Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Merian C. Cooper. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Merian C. Cooper. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 11 lutego 2019

King Kong (1933)

Film o wielkim gorylu

Reżyseria: Merian C. Cooper i Ernest B. Schoedsack
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Fay Wray, Robert Armstrong, Bruce Cabot, Frank Reicher

Jedna z największych legend w historii kina powstała jako ukoronowanie fali horrorów, która nawiedziła Hollywood na początku lat trzydziestych. Pomysłodawcą King Konga był Merian Cooper, producent, któremu od dawna marzyło się zrobienie filmu o wielkiej małpie siejącej zamęt w Nowym Jorku. Na swój pomysł próbował namówić kilka wytwórni, zyskując w końcu akceptację studia RKO. Przygotowania przebiegały z dużym rozmachem. Zbudowano obszerne dekoracje imitujące tropikalną wyspę. Specjaliści od efektów specjalnych wykonali gigantyczną pracę, tworząc na potrzeby filmu nie tylko kilka różniących się rozmiarami modeli King Konga, ale także inne fantastyczne stworzenia. Potwory zostały wmontowane w film z użyciem różnorodnych technik, w tym wypróbowanej kilka lat wcześniej w filmie Zaginiony świat animacji poklatkowej. Efekty prac zostały sowicie wynagrodzone. Film odniósł niesamowity sukces, zyskując popularność, która utrzymuje się właściwie do dzisiaj. Czy zasłużenie? Przyjrzyjmy się jego poszczególnym elementom.

Fabuła King Konga jest bardzo prosta i ma służyć przede wszystkim ekspozycji pomysłów twórców. Opowiada o wyprawie na tropikalną wyspę, na której ma żyć tajemnicza istota czczona przez tubylców. Na czele ekspedycji staje ekscentryczny reżyser Carl Denham, który wymarzył sobie uwiecznienie stworzenia na taśmie filmowej. W skład ekipy zwerbowana zostaje Ann Darrow, młoda dziewczyna, która ma zostać gwiazdą powstającego filmu. Po przybyciu na wyspę podróżnicy są świadkami ceremonii, w trakcie której tubylcy przygotowują się do złożenia w ofierze młodej kobiety. W nocy Ann zostaje porwana przez barbarzyńców i przekazana w darze Kongowi, gigantycznemu gorylowi, który zamieszkuje dżungle wyspy. Podróżnicy wyruszają dziewczynie na ratunek, zmuszeni przedzierać się przez ostępy pełne prehistorycznych bestii. Tymczasem Kong zaczyna wykazywać wobec Ann dziwne przywiązanie.

Powiedzmy sobie jedno, King Kong nie jest filmem cechującym się wybitną fabułą czy aktorstwem. Opowieść jest sprawnie napisana, odpowiednio buduje napięcie i nie zawiera żadnych rażących niedorzeczności. To właściwie wystarcza. Fay Wray, będąca centralną (oprócz goryla) postacią filmu, została zatrudniona ze względu na atrakcyjny wygląd oraz umiejętność wydawania z siebie w odpowiednich momentach przeraźliwego krzyku. Fakt ten został autoironicznie zaznaczony w scenariuszu - podczas jednej ze scen Ann trenuje przed kamerą Denhama seksowne pozy i wrzask na zawołanie.

Skoro ten temat mamy omówiony, przejdźmy do elementów, które są istotną częścią filmu. Wbrew pozorom nie są to tylko potwory. Od nich jednak zacznijmy. Animacje poklatkowe z lat trzydziestych nie robią na dzisiejszym widzu wielkiego wrażenia, tym niemniej w tamtych czasach miały one przełomowe znaczenie. Zostały do filmu zaimplementowane w ogromnej ilości i, co ważniejsze, wysokiej jakości. Abstrahując od ich realizmu, potwory są różnorodne, ruchliwe i wszędobylskie. Merian Cooper wraz ze specem od animacji Willisem O'Brienem wymyślili wręcz niesamowite sceny. Mamy tu zarówno suspens, kiedy Kong po omacku poszukuje podróżnika ukrytego za skalnym załomem, krwawą łaźnię w wykonaniu wodnego dinozaura wywracającego łódź ekspedycji, jak i kilka pojedynków tytanów, w tym najbrutalniejszą walkę Konga z tyranozaurem. Najwięcej wysiłku włożono oczywiście w tytułowe monstrum, któremu jak na gumowo-plastikową kukłę nadano zadziwiająco zniuansowaną osobowość. Kong potrafi być przerażająco brutalny, kiedy masakruje otaczające go małe ludziki, ale również czuły, szczególnie w sugestywnej scenie, kiedy delikatnie zdejmuje z Ann skrawki podartej sukni, a później obwąchuje swoje palce. No i jeszcze zakończenie z pamiętną wspinaczką goryla na Empire State Building i jego pojedynkiem z dwupłatowcami. Nie ma co się o tym rozpisywać, to po prostu trzeba zobaczyć. Zarówno pomysł jak i wykonanie z odległymi ujęciami i widokiem z perspektywy pilotów są po prostu znakomite.

Dużo ciepłych słów należy się scenografii, której przedsmak można było poznać w kręconym na tym samym planie filmowym Hrabim Zarowie. Na potrzeby King Konga stworzono wiele unikalnych "naturalnych" lokalizacji, które wcale nie wyglądają, jakby powstały w studiu filmowym. Szczególnie w pamięć zapada gigantyczny mur oddzielający zamieszkałą przez tubylców część wyspy od terenu potworów, oraz specyficzny, złożony z dwóch filarów ołtarz. Takie miejsce pojawia się w wielu dzieła popkultury, w których pojawia się wątek składania dziewic w ofierze potworom. Otóż jako pierwsi wymyślili je twórcy King Konga. Na koniec wypada wspomnieć o efektach dźwiękowych i imponującej oprawie muzycznej. Odgłosy potworów nagrano przy wykorzystaniu zmiksowanych głosów dzikich zwierząt, dając każdemu z monstrów indywidualne brzmienie. Muzyka, którą Cooper wbrew woli studia zamówił u kompozytora Maxa Steinera za 50 000 dolarów, jest warta swojej ceny. Nagrana przez 46-osobową orkiestrę, idealnie dopasowana do każdej sceny ścieżka dźwiękowa świetnie uzupełnia narrację, nadając filmowi charakterystyczny, epicki nastrój.

King Kong nie jest filmem idealnym, ale jest cholernie blisko. Wspaniały ze względu na formę, nie na treść, jest realizacją dziecięcego marzenia Meriana Coopera, które udało mu się przekuć na rzeczywistość. Dzięki niezapomnianym aranżacjom wizualnym, pomysłowym efektom specjalnym, świetnej muzyce trudno o nim zapomnieć. King Kong jest właśnie tym, o co chodzi w kinie - podróżą do miejsc odmiennych od codzienności. Fantazją, której nadano kształt. Warto wejść w to marzenie nawet 90 lat po jego powstaniu. Dlatego otrzymuje ode mnie 10 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 30 maja 2018

Grass: A Nation's Battle for Life (1925)

Film o idących ludziach

Reżyseria: Merian C. Cooper i Ernest Schoedsack
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 11 min.

Merian Cooper to barwna postać - lotnik, żołnierz, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, podróżnik, dziennikarz, reżyser i producent filmowy. Nie tylko chętnie imał się różnych zajęć, ale w każdej z wymienionych dziedzin odnotował znaczące osiągnięcia. Nie jest to miejsce na rozpisywanie się na jego temat, ale niewątpliwie był osobą godną zainteresowania. W 1924 roku Cooper wraz z operatorem filmowym Ernestem Schoedsackiem i dziennikarką (oraz agentką amerykańskiego wywiadu) Margueritte Harrison wyruszyli z Ankary na ekspedycję sponsorowaną przez Amerykańskie Towarzystwo Geograficzne. Ich celem było odnalezienie plemienia wiodących pierwotny tryb życia nomadów i udokumentowanie ich kultury. Film Grass: A Nation's Battle for Life jest zapisem tej podróży.

Pierwsza część filmu obejmuje wędrówkę ze stolicy Turcji, poprzez góry Taurus i pustynne równiny dzisiejszego Iraku. Możemy między innymi zobaczyć, jak wyglądał pustynny karawanseraj i poznać patrolujących pustynię Beduinów. W końcu podróżnicy docierają do zachodniej Persji, gdzie rezyduje mityczny Zapomniany Lud - Bachtiarowie wiodący żywot wędrownych pasterzy. Film przybliża obyczaje Bachtiarów: mamy okazję obserwować ich codzienne życie, ujrzeć w działaniu wodza plemienia i jego dziewięcioletniego syna pełniącego rolę zastępcy oraz być świadkami kilku scenek rodzajowych. Później natomiast Grass skupia się na tym, co najwyraźniej najbardziej interesowało jego twórców - migracji wielkiej rzeszy ludności. Bachtiarowie, jak na nomadów przystało, wędrują w poszukiwaniu pastwisk dla swoich niezliczonych stad owiec i kóz. Przenoszą się w nowe miejsce całymi rodzinami i z całym dobytkiem. Trzeba przyznać, że podróż pięćdziesięciotysięcznego plemienia, które nie korzystając z żadnych wytworów techniki pokonuje zaśnieżone przełęcze i rwące rzeki, robi wrażenie. Jest w filmie kilka zapadających w pamięć scen. Najciekawszą jest konstrukcja przez pasterzy prymitywnych tratw z gałęzi i napełnionych powietrzem kozich skór. Nie wszyscy nomadzi korzystają z takich wynalazków. Niektórzy wespół ze swoją trzodą forsują szeroką rzekę Karun wpław. Równie niebezpieczny jest marsz przez pokryte śniegiem Góry Zagros. Bachtiarzy wspinają się po ośnieżonych skałach, niosąc na barkach swoje dzieci i co mniejsze zwierzęta. Twardzi i odważni to ludzie. Cooper i Schoedsack postarali się nawet o certyfikat od amerykańskiego konsula w Persji potwierdzający, że jako pierwsi biali ludzie odbyli wraz z plemieniem taką podróż.

Mimo dość ciekawej tematyki Grass: A Nation's Battle for Life ogląda się ciężko. Autorzy niechętnie sięgają po plansze tekstowe, pozwalając mówić ruchomym obrazom. Niestety narracja filmu jest monotonna. Ciekawe ujęcia toną w morzu mniej interesujących. Przez końcowe pół godziny filmu oglądamy właściwie wyłącznie idących ludzi. Oprócz pojawiających się co jakiś czas wodza i jego syna zabrakło bohaterów, którym widz mógłby towarzyszyć w wędrówce, co przyniosło tak znakomity efekt w Nanuku z Północy. Zdjęcia nie powalają też  jakością, choć tutaj trudno mieć pretensje do twórców, pracujących w ekstremalnych warunkach. No i niestety, głupio było mi się do tego przyznać nawet przed samym sobą, ale film mnie znudził. Nie jestem w tym odczuciu odosobniony. Sam Merian Cooper uważał Grass za dzieło ukończone do połowy i planował remake, w którym narracja skupiałaby się na pojedynczej rodzinie Bachtiarów. Niestety nigdy tego pomysłu nie zrealizował.

Mam duży problem z oceną Grass. Rozumiem znaczenie tego filmu jako jednego z pierwszych dokumentów etnograficznych. Zdaję sobie sprawę, że przybliża kulturę, która niedługo później przestała istnieć. Doceniam niezwykłe ujęcia z niepowtarzalnej wędrówki pięćdziesięciu tysięcy ludzi oraz wysiłek, jaki autorzy filmu włożyli w jego powstanie. Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że Grass jest cholernie nudne. Z żalem wystawiam marne 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com