Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1929. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1929. Pokaż wszystkie posty

sobota, 13 października 2018

Chronometry - nagrody blogowe (rok 1929)

Rok 1929 był w historii filmu rokiem przejściowym. Hollywood już na dobre rozpoczęło produkcję filmów dźwiękowych. Początki bywały trudne i nieraz nieporadne. Stąd mniejsza niż zwykle obecność obrazów amerykańskich wśród chronometrowych nominacji. Chyba po raz pierwszy ani jedno dzieło made in USA nie zostało nominowane w kategoriach Najlepszego filmu i Najlepszego reżysera. Bez obaw, odbiją sobie w kolejnych latach.

Kino europejskie póki co produkowało głównie filmy nieme. Wyjątkiem była Wielka Brytania, w której skok (i to udany) w świat dźwięku wykonał Alfred Hitchcock. W Niemczech rozbłysła gwiazda niezwykle utalentowanego Georga Wilhelma Pabsta i odkrytej przez niego aktorki Louise Brooks. Złote lata przeżywało odważnie eksperymentujące kino radzieckie, na razie jeszcze niewzięte w karby formującego się dopiero socrealizmu.

Średnia ocen na blogu osiągnęła wartość 7,1. Jest to wyraźna obniżka poziomu spowodowana głównie przejściem Hollywood na dźwięk. Jest też efekt pozytywny tej zmiany. Otóż wśród Chronometrów pojawiła się nowa, ważna kategoria. Od niej zaczniemy przegląd wyróżnień.


Najlepsza muzyka

Nominowani:
Irving Berlin - Dusze czarnych - za fenomenalny zestaw czarnej muzyki z lat 20.
Cecil Copping - Królowa bez korony - za świetne dopasowanie ścieżki dźwiękowej do fabuły filmu.
Gus Edwards i Arthur Freed - Hollywood Revue of 1929 - za miły dla ucha zestaw numerów kabaretowych (w tym Lon Chaney's Gonna Get You!).
Victor Schelzinger i Clifford Grey - Parada miłości - za sprawnie zintegrowane z fabułą, dowcipne utwory kabaretowe.
Dmitrij Szostakowicz - Nowy Babilon - za pełną rozmachu symfoniczną ścieżkę dźwiękową wspomagającą narrację.

Wyposażenie większości filmów w zintegrowaną ścieżkę dźwiękową i narodziny filmowego musicalu to dostateczne powody dla wprowadzenia Chronometrów za Najlepszą muzykę. Nominatów trzeba uznać za całkiem udanych. Są wśród nich zarówno filmy muzyczne, jak i konwencjonalne, wyposażone w dobrą oprawę dźwiękową. Bliski zwycięstwa był tutaj Dmitrij Szostakowicz. Jego muzykę, skomponowaną specjalnie dla Nowego Babilonu, zrekonstruowano dopiero po śmierci kompozytora. Srebrny Chronometr otrzymuje jednak Amerykanin Irving Berlin za Dusze czarnych. Film ten zawiera niezwykle szeroki przegląd muzyki afroamerykańskiej, której słucha się z prawdziwą przyjemnością.

Najlepsza kinematografia
(kategoria obejmuje zdjęcia, montaż i efekty specjalne)

Nominowani:
Joseph Barthes, Gosta Kotulla, Louis Nee i R. Tulle - Finis Terrae - za zapadające w pamięć czarno-białe zdjęcia morza.
Jack E. Cox - Szantaż - za wbijającą w fotel początkową sekwencję detektywistyczną i umiejętne budowanie napięcia w kluczowych scenach filmu.
Danyło Demucki - Arsenał - za oryginalny symbolizm poszczególnych scen, szczególnie za oszalałego żołnierza.
Michaił Kaufman - Człowiek z kamerą - za przechodzącą wszelkie wyobrażenia obfitość technik zdjęciowych i montażowych.
Andriej Moskwin - Nowy Babilon - za jeden z najlepszych przykładów zastosowania techniki "montażu intelektualnego".
Stanley Rodwell - Domek w Dartmoor - za umiejętne użycie światłocienia i kadrowania oraz za opowiadanie za pomocą retrospekcji i wstawek koncepcyjnych.

W kategorii zdjęciowej najbardziej zaskakuje całkowita nieobecność filmów z USA. Amerykanie tak zachwycili się dialogami, że zapomnieli o innych technikach filmowych. Kino anglojęzyczne reprezentowane jest jednak przez dwa filmy brytyjskie. Na podium wszystkie miejsca zajmują Sowieci, wyprzedzający konkurencję o kilka długości. Danyło Demucki zapełnił Arsenał ukraińskim symbolizmem. Andriej Moskwin w Nowym Babilonie wspiął się na wyżyny narracji poprzez montaż. Wszystkich wyprzedza jednak Michaił Kaufman, który wyczynia w Człowieku z kamerą rzeczy wprost niesamowite, nieomal ryzykując życiem, by uzyskać jak najlepsze ujęcia. I za to otrzymuje Srebrny Chronometr.

Najlepsza scenografia
(kategoria obejmuje również kostiumy)

Nominowani:
Hollywood Revue of 1929 - za różnorodny dobór kostiumów i dekoracji, w szczególności za perłowy balet.
Kobieta na Księżycu - za bardzo wysoki poziom realizmu w przedstawieniu podróży kosmicznych.
Królowa Kelly - za okazałe, pełne klimatu wnętrza odzwierciedlające charakter bohaterów filmu.
Puszka Pandory - za umiejętną aranżację oświetlenia i dobór kostiumów adekwatnych do rozwoju fabuły.
A Throw of Dice - za prawdziwie epickie dekoracje, plenery, stroje i zwierzęta zabierające widza w świat indyjskich legend.
Turksib - za filmowy wykład geografii ekonomicznej z wykorzystaniem wszelkich dostępnych rekwizytów.

Wśród nominatów za scenografię pojawiły się mocno różnorodne propozycje, każda świetna w swojej dziedzinie. Bardzo podobał mi się Turksib, film mogący służyć jako poglądowa lekcja geografii. Rozmachem i egzotyką zachwyca indyjski A Throw of Dice. Srebrny Chronometr otrzymuje jednak Kobieta na Księżycu. Fritz Lang i spółka zadbali o wnikliwą konsultację naukową, co zaowocowało futurystycznymi obrazami niezwykle podobnymi do tych, które kilkadziesiąt lat później ludzkość podziwiała w relacjach medialnych.

Najlepszy scenariusz

Nominowani:
Anthony Asquith i Herbert Price - Domek w Dartmoor - za prawdopodobny psychologicznie, oryginalny scenariusz rozpoczynający historię od środka.
Guy Bolton i Ernest Vajda - Parada miłości - za odważne odwrócenie dynamiki w relacjach damsko-męskich.
Joseph Fleiser - Puszka Pandory - za opowieść, która budzi niesmak, ale uniemożliwia pozostanie obojętnym.
Charles Furthman i Jules Furthman - U wrót śmierci - za ciekawą historię o gangsterskim kodeksie honorowym.
Alfred Hitchcock i Ben W. Levy - Szantaż - za nietypową konstrukcję fabuły z kulminacją w środku filmu i późniejszym przedstawieniem konsekwencji.
Rudolf Leonhardt - Dziennik upadłej dziewczyny - za wrażliwą opowieść o ludziach z dołów drabiny społecznej.

W kategorii fabularnej warto wyróżnić dwa scenariusze brytyjskie kładące podwaliny pod gatunek thrillera. Za ciekawszy uważam skrypt Asquitha i Price'a eksperymentujący z nieliniowością. Najciekawsze historie przygotowali jednak scenarzyści współpracujący z Georgiem Wilhelmem Pabstem. Joseph Fleiser stworzył opowieść budzącą moralny niesmak, a jednocześnie nieodparcie wciągającą. Srebrny Chronometr otrzymuje Rudolf Leonhardt za skrypt do Dziennika upadłej dziewczyny, filmu nie tak nihilistycznego, a jednocześnie mówiącego otwarcie o pewnych niewygodnych elementach mieszczańskiej kultury.

Najlepsza aktorka

Nominowane:
Louise Brooks - Dziennik upadłej dziewczyny - za jedną z pierwszych kreacji "prostytutki o złotym sercu".
Louise Brooks - Puszka Pandory - za jedyną w swoim rodzaju postać łączącą w sobie niewinność z bezwstydem i bezradność z wyrachowaniem.
Jeanette MacDonald - Parada miłości - za udaną kreację zmysłowej acz niepozbawionej rozsądku królowej.
Anny Ondra - Szantaż - za przekonujące oddanie skrajnych stanów emocjonalnych, przez jakie przechodzi jej bohaterka.
Anna May Wong - Piccadilly - za pełną inteligencji postać kobiety fatalnej w pełnym tego słowa znaczeniu.

Chociaż pozostałe nominatki zasługują na uznanie, w kategorii ról kobiecych absolutnie dominuje całkiem nowa twarz. Louise Brooks zagrała w dwóch filmach, w każdym z nich występując z identyczną fryzurą i wcielając się w rolę kobiety handlującej swym ciałem. Jednocześnie są to tak skrajnie odmienne postacie, że nie sposób nie pochylić czoła nad talentem aktorki. Srebrny Chronometr otrzymuje za Puszkę Pandory. Rola pełnej sprzeczności Lulu była z pewnością olbrzymim wyzwaniem. Znakomicie się stało, że Brooks zagrała ją bezbłędnie.

Najlepszy aktor

Nominowani:
George Arliss - Disraeli - za całkowite zdominowanie ekranu postacią prawdziwego męża stanu.
George Bancroft - U wrót śmierci - za charyzmatyczną kreację człowieka, który skupia wokół siebie innych nawet w celi śmierci.
Maurice Chevalier - Parada miłości - za znalezienie złotego środka w roli bawidamka, który śmieszy, wzrusza i szczęśliwie nie irytuje.
Uno Henning - Domek w Dartmoor - za mocną kreację człowieka popadającego w obsesję.
Cyril Ritchard - Szantaż - za ujmującą rolę śliskiego cwaniaczka próbującego żerować na cudzym nieszczęściu.

Aktorzy męscy nie odnotowali tak mocnych kreacji jak aktorki. Do pewnego momentu obawiałem się nawet o skompletowanie listy nominatów. W sukurs przyszedł mi nadspodziewanie dobry Maurice Chevalier jako arystokrata uwięziony w trudnym małżeństwie. Miałem też wielką chęć nagrodzić George'a Bancrofta po raz kolejny kreującego postać mocnego człowieka. Srebrny Chronometr trafia jednak do George'a Arlissa za Disraelego. Starszy wiekiem aktor góruje nad konkurencją na wzór swego bohatera, który w podobny sposób górował nad innymi politykami.

Najlepszy reżyser

Nominowani:
Anthony Asquith - Domek w Dartmoor - za interesujące wykorzystanie suspensu do prowadzenia emocjonującej historii.
Alfred Hitchcock - Szantaż - za wczesny przykład talentu w budowaniu atmosfery zagrożenia za pomocą drobnych szczegółów.
Grigorij Kozincew i Leonid Trauberg - Nowy Babilon - za efektowne opowiadanie obrazem o wydarzeniach historycznych (co prawda z perspektywy komunistycznej).
Fritz Lang - Kobieta na Księżycu - za profesjonalizm i rozmach realizacyjny dające w efekcie epickie widowisko.
Georg Wilhelm Pabst - Puszka Pandory - za odwagę w krytyce mieszczańskiej obłudy i stworzenie filmu, który nikogo nie pozostawi obojętnym.
Dziga Wiertow - Człowiek z kamerą - za bezpardonową demonstrację możliwości, jakie daje filmowa kamera.

Listę nominatów wypełniają całkiem głośne nazwiska, za którymi idą niemałe osiągnięcia. Asquith i Hitchcock eksperymentują z budowaniem napięcia i nieliniową fabułą. Lang jak zwykle tworzy imponujący show. Pabst, który był bliski zwycięstwa, wprowadza do kina ważną tematykę społeczną. Srebrny Chronometr trafia do Dzigi Wiertowa za Człowieka z kamerą. Nie mogło być inaczej. Reżyser rodem z Białegostoku dobitnie pokazuje, co można osiągnąć przy pomocy prostego urządzenia do filmowania i warsztatu montażowego. To Cinema vérité - kino prawdy.

Najlepszy film

Nominowani:
Arsenał - za wysoce oryginalne ujęcie ukraińskich dylematów narodowościowych.
Człowiek z kamerą - za autorefleksyjne przedstawienie roli filmowca jako badacza rzeczywistości.
Domek w Dartmoor - za pokazanie, że film niemy nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Kobieta na Księżycu - za ciekawą, wielowątkową historię i dużą staranność w zachowaniu zgodności z faktami naukowymi.
Szantaż - za jeden z pierwszych w pełni udanych filmów dźwiękowych.

Najlepsze filmy roku 1929 zdobywały wyróżnienia także w pozostałych kategoriach. Można tylko dodać, że są to przede wszystkim dzieła najlepsze w sensie artystycznym. Najbardziej przełomowy spośród nich jest Domek w Dartmoor - herold suspensu i nieliniowej narracji. Złoty Chronometr otrzymuje jednak Człowiek z kamerą, który jest po prostu lepszy o kilka długości nie tylko od pozostałych filmów A.D. 1929. Jest to po prostu najlepszy z dotąd ocenianych filmów na Chronofilmotece.

wtorek, 9 października 2018

Parada miłości/The Love Parade (1929)

Film o małżeńskiej próbie sił

Reżyseria: Ernst Lubitsch
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 46 min.

Występują: Maurice Chevalier, Jeanette MacDonald

Nieme filmy Ernsta Lubitscha, takie jak Wachlarz Lady Windermere i Książę student, były popisem reżyserskiej subtelności, delikatnej zmysłowości i dyskretnego humoru. Tym, czego w nich brakowało, były udźwiękowione dialogi, które pozwoliłyby na pełen rozwój charakterystycznego stylu reżysera. W Paradzie miłości Lubitsch w końcu miał okazję, żeby się wykazać i skorzystać z najnowszych możliwości medium. Reżyser postanowił od razu pójść na głęboką wodę i nakręcić musical.

Film rozgrywa się w fikcyjnym europejskim królestwie Sylvanii. Krajem włada młoda królowa Louise, a głównym problemem wagi państwowej jest znalezienie dla niej odpowiedniego kandydata na "księcia małżonka". Do kraju powraca z Paryża hrabia Alfred Renard, ambasador odwołany za wywołanie kilku skandali obyczajowych. Jego wizyta u królowej kończy się obustronnym zauroczeniem i prędkim ślubem. Dopiero po weselu świeżo upieczony małżonek odkrywa, że zgodnie z państwową tradycją nie przysługują mu żadne uprawnienia natury państwowej. Nie wolno mu nawet służyć żonie radą. Głęboko nieusatysfakcjonowany pozycją "domowego koguta" Alfred podejmuje walkę o wpływy w małżeństwie i w kraju.

Na początek zwrócę uwagę na świetnie wyreżyserowane sceny wprowadzające obie główne postacie. W pierwszych minutach filmu Alfred zostaje przyłapany sam na sam z żoną jakiegoś dyplomaty. Jego sposób na wybrnięcie z kłopotliwej sytuacji jest tyleż błyskotliwy, co szokujący i obejmuje wykorzystanie małego pistoleciku. Tymczasem królowa Louise z wdziękiem demonstruje zatroskanym jej panieństwem dworzanom, że jest młodą, pełną życia kobietą. Objaśnienia obejmują obowiązkową kąpiel w asyście dam dworu i ostentacyjne palenie papierosów podczas czytania dokumentów. Lubitschowi w jakiś sposób udaje się zaprezentować te dwie postacie jako frywolne a jednocześnie bystre.

Parada miłości łączy w sobie cechy dowcipnej komedii i dramatu psychologicznego. Poprzez odwrócenie tradycyjnych ról przypisanych płciom Lubitsch osiągnął humorystyczny efekt. To Louise - królowa - zajmuje uprzywilejowaną pozycję i mimo miłości do męża wcale nie ma zamiaru z niej rezygnować. Co więcej, aż do finału filmu zdaje się do końca nie rozumieć dylematów Alfreda, który z pełnego energii, przedsiębiorczego mężczyzny został zdegradowany do rangi ozdoby. Jest to przewrotne postawienie sprawy, szczególnie interesujące z dzisiejszej perspektywy równouprawnienia. Pojęcie to nie było niestety znane parze głównych bohaterów. W ich sposobie pojmowania relacji miejsce jest tylko na dominację i uległość, nawet jeżeli podaną w sposób romantyczny. Trochę szkoda, ale cóż, takie czasy.

Muszę pochwalić reżysera za świetny dobór aktorów. Zarówno Maurice Chevalier jak i Jeanette MacDonald dobrze się sprawdzają w rolach niefortunnych małżonków. Oboje cechują się urokiem osobistym, wzbudzają sympatię i grają swoich bohaterów z dużym dystansem do siebie. To ostatnie przejawia się szczególnie podczas wykonywania przez nich prześmiewczych utworów muzycznych. Pomiędzy Louise a Alfredem panuje wiarygodna chemia, a jednocześnie ich relacja nie jest przesłodzona. Jednym słowem, przyjemnie się patrzy na te ich umizgi. Co do dialogów, są bardzo dobrze napisane, lekkie, frywolne i dowcipne. Dokładnie takie, jakich można było oczekiwać od Lubitscha. Dobrze uzupełniają je kabaretowe utwory skomponowane przez Victora Schertzingera. Piosenek nie jest przesadnie dużo i pojawiają się w odpowiednich scenach, uzupełniając fabułę. Za ich pośrednictwem bohaterowie nieustannie puszczają oko do widowni, przypominając nam, że to wszystko nie jest na poważnie.

Parada miłości jest bardzo dobrą komedią, która pod satyrycznym płaszczykiem przemyca ciekawe spojrzenie na kulturowe wzorce epoki. Przyjemna w odbiorze, stanowi świetną rozrywkę i rzadki przykład udanego filmu dźwiękowego z lat dwudziestych. No cóż, właśnie dla takich reżyserów jak Ernst Lubitsch wynaleziono technologię dźwięku. Film otrzymuje ode mnie mocne 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 7 października 2018

Dziennik upadłej dziewczyny/Tagebuch einer Verlorenen (1929)

Film o różach wyrastających z rynsztoka

Reżyseria: Georg Wilhelm Pabst
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1 h 52 min.

Występują: Louise Brooks, Fritz Rasp, Josef Rovensky, Andre Roanne, Arnold Korff

Dziennik upadłej dziewczyny to drugi w 1929 roku film Georga Wilhelma Pabsta, w którym główną rolę zagrała nosząca charakterystyczną fryzurę Louise Brooks. Podobnie jak w Puszce Pandory reżysera interesują losy osób, o których nie wypada głośno mówić, a Brooks znów wciela się w postać prostytutki i obiektu pożądania starszych od siebie mężczyzn. A jednak jest to film zupełnie inny od Puszki Pandory, znacznie mniej pesymistyczny i perwersyjny. I raczej wyszło mu to na dobre.

Scenariusz powstał na podstawie popularnej w Niemczech na początku XX wieku powieści pod tym samym tytułem. Książka autorstwa Margherite Böhme przez długi czas uchodziła za prawdziwy pamiętnik dziewczyny z dobrego domu, którą los zmusił do zarabianie na życie własnym ciałem. Główna bohaterka to Thymian, córka aptekarza, która zostaje uwiedziona przez Meinerta, wspólnika swego ojca, i rodzi nieślubne dziecko. Ponieważ odmawia poślubienia uwodziciela, pod presją zatroskanych ciotek zostaje wysłana do poprawczaka, dziecko natomiast trafia do ochronki. Zakład poprawczy prowadzony jest przez sadystyczną kobietę i jej łysego asystenta, którzy wymuszają na grupie młodych dziewcząt posłuszeństwo przy pomocy drakońskiej dyscypliny. Bohaterka jest tam głęboko nieszczęśliwa. Pewnego dnia pensjonariuszki buntują się przeciw swoim "wychowawcom", co daje Thymian i jej przyjaciółce Erice szansę na ucieczkę. Dziewczyna odnajduje ochronkę, do której odesłano jej córkę, ale okazuje się, że dziecko właśnie zmarło. Nie mając dokąd pójść, Thymian dołącza do Eriki jako prostytutka w luksusowym domu publicznym.

Dziennik upadłej dziewczyny to film o bardzo wyrazistym przesłaniu. Pabst poddaje miażdżącej krytyce obłudę niemieckiego mieszczaństwa, dla którego najwyższą wartością zdaje się być zachowanie pozorów przyzwoitości. Ojciec głównej bohaterki uwikłany jest w kolejne romanse ze służącymi, kontynuuje także współpracę ze wspólnikiem, który zrobił jego córce dziecko. Jedynym problemem jest nieporządnie prowadząca się córka, ponieważ dowód jej "upadku" jest trudny do ukrycia. Nie ma jednak takiej rzeczy, z którą głęboko moralne społeczeństwo by sobie nie poradziło. Są przecież domy poprawcze, do których trafia wiele młodych kobiet takich jak Thymian. Wówczas można o nich zapomnieć ze spokojnym sumieniem. W kontraście do "porządnych obywateli" postawiono personel i stałych bywalców domu publicznego, którzy wspomagają się wzajemnie i w pewnym sensie tworzą namiastkę rodziny. Smutno wygląda społeczeństwo, którego najbardziej miłosierną część stanowią dziwki i alfonsi.

Sceny w poprawczaku nalezą do najbardziej poruszających w filmie. Pensjonariuszki nauczone są wojskowego drylu - kiedy jedzą, wszystkie jednocześnie wykonują te same ruchy. Kiedy pracują, robią to w takt rytmu wybijanego na gongu przez podnieconą przełożoną. Dwuosobowy personel nie wykazuje normalnych ludzkich odruchów. Zamiast tego napawa się swoja władzą. Dla osób z zewnątrz, zwłaszcza o wyższej pozycji społecznej, demoniczna para jest rzecz jasna usłużna i przymilna. Te sceny są swoistą antycypacją nazistowskiej dyktatury, która zapanuje w Niemczech już za kilka lat. Ha, łysy pryncypał malujący dla zabawy usta skonfiskowaną szminką budzi skojarzenia z Ernstem Röhmem. Co prawda dziewczęta buntują się w końcu przeciw reżimowi i przynajmniej przez chwilę są górą, ale jak pokazują końcowe sceny, jest to jedynie tymczasowe zwycięstwo.

Film cechuje bardzo dobre aktorstwo, w którym prym wiedzie oczywiście Louise Brooks. Mimo prawie identycznego wyglądu, Thymian jest postacią zupełnie inną od Lulu z Puszki Pandory. To delikatna, subtelna dziewczyna, która nawet jako dziwka nie traci swej niewinności. Wystarczy obejrzeć świetnie odegraną scenę niespodziewanego spotkania z ojcem. Ostatecznie Thymian odkrywa w sobie dość siły, by walczyć o lepszy świat. Trudno powiedzieć, czy z sukcesem. W każdym razie patrzyłem na tę bohaterkę z sympatią proporcjonalną do niechęci, jaką wzbudzała we mnie jej zła siostra bliźniaczka z poprzedniego obrazu Pabsta. Obok Brooks w filmie występuje liczna obsada drugoplanowa. Specjalizujący się w rolach czarnych charakterów Fritz Rasp nie zawodzi jako pozbawiony zasad pomocnik aptekarza, chociaż w kategorii złoczyńców przebija go Andrews Engelmann jako łysy zastępca dyrektorki poprawczaka. Ciekawy jest też Andre Roanne jako utracjuszowski arystokrata-nieudacznik, Josef Rovensky w roli zmanipulowanego przez służące i kumoszki ojca Thymian i nieznana z nazwiska aktorka odgrywająca zaskakująco ciepłą starszą panią zarządzającą domem publicznym.

Georg Wilhelm Pabst po raz drugi rzucił wyzwanie niemieckiej obyczajowości. Nie tylko wyszydził świętoszkowatych obrońców przyzwoitości. Poszedł jeszcze krok dalej, pokazując w pozytywnym świetle środowisko, które uważane było za siedlisko moralnej zarazy. Nic dziwnego, że film został ocenzurowany, a pełna jego wersja doczekała się restauracji dopiero w pierwszej dekadzie XXI wieku. Nie ukrywam, że obejrzałem go z dużą przyjemnością. Oceniam dzieło Pabsta i Brooks na 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 6 października 2018

Disraeli (1929)

Film o mężu stanu

Reżyseria: Alfred E. Green
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 27 min.

Występują: George Arliss, Doris Lloyd, David Torrence, Florence Arliss, Anthony Bushell

Jak mieliśmy się okazję przekonać, zdobywca Oscara 1929 za główną rolę żeńską był filmem delikatnie mówiąc kiepskim. Wzbudziło to moje obawy co do laureata męskiego odpowiednika tej nagrody. Na szczęście nie sprawdziły się. Zarówno film Disraeli jak i wcielający się w tytułową postać Brytyjczyk George Arliss nie zawodzą, dając w efekcie całkiem niezłe widowisko.

Film opowiada o epizodzie z życia brytyjskiego premiera Benjamina Disraeliego, który w roku 1875 praktycznie jednoosobowo przeprowadził operację zakupu dla Wielkiej Brytanii Kanału Sueskiego, ugruntowując jej pozycję jako światowego imperium. Disraeli dość luźno podchodzi do faktów historycznych. Część rzeczywistych postaci została zastąpiona fikcyjnymi odpowiednikami (na przykład zamiast Lionela Rotschilda mamy bliżej nieznanego żydowskiego bankiera), a intryga została nieco podrasowana. Bo też film ten nie jest studium nad wydarzeniem historycznym, tylko studium charakteru wybitnej jednostki.

Oscarowa rola George'a Arlissa jest naprawdę dobra. Jego Disraeli jest człowiekiem wyróżniającym się z otoczenia już na pierwszy rzut oka. Charakterystyczna fryzura, monokl, nieco przygarbiona sylwetka doświadczonego polityka. Benjamin Disraeli nie jest przeciętnym zjadaczem chleba i o tym wie. Ba, wykorzystuje swoją reputację do dyskretnego i umiejętnego kierowania ludźmi. Człowiek to ujmujący, o dużej elokwencji i poczuciu humoru. Potrafi myśleć strategicznie, kiedy trzeba - forsować swoje plany wbrew opinii otoczenia, w trudnych sytuacjach - improwizować. Nie przepada za rządowym gabinetem na 10. Downing Street, większość spotkań i decyzji podejmując w swojej rezydencji. Tutaj jest wspomagany przez najbardziej zaufaną doradczynię, swoją żonę lady Beaconsfield (graną przez prawdziwą żonę Arlissa). Bardzo to sympatyczne małżeństwo, rozumiejące się bez słów i ładnie się uzupełniające. George Arliss zdołał wykreować przekonującego męża stanu, wybitną osobowość. Nietrudno uwierzyć, że właśnie ten człowiek dzięki swej przezorności odmienił losy kraju.

Teraz trochę narzekania. Disraeli posiada wiele słabości typowych dla wczesnych dźwiękówek. Fabułę oparto wyłącznie na dialogach, których jest bardzo dużo. Można powiedzieć, że oglądamy przedstawienie. Akcja dzieje się w kilku pomieszczeniach (i ogrodzie), a o innych ważnych wydarzeniach dowiadujemy się tylko z rozmów. Nie jest to tak atrakcyjne jak byłoby opowiadanie obrazem. Na szczęście dialogi zostały dobrze napisane. Miło się ogląda popisy elokwencji i sardonicznego humoru premiera. Jego wypowiedzi są różnorodne, od przyjacielskich pogawędek, poprzez negocjacje polityczne, aż po przemowy. Wszystkie są znakomicie wygłaszane przez charyzmatycznego Arlissa. Dzięki temu film nie nudzi. Trochę słabiej wypadają na tle głównego bohatera postacie poboczne. Obok żony jest jeszcze żydowski bankier, prezes Bank of England, asystent i kilku rosyjskich szpiegów, ale żaden z nich nie zapada zbytnio w pamięć. Również częściowo fikcyjna intryga ma kilka słabych punktów, zwłaszcza w zakresie postępowania Disraeliego ze szpiegami. Z pewnością nie tak wyglądało prowadzenie polityki przez brytyjskiego premiera. Ale, jak już pisałem, nie o tym jest ten film.

Disraeli okazał się przyjemną dźwiękówką z bardzo dobrą kreacją głównego bohatera. Warto się z nim zapoznać, jeżeli kogoś interesuje historia Imperium Brytyjskiego. Nie w celu poznania faktów, ale przybliżenia sobie kulturowego obrazu wiktoriańskiej polityki. Benjamin Disraeli jest nader ciekawym archetypem dla tego typu postaci. Między innymi za to wystawiam filmowi 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 5 października 2018

Szantaż/Blackmail (1929)

Film o insynuacjach

Reżyser: Alfred Hitchcock
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1 h 24 min.

Występują: Anny Ondra, John Longden, Donald Calthrop, Cyril Ritchard

Większość filmowców miała poważnie problemy z przejściem od filmu niemego do dźwiękowego. Dowodem niech będą moje narzekania na poziom Hollywood w przejściowym roku 1929. Były jednak chlubne wyjątki. Młody angielski reżyser Alfred Hitchcock został rzucony na głęboką wodę. Kiedy przystępował do kręcenia Szantażu, miał to być film niemy. Już w trakcie zdjęć producenci oznajmili mu o zmianie koncepcji. Hitchcock nie okazał strachu. Wręcz przeciwnie, w świecie dźwięku poczuł się jak ryba w wodzie. W efekcie powstał obraz łączący najlepsze cechy filmu niemego z efektywnym, przemyślanym wykorzystaniem dźwięku. Nazwanie Szantażu pierwszym brytyjskim talkie nie jest do końca precyzyjne, ale z pewnością jest to jeden z pierwszych jasnych punktów w nowym etapie historii medium.

Szantaż opowiada historię Alice White, młodej londynki spotykającej się z detektywem Scotland Yardu Frankiem Webberem. Po nieudanej randce z Frankiem Alice przyjmuje towarzystwo pana Crewe, pozornie sympatycznego, choć bliżej jej nieznanego artysty malarza. Spędzają wieczór na mieście, po czym Crewe namawia Alice na wizytę w jego mieszkaniu. Tam podejmuje próbę zaciągnięcia jej do łóżka. Próba gwałtu kończy się dla niego tragicznie. Zszokowanej niespodziewanym rozwojem wypadków Alice udaje się zatrzeć większość śladów swej bytności i niepostrzeżenie opuścić mieszkanie. Następnego ranka okazuje się jednak, że na jej trop wpadł oddelegowany do śledztwa Frank oraz tajemniczy mężczyzna nazwiskiem Tracy.

W film wprowadza nas kilkuminutowa bezdźwięczna sekwencja przybliżająca pracę detektywów Scotland Yardu. Jest to prawdziwe mistrzostwo opowiadania obrazem. Kamera podąża za plecami detektywów, krąży po pomieszczeniach, zwraca uwagę na istotne szczegóły. Jack E. Cox posługuje się tym urządzeniem z niebywałą zręcznością, zawsze wybierając najbardziej interesującą perspektywę widzenia. To jednak tylko wstęp do ciekawej intrygi.

O sile filmu decydują dwie intensywne i rozbudowane sceny. Pierwszą jest kontynuacja randki Alice i Crewe'a w mieszkaniu tego drugiego. Hitchcock demonstruje tu swoje umiejętności budowania napięcia. Z pozoru oglądamy normalną rozmowę dwojga poznających się ludzi. Crewe pokazuje Alice swoje obrazy, opowiada o technikach malarskich, gra na pianinie. Jednak pewne zachowania sympatycznego mężczyzny wskazują na jego nieczyste intencje. W końcu nie każdy na pierwszej randce prosi kobietę, aby założyła specjalnie przygotowaną suknię modelki. Artysta malarz popisuje się też swoim kunsztem, do niezdarnie namalowanej przez Alice na płótnie twarzy dorysowując smukłe kobiece kształty. Z każdą minutą staje się jaśniejsze, że coś temu facetowi chodzi po głowie, chociaż Alice ma pełne prawo być pod jego urokiem.

O ile scena w mieszkaniu Crewe'a pełna jest sugestii wizualnych, rozmowy z szantażystą stanowią okazję do wykorzystania siły dialogów. Tracy porozumiewa się  bohaterami za pomocą półsłówek, metafor i sugestii, usiłując uchodzić za sprytniejszego, niż jest w istocie. Triumfalny uśmieszek nie schodzi mu z twarzy. Cała ta gra zostaje w odpowiednim momencie zwieńczona satysfakcjonującą konkluzją. Hitchcock zadbał o efektowny finał, który został nakręcony w charakterystycznych budynkach Muzeum Brytyjskiego.

Szantaż nie byłby tak wciągającym thrillerem, gdyby nie dobre aktorstwo. Przede wszystkim błyszczy Anny Ondra, wcielająca się kolejno w cieszącą się życiem dziewczynę, zszokowaną niedoszłą ofiarę gwałtu, a następnie nękana strachem i wyrzutami sumienia podejrzaną. W każdym z tych wcieleń jest odpowiednio subtelna i przekonująca. Świetna jest zwłaszcza jej gra wzrokiem. Co ciekawe, głos Alice został podłożony przez inną aktorkę Joan Barry, ponieważ Ondra nie potrafiła się pozbyć swego czeskiego akcentu. Szkoda, bo chyba tylko z tego powodu nie udało się jej zrobić znaczącej kariery. Ondra jest godnie uzupełniana przez dominującego Cyrila Ritcharda w roli Crewe'a i śliskiego Donalda Calthropa jako Tracy'ego. Najsłabszy w tym gronie jest  odtwarzający Franka Webbera John Longden, którego występ jest nieco drewniany.

Szantaż to dowód na to, że już w młodości Hitchcock potrafił robić bardzo dobre filmy. Ciekawie zbudowany scenariusz (bomba w połowie filmu, a później rozwijanie jej konsekwencji), dobrze dobrani aktorzy, świetny montaż i praca kamery, wszystko to czyni z Szantażu jeden z najlepszych obrazów roku 1929 i chyba najlepszy w tym gronie spośród dźwiękówek. Film broni się również dzisiaj i śmiało można się z nim zapoznać. Otrzymuje 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 4 października 2018

Kokietka/Coquette (1929)

Film o horrorze honoru

Reżyseria: Sam Taylor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 15 min.

Występują: Mary Pickford, Johnny Mack Brown, John St. Polis, Matt Moore

Początki Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej oraz przyznawanych przez nią statuetek zwanych Oscarami są mniej doniosłe, niż można by się spodziewać. Ot, grupa związanych z Hollywood aktorów, reżyserów i producentów założyła stowarzyszenie, które miało na celu obronę interesów swoich członków i biznesu filmowego jako takiego. Można powiedzieć, że pierwsze statuetki przyznawano dosłownie przy kawie i ciasteczkach. Niektóre z nich, choć firmowane tytułem konkretnego filmu, były tak naprawdę wyróżnieniem za całokształt twórczości. Chyba tylko w ten sposób można wyjaśnić tak kuriozalny wybór jak Oscar za najlepszą rolę żeńską dla Mary Pickford w Kokietce.

Kokietka opowiada historię Normy Besant, córki szanowanego lekarza, która trochę za bardzo lubi towarzystwo mężczyzn. Pewnego dnia Norma przedstawia ojcu swego aktualnego narzeczonego Michaela Jeffreya, ubogiego ale ambitnego młodzieńca. Doktor Besant nie ma zamiaru pozwolić, aby jego córka prowadzała się z jakimś nędzarzem. W szorstkich słowach nakazuje mężczyźnie odczepić się na zawsze Normy. Michael w sekrecie obiecuje dziewczynie powrócić i ją poślubić, gdy zarobi dość pieniędzy na budowę domu. Kilka miesięcy później amant pojawia się niespodziewanie na balu, w którym uczestniczy Norma. Dziewczyna wymyka się z mężczyzną do chaty jego matki i wraca do domu dopiero nad ranem. Po miasteczku szybko rozchodzą się złośliwe plotki. Zdecydowany bronić honoru rodziny doktor Besant postanawia złożyć Michaelowi wizytę, która prowadzi do tragedii.

Scenariusz Kokietki nie jest szczególnie oryginalny, ale nie wątpię, że dałoby się z tego typu historii zrobić dobry film. Wymagałoby to przekonującego aktorstwa i nieco reżyserskiej ikry, która pozwoliłaby na stworzenie wzruszających bądź trzymających w napięciu scen. Niestety Kokietka nie jest takim filmem. Głównym źródłem problemów jest nieszczęsne udźwiękowienie. Zarówno aktorzy jak i reżyser są całkowicie zagubieni na nowym dla siebie polu działania. Film wypełnia bezproduktywna paplanina, która jest głównym instrumentem prowadzenia narracji. Postacie rozmawiają bez przerwy i o wszystkim, z rzadka tylko dając widzowi chwilę wytchnienia. Nie ma w tych dialogach finezji. Nawet jeśli pojawiają się ciekawsze wymiany zdań, toną w zalewie słowotoku. Na domiar złego wygłaszane są przez wyraźnie wystraszonych, odrętwiałych aktorów. Są albo nijacy jak Johnny Mack Brown w roli Michaela, albo zimni i mechaniczni jak John St. Polis w roli ojca głównej bohaterki.

Mary Pickford rzeczywiście wyróżnia się na tle bezbarwnych ekranowych partnerów. Jedna z największych gwiazd kina niemego (chociaż dziwnym trafem w recenzowanych przeze mnie filmach zagościła tylko raz, w Małym bogatym biedactwie) postanowiła przenieść do filmu dźwiękowego swój ekspresyjny styl gry. Niestety to, co sprawdzało się bez fonii, z fonią jest nie do przyjęcia. Wypowiedzi Normy wygłaszane afektowanym głosem, okraszone obfitą gestykulacją, są okropnie sztuczne, przerysowane do przesady. Pickford miota się z jednej strony planu na drugą, myśli na głos, wygłasza absurdalne monologi. Dotyczy to zwłaszcza dwóch najważniejszych scen, z których jedna ma ukazywać rozpacz nad umierającym bliskim, druga natomiast katharsis na sali sądowej. Obie Pickford odegrała z taką emfazą, że trudno na nią patrzeć, a jeszcze trudniej słuchać.

Żeby jeszcze się poznęcać, muszę napisać, że wspomniane dwie najważniejsze sceny filmu cierpią również z powodu rozmaitych niedorzeczności. W pierwszej z nich nikt nawet nie pomyśli o sprowadzeniu do ciężko rannego lekarza lub udzieleniu mu pierwszej pomocy. Postronni stoją jak słupy, podczas gdy Pickford płacze i lamentuje bez końca. Na sali sądowej natomiast styl przesłuchań przypomina raczej skecze o Hiszpańskiej Inkwizycji niż normalny proces. Oskarżyciel notorycznie narusza przestrzeń osobistą przesłuchiwanej Normy i rozkoszuje się tonem swego głosu. Tymczasem sędzia nie potrafi upilnować leżących przed nim dowodów rzeczowych. Wyraźnie poruszony oskarżony bez trudu odbiera mu narzędzie zbrodni. (I to nabite!) Jednym słowem najważniejsze sceny filmu toną w oparach absurdu, który może śmieszyć bądź irytować, ale na pewno nie porusza tych emocji, o które chodziło twórcom.

Kokietka to porażka na całej linii. Na miejscu Pickford wstydziłbym się otrzymania Oscara za taką chałę. Na wytrwałych widzów, którzy przebrną przez kilkadziesiąt minut mdłych dialogów, czeka nagroda w postaci absurdalnej kulminacji pozwalającej na podziwiane bezdennej głupoty bohaterów filmu. Cóż za frajda. Oceniam Kokietkę na 3 gwiazdki. Nikt nie zwróci mi 75 minut zmarnowanych na oglądanie tego wątpliwej jakości "dzieła".

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 3 października 2018

Nowy Babilon/Nowyj Wawiłon (1929)

Film o rozdartym Paryżu

Reżyseria: Grigorij Kozincew i Leonid Trauberg
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1 h 33 min.

Występują: Dawid Gutman, Jelena Koźmina, Piotr Sobolewski

Komuna Paryska, nieco dziś zapomniany epizod w historii Francji, był przez sowietów opiewany jako pierwszy w świecie przypadek przejęcia władzy przez komunistów. Film poświęcony wydarzeniom lat 1870-71 stworzyło dwóch reżyserów pozostających nieco w cieniu głośnych nazwisk radzieckiej szkoły filmowej. Muzykę napisał młody, utalentowany kompozytor Dmitrij Szostakowicz. Efektem ich pracy jest Nowy Babilon, pomniejszy ale urokliwy klejnot komunistycznej propagandy.

Film przybliża sromotnie przegraną przez Francuzów wojnę z Prusami i zamęt zaistniały w jej skutek w Paryżu. Korzystając z osłabienia władzy państwowej, robotnicy i ich stronnicy opanowują miasto, tworząc krótkotrwałe rządy "komunardów". Film nie rości sobie ambicji do wiernego odwzorowania wydarzeń historycznych. Zamiast tego skupia się na uchwyceniu specyficznego nastroju tamtych dni. Zgodnie z komunistyczną ideologią nacisk położony jest nie na konflikt narodowościowy, tylko klasowy. Jako śmiertelni wrogowie przedstawieni są francuscy burżuje i klasa robotnicza. W rozkroku pomiędzy nimi, rozdarci i niepewni swej powinności stoją żołnierze. To od ich postawy zależeć będzie przyszłość stworzonego w Paryżu rządu robotników. Losy grup społecznych przedstawione są na przykładzie ich reprezentantów. Dla burżujów jest nim wyniosły właściciel domu towarowego "Nowy Babilon", robotników reprezentuje młoda sprzedawczyni Louise, a żołnierzy zakochany w niej szeregowiec Jean.

Nie będę się zbyt szeroko rozwodził nad portretami grup społecznych, które kreśli Nowy Babilon. Burżuje są leniami, kanaliami i nierobami zajętymi hazardem, tańcami oraz obżeraniem się w restauracjach. Kiedy żołnierze walczą w ich obronie, gnuśne próżniaki kryją się w ogrodach Wersalu i wystawiają operetkę. Zanim Paryż padnie, chcą jeszcze zdążyć wypić szampana. Robotnicy są poważni, sumienni, ciężko pracują. Krótkie rządy Komuny Paryskiej ukazane są jako okres, gdy w końcu dane im jest decydować o swoim losie. Podejmują ważne decyzje: bez nocek, bez pracy dzieci, bez eksmisji na bruk. Od razu wszystkim żyje się lepiej i efektywniej pracuje. Szewcy lepiej szyją, praczki lepiej piorą. Jak sami stwierdzają w internacjonalistycznym wezwaniu (skierowanym przede wszystkim do widza), "nie są Francuzami tylko komunardami!" Żołnierze natomiast są języczkiem u wagi, grupą zagubioną i niepewną swej przynależności. Zarówno burżuje, jak i robotnicy próbują przeciągnąć ich na swoją stronę. W zgodzie z faktami historycznymi wygrywają burżuje, gotując Komunie ponury los.

Powyższy obraz może wydawać się czarno-biały i naiwny, ale opowiedziany jest przy pomocy niezwykle wyrafinowanych środków wyrazu. Kozincew i Trauberg przemawiają do serca, nie do umysłu. Twórcy sporo czerpią z Eisensteina. Sposób narracji przypomina ten zastosowany w Pancerniku Potiomkinie. Po pierwsze zatem mamy "montaż intelektualny", kojarzący poszczególne postacie, grupy i wydarzenia z odpowiednimi emocjami. Sceny zabaw i harców burżujów są ruchliwe, krzykliwe, migotliwe wręcz. Obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, kamera wiruje, szaleje w podrygach nieustającej zabawy. Narracja robotników jest prosta, spokojna, przeważają długie, statyczne ujęcia. Nadaje to ich walce odpowiedniej powagi. Trzeci akt filmu obejmujący tłumienie powstania skąpany jest w strugach deszczu, wywołując wrażenie, że to niebo płacze nad upadkiem krótkiego epizodu rządów ludu. 

Drugim ważnym elementem narracji jest symbolizm i dobór aktorów charakterystycznych. Grupy mające wywoływać skojarzenia negatywne reprezentują postacie nieprzyjemne, rozpustne, szczerbate, o odpychającej bądź niedostępnej powierzchowności. Kiedy burżuje zagrzewają wojsko do stłumienia powstania, śpiewają Marsyliankę i inne pieśni wywodzące się z Rewolucji Francuskiej. Jest to wyrafinowana kpina wskazująca na zdradę ideałów roku 1789. Robotnicy cechują się prostotą i zgrzebną elegancją. Jedzą suchy chleb i chodzą w dziurawych butach, ale chętnie podzielą się tym co mają z głodnym żołnierzem. Kulminacją tej postawy jest pojenie walczących na froncie mlekiem z porannego udoju dostarczonym przez dzielne chłopki. Aż się leje żołnierzom po brodach, a jednak wzgardzili tym mlekiem, niewdzięcznicy, stając przeciw ręce, która ich karmi. Tego rodzaju skojarzenia przychodzą bardzo łatwo, opierając się na sugestywnie wyreżyserowanych ujęciach.

Ostatnim środkiem wyrazu, o których chciałbym wspomnieć, jest znakomita muzyka Szostakowicza wykorzystująca orkiestrę symfoniczną. Muzyka współgra z montażem w nadawaniu tempa i podsycaniu bądź uspokajaniu emocji. Pełni też rolę ironicznego komentatora rzeczywistości. Na przykład odgrywa dłońmi mężczyzny we fraku żałobną elegię na tłumienie powstania, bądź też przywołuje w szyderczym kontekście wspomniane już pieśni rewolucyjne. Szostakowicz, będący u progu wielkiej kariery, przygotował jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych w dziejach kina niemego.

Nowy Babilon jest filmem cechującym się niebywała finezją w opowiadaniu historii. Wszystkie instrumenty narracyjne używane są w sposób przemyślany i służą zaplanowanemu przekazowi. Rezultatem jest wywołanie u widza całkowicie niespodziewanego poruszenia emocjonalnego. Choć głęboko nie zgadzam się z treścią sowieckiej propagandy, trudno odmówić jej artystycznej wielkości. Takie filmy jako Nowy Babilon są tego najlepszym przykładem. Dzieło Kozincewa i Trauberga stawiam tylko o pół stopnia niżej od takich obrazów jak Pancernik Potiomkin czy Matka. Wystawiam mu 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 1 października 2018

Aplauz/Applause (1929)

Film o paskudnym świecie burleski

Reżyseria: Rouben Mamoulian
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 19 min.

Występują: Helen Morgan, Joan Peers, Fuller Mellish Jr., Henry Wadsworth

Z wysypu musicali powstałych na samym początku ery filmu dźwiękowego wyróżnia się bardzo dziwny film pod tytułem Aplauz. Jest to debiutanckie dzieło Roubena Mamouliana, ormiańsko-amerykańskiego reżysera, który zagości na tym blogu jeszcze niejednokrotnie. Aplauz cechuje się odważną, ruchliwą kinematografią i nad wyraz negatywnym nastrojem. Właściwie można go określić jako antymusical, ponieważ przedstawia świat tancerzy i artystów burleski jako obmierzły i odstręczający. Niestety przekaz ten jest tak silny, że film ogląda się z prawdziwym niesmakiem.

Centralną postacią Aplauzu jest Kitty Darling, popijająca, starzejąca się gwiazda burleski. Kitty żyje w związku z Hitchem, który jest jej impresariem i zarazem chciwą szumowiną obłapiającą za jej plecami młodsze tancerki. Pewnego dnia wychodzi na jaw, że Kitty finansuje pobyt swojej córki April w szkole prowadzonej przez zakonnice. Odesłała ją tam, nie chcąc, by dziewczyna dorastała w niemoralnym środowisku estrady. Na żądanie Hitcha April zostaje sprowadzona do teatru. Mężczyzna nie ma zamiaru trwonić pieniędzy na jej naukę. Widzi w utalentowanej dziewczynie potencjalną następczynię Kitty na scenie i w swoim łóżku. Tymczasem April od początku jest zdegustowana światem burleski i widzi swoją przyszłość raczej u boku poznanego na mieście marynarza Tony'ego.

Film daje druzgocącą krytykę środowiska estradowych artystów. Jest to świat paskudny, pełen bezlitosnej rywalizacji, w którym nie ma miejsca na słabość. Karty rozdają tu bezczelne kanalie w rodzaju Hitcha. Publiczność nie przychodzi na przedstawienia z powodu zainteresowania sztuką, szukając głównie taniej podniety. Najlepiej ilustruje to scena, w której April, wychowanka zakonnic, po raz pierwszy ogląda występ matki. Na scenie silnie upudrowane kobiety nie najświeższej urody wyginają się i szczerzą do prawie całkowicie męskiej widowni. Spoceni, napaleni mężczyźni wybałuszają oczy, ślinią się, obcesowo komentują. Montaż w stylu radzieckiej szkoły filmowej świetnie oddaje uprzedmiotowienie tych "gwiazd". Wrażenie ohydy podtrzymuje muzyka, przeciętna, mierna, przy której umęczone artystki jakby z musu odtańcowują swoje numery. Z pewnością nie cieszy to oka widza, dlatego nazwałem Aplauz antymusicalem.

Od strony koncepcyjnej film jest ciekawie pomyślany, ale niestety jego oglądanie jest męczące. Kreacje aktorskie są co najwyżej przeciętne. Żadna z postaci nie chwyta za serce. Nie wzrusza upadająca diva, nie zachwyca jej niewinna córka. Dialogi są mało interesujące i wygłaszane raczej drętwo. Zwłaszcza miłosne gadki April i Tony'ego ociekają wprost banałem. W dodatku Mamoulian eksperymentuje z urządzeniami do wychwytywania dźwięku, który został nagrany bezpośrednio na planie. Dzięki temu jest bardziej realistyczny, lecz efektem ubocznym jest kiepska słyszalność. Te trzy czynniki połączone z ponurą wymową filmu i głupotą jego bohaterów sprawiły, że mniej więcej od połowy zaczął mnie irytować. I tak już pozostało do końca.

Aplauz jest filmem krytycznie nastawionym do poruszanej tematyki, zawierającym karykaturalne lub drętwe numery muzyczne (im mniej zostanie powiedziane o pieśniach zakonnic, tym lepiej), celowo przerysowane postacie, niedopracowane, miałkie dialogi. Wszystko to przepięknie, nowatorsko sfilmowane i zmontowane. Końcowy efekt jest głęboko niesatysfakcjonujący. Chciałbym docenić ambicję twórców, ale wymienione niedostatki sprawiły, że film jest męczący i trudny w odbiorze. Wystawiam 6 gwiazdek. Raczej nie polecam.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 30 września 2018

Dynamit/Dynamite (1929)

Film o zderzeniu dwóch światów

Reżyseria: Cecil B. DeMille
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h 6 min.

Występują: Kay Johnson, Charles Bickford, Conrad Nagel, Julia Faye

Uproszczanie przez filmy rzeczywistości jest źródłem wielu mniej lub bardziej zabawnych sytuacji zachodzących na ekranie. Któryś z bohaterów zostaje ciężko ranny i pomóc mu może tylko jeden jedyny genialny chirurg, który w dodatku musi zdążyć dotrzeć do chorego w ciągu czterech godzin. Wszyscy wyczekują, spoglądając na zegarki. Albo bohaterowie zostają odcięci w zasypanym szybie kopalni i w jakiś sposób wiedzą, że powietrza wystarczy im dokładnie na piętnaście minut (chociaż żaden z nich nie zdradza objawów niedotlenienia). Tego typu niedorzeczności mogą stanowić zabawne urozmaicenie fabuły albo też całkowicie popsuć wrażenia z seansu. Wszystko zależy od ich kontekstu oraz nastawienia widza. Film Dynamit, z którego pochodzą wspomniane przykłady, pomimo niedociągnięć fabularnych sprawił mi niezłą frajdę. Spróbuję pokrótce to uzasadnić.

Dynamit oparto na całkiem oryginalnym pomyśle. Cynthia, kobieta z wyższych sfer, ma odziedziczyć fortunę po zmarłym dziadku. Zgodnie z testamentem warunkiem przejęcia spadku jest wejście przez dziewczynę w związek małżeński. Nie może tego zrobić z aktualnym narzeczonym Rogerem, gdyż ten oczekuje jeszcze na rozwód z pierwszą żoną. Złośliwa Marcia ma wysokie oczekiwania finansowe i nie spieszy się z podpisaniem dokumentów. Cynthia wpada na pozornie proste rozwiązanie problemu, natrafiając na nietypowe ogłoszenie - oczekujący na wykonanie kary śmierci za morderstwo Hagon Derk oferuje swoje ciało i mózg na cele medyczne za 10 000 dolarów. Mężczyzna chce w ten sposób zapewnić utrzymanie nieletniej siostrze. Cynthia i Hagon prędko dochodzą do porozumienia i aranżują ślub w więziennej celi. Problemy zaczynają się, kiedy tuż przed egzekucją Derk zostaje uniewinniony i przybywa do domu swojej nękanej wyrzutami sumienia żony, by upomnieć się o małżeńskie prawa.

Dynamit jest po trosze satyrą na pełne hipokryzji obyczaje bogatych Amerykanów, po trosze melodramatem opisującym wymuszony związek ludzi z całkowicie odmiennych środowisk. Cecil DeMille, jako doświadczony hollywoodzki reżyser sam będący przedstawicielem wyższych sfer, spogląda na własne środowisko dość krytycznym okiem. Wytyka bogaczom materializm, niestałość w uczuciach i odcięcie od prawdziwego życia. Najlepiej ukazuje to absurdalna scena wyścigu kobiet przywiązanych do wielkich metalowych obręczy. Marcia i Cynthia chcą przy okazji tej rywalizacji ustalić wielkość "opłaty", jaką ta pierwsza ma otrzymać za rozwód. Trudno tu także o prawdziwą przyjaźń. Kiedy kompromitujący układ Cynthii z byłym skazańcem wychodzi na jaw, zostaje otwarcie wykpiona i opuszczona.

Świat Hagona, prostego górnika, reprezentuje ideały zwykłej Ameryki. Tutaj ważna jest ciężka praca, skromność i wpasowanie się w otoczenie. Film wyraźnie bierze stronę prostego człowieka, chociaż Hagon nie jest wolny od wad. Gburowaty, szorstki, zbyt pochopnie osądza Cynthię, która okazuje się osobą szlachetniejszą, niż mogłoby się to z pozoru wydawać. Ewoluująca relacja tej dwójki jest osią filmu i ukazana jest nader interesująco. Zamiast naiwnej miłości lub otwartego konfliktu mamy do czynienia z powolnym poznawaniem się i nabieraniem wzajemnego szacunku. Ponieważ ten najważniejszy dla filmu wątek poprowadzony jest co najmniej dobrze, byłem w stanie przymknąć oko na niedociągnięcia. Co do uproszczeń fabularnych, nie mają one w Dynamicie kluczowego znaczenia, służąc tylko do podkręcenia nieco napięcia. Największą dziurą jest brak wyjaśnienia, jak niewinny Hagon został wrobiony w morderstwo. Najwyraźniej scenarzyści uznali, że najprościej będzie pominąć tę kwestię milczeniem.

Aktorsko film stoi na przyzwoitym poziomie, chociaż żadna z ról nie pretenduje do wybitności. Jak na wczesną dźwiękówkę, zaskakuje dobra jakość dźwięku. Dialogi są wypowiadane wyraźnie i zrozumiale. Trochę przeszkadza tylko nazbyt piskliwy głos Marcii - tutaj wyraźnie zawiódł casting. Dialogi są nieco chropowate, zwłaszcza filozoficzny monolog Hagona (o węglu, który był, jest i będzie), ale w sumie ładnie popychają akcję do przodu. Mimo braku w filmie jakiejkolwiek akcji, ogląda się go przyjemnie, bez żadnych dłużyzn czy przestojów. Humorystycznych wstawek (czy to zamierzonych czy też nie) jest w sam raz, DeMille powstrzymuje się też przed popadnięciem w tani dydaktyzm. W rezultacie otrzymujemy sympatyczny film rozrywkowy podparty kilkoma trafnymi obserwacjami rzeczywistości. W sam raz na 7 gwiazdek. Tylko bez nadmiernych oczekiwań proszę.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 29 września 2018

Domek w Dartmoor/A Cottage on Dartmoor (1929)

Film o emocjonalnym facecie

Reżyseria: Anthony Asquith
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1 h 23 min.

Występują: Norah Baring, Uno Henning, Hans Adalbert Schlettow

Pod koniec epoki kina niemego w Wielkiej Brytanii zaczęły się dziać ciekawe rzeczy. Pierwsze kroki w karierze stawiali Alfred Hitchcock oraz mniej od niego znany Anthony Asquith. Hitchcock gościł już na łamach Chronofilmoteki jako twórca Lokatora i pojawi się ponownie za kilka dni. Co do słabo znanego mi wcześniej Asquitha, okazał się on niezwykle utalentowanym twórcą-innowatorem. Jego Domek w Dartmoor to kolejny dowód na to, że film niemy stał się w pełni dojrzałym medium produkującym prawdziwe dzieła sztuki.

Film rozpoczyna się od retrospekcji przedstawiającej nocną ucieczkę pewnego mężczyzny z więzienia. Uciekinier przemierza łąki i wrzosowiska Dartmoor, podążając do położonego na odludziu domku. Wewnątrz młoda kobieta kładzie właśnie spać kilkuletniego syna. Kiedy mężczyzna, wyraźnie w złych zamiarach, zakrada się do środka, przerażona kobieta rozpoznaje go i... cofamy się kilka lat wstecz. Mężczyzna - Joe i kobieta - Sally pracują jako fryzjer i manicurzystka w salonie kosmetycznym. Pewnego dnia Joe zaprasza dziewczynę na randkę. Skutkiem zbiegu okoliczności spotkanie odbywa się w mieszkaniu dziewczyny, pod okiem jej ciekawskich współlokatorek. Joe wraca do domu w szampańskim nastroju, natomiast Sally nie jest zainteresowana kontynuacją znajomości. Kolejne dni w pracy wiążą się dla Joego z bolesnym zawodem - dziewczyna ignoruje go. Gdy na domiar złego Sally zaczyna spotykać się z jednym z klientów, zazdrość Joego stopniowo rośnie do rozmiarów obsesji.

Powiedzmy to od razu - Asquith zastosował suspens w czystej postaci. Napięcie zbudowane w pierwszych scenach filmu od razu odpowiednio nastraja widza do pary głównych bohaterów. Kiedy poznajemy ich przeszłość, oczekujemy nieuchronnej eksplozji. Nie zdradzając zbyt wiele, napiszę tylko, że historia Joego i Sally jest napisana ciekawie, z zachowaniem prawdopodobieństwa psychologicznego, a zarówno moment kulminacyjny jak i zakończenie są satysfakcjonujące i pozbawione sztampy. To chyba pierwszy przypadek filmu tak efektywnie wykorzystującego proste narzędzie retrospekcji do zbudowania niepokojącej atmosfery. A to nie koniec zalet Domku w Dartmoor.

Film wyróżnia się znakomitym zastosowaniem światłocienia, który nie tylko buduje nastrój, ale zdradza wiele o charakterach naszych bohaterów. Asquith korzysta z minimalnej liczby plansz tekstowych, skupiając się na opowiadaniu obrazem. Retrospekcje i wstawki pojawiają się w filmie wielokrotnie, ilustrując opowieści lub krótkie wspomnienia bohaterów. Nie brak też ciekawych spojrzeń kamery, na przykład pionierskiego ujęcia, w którym na postać umiejscowioną w środku kadru czai się ukryty w ciemnym kącie napastnik. Brawo. Ale wszystkie te zabiegi byłyby na nic, gdyby nie świetna gra aktorów. Wyróżnia się zwłaszcza Szwed Uno Henning w roli psychotycznego Joego. Aktor umiejętnie łączy głęboką uczuciowość swego bohatera z przyprawiającym o szaleństwo gniewem. Interesująca jest także Norah Barring jako niejednoznaczna, bardzo kobieca Sally. Bohaterka przeżywa podczas filmu wiele rozterek moralnych, a aktorce bardzo ładnie udało się to uchwycić. Ten duet uzupełnia wyraźnie drugoplanowy Hans Adalbert Schlettow jako konkurent Joego o względy Sally. 

Domek w Dartmoor jest filmem nowatorskim, łączącym pełną emocji fabułę z ciekawą kinematografią. Wspomnę także o reżyserskim komentarzu do nadejścia filmów dźwiękowych. Centralną sekwencją filmu jest wizyta bohaterów w kinie. Podczas długiej sceny Asquith uwypuklił istotne w jego opinii różnice w odbiorze przez widownię filmów niemych i dźwiękowych (bohaterowie oglądają najpierw jeden, a później drugi). O ile film niemy wzbudza entuzjazm i żywe emocje, dźwiękówkę wszyscy oglądają w milczeniu. Muszę przyznać, że porównując jakość filmów niemych i dźwiękówek z roku 1929, trudno nie uznać wyższości tych pierwszych. Na szczęście z czasem (i to chyba niedługim) poziom udźwiękowionej odmiany medium wzrośnie. Wracając do meritum, Domek w Dartmoor to jeden z najciekawszych filmów niemych, jakie dane mi było oglądać. Otrzymuje 9 gwiazdek. Polecam. Ciekawe, czy kolejne filmy Anthony'ego Asquitha będą równie dobre?

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 28 września 2018

A Throw of Dice (1929)

Film o hazardzistach w koronach

Reżyseria: Franz Osten
Kraj: Indie, Niemcy, Wielka Brytania
Czas trwania: 1 h 14 min.

Występują: Seeta Devi, Himansu Rai, Charu Roy

Byłem bardzo ciekawy, jak będzie się prezentować pierwszy indyjski film na mojej liście. Kino indyjskie w roku 1929? Niemy Bollywood? Spodziewałem się czegoś siermiężnego i odstającego poziomem realizacji od produkcji europejskich czy amerykańskich. Jakże się myliłem. A Throw of Dice został co prawda wyreżyserowany przez niemieckiego reżysera, ale powstał w Indiach, w plenerach Radżastanu. Wszystkie role obsadzają indyjscy aktorzy, a za podstawę scenariusza posłużył fragment słynnej Mahabharaty. Jest to prawdziwie epickie widowisko wykorzystujące tysiące statystów, zwierząt i dekoracji nadających mu baśniowy klimat. W niczym pod tym względem nie ustępuje filmom made in USA.

A Throw of Dice opowiada o rywalizacji dwóch indyjskich królów o rękę pięknej córki pustelnika, Sunity. Królowie wydają się utrzymywać przyjazne relacje, jednak są to tylko pozory. Szlachetny Ranjit jest dość sympatyczną osobą, ma jednak fatalną słabość do hazardu. Sohan jest przebiegły, podstępny i czyha na okazję zagarnięcia włości rywala. Podczas wspólnej wyprawy obu władców na polowanie ma miejsce zaaranżowany przez Sohana wypadek - Ranjit zostaje "przypadkiem" postrzelony przez jednego z myśliwych. Król przeżywa i dochodzi do siebie w chacie pustelnika, wpadając w oko jego córce. Sohan jednak ma zamiar zagarnąć dziewczynę dla siebie. W repertuarze jego podstępów znajdzie się wrobienie Ranjita w morderstwo, a później namówienie go na postawienie całego królestwa w grze w kości.

Film Ostena ma stylistykę baśni, dlatego z dystansem podszedłem do fabuły opowiadającej o królu hazardziście. Jest to prozaiczna historia z kilkoma przekonującymi zwrotami akcji. Akurat tyle, żeby posłużyć za wehikuł wizualnej uczty. Bardzo spodobała mi się nuta azjatyckiej egzotyki. Film nie tylko czerpie z indyjskich mitów, ale chętnie demonstruje tamtejsze otoczenie, stroje i zwyczaje. Świetną decyzją była realizacja zdjęć w plenerach, dzięki czemu wszystko wygląda imponująco i realistycznie. Można podziwiać różnorodne lokacje Radżastanu od dżungli, poprzez góry, aż po gęsto zaludnione miasta z charakterystyczną architekturą. Wykorzystano także charakterystyczne dla Indii zwierzęta - tygrysy, kobry i mnóstwo słoni traktowanych jak zwierzęta gospodarskie. Królowie poruszają się z licznymi orszakami i noszą krzykliwe stroje. W miłej oku pstrokaciźnie nie ustępują im córki pustelników. Nawet kości do gry są bogato ornamentowanym dziełem sztuki (zupełnie niepodobnym do naszych kostek). Chociaż film jest czarno-biały, łatwo wyobrazić sobie typową dla dzisiejszego Bollywood feerię kolorów. Ta stylistyka była obecna w indyjskim kinie także w latach dwudziestych.

Nieznany mi wcześniej Franz Osten zaskoczył mnie swoimi umiejętnościami opowiadania historii. Film jest nakręcony po prostu świetnie. Bogactwo ujęć i śmiałość kamery dorównuje dziełom niemieckiego ekspresjonizmu. Reżyser stosuje także nowoczesny montaż, na przykład przygotowania do wesela pokazując jako następujące po sobie krótkie ujęcia sług wykonujących rozmaite czynności. Bardzo przyjemnie się to ogląda. Gra aktorska jest na poziomie przyzwoitym, chociaż nie wykraczającym poza ramy kina rozrywkowego. Najlepiej prezentuje się Himansu Rai w roli podstępnego króla Sohana.

A Throw of Dice nie proponuje jakichś szczególnie głębokich wrażeń. Jest to na wpół mityczny obrazek ukazujący rywalizację władców starożytnych królestw, odpowiednik epickich historii o Cesarstwie Rzymskim czy Karolingach. Jest to jednak kino rozrywkowe na najwyższym poziomie, optymistycznie nastawiające mnie do kolejnych produkcji rodem z Bombaju. Wystawiam mocne 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 27 września 2018

Lucky Star (1929)

Film o facecie na wózku i dziewczynie, co się nie myła

Reżyseria: Frank Borzage
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Charles Farrell, Janet Gaynor, Guinn Williams, Hedwiga Reicher

Duet aktorski Janet Gaynor i Charlesa Farrella w roku 1929, po rolach w genialnym Wschodzie słońca i bardzo dobrych Siódmym niebie oraz Aniele ulicy miał już za sobą szczyt kreatywności. Lucky Star to czwarta próba obsadzenia tej pary jako doświadczanych przez los kochanków. Najwyraźniej formuła zaczęła się wyczerpywać, gdyż jest to najmniej udany z wymienionych filmów - bardzo konwencjonalny pod względem scenariusza i mało interesujący w środkach artystycznego wyrazu. Najgorsze jest to, że okrutnie mnie znudził.

Akcja filmu rozgrywa się na głębokiej amerykańskiej prowincji w czasach I Wojny Światowej. W pierwszych scenach poznajemy Mary Tucker, młodą wiejską dziewuchę żyjącą pod jednym dachem z matką - wdową i grupką nieletniego rodzeństwa. Mary jest rezolutna i zadziorna, ale miejscowi chłopcy nie traktują jej poważnie. W okolicy mieszkają też Tim Osborn i Martin Wrenn, dwóch rywalizujących ze sobą monterów linii elektrycznej. Wkrótce obaj zostają wysłani na wojenny front do Francji, a Mary, jak na porządną Amerykankę przystało, pisze do nich listy. Losy mężczyzn toczą się skrajnie odmiennie. Wrenn jako kombinator i oszust zostaje wydalony z wojska, natomiast Osborn wskutek wybuchu szrapnela odnosi rany i ląduje na wózku inwalidzkim. Obaj powracają do rodzinnej wsi. Mary zaprzyjaźnia się z niepełnosprawnym Timem. Pomaga mu w pracach domowych, sama natomiast uczy się czynności, których nie wyniosła z domu, jak mycie się i czesanie. Tymczasem Wrenn kłamliwie podający się za oficera próbuje zmusić Mary do małżeństwa za wstawiennictwem zapatrzonej w niego matki dziewczyny.

Fabuła może wydawać się interesująca, ale okazała się wyjątkowo nieatrakcyjna. Jej osią uczyniono rywalizację dwóch facetów o względy Mary. Mogło to być ciekawe, gdyby każdy z nich miał dziewczynie coś do zaoferowania. Tymczasem chromy Osborn ma tak oczywistą przewagę nad kłamliwą szują Wrennem, że łatwo domyślić się finału historii. Mary ani przez chwilę nie spogląda przychylnie na drugiego zalotnika. Jej jedynym problemem jest kwestia sprzeciwienia się woli matki. Ta natomiast z jakimś ślepym uporem bierze stronę faceta, o którym wszyscy wokoło wiedzą, że jest oszustem. Za to grany przez Farrella Osborn jest tak szlachetny, że można usnąć. Jego walka o odzyskanie sprawności jest tylko pretekstem do przeciągania wątku melodramatycznego. Na domiar złego utwierdza ukochaną, że zawsze powinna słuchać mamy. I jeszcze wymyśla dla dziewczyny przydomek "Baa Baa", jakby była jakąś owcą. Ta jest oczywiście zachwycona. Przyjmuje nawet od niego pierścionek z wygrawerowanym przezwiskiem. Sceny, kiedy Tim uczy Mary myć włosy i tłumaczy jej, że może rozjaśnić cerę, zmywając przyschnięty do twarzy brud, są może i zabawne, ale niezbyt przekonują, kiedy kocmołucha gra bladolica i piękna Janet Gaynor. Mimo to jej postać jest najjaśniejszym punktem tego całkowicie przeciętnego filmu, wnosząc do niego sporo energii. Niestety to nie wystarcza.

Kinematograficznie Lucky Star jest konwencjonalny do bólu. Królują statyczne ujęcia niczym z filmów D.W. Griffitha. Scenografia jest czysto studyjna i nie kryje swej sztuczności. Nie przypominam sobie w Lucky Star żadnej sceny, która wizualnie zapadłaby mi w pamięć. Jednym słowem jest to film całkowicie przeciętny, wpisujący się świetnie w ramy hollywoodzkiej konwencji. Mało inspiracji, mało emocji. Typowe 5 gwiazdek. Nie polecam.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 25 września 2018

Ludzie w niedzielę/Menschen am Sonntag (1929)

Film o zrelaksowanych Niemcach

Reżyseria: Robert Siodmak i Edgar G. Ulmer
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1 h 13 min.

Występują: Erwin Splettstösser, Brigitte Borchert, Wolfgang von Waltershausen, Christl Ehlers, Annie Schreyer

Ludzie w niedzielę, niepozorny film obyczajowy opowiadający o weekendowych perypetiach młodych berlińczyków, sygnalizuje początek kariery kilku ważnych twórców. Mam na myśli nie tylko duet reżyserski złożony z Roberta Siodmaka i Edgara G. Ulmera, ale również odpowiedzialnego za scenariusz Billy'ego Wildera oraz Freda Zinnemanna, który pełnił rolę asystenta kamerzysty. Cała czwórka wkrótce opuści Niemcy i silnie zaznaczy swoją obecność w kinie amerykańskim. To bardzo ciekawy zbieg okoliczności, że na początku swoich karier zetknęli się ze sobą przy produkcji eksperymentu, który niespodziewanie zdobył sobie duża popularność wśród widzów.

Bohaterami filmu jest piątka młodych ludzi, którzy spędzają wspólnie zupełnie zwyczajny weekend. Do ich odegrania zaangażowano niezawodowych aktorów, którzy w rzeczywistości wykonywali takie same zajęcia jak ich filmowi odpowiednicy. Są to: Erwin - taksówkarz i jego (tylko filmowa) żona Anna - modelka, Brigitte - sprzedawczyni w sklepie muzycznym, Christl - statystka filmowa oraz Wolfgang - handlarz winem. Na początku filmu (w sobotę) pomiędzy Erwinem i Anną wybucha kłótnia o jakąś drobnostkę. Tymczasem Wolfgang podrywa na ulicy Christl i zaprasza ją na randkę. Erwin i Wolfgang spędzają wieczór na grze w karty i piciu piwa, podczas gdy Anna biernie wyleguje się w łóżku. Nastaje niedziela. Berlińczycy wybierają się na zaplanowaną randkę. Christl zabiera ze sobą swoją przyjaciółkę Brigitte, natomiast Wolfgangowi towarzyszy Erwin, który pozostawił obrażoną żonę w domu. Czeka ich przyjemny dzień.

Ludzie w niedzielę są filmem pozornie pozbawionym akcji. Bohaterowie piknikują nad jeziorem, słuchają muzyki, dowcipkują, romansują. W tle beztrosko wypoczywają inni berlińczycy. Wydawać by się mogło - nuda. Jednak w budującej się relacji pomiędzy bohaterami można dostrzec sporo interesujących niuansów psychologicznych. Każdemu z nich poświęcono sporo czasu ekranowego, zwracając baczną uwagę na jego zachowanie. Wolfgang jest kobieciarzem zdecydowanym dobrze się zabawić. Erwin nie ma nic przeciwko odrobinie szpanu, ale jest żonaty i nie przekroczy pewnej granicy. Dziewczęta ostrożnie badają swojego adoratora, a później zaczynają rywalizować o jego względy. Kiedy walka zostaje rozstrzygnięta, przegrana daje przyjaciółce pokaz zazdrości. Kamera chętnie wykonuje zbliżenia, ładnie chwytając erotyczną atmosferę pomiędzy czwórką młodych ludzi. Warto zauważyć, że jako aktorzy-amatorzy, bohaterowie z pewnością przelali na ekran sporo ze swych prawdziwych osobowości. Historia ich wspólnej niedzieli sama w sobie jest nieistotna i nie próbuje nawet tego udawać (vide końcowy dialog Erwina i Wolfganga). Film należy odbierać raczej jako impresję, portret chwili reprezentatywnej dla tego etapu życia młodych mieszkańców Berlina.

Drugim ciekawym aspektem Ludzi w niedzielę jest wszystko to, co dzieje się obok bohaterów. Twórcy świadomie wpletli w film sporo obyczajowych scenek z życia wielkiego miasta i jego okolic. Na ulicach trwa ruch, w kawiarniach siedzą klienci, park Wansee pełny jest ludzi kapiących się w jeziorze, pływających na rowerach wodnych i piknikujących we własnym gronie. Są wśród nich inne romansujące pary. Trochę śmiesznie, a trochę nieswojo wyglądają biegające na golasa kilkuletnie dzieci, rzecz dzisiaj nie do pomyślenia.

Filmowa niedziela z życia Berlina przypadkowo stała się cennym materiałem portretującym beztroski świat przeszłości. Wkrótce na kilkanaście lat miał on zostać opanowany przez ponurych ludzi w brunatnych koszulach. Zapewne życie zwykłych ludzi nie uległo zmianie z dnia na dzień, ale pewien okres dobiegł końca. Również z tego powodu Ludzie w niedzielę są obrazem przywołującym skojarzenia ze swobodną namiętnością czasów młodości. Co prawda pilnujący się Erwin oraz jego pozostała w domu małżonka przypominają, że taka błogość możliwa jest jedynie na krótką metę. Może warto chociaż na chwilę przyłączyć się do Wolfganga, Brigitte, Christl i Erwina i cieszyć się słoneczną niedzielą w pogodnym, pełnym nadziei na przyszłość Berlinie roku 1929? Warto czy nie?

Film otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek. Ocena jest w tym przypadku wysoce subiektywna i powodowana wewnętrzną impresją.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 24 września 2018

Dusze czarnych/Hallelujah (1929)

Film o pełnym muzyki życiu Afroamerykanów

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Daniel L. Haynes, Nina Mae McKinney, William Fountaine

Po nakręceniu kilku standardowych (ale bardzo dobrych) komedii u Kinga Vidora ponownie dała o sobie znać żyłka innowatora. Na swój pierwszy film dźwiękowy wybrał musical rozgrywający się w środowisku Murzynów uprawiających bawełnę w dorzeczu Missisipi. Wszystkie role w filmie zostały obsadzone przez czarnoskórych aktorów, z których część miała doświadczenie teatralne, a część była zupełnymi amatorami. Bohaterowie mówią z charakterystycznym śpiewnym akcentem, a ich gramatyka odbiega od standardowego american english, przypominając trochę dzisiejszy murzyński slang. Dusze czarnych mają bogatą oprawę dźwiękową złożoną w znakomitej większości z autentycznej czarnej muzyki lat dwudziestych. Jest to chyba największy atut tego nad wyraz oryginalnego obrazu.

Bohaterem filmu jest Zeke, którego poznajemy jako wesołego, zżytego ze swoją liczną rodziną rolnika. Zeke wraz z bratem wyruszają do miasta na targ. Z pieniędzy za sprzedaną bawełnę mają poczynić zakupy dla całej rodziny. W miasteczku bohater spotyka uwodzicielską Chick, która najpierw wyciąga go na tańce, a następnie namawia do roztrwonienia pieniędzy w grze w kości. To stała sztuczka dziewczyny i jej partnera Hot Shota, który używa do gry trefnych kości. Gdy Zeke orientuje się, że został oszukany, wybucha strzelanina, podczas której przypadkowo ginie jego brat. Załamany Zeke wraca do rodzinnej wsi. Podniesiony na duchu przez pastora, odkrywa w sobie powołanie religijne. Zostaje kaznodzieją charyzmatycznie głoszącym słowo Boże wśród murzyńskiej braci. Wkrótce los wystawia go ponownie na próbę. Na jednym z jego nabożeństw pojawiają się Chick i Hot Shot, którzy zamierzają udowodnić, że nawrócenie Zeke'a jest fałszywe.

Dusze czarnych są filmem nieco cierpiącym z powodu obecnych w nim negatywnych stereotypów rasowych. Główny bohater jest człowiekiem targanym gwałtownymi emocjami, niezdolnym do kontrolowania swoich popędów. Obdarzony jest żarliwą ale płytką wiarą w Boga i raczej niskim intelektem. Chick - czołowa reprezentantka afroamerykańskiej kobiecości, jest z kolei niestabilna w uczuciach, rozpustna i niezdecydowana, czego chce od życia. Są to rzekomo ówczesne klasyczne afroamerykańskie stereotypy. Trzeba w tym miejscu przyznać Vidorowi i aktorom, że uczynili dużo, aby na ich bazie stworzyć pełnokrwiste postacie. Ponadto w filmie nie brakuje bohaterów drugoplanowych reprezentujących całkiem inne typy osobowości. No ale stało się, niezwykle wrażliwa na punkcie rasowym opinia publiczna przypięła Duszom czarnych etykietkę rasizmu. Osobiście nie czuję się dotknięty, ale daleko mi do amerykańskiego bojownika o sprawiedliwość społeczną. W filmie znalazło się także nieco obserwacji socjologicznych. Główną pozytywną wartością w społeczności czarnych jest rodzina - silnie ze sobą związana i wspierająca się w potrzebie. Krytyce poddano powierzchowną religijność Murzynów. Opiera się ona na przesadnej ekspresji kojarzonej dziś z teleewangelistami. Religijne przykazania nie są natomiast zbyt konsekwentnie wcielane w życie nawet przez głosicieli dobrej nowiny. 

Kinematograficznie w Duszach czarnych nie brakuje ciekawych aranżacji. Bardzo ładnie zobrazowano czynność tak prozaiczną jak transport i składowanie bawełny, rozrywkowe tańce w zadymionej spelunce czy też ekstatyczny spektakl religijny pod tytułem Pociąg do piekła. Nie brak scen znakomicie zmontowanych i budzących silne emocje. Na myśl przychodzą mi zwłaszcza uwodzenie Zeke'a podczas hipnotycznego nabożeństwa oraz nocny pościg za Hot Shotem po mokradłach (świetna ruchoma kamera). Najlepszym elementem filmu jest jednak bardzo różnorodna czarna muzyka. Najsilniej reprezentowany jest nurt gospel - pieśni religijne i entuzjastyczne recytacje. Są też tańce weselne, ludowe przyśpiewki (Och, bawełno!) a nawet utwory protojazzowe podczas zabawy w knajpie. Świetnie się tego słucha i choćby z tego powodu warto filmowi poświęcić uwagę.

Ocena Dusz czarnych jest problematyczna. Podobały mi się zarówno wizualne kompozycje Vidora, jak i znakomita muzyka. Stereotypy rasowe nie były dla mnie szczególnie rażące, ale mimo wszystko najsłabszym punktem filmu jest fabuła. Vidor opowiada prostą historię o niemądrych ludziach. Nieco zbyt prostą jak na mój gust. Za łatwo przychodzą bohaterom liczne wolty w uczuciach i postawach. Dlatego 7 gwiazdek. Osoby zainteresowane kulturą Afroamerykanów mogą dodać jedną ze względu na walory muzyczne i historyczne.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 23 września 2018

Stare i nowe/Staroje i nowoje (1929)

Film o kolektywizacji rolnictwa

Reżyseria: Sergiej Eisenstein, Grigorij Aleksandrow
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 2 h

Występują: Marfa Lapkina, Konstantin Wasiliew, Wasilij Buzienkow

Co prawda termin socrealizm wymyślono dopiero w 1932 roku, a obowiązkową metodą twórczą w Związku Radzieckim stał się dwa lata później, ale pewne elementy charakterystyczne dla tego stylu pojawiały się już wcześniej. Jednym z prekursorów okazuje się Sergiej Eisenstein, który po trylogii poświęconej czasom carskim (Strajk, Pancernik Potiomkin i Październik) postanowił wraz z Grigorijem Aleksandrowem nakręcić film skupiający się na aktualnych problemach ZSRR. A konkretnie na kolektywizacji rolnictwa, której rozpoczęcie ogłoszono w kraju w roku 1928.

Film opowiada o staraniach ubogich mieszkańców rosyjskiej wsi, którzy próbują stworzyć spółdzielnię mleczarską. Scenariusz zwraca uwagę na znaczne rozdrobnienie ziemi pomiędzy biednymi rolnikami. Uprawa małych poletek przy pomocy prymitywnych narzędzi uniemożliwia chłopom wyjście z biedy. Na szczęście na wsi działają członkowie partii bolszewickiej (można ich rozpoznać po skórzanych kurtkach), którzy nauczają chłopstwo o zaletach kolektywizmu. Większość biedoty jest nieufna, ale kilkoro najmłodszych gospodarzy przystępuje do spółdzielni. Prym wśród nich wiedzie Marfa Lapkina, uśmiechnięta, dziarska chłopka będąca zarazem samotną matką. Są również siły nieprzyjazne kolektywizacji. To kułacy, bogaci chłopi, którzy całymi dniami śpią i nie chcą pożyczać biedakom swoich koni (można ich rozpoznać po tym, że są grubi). Film przybliża kolejne etapy rozwoju spółdzielni, poczynając od zakupu urządzenia do wytwarzania śmietany, poprzez nabycie spółdzielczego byka rozpłodowego, aż do stworzenia kołchozu z prawdziwego zdarzenia dzięki pozyskaniu traktora. Kułacy, kiedy nie próżnują, usiłują zaszkodzić bogacącym się biedakom. Zatruwają krowę Fomkę i śmieją się diabolicznie. Ostatnie słowo należy jednak do Marfy, która przypomina sobie, że byk napłodził z Fomką cielaków. Film kończy radosna defilada traktorów, które rozbijają płotki oddzielające od siebie małe spłachetki pola - pozostałość po chłopskim rozdrobnieniu. Na miejscu zacofanej wsi staje nowoczesny kołchoz - rodzaj wiejskiej fabryki, w której traktorzystką może być nawet kobieta.

Stare i nowe zawiera wiele przebłysków realizacyjnego talentu Eisensteina, ale przede wszystkim razi naiwnością. O ile konflikt robotników z kapitalistami za czasów cara miał jakieś sensowne podstawy, trudno uwierzyć w masową zawiść kułaków, którzy bogacą się od leżenia cały dzień w łóżku. Propaganda jest szyta grubymi nićmi, bo nie można było pokazać, że korzystna dla biedaków kolektywizacja, dla zamożniejszych gospodarzy oznaczała odebranie im życiowego dorobku. Ta paskudna manipulacja nastawiła mnie do filmu dość negatywnie. Drugim problemem jest bardzo wolne tempo akcji. Film poświęca wiele miejsca pracom gospodarskim, życiu zwierząt, zachwytom nad mechanizacją. Do pewnego momentu jest to ciekawe, ale ciągnie się zbyt długo i w dużym stopniu pozbawione jest dynamizmu obecnego w poprzednich filmach reżysera.

Jeżeli chodzi o pozytywy, jak zwykle Eisenstein popisuje się talentem do montażu i symboliki. Nieco humorystycznym przykładem tego pierwszego jest świetna scena zakupu byka-kopulatora, który triumfalnie przystępuje do dzieła na kołchozowym polu. Jeżeli chodzi o symbolikę, ciekawe są końcowe sceny z triumfalną procesją traktorów, ale najlepszy materiał znajduje się w środkowej części filmu. W obliczu suszy religijni chłopi uczestniczą wraz z popami w procesji o deszcz. Modły są oczywiście nieskuteczne. Równocześnie odbywa się zebranie spółdzielni, na którym zostaje zaprezentowana maszyna do odwirowywania śmietany. Komunistyczny działacz demonstrujący działanie maszyny jawi się jako kapłan odprawiający przed zgromadzonymi chłopami nowy, skuteczny sakrament. Zabobonne religie przeszłości zostają zastąpione przez nowoczesne ideologie mechanizacji i komunizmu. Muszę przyznać, że ta paralela robi wrażenie. 

Stare i nowe jest krokiem w tył w twórczości Eisensteina. Jest to prawdopodobnie spowodowane zwiększonym zainteresowaniem partii jego twórczością. Kino Kraju Rad musiało w coraz większym stopniu realizować propagandowe wytyczne. Mimo niewątpliwych przejawów reżyserskiej inwencji, masowy charakter filmu (adresatem były masy chłopskie) i prymitywizm linii partyjnej uczyniły Staremu i nowemu dużą krzywdę. Wystawiam mu 6 gwiazdek. Ciekaw jestem, w jakim kierunku podążą następne dzieła Sergieja Eisensteina.

źródło grafiki - www.imdb.com