film o wampirach (dla hipsterów)

Reżyseria: Carl Theodor Dreyer
Kraj: Niemcy, Francja
Czas trwania: 1 h 13 min.

Występują: Nicolas de Gunzburg, Maurice Schutz, Sybille Schmitz, Jan Hieronimko, Rena Mandel, Henriette Gerard

Mimo zdobycia poważania wśród krytyków genialnym Męczeństwem Joanny d'Arc, po premierze tego filmu Carl Theodor Dreyer został skazany na niepewny los twórcy niezależnego. Męczeństwo zyskało sobie przychylność koneserów, jednak widzowie niezbyt licznie przychodzili do kin. Swoje trzy grosze dorzucili też urażeni Brytyjczycy. Rząd Zjednoczonego Królestwa zablokował emisję "anglofobicznego" filmu w rodzimych kinach. Dreyer stał się dla wytwórni filmowych czarną owcą i gwarantem strat. Zyskał natomiast popularność w światku paryskiej bohemy otwartej na różnorakie eksperymenty. To przedstawiciel tego środowiska Nicolas de Gunzburg postanowił sfinansować następny pomysł reżysera w zamian za angaż do głównej roli. Scenariusz oparto na tomiku gotyckich opowiadań Sheridana Le Fanu. Przede wszystkim jednak Dreyer postanowił wykorzystać swobodę twórczą do eksperymentów z formą. Tak powstał Wampir, jeden z najbardziej nietypowych i hermetycznych filmów o wampirach w historii.

Bohaterem jest młody człowiek nazwiskiem Allan Gray, fascynat okultyzmu. Pewnego wieczoru Allan przybywa do wioski Courtempierre, gdzie wynajmuje pokój na noc. Sen przerywa mu wizyta mężczyzny, który pozostawia w sypialni pakunek z napisem "do otwarcia po mojej śmierci". Wyposażony w paczuszkę Gray wyrusza w wędrówkę po okolicy, podczas której napotyka tajemnicze i złowieszcze postacie. W końcu dociera do posiadłości swego gościa, w samą porę aby być świadkiem zamachu na jego życie. W pakunku Gray znajduje okultystyczną księgę, która wyjaśnia, że na życie mieszkańców wioski czyhają demoniczne duchy zmarłych, pijące krew i zmieniające ludzi w swych niewolników.

Fabuła Wampira jest prowizoryczna i w dużej mierze niedopowiedziana. Stanowi raczej pretekst do tworzenia atmosfery grozy niż rzeczywistą opowieść. Bohaterowie są luźno zarysowani i nie ma okazji dowiedzieć się o nich zbyt wiele. Wynika to poniekąd z przyjętego przez Dreyera sposobu narracji. Film bardzo oszczędnie korzysta z dialogów, obfitując za to w obszerne plansze tekstowe tłumaczące wydarzenia. Nie był to zbyt dobry pomysł, zwłaszcza że opisana w tajemnej księdze legenda o demonicznych wampirach jest niedorzeczną grafomanią. Sytuacji nie poprawia fakt, że większość występujących w Wampirze aktorów to amatorzy zwerbowani nierzadko w przypadkowy sposób. Na przykład grający wampirycznego lekarza Jan Hieronimko został po prostu zagadnięty przez jednego z filmowców w metrze. Aktorstwo tej grupy żółtodziobów jest drewniane, statyczne. Dodatkowo zgodnie z koncepcją Dreyera odtwórcy poszczególnych ról zdają się być bardziej częścią złożonych kompozycji kadru niż żyjącymi postaciami. Przerost formy nad treścią jest ewidentny.

Mocną stroną Wampira jest muzyka - mroczna, niepokojąca, dobrze dopasowana do nastroju poszczególnych scen. Świetnie uzupełnia inspirowane niemieckim ekspresjonizmem zdjęcia, których autorem jest Rudolph Mate, pracujący również przy Męczeństwie Joanny d'Arc. Kompozycje kadrów, wykorzystanie elementów scenografii, zabawy cieniem, budowanie atmosfery niepokoju - wszystkie te elementy są w Wampirze znakomite i pełne innowacyjnych pomysłów. Poczynając od spoglądającego na Allana z łódki w pierwszych scenach filmu ponurego mężczyzny z wielką kosą, poprzez podróż przez cmentarz z perspektywy człowieka zamkniętego żywcem w trumnie, kończąc zaś na śmierci jednego z antagonistów poprzez zasypanie go tonami mąki, Dreyer i Mate wpletli w film wiele obrazów pochodzących jakby z koszmaru sennego. I jeszcze żyjące swoim życiem cienie, poruszające się niezależnie od właścicieli, niebezpieczne, czasem mordercze. Nie powiem, kilka razy miałem ciarki na plecach. A jednak jest to trochę za mało, żeby zrekompensować słabsze elementy filmu.

Wampir jest eksperymentem skleconym w całość za pomocą mocno prowizorycznych środków. Fabularnie absolutnie nie zachwyca, aktorsko budzi politowanie. Nadrabia jednak odrealnionym klimatem i skutecznym budowaniem nastroju niepokoju. Jak można się było spodziewać, nie spotkał się z entuzjazmem widzów, skazując Dreyera na długie lata artystycznego niebytu. Są w nim jednak obecne ziarna geniuszu. Tego samego, który tak pięknie rozkwitł w Męczeństwie Joanny d'Arc i miał rozkwitnąć jeszcze niejednokrotnie. Wystawiam Wampirowi 7 gwiazdek, przestrzegam jednak, że nie jest to film przyjemny w odbiorze i łatwo można się do niego zniechęcić.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 2 stycznia 2019

Białe zombie/White Zombie (1932)

Film o żywych trupach

Reżyseria: Victor Halperin
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 5 min.

Występują: Bela Lugosi, Madge Bellamy, John Harron, Robert W. Frazer, Joseph Cawthorn, Brandon Hurst

Pierwszy kinowy film o zombie powstał w 1932 roku jako niezależna produkcja braci Victora i Edwarda Halperinów. Obraz został zrealizowany za śmieszną (nawet wówczas) kwotę pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Bracia wykorzystali swoje znajomości w Hollywood w celu udostępnienia pomieszczeń Universal Studios. Z uwagi na koszty i ograniczoną dostępność zdjęcia kręcono tylko w nocy. Prowizorycznie sklecona scenografia korzystała z pokrytych kurzem planów zdjęciowych takich filmów jak Dzwonnik z Notre Dame czy Frankenstein. Twórcom udało się jakimś cudem namówić do zagrania roli głównego złoczyńcy Belę Lugosiego. Poza nim obsada składa się z nazwisk nieznanych lub zapomnianych. Scenariusz, napisany specjalnie na potrzeby filmu, zainspirowały haitańskie legendy o voodoo. Cuchnąca na kilometr amatorszczyzną produkcja nie zyskała sobie sympatii krytyków. A jednak widzowie chętnie przychodzili do kin. Film stał się sukcesem kasowym oraz inspiracją dla całego podgatunku filmów grozy.

Akacja Białych zombie toczy się na Haiti. Bankier Neil Parker i jego narzeczona Madeleine przyjeżdżają do posiadłości niejakiego Beaumonta, aby wziąć tam ślub. Nie wiedzą, że ich gospodarz jest skrycie zakochany w pannie młodej i uknuł plan zdobycia jej tylko dla siebie. Beaumont prosi o pomoc lokalnego czarownika voodoo nazwiskiem Legendre. Ten przy pomocy specjalnej trucizny wprowadza Madeleine w stan podobnej do śmierci śpiączki. Kolejnym krokiem jest przemiana wydobytej z grobu dziewczyny w pozbawionego świadomości, posłusznego niewolnika. Neil wspomagany przez miejscowego misjonarza staje do walki o życie ukochanej.

Scenariusz Białych zombie jest groteskowy i dość dziurawy. Zawieszenia niewiary nie wytrzymuje absurdalny pomysł z organizacją ślubu w domu człowieka przypadkowo poznanego na statku. Albo pochowania zmarłej żony w jego prywatnym mauzoleum. Nie lepiej jest z dziwacznymi planami Beaumonta co do Madeleine, z których bezsensu w końcu sam zdaje sobie sprawę. Również zakończenie filmu, błyskawicznie ucinające wszystkie wątki, jest komiczne. Sytuacji nie poprawia okropne aktorstwo "żywych" bohaterów (poza Lugosim). Gdyby poprzestać na tych wątpliwej jakości walorach, mielibyśmy do czynienia z ekranowym koszmarkiem. Film mocno nadrabia jednak klimatem.

Zombie z wyłupiastymi oczami, powykrzywianymi twarzami i sztywnymi ruchami to początek pewnej stylistycznej konwencji. Można ją lubić lub nie, ale nie sposób odmówić tu filmowi Halperinów palmy pierwszeństwa. Twórcy umieścili w nim kilka całkiem udanych scen nadających zombiakom ich niepowtarzalny charakter. Przede wszystkim jest to świetna sekwencja z żywymi trupami pracującymi w przetwórni trzciny cukrowej. Po drugie, przemiana jednego z bohaterów filmu w zombiaka zachodząca stopniowo i przy pełnej świadomości przerażonej ofiary. Po trzecie, prezentacja przez Legendre'a gromadki jego wiernych pomocników. Okazuje się, że jeden z wyszczerzonych zombie był za życia jego mistrzem, drugi ministrem spraw wewnętrznych, trzeci miejscowym katem. Czarny humor jest tu zamierzony i działa. Sądzę, że to w tych scenach twórcy duchowych spadkobierców Białych zombie dostrzegli inspirację.

Nie bez znaczenia dla popularności filmu jest także urokliwość prowizorycznej scenografii. Wszelkie niedociągnięcia sprytnie zamaskowano. Znane z innych produkcji miejsca sfilmowano z odmiennych pozycji i ujęć, tworząc godne zapamiętania obrazy. Wspomniana plantacja, cmentarz czy górskie zamczysko złoczyńcy - wszystkie te lokacje ładnie się prezentują na ekranie. No i jest jeszcze sam "biały mag voodoo" grany przed diabolicznego Belę Lugosiego. Krzaczaste brwi, szpicbródka, przeszywający wzrok, stoicki spokój, a do tego pełne nonszalancji monologi - Legendre to złoczyńca prawie idealny.
Białe zombie są mimo wszystko filmem dość słabym. Spodobają się fanom absurdalnych i przerysowanych opowieści grozy, natomiast jako pełnowartościowa historia nie wytrzymują krytyki. Doceniam jednak wartość historyczną tego filmu i klimat kilku dobrze nakręconych scen. Za całokształt wystawiam mu 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 29 grudnia 2018

Mumia/The Mummy (1932)

Film o mumii

Reżyseria: Karl Freund
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 13 min.

Występują: Boris Karloff, Zita Johann, David Manners, Arthur Byron, Edward Van Sloan

We wczesnych latach trzydziestych w Hollywood nastąpił błyskawiczny rozwój filmowego horroru. Jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne filmy grozy zadziwiające pomysłowością i odwagą. Po adaptacjach powieści gotyckich (Frankenstein, Książę Dracula) decydenci z Universal Pictures sięgnęli do innej obiecującej niszy, jaką była "egiptomania". Moda na wszystko, co związane ze starożytnym Egiptem, rozkwitła po odkryciu w 1922 roku grobowca Tutanchamona i dziesięć lat później wciąż pozostawała żywa. Reżyserię "egipskiego horroru" powierzono wybitnemu kinematografowi Karlowi Freundowi (odpowiedzialnemu między innymi za zdjęcia do Portiera z hotelu Atlantic oraz Metropolis), a rolę główną - nowej gwieździe kina grozy, Borisowi Karloffowi. Rezultatem ich wysiłków jest klasyczna Mumia.

Film rozpoczyna się od incydentu podczas wykopalisk archeologicznych w Egipcie. Badacze wydobywają ze starożytnego grobu zmumifikowane ciało kapłana Imhotepa. Jeden z nich nierozważnie otwiera umieszczoną w sarkofagu przeklętą skrzynię. Mumia budzi się do życia i ucieka, przed odejściem doprowadzając nierozsądnego badacza do szaleństwa. Kilka lat później Imhotep w przebraniu współczesnego Egipcjanina pojawia się ponownie w pobliżu wykopalisk i naprowadza archeologów na miejsce pochówku starożytnej egipskiej księżniczki. Kapłan podąża w ślad za badaczami do Londynu, gdzie ma zamiar przejąć wydobyte przez nich przedmioty i użyć ich do przywrócenia do życia swojej ukochanej sprzed tysięcy lat. Do tego celu zamierza wykorzystać Helen Grosvenor, młodą kobietę będącą w jego przekonaniu reinkarnowanym wcieleniem kochanki.

Muszę przyznać, że nie jestem wielkim fanem starożytnego Egiptu, dlatego też opowieści oparte na jego historii nie budzą we mnie szczególnej ekscytacji. Z pewnością wpłynęło to na odbiór przeze mnie Mumii. Film jest dobrze zrealizowany na poziomie technicznym. Pomysłowa, nieco klaustrofobiczna scenografia chętnie korzysta z egipskich rekwizytów i kostiumów. Równie staranna jest charakteryzacja Imhotepa, zarówno w początkowych scenach filmu, kiedy jest zasuszonym truchłem, jak i w późniejszych scenach, gdzie jest zasuszonym człowiekiem. Praca kamery jest więcej niż dobra, szczególnie gdy spogląda ona na tytułowego antybohatera przy użyciu najazdów i zbliżeń na twarz. Dowody swego talentu daje Boris Karloff, który nadał postaci Imhotepa charakterystyczną mimikę i sposób mówienia. Nie sposób wątpić, że ten spokojny, dystyngowany starzec jest śmiertelnie niebezpieczny. 

Co więc mi w Mumii nie przypasowało? Po pierwsze, słaba gra aktorska pozostałej części obsady. Zita Johann jako Helen jest drewniana i nudna jak flaki z olejem. Mimo interesujących kostiumów jakoś nie chciało mi się na nią patrzeć. Niewiele dobrego można powiedzieć o archeologach, którzy są tak bezbarwni i nieciekawi, że nie warto nawet wymieniać ich imion. Sytuacji nie poprawia scenariusz, który początkowo wciągający, pod koniec filmu robi się zawiły i dziwaczny. Trudno byłoby mi wyjaśnić szczegóły planu Imhotepa. Kapłan najwyraźniej sam do końca nie zdaje sobie sprawy, czego chce. No i najważniejsze - filmowi brakuje jakiegoś wątku przewodniego, który nadawałby fabule głębszy sens. Frankenstein traktował o poszukiwaniu człowieczeństwa, Książę Dracula o popędach. Tutaj mamy do czynienia z fantastyczną historią, za którą nie kryje się nic głębszego.

Z powyższych powodów Mumia jest filmem, który mimo dużego potencjału nie satysfakcjonuje. Dobrze, że chociaż Boris Karloff nie położył głównej roli. Sądzę, że fani horrorów znajdą w Mumii sporo interesujących momentów. Innym widzom raczej ten film odradzam. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 16 grudnia 2018

Doktor Jekyll i pan Hyde/Dr. Jekyll and Mr. Hyde (1931)

Film o bestii drzemiącej w ludzkim ciele

Reżyseria: Rouben Mamoulian
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 35 min.

Występują: Fredric March, Miriam Hopkins, Rose Hobart, Holmes Herbert, Halliwell Hobbes

W roku 1931 trwały już w najlepsze działania mające na celu zaprowadzenie w Hollywood cenzury. Celem była eliminacja z filmów zgorszenia i obelg dla moralności publicznej. Tak zwany Kodeks Haysa był już spisany, chociaż jego pełne wejście w życie nastąpić miało dopiero za trzy lata. Póki co twórcy pozwalali sobie na wiele, od czasu do czasu bulwersując publiczność dziełami tak bezecnymi jak Doktor Jekyll i pan Hyde. Nie chodzi tu bynajmniej o obecne w nim elementy nadnaturalne. Te są tylko mechanizmem narracyjnym. Rzecz w tym, że film wprost ocieka perwersyjną erotyką i wysnuwa nieprzyjemne wnioski na temat natury ludzkiej.

Tytułowy doktor Jekyll to utalentowany londyński lekarz i naukowiec cieszący się opinią ekscentryka. Zaręczony z Muriel Carew, córką zasłużonego wojskowego, nie może się doczekać ślubu, do którego z kolei nie spieszy się zanadto przyszłemu teściowi. Pewnego dnia Jekyll ratuje z rąk agresora kabaretową śpiewaczkę Ivy Pierson i bezinteresownie opatruje jej obrażenia. Dziewczyna w ramach wdzięczności próbuje zaciągnąć go do łóżka. Doktor tylko dzięki interwencji przyjaciela opiera się pokusie. Kiedy jego narzeczona wyjeżdża z ojcem na dłuższe wakacje, zawstydzony Jekyll przeprowadza w swoim laboratorium eksperyment, który ma uwolnić go od jego mrocznej strony. W rezultacie przemienia się w porywczego, pożądliwego pana Hyde'a, będącego ucieleśnieniem wszystkich jego tłumionych żądz. 

Dualizm ludzkiej natury rozdartej pomiędzy racjonalizmem a zwierzęcymi instynktami to temat o tyle ciekawy i ambitny, że posiada podstawy naukowe. Rouben Mamoulian bardzo trafnie przedstawił to rozdarcie na przykładzie doktora Jekylla. Biedny naukowiec wyraźnie nie potrafi sobie poradzić z nadmiarem testosteronu, choć trzeba przyznać, że próbuje. Nie daje się uwieść pięknej śpiewaczce (a Miriam Hopkins pokazuje się jemu i widzom z bardzo ponętnej perspektywy). Stara się też wpłynąć na teścia, aby ten przyspieszył termin ślubu. Jest przy tym oczywiste, że nabuzowanemu lekarzowi zależy mu przede wszystkim na nocy poślubnej. Kiedy w końcu Jekyll traci nad sobą kontrolę, władzę przejmuje zwierzęcy Hyde. Paskudna to persona, z twarzy podobna do małpoluda, z owłosionymi rękami i zwierzęcą zwinnością. Tym jednak, co czyni go prawdziwie interesującym, jest osobowość. Hyde nie jest moralnym potworem, tylko pozbawionym skrupułów zwierzakiem, który bez oporu zaspokaja swe pragnienia. W jego zachowaniu można dostrzec instynkt terytorialny, potrzebę dominacji czy też zwierzęcy strach, kiedy zostaje przyparty do muru. Triumf animalistycznego międzymózgowia nad będącą siedzibą człowieczeństwa korą mózgową jest oczywisty. Reżyser zdaje się pytać, jak wiele z takiego zwierzęcia kryje się w każdym z nas i jak wiele (lub niewiele) potrzeba, żeby nad nami zapanowało?

Doktor Jekyll i pan Hyde to film znakomicie zrealizowany. Z na uwagę zasługuje praca kamery z innowacyjnym widokiem z oczu bohatera. Warto również zwrócić uwagę na inteligentne wykorzystanie luster, które w pewnym sensie służą za odbicia wewnętrznych rozterek Jekylla. Świetna jest także charakteryzacja. Zwierzęcy Hyde jest zupełnie niepodobny do swojego ludzkiego odpowiednika, chociaż gra ich ten sam aktor. Jego groteskowa małpia twarz jest dobrze dopasowana do prymitywnej osobowości postaci.

Wśród aktorów wybijają się dwie osobistości. Oscarowy Fredric March jest znakomity w podwójnej roli tytułowej. Złowieszcza mowa ciała Hyde'a wywołuje dreszcz niepokoju, ale równie interesujący jest March jako rozdarty, usiłujący nad sobą zapanować Jekyll. Co prawda grymasy w chwili przemiany są nieco przesadzone, ale można to zrzucić na karb konwencji. Poruszającą rolę drugoplanową zalicza Miriam Hopkins jako Ivy Pierson. Niedawno w Uśmiechniętym poruczniku miała okazję wcielić się w kobietę o stłumionej seksualności. Tutaj najpierw jest uroczą uwodzicielką niemal doprowadzającą Jekylla do chwili zapomnienia. Później staje się przerażoną, lecz nie bezbronną niewolnicą potwornego Hyde'a i jego brutalnych fantazji.

Rouben Mamoulian w końcu otrzymał scenariusz, dzięki któremu mógł w pełni rozwinąć swoje umiejętności reżyserskie. Stworzył film inteligentny, trzymający w napięciu i zawierający kilka prekursorskich rozwiązań. W dodatku miał szczęście, że wspomagali go aktorzy tacy jak March czy Hopkins, których role będzie mi dane na długo zapamiętać. Końcowy efekt jest imponujący. Doktor Jekyll i pan Hyde jest jedną z najciekawszych filmowych produkcji roku 1931. Wystawiam mu 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 18 listopada 2018

Frankenstein (1931)

Film o twórcy i jego tworzywie

Reżyseria: James Whale
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 10 min.

Występują: Colin Clive, Mae Clarke, John Boles, Boris Karloff, Edward Van Sloan

Kasowy sukces Księcia Draculi skłonił decydentów z wytwórni Universal Pictures do zainteresowania się horrorami. Szybko zdecydowano, że kolejnym filmem grozy, który wejdzie do produkcji, będzie Frankenstein. Scenariusza nie oparto bezpośrednio na powieści Mary Shelley, tylko na jej teatralnej adaptacji autorstwa Peggy Webling, mocno modyfikującej oryginał. Film borykał się z dużymi zawirowaniami produkcyjnymi, które zmusiły do odejścia Belę Lugosiego (pierwotnie miał zagrać doktora Frankensteina) oraz pierwotnego reżysera Roberta Floreya. Ostatecznie stołek reżyserski przypadł nowemu w Hollywood Anglikowi Jamesowi Whale'owi. To właśnie Whale zaangażował do roli monstrum swojego rodaka Borisa Karloffa. W ten sposób narodziła się legenda.

Historia doktora Frankensteina jest dość znana. Naukowiec opętany ideą ożywiania zmarłych tworzy potwora z części ciał pozyskanych z trupów. Następnie powołuje go do życia przy pomocy energii zaczerpniętej z błyskawicy. Zdezorientowany stwór zostaje zamknięty w piwnicy i jest torturowany przez Franza, garbatego sługę Frankensteina. Podczas gdy narzeczona i przyjaciele zaczynają obawiać się o poczytalność całkowicie pochłoniętego badaniami naukowca, w laboratorium dochodzi do tragedii. Ożywione monstrum uwalnia się i zaczyna grasować po okolicy, stając się zagrożeniem dla mieszkańców.

Frankenstein Whale'a w mniejszym stopniu niż powieść Shelley skupia się na dylematach etycznych, pragnąc przede wszystkim szokować i przerażać. Jest to ewidentnie świadoma decyzja reżysera, który postanowił pójść dalej w kierunku filmu grozy niż ktokolwiek przed nim. Już początkowe sceny filmu, kiedy Frankenstein i jego sługa gromadzą części ciał do swego eksperymentu, pokazują, że filmowe strachy będą odważniejsze i bardziej dosłowne niż chociażby w Księciu Draculi. Kiedy na scenę wkracza monstrum, widz nie ma najmniejszych wątpliwości, że nie będzie z nim żartów. I nie ma. To chyba pierwszy film w historii kina, gdzie trup nie tylko ściele się gęsto, ale większość brutalnych czynów odbywa się w kadrze i jest daleka od zwyczajowej do tej pory umowności. Jednocześnie scenariusz umiejętnie buduje napięcie, unikając popadnięcia w przesadę. Straszliwa opowieść ma swoje logiczne rozwinięcie i satysfakcjonujące zakończenie.

Kilka słów wypada napisać o monstrum. Postać wykreowana przez Borisa Karloffa jest autentycznie przerażająca. Łączy w sobie mechaniczną sztywność ruchów, zabójczą siłę i palący gniew z niemal dziecięcą ciekawością i naiwnością. Nie będzie nam dane wejrzeć w jego umysł, ale jest niemal pewne, że kryje się w nim coś więcej niż instynkt zabójcy. Dowodem na to niech będzie najlepsza w filmie scena zabawy potwora z małą dziewczynką zakończona w niebywale zaskakujący sposób. Potwór jest zdecydowanie centralną postacią filmu przyćmiewającą postać swojego twórcy. Co prawda Colin Clive stworzył bardzo dobrą kreację naukowca opętanego własną ideą, ale to nie on jest fascynujący. Karloff-monstrum gra w filmie pierwsze skrzypce i nie sposób z tym dyskutować. 

Film jest znakomicie przygotowany od strony technicznej. Wszędobylska, niezwykle ruchliwa kamera Arthura Edesona przywodzi na myśl operatorów niemieckich, szczególnie że zdjęcia są obficie wspomagane grą świateł i cieni. Okazała jest także filmowa scenografia na czele z bogato wyposażonym laboratorium Frankensteina oraz niezapomnianą charakteryzacją Borisa Karloffa. W pamięć zapadają płonące i wciąż obracające się skrzydła wiatraka, które żegnają nas podczas finału filmu. 

Frankenstein jest kamieniem milowym w rozwoju kinowego horroru. James Whale odważnie eksploruje nowe sposoby straszenia widza, nie bojąc się stosować rozwiązań, których jego poprzednicy się obawiali. Trochę szkoda, że zrezygnowano z głębszej eksploracji psychiki doktora i jego tworu. Jest to wprawdzie zasygnalizowane, jednak motyw przewodni filmu jest inny. Dlatego oceniam Frankensteina tylko na 9 gwiazdek. Dziesiątka była blisko.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 5 listopada 2018

Książę Dracula/Dracula (1931)

Film o starym lubieżniku

Reżyseria: Tod Browning
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 15 min.

Występują: Bela Lugosi, Helen Chandler, David Manners, Dwight Frye, Edward Van Sloan

Trochę trudno pisać o filmie tak klasycznym jak Książę Dracula. Filmowa opowieść Toda Browninga nie jest co prawda pierwszą ze sławnych adaptacji powieści Brama Stokera, jednak wydaje się być owiana większą legendą niż Nosferatu F.W. Murnaua. Wynika to zapewne z faktu, że w tym drugim obrazie wampir nosi inne nazwisko, a także dlatego, że był to film niemy. Książę Drakula to natomiast dzieło w pełni udźwiękowione, korzystające z nieco teatralnej, gotyckiej scenografii. Do roli tytułowej zaangażowano Belę Lugosiego, człowieka o charakterystycznym wyglądzie i akcencie, który prezentuje zupełnie inne podejście do roli wampira niż grający w Nosferatu Max Schreck.

Fabuła filmu będzie znajoma dla każdego, kto zetknął się z książką Stokera bądź niezliczonymi powstałymi na jej podstawie adaptacjami. Prawnik nazwiskiem Renfield przybywa w interesach do owianego ponurą sławą transylwańskiego zamku. Zostaje powitany przez tajemniczego hrabiego Draculę, który za jego pośrednictwem nabywa posiadłość w Anglii. Wkrótce do jednego z brytyjskich portów przybywa statek-widmo, którego jedynym pozostałym przy życiu pasażerem jest szalony Renfield. A po ulicach Londynu zaczyna grasować pijący krew morderca.

Ponieważ scenariusz Księcia Draculi nie był dla mnie w żadnym stopniu zaskoczeniem, skupiłem się na podziwianiu reżyserskiego rzemiosła Toda Browninga, który wcześniej był znany z takich groteskowych obrazów jak na przykład Demon cyrku. Jego Książę Dracula nie przeraża, będąc raczej mroczną opowieścią o ludzkich popędach niż prawdziwym horrorem. Grany przez Belę Lugosiego wampir jest pogrążonym w dekadencji niewolnikiem własnych pragnień, a nie zezwierzęconym monstrum jak hrabia Orlok z Nosferatu. Wampir jest zdolny do szarmanckości, dowcipny, rezolutny i elokwentny. Dopiero w obliczu zagrożenia pokazuje swoją prawdziwą, złowieszczą twarz. Częścią pomysłowej kreacji aktorskiej jest niezapomniany kostium złożony z eleganckiego surduta i obszernego płaszcza. Nastrój budują również dekoracje, poczynając od górskich plenerów i gotyckiego zamczyska pełnego pająków i pancerników [sic!], poprzez statek widmo (mniej efektowny od tego z Nosferatu), aż po londyńskie leże krwiopijcy i jego nałożnic. Dzisiejszego widza mogą nieco razić efekty specjalne w rodzaju wielkiego gumowego nietoperza, ale taki był duch czasów. Na pochwałę zasługuje zagadkowa, przepojona nutą perwersji atmosfera i ucieczka od zbędnej dosłowności. Najbrutalniejsze czyny Draculi rozgrywają się poza kadrem, co jest z pewnością ciekawsze od nieudolnego epatowania przemocą, jakie byłoby alternatywą.

Jeżeli chodzi o postacie drugoplanowe, stanowią one tylko uzupełnienie wszystkiego, co rozgrywa się wokół wampira. Mina, John Harker i Van Helsing poprawnie realizują swoje scenariuszowe zadania, ale nie wnoszą do seansu niczego szczególnie interesującego. Dwight Frye jako wypaczony przez Draculę Renfield jest natomiast postacią niezamierzenie komiczną i słusznie posłużył jako materiał do późniejszych parodii.

Książę Dracula jest klasykiem, na który trudno nie spoglądać przez pryzmat innych dzieł opartych na powieści Brama Stokera. Wyróżnia się śmiałością wizji artystycznej, umiejętnym aktorstwem Lugosiego i atrakcyjną scenografią. Jego największą słabością jest to, że nie straszy. Bardziej materiał historyczny niż dzieło oddziałujące dziś jeszcze na widza, film Browninga otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 26 lipca 2018

Upadek domu Usherów/La Chute de la Maison Usher (1928)

Film o domu zabójcy

Reżyseria: Jean Epstein
Kraj: Francja
Czas trwania: 1h 6 min.

Występują: Jean Debucourt, Marguerite Gance, Charles Lamy

Przy tak obszernej liście filmów nieuniknione jest trafienie na taki, do którego nie wiadomo jak podejść. Bardzo mieszane uczucia wzbudził we mnie Upadek domu Usherów, krótki film grozy stworzony przez Jeana Epsteina przy scenopisarskiej asyście młodego Luisa Bunuela. Epstein wykorzystał tę adaptację opowiadania Edgara Alana Poego jako poligon doświadczalny dla swoich koncepcji reżyserskich. Podobny zabieg zastosował kilka lat wcześniej w Wiernym sercu, osiągając znakomite efekty. Tym razem powstał film testujący rozmaite sposoby gry na emocjach widowni.

Akcja Upadku rozgrywa się w prowincjonalnym dworzyszczu rodu Usherów. Gmach zamieszkują sir Roderick Usher i jego młoda żona, która ostatnio podupada na zdrowiu. Roderick zaprasza do domostwa swego przyjaciela Allana w nadziei, że ten będzie w stanie jakoś jej dopomóc. Kilka pierwszych minut to podróż tego człowieka przez nieco dziczejącą okolicę, wylęknione spojrzenia ludzi na dźwięk nazwiska Usher i w końcu nieco upiorny widok tytułowego domu i jego właściciela. Zdecydowanie przypomina to podobne sceny z Nosferatu. W kolejnych scenach oczyma przybysza obserwujemy pogrążanie się Rodericka Ushera w szaleństwie. Gospodarz pochłonięty jest malowaniem portretu żony, a im dzieło bliższe jest ukończenia, tym bardziej modelka opada z sił. Allan zaczyna podejrzewać, że obraz w jakiś sposób wysysa z kobiety energię życiową.

Głównym bohaterem tego obłąkanego filmu nie są jednak ludzie, ale dom, który wyraźnie jest nawiedzony. Jego elementy, na ogół pogrążone w letargu, w kluczowych momentach filmu zaczynają żyć własnym życiem - książki spadają z półek, firanki poruszają się, drzwi otwierają i zamykają. Centralnym punktem domiszcza jest salon, w którym Roderick tworzy żyjące własnym życiem dzieło sztuki. Oświetlony pękiem świec malunek bardziej przypomina zwierciadło, z którego nad wyraz żywym spojrzeniem spogląda pani Usher. Na dodatek gmach wypełnia równie obłąkana muzyka przywodząca na myśl rzępolenie jakiegoś pensjonariusza zakładu dla obłąkanych. 

W tym surrealistycznym otoczeniu szaleje nadpobudliwy, miotany emocjami i lękami Roderick. Mężczyzna pochłonięty jest obsesją ukończenia dzieła,  a równocześnie wypełnia go irracjonalna obawa przed losem żony. Pani Usher jest gdzieś w tle, snuje się niczym widmo, posłusznie pozując mężowi i obdarzając jego gościa nieobecnym spojrzeniem.  To wszystko dzieje się w pierwszej, względnie klarownej połowie filmu. Historia Usherów jest dziwna, a im dalej, tym bardziej staje się pokręcona i niezrozumiała. Obraz staje się coraz bardziej rozmyty, muzyka bardziej upiorna, wydarzenia coraz bardziej dwuznaczne. Ostatecznie nie byłem pewny, czy historia dzieje się "realnie", czy też mamy do czynienia z majakami Ushera lub Allena. Taka dwuznaczność była zamierzona przez twórców, a jednak pozostawia niedosyt.

Po godzinnym budowaniu nastroju film wywołał u mnie w końcowych minutach gęsią skórkę. Jednocześnie miałem wrażenie, że oglądam coś kompletnie wyabstrahowanego od rzeczywistości. Jeżeli chodzi o instrumenty manipulacji emocjami, Upadek domu Usherów odnosi sukces. Gorzej jest z opowiedzeniem historii. Wydaje mi się, że Epsteinowi zależało nie tyle na realizacji fabuły, co na wywołaniu u widza odczucia odrealnienia i grozy. Wskutek tego trudno powiedzieć, o czym dokładnie był ten film. Możliwość różnorakiej interpretacji bywa atrakcyjna, ale w tym wypadku mam wrażenie, że twórcy urządzili sobie zabawę kosztem widza. Nie przepadam za tym. Za znakomity warsztat i niesatysfakcjonującą historię wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 10 lipca 2018

Demon cyrku/The Unknown (1927)

Film o afenfosmofobii

Reżyseria: Todd Browning
Kraj: USA
Czas trwania: 50 min.

Występują: Lon Chaney, Joan Crawford, Norman Kerry, Nick De Ruiz, John George

Po ciekawej, choć niepozbawionej wad Niesamowitej trójce Tod Browning nakręcił następną cyrkową makabreskę. Demon cyrku jest filmem skupionym wokół jednego pomysłu, napędzanym świetnym jak zawsze aktorstwem Lona Chaneya i mocno wyeksponowanymi wdziękami Joan Crawford. Widać w nim zalążki horrorystyczne, jednak twórcom zabrakło odwagi, żeby pójść na całego.

Akcja filmu toczy się w środowisku romskich cyrkowców. Jednym z nich jest pozbawiony rąk Alonzo specjalizujący się w rzucaniu nożami i strzelaniu z pistoletów za pomocą stóp. Mężczyzna skrycie kocha się w swojej partnerce z areny, Nanon. Ta, nieświadoma jego uczuć, skłania się ku cyrkowemu siłaczowi Malabarowi, ale na drodze ich związku stoi paniczny lęk dziewczyny przed męskimi dłońmi (a może po prostu przed lepkimi dłońmi). Alonzo skrywa własny mroczny sekret znany tylko jego przyjacielowi, karłowi Cojo - jest ukrywającym się przestępcą i tak naprawdę ma ręce, które ukrywa pod ściśle przylegającym do ciała gorsetem. Kiedy właściciel cyrku (i zarazem ojciec Nanon) odkrywa jego tajemnicę, Alonzo morduje go. Świadkiem zbrodni jest sama Nanon, która nie rozpoznaje skrytego w mroku zabójcy, ale zapamiętuje jego charakterystyczny podwójny kciuk. Droga do zdobycia dziewczyny wydaje się otwarta, jednak Cojo uświadamia nożownikowi, że podczas nocy poślubnej będzie musiał ujawnić swój sekret i jego zbrodnia wyjdzie na jaw. Alonzo decyduje się podjąć drastyczne środki, żeby temu zapobiec.

Fabuła Demona cyrku jest groteskowo-absurdalna, ale taki był od początku zamysł twórców. Właściwie szkoda, że nie posunęli się dalej, bo niektóre makabryczne pomysły aż się prosiły o rozwinięcie. Lon Chaney jak zwykle jest świetny w roli głęboko zaburzonego emocjonalnie "bezrękiego" cyrkowca. Film daje mu okazję do zaprezentowania wielu emocjonalnych scen, co czyni niezwykle przekonywająco. Równie ciekawe są rozmaite akrobacje wykonywane przez Alonzo stopami. Obok rzucania nożami i strzelania z pistoletu jest jeszcze palenie papierosa i gra na instrumencie. Sceny te zostały wykonane we współpracy z bezrękim artystą Paulem Desmuke. Zaaranżowano je tak, żeby w kadrze widoczny był tułów Chaneya i nogi tego drugiego. Wszystko wygląda bardzo naturalnie i efektownie. Spośród innych aktorów Joan Crawford przyciąga uwagę głównie skąpymi kostiumami, natomiast Norman Kerry jest bezbarwny w roli przygłupiego siłacza Malabara. Podobał mi się za to John George jako karłowaty Cojo - nieco demoniczny powiernik bezrękiego Alonzo.

Demon cyrku jest ciekawym filmem pełnym dobrych pomysłów, ale zbyt niezdecydowanym, w jakim kierunku chce pójść. Jak na rasowy horror jest zbyt wyważony. Jak na dramat - zbyt absurdalny. Zakończenie raczej nie satysfakcjonuje. W dodatku genialny Lon Chaney całkowicie przyćmiewa dwoje pozostałych wykonawców ról głównych. Demon aż się prosi o remake, który lepiej wyważyłby wszystkie niuanse. Możliwe, że na taki odbiór przeze mnie filmu ma wpływ fakt, że do dzisiejszych czasów przetrwała jego niepełna wersja. Co prawda nie uświadczymy żadnych dziur w fabule, ale wycięte sceny mogły dodawać Demonowi cyrku to, czego mu brakuje. No cóż, jest jak jest. Wystawiam 7 gwiazdek, ale zalecam ostrożność. Nie każdemu się spodoba.

źródło grafiki - www.imdb.com