poniedziałek, 30 lipca 2018

Człowiek z tłumu/The Crowd (1928)

Film o człowieku, któremu nie udało się zostać nikim szczególnym,

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 29 min.

Występują: Eleanor Boardman, James Murray, Bert Roach, Estelle Clark

Mówi się, każdy człowiek jest bohaterem własnej historii. We własnym mniemaniu każdy jest kimś wyjątkowym, niezwykłym, odróżniającym się od ogółu. Natomiast otaczający nas ludzie, których bliżej nie znamy, są tylko anonimowymi elementami pozbawionego właściwości tłumu. Co zabawne, wspomniana dychotomia dotyczy każdego pojedynczego człowieka na Ziemi. King Vidor zbudował wokół tego spostrzeżenia fabułę filmu noszącego tytuł Człowiek z tłumu.

Tytułowym człowiekiem jest John Sims, przekonany o własnym powołaniu do wielkości młody mężczyzna, który przybywa do Nowego Jorku w poszukiwaniu szczęścia. John szybko znajduje pracę jako księgowy w spółce ubezpieczeniowej. Przy wsparciu kolegi z pracy poznaje sympatyczną Mary, której oświadcza się już na pierwszej randce. Młodzi szybko biorą ślub i zamieszkują w małym mieszkanku przy torowisku. Szybko zaczynają się pierwsze problemy. John niezbyt dobrze dogaduje się z braćmi i matką żony. Rozgoryczony brakiem postępów w karierze, stopniowo zaczyna być drażliwy i w domu wybuchają awantury o błahostki. Sytuacja poprawia się, kiedy Mary zachodzi w ciążę, jednak upragnione sukcesy zawodowe Johna w dalszym ciągu nie nadchodzą. A najtrudniejsze próby losu dopiero przed nim.

Historia Johna Simsa jest bardzo życiowa. Kiedy go poznajemy, wydaje się zupełnie zwykłym młodym człowiekiem, takim jakich tysiące przybywa do wielkiego miasta w poszukiwaniu lepszego życia. Jego początkowe decyzje wydają się stosunkowo sensowne. Im jednak dalej, tym bardziej Johna zaczyna zżerać poczucie, że nie spełnia oczekiwań otoczenia i swoich własnych. Od dziecka przekonany od swojej wyjątkowości, okazuje się człowiekiem nie wyróżniającym się z tłumu innych księgowych, mężów, nowojorczyków. Na domiar złego Sims ma brzydką cechę obwiniania za swoje błędy i niepowodzenia wszystkich poza sobą. Marzy o wielkiej karierze, ale nie robi wiele, żeby jej dostąpić. Nie potrafi radzić sobie z problemami i zachowywać zimnej krwi. Właściwie tylko w roli ojca radzi sobie w miarę dobrze. Najdogodniejszą ofiarą do wyładowania frustracji staje się żona. Mary jest oazą cierpliwości i wyrozumiałości, ale również ona ma swoje granice upokorzenia, które Sims kilkakrotnie wystawia na próbę. Opowieść o powolnym upadku marzeń i ambicji pospolitego człowieka mocno działa na emocje. Można powiedzieć, że Sims jest nieudacznikiem, który w dużej mierze sam odpowiada za własne niepowodzenia. A jednak trudno go definitywnie osądzać. W jednej z pierwszych scen filmu bohater naśmiewa się z człowieka zarabiającego na życie jako chodząca reklama. Nie jest mu do śmiechu, kiedy dużo później sam jest zmuszony podjąć podobną pracę. Twórcy filmu zwracają uwagę oglądającym go przeciętniakom, że wejścia na szczyt dostępują nieliczni, natomiast upadek jest bardzo łatwy. Trudno o trafniejszą krytykę "amerykańskiego snu".

Od strony aktorskiej wyrazy uznania należą się odtwórcom głównych ról. Eleanor Boardman z wyczuciem portretuje kobietę męczącą się w trudnym związku, a jednak zbyt wierną i dobrą, by odejść. James Murray, bliżej nieznany aktor wybrany przez Kinga Vidora właśnie ze względu na swą anonimowość, jest niezwykle autentyczny jako ofiara kaprysów losu i własnej lekkomyślności. Tragiczny los Murraya, który kilka lat później zmarł jako bezdomny alkoholik na ulicach Nowego Jorku, jest ponurym epilogiem do jedynego filmu, w jakim zaistniał w publicznej świadomości.

Oprócz mocnej historii Człowiek z tłumu wyróżnia się także znakomitą aranżacją kinematograficzną. King Vidor chciał zawrzeć w filmie jak najwięcej scen pokazujących tłum złożony z ludzkich drobin. Najlepszą z nich jest zbliżenie na biuro spółki ubezpieczeniowej - w olbrzymiej sali dziesiątki księgowych siedzą przy ustawionych obok siebie biurkach, wykonując te same czynności. Wśród nich John Sims, tak podobny do innych, pozbawiony indywidualnych cech. Nawet kiedy wychodzą z pracy, księgowi żegnają się i konwersują ze sobą przy użyciu tych samych zwrotów. Randkowanie w Nowym Jorku przypomina taśmociąg - w umówionym miejscu spotkań panowie zapraszają nadchodzące akurat panie na spacer, po czym wspólnie jadą do lunaparku na Coney Isalnd, gdzie wszyscy oddają się tym samym rozrywkom. Kiedy jedna grupa opuszcza "tunel miłości", druga czeka już na wejście. Zjeżdżając na zjeżdżalni bohaterowie mijają ciżbę cisnącą się po schodach, żeby podążyć w ich ślady.  Nawet na oddziale porodowym dziesiątki młodych matek leżą obok siebie w symetrycznie porozstawianych łóżkach, czekając na odwiedziny mężów. Te spersonalizowane sceny uzupełnione są zupełnie anonimowymi sekwencjami, w których podobnie ubrani przechodnie spieszą do pracy, podobne samochody i tramwaje suną ulicami, wieżowce o setkach takich samych kwadratowych okienek górują nad tętniącym życiem miastem. Zwykły John Sims jest wśród tego wszystkiego zaledwie pyłkiem, ziarenkiem piasku na pustyni. Przytłaczające.

Człowiek z tłumu jest filmem, który uwypukla nieistotność pojedynczego elementu wielkiego zbioru. Jest to także historia tragedii człowieka niezdolnego do przekroczenia własnych ograniczeń. Bardzo ambitne tematy jak na jeden obraz, a jednak udało się je zrealizować z powodzeniem. Na poziomie opowiadania obrazem to po prostu filmowy miód i orzeszki. Wystawienie 10 gwiazdek przyszło mi w tym przypadku wyjątkowo łatwo.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 29 lipca 2018

Chronometry - nagrody blogowe (rok 1927)

Rok 1927 obfitował w profesjonalne produkcje filmowe, a jednocześnie był czasem pewnej stabilizacji. Rozwijane były istniejące techniki kinematograficzne, co zaowocowało powstaniem kilku dzieł dopracowanych niemal do perfekcji. Powstały też pierwsze filmy udźwiękowione, jednak na ich rozwój przyjdzie jeszcze zaczekać. Póki co jesteśmy świadkami pełnego rozkwitu kina niemego. Wśród gwiazd aktorstwa pojawiło się kilka nowych, obiecujących nazwisk na czele z rewelacyjną Janet Gaynor. Wśród reżyserów warto zauważyć pierwsze znaczące filmy Franka Borzage i Josefa von Sternberga. Dobrą passę kontynuowali Niemcy Fritz Lang i Friedrich Wilhelm Murnau.

Średnia ocen na blogu osiągnęła rekordowo wysoką wartość 7,7. Wynika to przede wszystkim z niemal zupełnego braku słabych filmów wśród ocenianych pozycji. Niniejsze rozdanie Chronometrów zdominowały Napoleon (nominowany w 6 z 7 kategorii) i Wschód słońca (nominowany we wszystkich kategoriach). Przejdźmy do nagród.

Najlepsza kinematografia
(kategoria obejmuje zdjęcia, montaż i efekty specjalne)

Nominowani: 
Koniec Sankt Petersburga - za opowiadanie obrazem, w tym pamiętną otwierającą film scenę rodzajową z życia chłopów.
Lokator - za ciekawą grę światłem i cieniem oraz oryginalne wykorzystanie dorobku ekspresjonizmu.
Metropolis - za interesujące efekty specjalne i nowoczesną narrację z udziałem dynamicznego ruchu kamery.
Napoleon - za prawdziwą kaskadę nowoczesnych technik zdjęciowych, na czele z narracją mozaikową, prześwietlaniem kadrów i innych pomysłowych rozwiązań.
Skrzydła - za efektowne zdjęcia podniebnych pojedynków lotniczych.
Wschód słońca - za grę światłem, wędrówkę kamery i płynne przechodzenie w świat fantazji dzięki nakładaniu na siebie obrazów.


Duży tłok zapanował w tej kategorii i wybór zwycięzcy nie był łatwy. Koniec Sankt Petersburga reprezentuje znakomitą jak zawsze szkołę radzieckiego montażu. Skrzydła to parada świetnie sfilmowanych akrobacji samolotowych. Metropolis zadziwia nowatorskimi, futurystycznymi efektami specjalnymi. Najciekawsze są jednak bardziej tradycyjne filmy, które wykorzystują kamerę do ciekawego opowiadania historii. Wschód słońca był bliski zwycięstwa dzięki pamiętnym scenom "łódkowym", lecz Srebrny Chronometr otrzymuje Napoleon, prawdziwa feeria atrakcji wizualnych różnego typu.

Najlepsza scenografia
(kategoria obejmuje również kostiumy)

Nominowani:
Metropolis - za stworzenie niesamowitego mechanicznego miasta przyszłości.
Miłość w troje - za ciekawe zdjęcia Moskwy i znakomitą aranżację planu w mieszkaniu bohaterów.
Napoleon - za mocne wejście w realia rewolucyjnej Francji i klimatyczne sceny militarystyczne.
Siódme niebo - za aranżację planów w taki sposób, aby same opowiadały historię.
Wschód słońca - za stworzenie prostych, symbolicznych lokacji takich jak jezioro, wagonik kolejki czy ulice "Wielkiego Miasta".


W kategorii scenografii wyróżnione zostały dwie grupy filmów. Pierwsza to klasyczne dramaty, które zwracają uwagę precyzyjnie zaprojektowanymi planami i świetnym mise-en-scène. Do tej kategorii należą Miłość we troje, Wschód słońca i Siódme niebo. Drugi typ to imponujące scenograficznie molochy, na potrzeby których wykonano niesamowitą pracę przygotowawczą. Rozmachem imponuje Napoleon wyposażony we wszelkie atrybuty wizualne charakterystyczne dla swojej epoki. Srebrny Chronometr otrzymuje Metropolis za niezwykłe dekoracje pierwszego prawdziwie futurystycznego miasta w filmie pełnometrażowym.

Najlepszy scenariusz


Nominowani:
Alfred A. Cohn - Śpiewak jazzbandu - za pierwszą w historii kina znaczącą opowieść o konflikcie pokoleniowym.
Abel Gance - Napoleon - za klarowną wizję tego, kim był i do czego dążył tytułowy bohater.
Hans Kraly - Książę student - za historię o młodzieńczej miłości z dojrzałym, satysfakcjonującym zakończeniem.
Carl Mayer - Wschód słońca - za uniwersalną historię o pierwotnych emocjach.
Abram Room i Wiktor Szkłowski - Miłość we troje - za szalenie interesującą, pozbawioną hipokryzji historię trójkąta zamieszkującego wspólne lokum.
Eliot Stannard - Lokator - za interesującą w swej dwuznaczności intrygę.

Sporo było w omawianym roku ciekawych historii kręcących się wokół różnorodnych tematów. Alfred A. Cohn przedstawił ciekawy dramat o konflikcie pokoleniowym, problemie jak dotąd rzadko spotykanym w kinie. Wśród melodramatów warto wyróżnić scenariusz Carla Mayera do Wschodu słońca cechujący się spartańską wręcz oszczędnością wątków i precyzją opowiadanej historii. Srebrny Chronometr otrzymują scenarzyści radzieccy Abram Room i Wiktor Szkłowski. Ich fabuła do Miłości we troje była najbardziej oryginalną i realistyczną historią roku 1927.

Najlepsza aktorka

Nominowane:
Clara Bow - It - za brak wątpliwości, że jej bohaterka posiada "to coś".
Greta Garbo - Anna Karenina - za przekonującą kreację jednej z najsłynniejszych bohaterek literatury.
Janet Gaynor - Siódme niebo - za świetnie ukazany rozwój postaci od biernej ofiary losu do samodzielnej, pewnej siebie kobiety.
Janet Gaynor - Wschód słońca - za niezwykłą delikatność w kreowaniu archetypu dobrej żony.
Brigitte Helm - Metropolis - za dwie skrajnie od siebie odmienne bohaterki wiodące lud na barykady.
Norma Shearer - Książę student - za uroczą protagonistkę, która z wdziękiem potrafi wychylić duszkiem kufel piwa.

Oceniany rok przyniósł ze sobą tak dużą ilość udanych ról żeńskich, że nominacji mogło być nawet o kilka więcej. Wśród nominatek mamy gwiazdy o ustalonym statusie - Gretę Garbo, Normę Shearer i Clarę Bow. Lepiej od nich zaprezentowały się jednak dwie debiutantki. Brigitte Helm brawurowo wcieliła się w mechanicznego żeńskiego trybuna ludowego. [sic!] Młodziutka Janet Gaynor pojawiła się na ekranie jako gwiazda dwóch znakomitych filmów. Srebrny Chronometr otrzymuje za rolę Diane w Siódmym niebie, przede wszystkim dzięki przekonywająco odegranej ewolucji bohaterki.

Najlepszy aktor

Nominowani:
Lon Chaney i Paul Desmuke - Demon cyrku - za wspólne stworzenie obłędnej fizjologicznie i psychologicznie postaci bezrękiego człowieka.
Albert Diéudonne - Napoleon - za kreację postaci wybitnej poprzez użycie minimalistycznych środków wyrazu.
Charles Farrell - Siódme niebo - za mocnego głównego bohatera, który dobrze uzupełnia swoją delikatniejszą ekranową partnerkę.
Ivor Novello - Lokator - za przekonujące trzymanie widza w niepewności co do natury swej postaci.
George O'Brien - Wschód słońca - za wielkie emocje w roli, która niemal rozsadza ekran.

Aktorzy nie dajątak dużego wyboru jak aktorki, jednak i w męskim gronie można było znaleźć kilka ciekawych ról. Nietypowa podwójna nominacja dla Lona Chaneya i Paula Desmuke za rolę Bezrękiego Alonza była bardzo bliska zwycięstwa. Srebrny Chronometr trafia jednak do George'a O'Briana za poruszającą kreację targanego namiętnościami mężczyzny we Wschodzie słońca.

Najlepszy reżyser

Nominowani:
Frank Borzage - Siódme niebo - za optymistyczną i bardzo ładnie opowiedzianą historię o miłości dwójki nędzarzy.
Abel Gance - Napoleon - za aranżację wielu pamiętnych scen, takich jak bitwa kadetów na śnieżki, szturm na Tulon albo Bal Ocalałych.
F.W. Murnau - Wschód słońca - za przeniesienie wzorców niemieckiego ekspresjonizmu do Hollywood.
Josef von Sternberg - Ludzie podziemi - za stworzenie ciekawej dynamiki w relacjach między gangsterami.

Chociaż w roku 1927 nakręcono wiele dobrych filmów, pod względem oryginalności i pomysłowości reżyserskiej wybór nie był aż tak obfity. Cieszy  udany hollywoodzki debiut Josefa von Sternberga oraz bardzo dopracowana produkcja Franka Borzage. Jest to jednak chwilowo drugi szereg twórców. W rywalizacji o nagrodę główną starło się dwóch tytanów. Friedrich Wilhelm Murnau jest już dwukrotnym laureatem blogowej nagrody za reżyserię i gdyby otrzymał go po raz trzeci, byłoby to zwycięstwo w pełni zasłużone. Srebrny Chronometr zgarnia jednak Abel Gance, który zastosował w Napoleonie równie pomysłowe techniki reżyserskie jak jego konkurent. Gance zwycięża... ilościowo. Napoleon to długi film i dzięki temu znalazło się w nim więcej genialnych reżysersko scen niż we Wschodzie słońca.

Najlepszy film

Nominowani:
Metropolis - za pierwsze prawdziwie monumentalne dzieło science fiction w historii kina.
Napoleon - za prezentację epickiej historii, która nie tylko ciekawie przedstawia wielkie postacie historyczne, ale ma o nich coś ciekawego do powiedzenia.
Wschód słońca - za głęboko artystyczny film o pewnych uniwersalnych emocjach - najlepszy melodramat w historii kina niemego.

Tylko trzy filmy zasłużyły w tej edycji Chronometrów na miano tak przełomowych, żeby ubiegać się o główną nagrodę. Na trzecim miejscu podium znalazło się Metropolis, które jest dziełem imponującym, ale ma zbyt wiele oczywistych wad, żeby zajść wyżej. Drugie miejsce dla Napoleona, świetnego filmu, który jednak nie ustrzegł się grzechu patetyzmu względem swego bohatera. Złoty Chronometr otrzymuje Wschód słońca, modelowy i ze wszech miar znakomity melodramat, stworzony dzięki wykorzystaniu wzorców niemieckiej szkoły filmowej w amerykańskiej fabryce snów.

sobota, 28 lipca 2018

Marsz weselny/The Wedding March (1928)

Film o miłości i mamonie.

Reżyseria: Erich von Stroheim
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 49 min.

Występują: Erich von Stroheim, Fay Wray, Matthew Betz, ZaSu Pitts, George Fawcett, Maude George

Kariera Ericha von Stroheima, okropnego dziecka Hollywood, pod koniec lat dwudziestych znalazła się na zakręcie. Po burzliwym rozstaniu z MGM reżyser w monoklu otrzymał szansę od wytwórni Paramount, gdzie szybko zademonstrował, że potrafi kilkakrotnie przekroczyć budżet dowolnego filmu i zamęczyć aktorów setkami dubli. Trapiony problemami produkcyjnymi Marsz weselny wykazuje sceptyczne podejście do miłości i wykpiwa obłudę arystokracji, jest więc typowym stroheimowskim dziełem w każdym calu. Podobnie jak inne jego produkcje, doceniony został dopiero po latach.

Akcja filmu rozgrywa się w Wiedniu w przededniu Wojny Światowej. Już na początku filmu od strony alkowy zapoznajemy się z rodzinką austriackich książąt Wildeliebe-Rauffenbergów. Senior i seniorka rodu są nie przepadającymi za sobą, leniwymi hedonistami i na własne podobieństwo wychowali swojego jedynego syna Nickolasa (w tej roli Erich von Stroheim). Młode książątko jest dowódcą cesarskiego pułku huzarów i ma poważne problemy finansowe spowodowane zamiłowaniem do kobiet i hazardu. Rodzice radzą mu, aby jak najszybciej poślubił jakąś bogatą kobietę. Podczas uroczystej procesji Bożego Ciała Nickolas poznaje Mitzi, uroczą córkę karczmarza, której również on wpada w oko. Dziewczynę przypadkowo potrąca koń arystokraty. Książę odwiedza ją w szpitalu i w efekcie para zakochuje się w sobie. Na drodze ich miłości staje jednak wulgarny rzeźnik Schani, będący niedoszłym narzeczonym Mitzi, oraz rodzice księcia, którzy planują dla niego ożenek z chromą córką obrzydliwie bogatego przemysłowca.

Marsz weselny cechuje się powolnym rozwojem akcji, co było pewnie jednym z powodów mało entuzjastycznego przyjęcia tego filmu przez publikę. Poszczególne sceny są bardzo rozbudowane koncepcyjnie, a jednocześnie wymagają dużej uwagi, by wyłapać istotne niuanse. Dotyczy to szczególnie sekwencji romantycznych, takich jak uroczystość Bożego Ciała, podczas której bohaterowie przesyłają sobie spojrzenia, oczka, gesty, udają, pozują, rozmyślają - wszystko to niezwykle subtelnie oddane gestami i sprawnym montażem. Po dwudziestu minutach może jednak znudzić. Von Stroheim jako aktor jest znakomity w roli kobieciarza, który powoli odkrywa w sobie ludzkie uczucia. Świetnie sekunduje mu Fay Wray jako sympatyczna mieszczanka, wcale nie tak niewinna jak by się z pozoru wydawało. Obsada drugoplanowa także została dobrana wyjątkowo dobrze. Niemal każda z postaci zapada w pamięć jakaś ciekawą bądź zabawną sceną. Wyróżnię zwłaszcza obleśnego rzeźnika Schaniego, który wyładowuje wściekłość, sztukując świńskie tusze. 

Von Stroheim zadbał także o scenografię. Na potrzeby filmu stworzono obszerne makiety wnętrz wiedeńskiej katedry, a huzarów wyposażono w piękne cesarskie mundury. Podczas mszy pojawia się nawet cesarz Franciszek Józef, co przyjemnie ubarwia seans. Najbardziej jednak przyciągają oko elementy planu uczestniczące w budowie historii. Jabłoniowy zagajnik, w którym romansujący bohaterowie, wprost ocieka delikatnymi płatkami kwiatów. Po rzeźniczej ruderze Schaniego swobodnie biegają świnie odzwierciedlające charakter gospodarza, natomiast rezydencja książąt jest pełna pustego przepychu. Dawno nie widziałem tak dobrego budowania nastroju poprzez rekwizyty.

Marsz weselny jest filmem o gorzkiej i cynicznej wymowie. Wiele jest w nim otwartych kpin z przesłodzonych rozwiązań fabularnych. Nie brak czarnego humoru, który pojawia się zwłaszcza w obrazkach z życia państwa Wildeliebe-Rauffenberg. Najsilniejsze wrażenie robi jednak zakończenie. Ostatnie minuty są niesamowicie przygnębiające, gdyż budowana przez prawie dwie godziny idylla prowadzi do rezultatów... powiedzmy ze odmiennych od przyjętych w przemyśle filmowym standardów. Nie wszystkim się to spodoba, choć ja osobiście uważam takie rozwiązanie za bardzo sensowne.

Podsumowując, muszę stwierdzić, że Stroheim nieco przesadził z powolnym tempem rozwoju akcji. Przez pierwszą połowę Marszu weselnego trudno mi było przebrnąć. Druga w pełni to wynagrodziła, ale nie każdy widz znajdzie w sobie cierpliwość, żeby do niej dotrwać. Dlatego wystawiam 7 gwiazdek, mimo wszystko polecając ten film jako nad wyraz oryginalne dzieło oryginalnego twórcy.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 26 lipca 2018

Upadek domu Usherów/La Chute de la Maison Usher (1928)

Film o domu zabójcy

Reżyseria: Jean Epstein
Kraj: Francja
Czas trwania: 1h 6 min.

Występują: Jean Debucourt, Marguerite Gance, Charles Lamy

Przy tak obszernej liście filmów nieuniknione jest trafienie na taki, do którego nie wiadomo jak podejść. Bardzo mieszane uczucia wzbudził we mnie Upadek domu Usherów, krótki film grozy stworzony przez Jeana Epsteina przy scenopisarskiej asyście młodego Luisa Bunuela. Epstein wykorzystał tę adaptację opowiadania Edgara Alana Poego jako poligon doświadczalny dla swoich koncepcji reżyserskich. Podobny zabieg zastosował kilka lat wcześniej w Wiernym sercu, osiągając znakomite efekty. Tym razem powstał film testujący rozmaite sposoby gry na emocjach widowni.

Akcja Upadku rozgrywa się w prowincjonalnym dworzyszczu rodu Usherów. Gmach zamieszkują sir Roderick Usher i jego młoda żona, która ostatnio podupada na zdrowiu. Roderick zaprasza do domostwa swego przyjaciela Allana w nadziei, że ten będzie w stanie jakoś jej dopomóc. Kilka pierwszych minut to podróż tego człowieka przez nieco dziczejącą okolicę, wylęknione spojrzenia ludzi na dźwięk nazwiska Usher i w końcu nieco upiorny widok tytułowego domu i jego właściciela. Zdecydowanie przypomina to podobne sceny z Nosferatu. W kolejnych scenach oczyma przybysza obserwujemy pogrążanie się Rodericka Ushera w szaleństwie. Gospodarz pochłonięty jest malowaniem portretu żony, a im dzieło bliższe jest ukończenia, tym bardziej modelka opada z sił. Allan zaczyna podejrzewać, że obraz w jakiś sposób wysysa z kobiety energię życiową.

Głównym bohaterem tego obłąkanego filmu nie są jednak ludzie, ale dom, który wyraźnie jest nawiedzony. Jego elementy, na ogół pogrążone w letargu, w kluczowych momentach filmu zaczynają żyć własnym życiem - książki spadają z półek, firanki poruszają się, drzwi otwierają i zamykają. Centralnym punktem domiszcza jest salon, w którym Roderick tworzy żyjące własnym życiem dzieło sztuki. Oświetlony pękiem świec malunek bardziej przypomina zwierciadło, z którego nad wyraz żywym spojrzeniem spogląda pani Usher. Na dodatek gmach wypełnia równie obłąkana muzyka przywodząca na myśl rzępolenie jakiegoś pensjonariusza zakładu dla obłąkanych. 

W tym surrealistycznym otoczeniu szaleje nadpobudliwy, miotany emocjami i lękami Roderick. Mężczyzna pochłonięty jest obsesją ukończenia dzieła,  a równocześnie wypełnia go irracjonalna obawa przed losem żony. Pani Usher jest gdzieś w tle, snuje się niczym widmo, posłusznie pozując mężowi i obdarzając jego gościa nieobecnym spojrzeniem.  To wszystko dzieje się w pierwszej, względnie klarownej połowie filmu. Historia Usherów jest dziwna, a im dalej, tym bardziej staje się pokręcona i niezrozumiała. Obraz staje się coraz bardziej rozmyty, muzyka bardziej upiorna, wydarzenia coraz bardziej dwuznaczne. Ostatecznie nie byłem pewny, czy historia dzieje się "realnie", czy też mamy do czynienia z majakami Ushera lub Allena. Taka dwuznaczność była zamierzona przez twórców, a jednak pozostawia niedosyt.

Po godzinnym budowaniu nastroju film wywołał u mnie w końcowych minutach gęsią skórkę. Jednocześnie miałem wrażenie, że oglądam coś kompletnie wyabstrahowanego od rzeczywistości. Jeżeli chodzi o instrumenty manipulacji emocjami, Upadek domu Usherów odnosi sukces. Gorzej jest z opowiedzeniem historii. Wydaje mi się, że Epsteinowi zależało nie tyle na realizacji fabuły, co na wywołaniu u widza odczucia odrealnienia i grozy. Wskutek tego trudno powiedzieć, o czym dokładnie był ten film. Możliwość różnorakiej interpretacji bywa atrakcyjna, ale w tym wypadku mam wrażenie, że twórcy urządzili sobie zabawę kosztem widza. Nie przepadam za tym. Za znakomity warsztat i niesatysfakcjonującą historię wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 25 lipca 2018

Śpiewak jazzbandu/The Jazz Singer (1927)

Film o człowieku, który nie chciał pójść w ślady ojca

Reżyseria: Alan Crosland
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 28 min.

Występują: Al Jolson, May McAvoy, Warner Oland, Eugenie Besserer, Otto Lederer

Rok 1927 był dla kina przełomowy z uwagi na rozwój technologii dźwięku. Nie tylko pojawiło się kilka filmów ze zsynchronizowaną ścieżką dźwiękową, ale również prawdziwy kamień milowy - Śpiewak jazzbandu. Chociaż jest to jak najbardziej film niemy, korzystający z plansz tekstowych, zawiera on sześć numerów muzycznych, do których nagrano dźwięk dopasowany do ruchu ust wykonawcy. Dodatkowo, co było dla ówczesnej publiczności całkowicie szokujące, Śpiewak jazzbandu posiada dwie minuty udźwiękowionych dialogów. Jest to innowacja nie do przecenienia, która została entuzjastycznie przyjęta przez publiczność, zachęcając studia filmowe do kolejnych prób w tym kierunku. W rezultacie kino amerykańskie w okolicach roku 1930 dokonało niemal zupełnego przejścia na filmy dźwiękowe. Oprócz pionierstwa w sprawach technicznych, film ten jest również praszczurem musicali. Utwory muzyczne nie tylko dostarczają wrażeń natury estetycznej, ale odgrywają kluczową rolę w rozwoju fabuły.

Śpiewak jazzbandu opowiada o synu żydowskich imigrantów, który postanawia zostać pieśniarzem jazzowym. W rodzinie Rabinowitzów mężczyźni od pięciu pokoleń zostawali kantorami - wykonawcami pieśni religijnych - i taką przyszłość patriarcha rodu widzi dla młodego Jacka. Wiąże się to z kategorycznym zakazem "nieprzyzwoitych" występów rozrywkowych. Matka jest nieco bardziej przychylna synowskiej pasji, ale to nie do niej należy decydujący głos. W obliczu rodzicielskiej tyranii trzynastoletni Jack opuszcza rodzinny dom i postanawia szukać szczęścia jako artysta na Zachodnim Wybrzeżu. Ojciec na pożegnanie wyklina go. Kilkanaście lat później Jack powraca do Nowego Jorku jako obiecujący piosenkarz jazzowy. Jest to okazja do ponownego spotkania z rodzicami, jednak próba pojednania doprowadzi do kolejnej konfrontacji poglądów na życie i sztukę.

Scenariusz Śpiewaka nie jest jakiś wybitnie oryginalny, ale podoba mi się w nim przyziemność historii. Historia młodego Żyda skłóconego z ojcem tradycjonalistą jest bardzo autentyczna, zresztą oparta została na osobistych doświadczeniach grającego główną rolę Ala Jolsona. Jakby się nad tym zastanowić, jest to pierwszy film na Chronofilmotece, który skupia się tak mocno na konflikcie pokoleń - kolejna dziedzina, w której Śpiewak przeciera szlaki. Śpiewak ukazuje konflikt dwóch kultur - konserwatywnych nowojorskich Żydów i zorientowanego na karierę środowiska artystów. W tym pierwszym najwyższą wartością jest posłuszeństwo i wierność rodzinnej tradycji. Ideały drugiego najlepiej oddaje zaskakująca wypowiedź Jacka, który deklaruje, że kariera jest dla niego warta więcej niż wszystko inne na świecie, łącznie z rodziną i przyjaciółmi. Drugim ważnym problemem poruszanym przez film jest przynależność kulturowa. Jack zmienia nazwisko z Rabinovitz na anglosaskie Robin, a na potrzeby swoich występów na Broadwayu nakłada niesławną dziś charakteryzację "blackface". Żyd ucharakteryzowany na Afroamerykanina, realizujący życiowe ambicje za cenę wyrzeczenia się własnego dziedzictwa, zmuszony jest zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście chce za sukces zapłacić tak wysoką cenę. Film wycofuje się z jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, ale trzeba docenić, że w ogóle odważył się je zadać.

Jeszcze parę słów o muzycznej stronie Śpiewaka. Film zawiera kilka popularnych w latach 20. numerów jazzowych, które wykonywane były również przez Ala Jolstona w ramach jego kariery artystycznej. Jolston jest charyzmatycznym śpiewakiem, chociaż jego styl muzyki odbiega od tego, co dzisiaj postrzegane jest jako jazz. Jest to raczej coś w rodzaju "muzyki knajpianej". Chociaż osobiście nie do końca przepadam za tego typu twórczością, niewątpliwie dobrze oddaje klimat epoki. Dodatkowo film zawiera dwie religijne pieśni żydowskie. Wykonane podczas ceremonii religijnych, przybliżają nieznany szerzej fragment judaistycznej kultury.

Jeżeli chodzi o zastrzeżenia, to jedyne poważniejsze mam do małego szczegółu. Zgodnie z fabułą filmu Jack Rabinovitz ma około 25 lat, tymczasem grany jest przez o dwadzieścia lat starszego, łysiejącego Ala Jolstona. Nie mam nic przeciwko jego umiejętnościom aktorskim czy muzycznym, ale nieadekwatność wieku jest mocno rażąca. Inną kwestią, która mnie osobiście nie przeszkadza, ale może być uciążliwa, jest statyczna natura filmu. Oglądamy głównie rozmawiających ludzi przeplatanych piosenkami. Na kilka wstawionych jakby mimochodem numerów baletowych nie zwróciłem szczególnej uwagi.

Śpiewak jazzbandu jest ciekawym filmem. Przybliża nieco dziś zapomniany skrawek kultury lat dwudziestych i stawia ważne pytania na temat sposobu działania amerykańskiego tygla kulturowego. Szkoda, że brak mu trochę odwagi w głębszej eksploracji tego ciekawego tematu. Mimo tego warto go obejrzeć nie tylko z uwagi na towarzyszącą mu sławę pierwszego filmu dźwiękowego. To po prostu dobre kino. Otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 24 lipca 2018

Wschód słonca/Sunrise: A Song of Two Humans (1927)

Film o kryzysie i pojednaniu

Reżyseria: F.W. Murnau
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 34 min.

Występują: George O'Brien, Janet Gaynor, Margaret Livingston

Friedrich Wilhelm Murnau przybył do Hollywood! Bardzo byłem ciekaw, jak twórca Nosferatu i Portiera z hotelu Atlantic poradzi sobie w amerykańskiej Fabryce Snów. Nie było się czego obawiać. Niemiec zabrał do USA swój charakterystyczny liryczny styl, dodatkowo wspomagając się scenariuszem innego weterana ekspresjonizmu Carla Mayera. Aktorzy nie mieli wyjścia i musieli dostosować się do ich artystycznego poziomu. Efektem jest Wschód słońca, dzieło w pełni demonstrujące możliwości drzemiące w medium, jakim był film niemy.

Opowieść Murnaua i Mayera jest bardzo prosta i odwołuje się do uniwersalnych archetypów. Młode małżeństwo mieszkające na wsi przechodzi kryzys. Mąż wdaje się w romans z wyuzdaną "turystką z wielkiego miasta". Kochanka namawia mężczyznę, żeby zaaranżował wypadek podczas wycieczki łódką po jeziorze i pozbył się stojącej im na drodze żony. Kiedy jednak przychodzi co do czego, męża dopadają skrupuły. Żona domyśla się jego intencji i przerażona ucieka. Targany wyrzutami sumienia mężczyzna podąża jej śladem, zdecydowany błagać o przebaczenie. Małżonkowie docierają do miasta, gdzie powoli próbują poukładać uczucia i dojść ze sobą do ładu.

Wschód słońca w założeniu ma być historią uniwersalną, stąd rezygnacja z nadania bohaterom imion i rozpoczęcie historii nieco od środka, kiedy kryzys małżeństwa i romans męża trwają już w najlepsze. To dlatego, że nie szczegóły historii są ważne, lecz przepełniające bohaterów emocje. Kolejne sceny przedstawiają eskalację kryzysu małżeńskiego, która niemal doprowadza do rozpadu związku. Niedoszłe morderstwo można odczytywać jako symbol ich potencjalnego rozstania. Druga połowa filmu przedstawia natomiast powolny proces odzyskiwania zaufania i naprawy małżeństwa zakończony ostateczną próbą zaufania podczas burzy na jeziorze.

Aktorski duet Janet Gaynor i George'a O'Briena świetnie realizuje reżyserskie założenia. Gaynor wyrasta na specjalistkę od delikatnych lecz wyrazistych kobiet, w czym duża zasługa jej dziewczęcej aparycji i niesamowitej gry spojrzeniem. O'Brien miał przed sobą trudniejsze zadanie, gdyż przyszło mu odgrywać mężowską psychozę i wyrzuty sumienia. Wyszło bardzo przekonująco. Dwie symboliczne sceny pomiędzy Gaynor i O'Brienem to niedoszły mord na łódce oraz pojednanie w kościele. Pierwsza jest poruszająca z uwagi na rosnące przerażenie żony i złowieszcze, drapieżne ruchy noszącego się z morderczymi zamiarami męża, druga natomiast stanowi swoiste katharsis. Bohaterowie nie tyle przeżywają emocje, co są ich ucieleśnieniem. Gniew, pożądanie, żal, pokora, strach, miłość - są w nich tak autentyczni, że uczucia te mimowolnie udzielają się widzowi.

W budowaniu nastroju pomagają sprawdzone w kinie niemieckim zabiegi kinematograficzne i reżyserskie. Murnau stawia na minimum plansz tekstowych i grę głównie za pomocą obrazu. Rozwój akcji jest powolny, a działania bohaterów drobiazgowo przedstawione, co ułatwia wczucie się w ich sytuację. W pamięć zapadają dopracowane kluczowe lokacje, takie jak oświetlone światłem księżyca jezioro czy tętniąca życiem miejska dżungla. Murnau wykorzystuje też zjawisko symetrii - łódka, na której w pierwszej części filmu niemal dochodzi do tragedii, odgrywa przeciwstawną rolę w scenach końcowych. Podobnie podróż do miasta i z powrotem bohaterowie odbywają tą samą kolejką, co pozwala wyeksponować zmiany zachodzące w ich relacji.

Wschód słońca to także spora dawka innowacji technicznych. Odważne eksperymenty z oświetleniem i ruchem kamery były już stosowane przez Murnaua w Portierze z hotelu Atlantic. Do tego dochodzą efekty specjalne związane z nakładaniem na siebie obrazów, dzięki czemu pierwotny realizm niektórych scen płynnie przechodzi w retrospekcje bądź sceny rozgrywające się w wyobraźni bohaterów. Dodatkowym cymesem jest ścieżka dźwiękowa. Wschód słońca jest jednym z pierwszych filmów, na potrzeby którego nagrano w pełni zintegrowany podkład muzyczny oraz (dla niektórych scen) efekty dźwiękowe. Jest to znacząca zmiana w porównaniu z dotychczasowymi produkcjami i mocno uatrakcyjnia seans.

Wschód słońca powstał w końcówce ery kina niemego i stanowi jedno z jego największych osiągnięć artystycznych. Za pomocą wyrafinowanych środków wyrazu oddaje to, z czym film niemy radził sobie najlepiej - pierwotne emocje bohaterów. Murnau postawił na fuzję swoich ekspresjonistycznych wizji z odrobiną hollywoodzkiego blichtru, tworząc prawdziwe dzieło sztuki. Z przyjemnością włączam ten film do mojej osobistej listy najlepszych produkcji filmowych wszech czasów i wystawiam 10 gwiazdek. To dopiero trzeci raz na tym blogu, za to drugi raz takie wyróżnienie spotyka film Friedricha Wilhelma Murnaua.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 23 lipca 2018

Braciszek/Kid Brother (1927)

Film o najmłodszym z trzech braci

Reżyseria: Ted Wilde
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 22 min.

Występują: Harold Lloyd, Jobyna Ralston, Walter James, Leo Willis, Olin Francis, Constantine Romanoff


Braciszek, kolejna komedia z Haroldem Lloydem w roli głównej, odchodzi nieco od stylistyki typowej dla tego aktora. O ile dotychczasowe jego filmy rozgrywały się w miejskiej dżungli, tym razem mamy do czynienia z otoczeniem wiejskim i odległym od "cywilizacji naukowo-technicznej". Lloydowski bohater, choć zwyczajowo nosi imię Harold, nie jest wyrwanym ze swego środowiska przybyszem, lecz niedocenianym najmłodszym synem, który pragnie udowodnić własną wartość ojcu i braciom. Motywy te nawiązują nieco do Tchórza - klasycznego już wówczas filmu o przekraczaniu progu dojrzałości. Cieszy fakt, że Lloyd nie trzyma się utartych schematów, zamiast tego poszukując nowych rozwiązań.

Akcja filmu rozgrywa się w miasteczku Hickoryville położonym w zapyziałym zakątku jakiegoś Kentucky czy innej Zachodniej Wirginii. Harold Hickory jest najmłodszym synem miejscowego szeryfa. Choć bardzo pragnie być uważany za dorosłego, z uwagi na mizerną posturę jest przez ojca i muskularnych braci traktowany jak nieopierzony młokos. Pewnego dnia do miasteczka przybywa "medicine show" - coś w rodzaju cyrku połączonego z obwoźnym sklepem z podejrzanymi medykamentami. Wskutek zbiegu okoliczności Harold zostaje wzięty za szeryfa i wbrew woli ojca wydaje artystom pozwolenie na występ. Przedstawienie kończy się pożarem i zniszczeniem jarmarku. Podczas gdy Harold usiłuje pomóc pozbawionej dachu nad głową tancerce Mary, pozostali członkowie trupy postanawiają się odkuć poprzez kradzież funduszy, które mieszkańcy miasteczka odkładają na budowę zapory wodnej.

Fabuła Braciszka pełni naturalnie rolę służebną w stosunku do efektownych gagów. Jest jednak dość rozbudowana i spójna. Postać Lloyda wykorzystuje tradycyjny motyw everymana pokonującego własne słabości, aby zdobyć uznanie otoczenia i miłość dziewczyny. W tle głównego wątku obserwujemy w krzywym zwierciadle życie miasteczka, w którym łaska mieszkańców na pstrym koniu jeździ, a władza szeryfa nie sięga dalej niż zasięg jego wzroku. Rodzina Hickory ma w Hickoryville własnych wrogów. Hooperowie czyhają za miedzą na okazję, aby im dopiec lub zaszkodzić, nieważne czy poprzez rzucenie fałszywego oskarżenia, czy spuszczenie manta najmłodszemu z synów szeryfa.

Mocną stroną Braciszka są świetnie wyreżyserowane sekwencje komediowe. Szczególnie zabawna jest ucieczka Harolda z podkradzionym sąsiadowi praniem, w której umiejętnie wykorzystano zadrzewiony teren do zaskakujących numerów slapstickowych. Świetna jest także scena śniadania Harolda, który ukryty za parawanem udaje przed braćmi goszczącą w ich domu niewiastę. Obowiązkowa w komediach Lloyda końcowa sekwencja akcji rozgrywa się na wyrzuconym na mieliznę statku, na którym ukrywają się złodzieje. Pojedynek Harolda z jego przeciwnikami połączono z gonitwą i zabawą w chowanego w zakamarkach okrętu, co zapewnia ponad dwadzieścia minut oryginalnych pomysłów i świetnej zabawy.

Braciszek jest chyba najlepszym z dotychczasowych filmów Lloyda. Zmiana otoczenia na wiejskie posłużyła komikowi, który wykreował sympatycznego bohatera i zaprezentował sporo pomysłowych gagów. Nie mam również nic do zarzucenia obsadzie drugoplanowej, na którą składają się chropowaci mieszkańcy Hickoryville, nieco gamoniowaci złoczyńcy i tradycyjnie partnerująca Lloydowi Jobyna Ralston w roli żeńskiego obiektu zainteresowania. Zdecydowanie polecam osobom pragnącym zasmakować próbki talentu tego komika. Braciszek otrzymuje 8 gwiazdek.
źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 22 lipca 2018

Siódme niebo/7th Heaven (1927)

Film o wspinaczce z rynsztoków ku szczytom.

Reżyseria: Frank Borzage
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 58 min.

Występują: Janet Gaynor, Charles Farrell, David Butler, Marie Mosquini, Gladys Brockwell

Bohaterami głośnych hollywoodzkich melodramatów bywały często postacie o znaczącej pozycji społecznej - arystokraci, artyści, kapłani. Reżyser Frank Borzage i scenarzysta Benjamin Glazer zaproponowali w Siódmym niebie coś odmiennego - nękanymi przez kaprysy losu kochankami są paryski kanalarz i prostytutka, którzy siłą własnej determinacji próbują wywalczyć sobie lepsze życie. "By z samego dołu dotrzeć aż do gwiazd", jak mawia tryskający pewnością siebie Chico.

Gdy poznajemy naszych bohaterów, Chico pracuje przy czyszczeniu miejskich kanałów i marzy o awansie na zaszczytne stanowisko sprzątacza ulic. Diane mieszka w melinie, gdzie usługuje Nanie - katującej ją siostrze alkoholiczce. Obie zarabiają na życie prostytucją. Wskutek zbiegu okoliczności Chico staje w obronie Diane podczas jej szczególnie ostrej awantury z siostrą. Kiedy Nana z zemsty nasyła na Dianę policję, Chico oświadcza, że dziewczyna jest jego żoną. Ponieważ policjanci zapowiadają, że zweryfikują jego słowa, kanalarz pozwala Diane zatrzymać się na krótki czas w jego mieszkaniu... i tak już zostaje. Między parą powoli rozkwita uczucie, któremu na drodze stanie dopiero Wojna Światowa.

Siódme niebo jest ciekawe dzięki dwójce głównych bohaterów, mocno nietypowych i brawurowo zagranych przez Janet Gaynor i Charlesa Farrella. Postać Diane przechodzi ewolucję od zamkniętej w sobie, zastraszonej dziewczyny do odważnej i samodzielnej kobiety. Katalizatorem jej przemiany jest Chico - pewny siebie, nieco chełpliwy, pod pozorami obojętności skrywający dobre serce. Para ta świetnie się uzupełnia i rozwija przez cały film, wzajemnie wspomagając się w walce z własnymi słabościami. Aktorzy w pełni podołali trudnemu zadaniu. Zwłaszcza Gaynor świetnie oddaje rozwój swojej bohaterki od milcząco przyjmującej ciosy ofiary do osoby, która sama potrafi się obronić. Nic dziwnego, że otrzymała pierwszego w historii Oscara za rolę żeńską.

Na uwagę zasługuje także scenografia. Film korzysta na ogół z kameralnych lokacji, które są mocno dopracowane i świetnie wykorzystane na potrzeby danej sceny. Tak jest z kanałem i położonym nad nim skrawkiem ulicy w początkowych scenach filmu, a później z ulokowanym na poddaszu mieszkaniem Chico, które jest właściwie malutką izdebką z wyjściem na dach i gzymsy. Wszystko to sfilmowano bardzo ruchliwą i wszędobylską kamerą. Szczególnie udane są dwa charakterystyczne ujęcia, w których umieszczona na jakiejś zewnętrznej windzie kamera wędruje wraz z bohaterami z dołu na szczyt kamienicy, symbolizując ich "wspinaczkę ku gwiazdom". Ostatnie pół godziny filmu skupia się na wydarzeniach wojennych i zawiera kręcone częściowo w plenerach sceny militarystyczne. Tutaj warto obejrzeć szarżę piechoty uzbrojonej w miotacze płomieni. Choć w czerni i bieli, ple bitwy wygląda jak prawdziwe piekło.

Mocną stroną Siódmego nieba są interakcje pomiędzy Diane i Chico i film nieco traci, kiedy w wojennej części filmu zostają rozdzieleni. Twórcom zabrakło też odwagi, by zakończyć swe dzieło równie mocno, jak je rozpoczęli. Szkoda, bo wówczas film mógłby aspirować do wybitności. Na minus zapisuję również wątek religijny - Chico jest ateistą, który porzucił wiarę, ponieważ Bóg nie wysłuchiwał jego modlitw. Strasznie to naiwne i nieprzekonujące. Można było sobie ten wątek podarować.

Siódme niebo to bardzo dobry melodramat z ciekawymi kreacjami aktorskimi i wpadającą w oko kinematografią. Ciekawe, jak potoczy się dalsza kariera Janet Gaynor, dla której była to pierwsza głośna rola. W każdym razie otrzymane przez film Oscary (również za scenariusz i reżyserię) były w dużej mierze zasłużone. W ramach kina amerykańskiego film należy do ścisłej czołówki swojej epoki. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 21 lipca 2018

Koniec Sankt Petersburga/Koniec Sankt-Pietierburga (1927)

Film o bolszewickiej historii (krótki kurs).

Reżyseria: Wsiewołod Pudowkin i Michaił Doller
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1h 27 min.

Występują: Iwan Czuwielew, Aleksandr Czistiakow, Wiera Baranowska, Sergiej Komarow, Aleksandr Gromow

Sowieci lubowali się w produkcji filmów rocznicowych. Pancernik Potiomkin powstał w celu upamiętnienia dwudziestej rocznicy Rewolucji 1905 roku. Na dziesięciolecie "Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej" Wsiewołod Pudowkin i Michaił Doller przygotowali Koniec Sankt Petersburga, film przedstawiający wydarzenia prowadzące do obalenia caratu i przejęcia w Rosji władzy przez bolszewików. Naturalnie nie prezentują w nim faktograficznej wersji wydarzeń, skupiając się na społecznych przyczynach wybuchu rewolucji. Wszystko zgodnie co do joty z dziełami teoretyków komunizmu.

W filmie nie pojawiają się żadne postacie historyczne. Jego bohaterami są zwykli ludzie porwani w wir wydarzeń, które doprowadziły do zmiany ustroju. Nie nadano im nawet imion, co jest zabiegiem celowym - bohaterowie filmu reprezentują postawy społeczne charakterystyczne dla schyłku caratu. Ich los ma być odbiciem losu milionów zwykłych Rosjan uwikłanych w burzliwy proces historyczny. Mamy więc rok 1913 i chłopskiego syna, który migruje z prowincji do Petersburga. Na wsi było za dużo gąb do wyżywienia, kazano mu więc szukać pracy w mieście. Mamy petersburskich robotników, którzy postanawiają strajkować w proteście przeciw złym warunkom pracy. Właściciele fabryki namawiają grupę napływowych chłopów, w tym naszego bohatera, by zastąpili. Petersburscy kapitaliści są bezdusznymi draniami bezwzględnie wyzyskującymi proletariuszy. Obrazek uzupełnia policja masowo werbująca konfidentów i dzielni bolszewicy prowadzący agitację wśród robotników. Jednym słowem stała propagandowa mieszanka.

Wojnę Światową przedstawiono jako bezsensowny konflikt, w którym powołani na front Rosjanie wykrwawiali się w okopach, gdy tymczasem w kraju zabrakło rąk do pracy. Rewolucja lutowa okazuje się przewrotem burżujów reprezentujących własne interesy i nie dbających o los ludu (ładnie symbolizuje to polityk przemawiający na tle pustej sali). Na koniec oglądamy efekty działań bolszewików - powołanie rad robotniczych i żołnierskich, szturm na Pałac Zimowy i przejęcie władzy przez "jedynie słuszne siły postępu". Rola i postawa komunistów zostały odpowiednio wyolbrzymione, natomiast ich przeciwnicy zohydzeni, jak towarzysz Lenin przykazał. Fabularnie nie ma w tym filmie niczego zaskakującego. Serwuje propagandową papkę, taką jaka podawana była mieszkańcom ZSRR w komunistycznej wersji historii. Trzeba jednak przyznać, że artystyczne środki wyrazu filmu są wysokich lotów.

Jak zwykle w kinie radzieckim na wyróżnienie zasługuje dynamiczny, wzbudzający emocje montaż. Film otwiera świetna sekwencja rustykalna - odziani w łachmany, czerstwi chłopi pracują na polu. Jedna z kobiet źle się poczuwszy, przerywa pracę i po chwili mieszkańcy sioła są świadkami narodzin dziecięcia. Oprócz szczęścia cud narodzi oznacza, że jeden z dorosłych mieszkańców musi odejść. Po chwili piękne krajobrazy pól zostają prędko zastąpione przytłaczającym obrazem wielkiego miasta. Pudowkin i Doller chętnie posługują się symboliką, umieszczając w kadrze na przykład takie rekwizyty jak górujące nad ulicami Petersburga posągi carów (w tym uosobienie opresji, pomnik cara Aleksandra III, popularnie zwany "posągiem idioty na koniu", który można zobaczyć na filmowym plakacie). Taplających się w wojennym błocie żołnierzy zestawiono z luksusowo odzianymi burżujami, którzy zatwierdzają w Dumie kontynuację walk. Najmocniejszą sceną filmu jest chyba konfrontacja młodego robotnika z policjantami. Chłopak domaga się zwolnienia aresztanta pochodzącego z jego wsi. Początkowo udaje mu się zastraszyć zaskoczonych jego hardością żołdaków, jednak nahajka szybko jest znowu górą, i natręt zostaje skatowany. Scena jest przepełniona sprzecznymi emocjami, które możemy obserwować dzięki zbliżeniom na rozemocjonowane twarze bohaterów. Widzowi nie pozostaje nic innego, jak zaakceptować całkowitą niekompatybilność skonfrontowanych ze sobą światów skazanych na śmiertelny bój.

Koniec Sankt Petersburga jest świetną technicznie propagandówką, jednak fabularnie nie porywa w takim stopniu jak poprzednie dzieła kina radzieckiego. Przedstawione w filmie problemy społeczne są podane dość głębokiej analizie, jednak znużył mnie jej całkowity instrumentalizm ideologiczny. Ten film można nazwać obrazkową wersją podręcznika marksizmu-leninizmu. W przypadku niepodzielania komunistycznej wizji świata dość rażące manipulacje faktami okazują się ciężko strawne. Mimo tego doceniam znakomity kinematograficzny kunszt Pudowkina, zdolnością wzbudzania emocji nie ustępujący Matce. Koniec Sankt Petersburga otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek. 

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 19 lipca 2018

Anna Karenina/Love (1927)

Film o tłamszących okowach

Reżyseria: Edmund Goulding
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 17 min.

Występują: John Gilbert, Greta Garbo, George Fawcett, Emily Fitzroy, Brandon Hurst, Philippe De Lacy

Po dużym sukcesie Symfonii zmysłów decydenci wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer postanowili odciąć kupony od popularności filmu i szybko przygotowali kolejną produkcję, w której w rolach głównych obsadzono duet Johna Gilberta i Grety Garbo. Padło na adaptację Anny Kareniny Lwa Tołstoja, której w USA nadano dość prozaiczny tytuł Love. Arcydzieło literatury światowej zostało nieco przycięte do hollywoodzkich standardów, ale nawet w okrojonej postaci było świetnym materiałem na scenariusz. Przede wszystkim jednak film jest wehikułem dla wspomnianego gwiazdorskiego duetu, który przeniósł na ekran chemię łączącą aktorów również w świecie rzeczywistym.

Anna Karenina zabiera widza w podróż do carskiej Rosji, którą rządzi obyczaj (konserwatywny) i konwenanse (dworskie). Tytułowa bohaterka jest żoną dużo starszego od siebie senatora i matką ośmioletniego synka. Pewnego zimowego dnia, podróżując do Petersburga, Anna poznaje młodego oficera Aleksieja Wrońskiego. Podczas przymusowego noclegu w przydrożnej gospodzie Wroński usiłuje uwieść piękną kobietę, jego awanse zostają jednak odrzucone. Po przybyciu do stolicy Anna zaczyna często wpadać na młodego porucznika podczas różnego rodzaju balów i uroczystości i odkrywa, że pociąga ją jego towarzystwo. Ich zażyłość staje się coraz bliższa, co nie uchodzi uwagi bywalcom petersburskich salonów, a także mężowi Anny. W końcu przekraczają granicę. Choć kontynuacja romansu zagraża obydwojgu ostracyzmem społecznym, wbrew całemu światu postanawiają być ze sobą.

Film, podobnie jak książkowy pierwowzór, przedstawia głównych bohaterów jako ofiary zacofanego ustroju społecznego, który nie pozwala im zaznać szczęścia. Anna jest uwięziona w pozbawionym miłości małżeństwie, a dbający o reputację mąż nie chce pozwolić jej odejść. Wrońskiego wiążą obowiązki żołnierza i rodzinne tradycje związane ze służbą w dragonach. Ich miłość daleka jest od zdrowego uczucia i pełna egoizmu. Aleksego trawi zazdrość nie tylko o męża Anny, ale również o jej małoletniego syna. Gdy Karenina ulega jego namowom i porzuca rodzinę, nie potrafi uwolnić się od tęsknoty za dzieckiem i wyrzutów sumienia.

Film tak skupiony na psychice bohaterów nie byłby udany, gdyby aktorzy nie podołali swemu zadaniu. Garbo i Gilbert poradzili sobie świetnie. Ona gra całkowite przeciwieństwo swej bohaterki z Symfonii zmysłów - kobietę delikatną, wrażliwą, tęskniącą za miłością. Najlepiej widać to w świetnej scenie, w której Anna obserwuje Aleksieja biorącego udział w wyścigach konnych i mimo stojących wokół ludzi nie potrafi opanować emocji. Gilbert jest równie przekonujący w roli buzującego hormonami fircyka, jednak widać tu duże podobieństwo do jego poprzednich kreacji. Duet ten wspomaga Brandon Hurst jako posągowy, stoicki senator Karenin preferujący zemstę na zimno. Warto też  zwrócić uwagę na grającego syna Kareninów młodego Philippe De Lacy'ego, który pięknie współpracuje z Garbo w scenach matczyno-synowskich.

Anna Karenina ma dwa zakończenia. Twórcy nie tylko nakręcili dwie alternatywne sceny końcowe, ale rozpowszechniali je równocześnie w różnych kinach. Jedna z nich jest zbliżona do zakończenia książkowego, druga (którą widziałem) jest w bardziej kiczowatym, hollywoodzkim stylu. Ciekawy to zabieg, który dodatkowo nie pozwala mi skrytykować wypaczenia przez film sensu pierwowzoru. Każdy może sobie wybrać ten koniec, który bardziej mu odpowiada.

Reasumując, Anna Karenina jest dobrze zrealizowanym melodramatem, w sposób przystępny dla masowego odbiorcy adaptującym słynną powieść. Trochę cierpi z powodu okrojenia wątków pobocznych i, pomimo ładnej scenografii, określiłbym ją raczej jako dzieło kameralne. Warto ją obejrzeć dla dobrego aktorstwa, aczkolwiek na wzorową adaptację powieści Tołstoja przyjdzie nam jeszcze poczekać. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 18 lipca 2018

It (1927)

Film o "tym czymś".

Reżyseria: Clarence G. Badger
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 17 min.

Występują: Clara Bow, Antonio Moreno, William Austin, Priscilla Bonner

Oglądanie filmów sprzed dziewięćdziesięciu lat daje okazję do spostrzeżeń na temat moralności rówieśników naszych pradziadków. Czasami ich podejście do pewnych spraw zaskakuje pruderią, w innych zaś kwestiach zdumiewa beztroską. Film It jest takim dość zaskakującym portretem obyczajów związanych z zalotami i sprawami damsko-męskimi wśród Amerykanów. Zagadkowy tytuł oznacza "to coś", trudną do zdefiniowania cechę niektórych ludzi sprawiającą, że płeć przeciwna zwraca na nich uwagę. Taką definicję otrzymujemy na początku filmu. Tak naprawdę mamy do czynienia z jednym z pierwszych filmów o "poszukiwaczkach złota" - wesołych dziewczynach, które bez skrupułów poszukują majętnych kandydatów na mężów.

Dziewczyną, która ma w sobie "to coś" jest Betty Lou Spence, pełna wdzięku i energii sprzedawczyni damskich ciuchów w domu towarowym. Betty jest bardzo zainteresowana swoim młodym i przystojnym pracodawcą, Cyrusem Walthamem. Aby zwrócić na siebie jego uwagę, dziewczyna zaczyna umawiać się z gamoniowatym przyjacielem Cyrusa, Montym. To pozwala jej spędzać czas w tych samych miejscach co jej szef i w końcu skutecznie zawrócić mu w głowie. Cyrus i Betty odbywają niezwykle udaną randkę w lunaparku na Coney Island i wszystko zdaje się zmierzać w dobrym kierunku. Na drodze ich znajomości staje jednak brzydka plotka. Otóż pewnego wieczoru Betty staje w obronie swojej chorowitej i bezrobotnej współlokatorki, której panie z Ligi Przyzwoitości próbują odebrać nieślubne dziecko. Aby temu zapobiec, Betty oświadcza, że to ona jest matką. Plotka szybko rozchodzi się po okolicy i dalsza znajomość sprzedawczyni z Cyrusem - człowiekiem z dobrego towarzystwa - staje pod znakiem zapytania.

Bardzo ciekawe rzeczy mówi nam It o etyce swoich bohaterów i ich otoczenia. Romans szefa ze swoją podwładną jest traktowany przez wszystkie postacie jak rzecz zupełnie naturalna. Całkiem normalne jest także to, że po rozdaniu przez bossa nagród grupie pracowników Betty zostaje w jego gabinecie, robi mu scenę i uwodzicielsko kładzie się na biurku. Została sprowokowana, gdyż potraktował ją tak samo jak innych. Pruderyjne podejście Anglosasów do kwestii nieślubnych dzieci jest rzeczą znaną, ale i w tym przypadku bohaterka filmu daje pokaz hipokryzji. Niby staje w obronie swojej współlokatorki, ale jest wyraźnie oburzona, że Cyrus mógł ją w wyniku plotki posądzić o rozwiązłość. Rzecz jasna mówi mu o tym bez krępacji w towarzystwie rzeczonej przyjaciółki. Umawianie się z przyjacielem Cyrusa tylko po to, żeby być bliżej niego, to już tylko pomniejszy przypadek wyrachowania tej postaci.

Pomimo wszystkich tych wyskoków Betty przedstawiona jest jako bohaterka niezwykle sympatyczna. Duża w tym zasługa Clary Bow, która rzeczywiście posiada "to coś", dzięki czemu wdzięk i popularność Betty wśród mężczyzn są zupełnie wiarygodne. Bow jest wyrazistą aktorką, która dzięki żywiołowej ekspresji i bezpretensjonalności dominuje na ekranie. Warto obejrzeć choćby sceny randki w wesołym miasteczku, będące prawdziwą esencją rozumianego po amerykańsku romantyzmu, albo moment, kiedy Betty wraz z przyjaciółką przerabiają roboczy mundurek w wydekoltowaną suknię wieczorową. Bow przekonująco wypada także w mocniejszych momentach, takich jak spór z "przyzwoitkami" czy konfrontacja z Cyrusem. Nic dziwnego, że It wypromowało tę aktorkę na gwiazdę. Reszta obsady jest wyraźnie w jej cieniu, może niezupełnie bezbarwna, ale z pewnością wyblakła w tle.

It jest interesującą obyczajówką, jednak ciekawi dziś z innych powodów, niżby chcieli jej twórcy. Bardzo ładnie skomponowane sceny romantyczne okraszone są nieco kontrowersyjną linią fabularną. Humoru jako takiego nie jest w filmie zbyt wiele, do gatunku komedii można go zaliczyć raczej ze względu na zdystansowane podejście do bohaterów. Oceniam It jako przyjemny w odbiorze film rozrywkowy, choć niezbyt przypadło mi do gustu mdłe zakończenie. Tym niemniej kreacja Clary Bow jest zdecydowanie godna uwagi i warto film obejrzeć przynajmniej dla niej. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 17 lipca 2018

Berlin: Symfonia wielkiego miasta/Berlin: Die Sinfonie der Grosstadt (1927)

Film o jednym dniu z życia miasta

Reżyseria: Walter Ruttmann
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1h 1 min.

Przedwojenne Niemcy kojarzą się głównie z nędzą i niepokojami Republiki Weimarskiej (lata 20.) oraz budową hitlerowskiej dyktatury (lata 30.). Łatwo zapomnieć, że w tym burzliwym dwudziestoleciu zwykli ludzie prowadzili normalne, nieuwikłane w politykę życie. Berlin: Symfonia wielkiego miasta jest obrazkiem z codzienności mieszkańców Berlina. Jest to dokument opowiadający wyłącznie obrazami pozbawionymi jakiegokolwiek komentarza. O ile w przypadku podobnej tematycznie Szóstej części świata mieliśmy do czynienia z obrazem usiłującym oddziaływać na poglądy i postawy widza, Berlin jest filmem wyłącznie obserwacyjnym, można nawet powiedzieć - socjologicznym. Walther Ruttmann bierze pod lupę organizm, jakim jest miasto, i pokazuje jego funkcjonowanie w czasie jednego dnia.

Film podzielony jest na pięć aktów powiązanych z kolejnymi porami dnia. Pierwszy obejmuje wczesne godziny poranne i przebudzenie się najpierw mieszkańców, później komunikacji miejskiej, w końcu zaś fabryk i zakładów pracy. Dwa kolejne akty to godziny szczytu, podczas których oglądamy ludzi przy pracy i nauce. Akt czwarty poświęcony jest posiłkom i wypoczynkowi, ostatnia natomiast część obejmuje wieczorne rozrywki. Jest trochę ciekawych ujęć, na przykład linie produkcyjne, tętniące ruchem na podobieństwo arterii ulice czy krótkie ujęcie z wsiadającym do samolotu prezydentem Hindenburgiem.

Film jest dynamicznie zmontowany. Ruthmann sprawnie osiąga odpowiednie do każdej z pór dnia wrażenia senności, żywiołowości, energii czy zblazowania. Kamera skupia się na najzwyklejszych codziennych czynnościach, dzięki czemu możemy poznać rozrywki Berlińczyków, przyjrzeć się im przy pracy, jak również podczas udziału w rozmaitych ceremoniach takich jak ślub czy pogrzeb. Twórcy starali się przybliżyć te elementy miejskiego życia, które mają znaczenie w działaniu Berlina jako organizmu - zaopatrzenie, sklepy, transport, wydarzenia o charakterze publicznym. Interesujący jest rzut okiem na tereny kolejowe oraz na w dużej mierze nieistniejącą już architekturę na czele z monumentalną katedrą. Istnieje kilka wersji tego filmu. Wbrew pozorom tylko nieliczne wyposażone są w ścieżkę dźwiękową. Mnie akurat było dane oglądać wersję bez muzyki, czego trochę brakowało filmowi z symfonią w nazwie.

Ogólne wrażenia z seansu są raczej mieszane. Rozumiem zamysł reżysera, który z jednej strony pragnął stworzyć dokument artystyczny, z drugiej przedstawić życie miasta w możliwie czystej formie, bez komentarzy czy ingerencji. Mimo to oglądanie przez godzinę ludzi wykonujących całkiem zwyczajne czynności znużyło mnie i z trudem dotrwałem do końca. O ile z perspektywy portretu swojej epoki Berlin stanowi bardzo ciekawe źródło, nie jest atrakcyjnym materiałem na zwykły wieczorny seans. Wystawiam mu 6 gwiazdek. Polecam tylko osobom zainteresowanym tematyką.

poniedziałek, 16 lipca 2018

Ludzie podziemi/Underworld (1927)

Film o gangsterskiej lojalności.

Reżyseria: Josef von Sternberg
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 20 min.

Występują: George Bancroft, Evelyn Brent, Clive Brook, Fred Kohler, Helen Lynch

Filmy gangsterskie stanowiły w Ameryce lat dwudziestych rzadkość. Mało który twórca był na tyle odważny, żeby podejmować tak kontrowersyjną tematykę. Niewiele wytwórni gotowych było zainwestować pieniądze w film zdawałoby się skazany na porażkę. Tak też było z Ludźmi podziemi. Wyreżyserowany przez mało znanego imigranta z Niemiec Josefa von Sternberga film z trudem został dopuszczony do dystrybucji. Paramonut Pictures na próbę wyświetliło go tylko w jednym nowojorskim kinie. Ku zaskoczeniu producentów Ludzie podziemi zrobili furorę, co zmusiło wytwórnię do rozszerzenia dystrybucji. Świat stanął przed nietypowym dziełem von Sternberga otworem.

Film nie poświęca zbyt wiele uwagi kryminalnym aspektom gangsterskiej działalności, skupiając się na przestępczej subkulturze. Najważniejszą postacią Bull Weed, rubaszny przywódca gangu znany z hojności i luźnego podejścia do życia. Bull przypadkiem poznaje zapijaczonego prawnika Rolls Royce'a Wensela, człowieka o błyskotliwej inteligencji i mocnych nerwach. Boss wyciąga go z alkoholizmu i czyni swoją prawą ręką. Zapoznaje też Rolls Royce'a ze swoją dziewczyną Feathers, na której oczytany i pełen ogłady mężczyzna robi duże wrażenie. Wkrótce obaj mężczyźni przewodzą organizacji zajmującej się głównie kradzieżami i przemytem. Podczas gdy Bull jest skupiony na rywalizacji z brutalnym Buckiem Mulliganem, między Rolls Roycem a Feathers zaczyna iskrzyć. Kiedy szef gangu wpada w poważne tarapaty z wymiarem sprawiedliwości, jego dziewczyna i najlepszy przyjaciel muszą zdecydować, kto jest komu winien lojalność.

Gangsterzy ery prohibicji zostali w Ludziach podziemia przedstawieni jako specyficzna grupa rządząca się prostymi zasadami. Przede wszystkim ceniona jest wśród nich odwaga i lekki stosunek do pieniędzy. Scenarzyści ukazali Bulla i Rolls Royce'a jako ludzi kierujących się kodeksem honorowym, na swój sposób moralnych. To bardzo ciekawe ujęcie przedstawicieli świata przestępczego, którzy są w Ludziach podziemia pełnokrwistymi protagonistami, a nie demonicznymi agentami zła, jak to bywało zazwyczaj. Pomaga w tym wyrazista gra aktorska. George Bancroft nadaje Bullowi cechy egzystencjalnego cynika podchodzącego do największego problemu z kpiącym uśmiechem. Clive Brook jako Rolls Royce to zimnokrwisty twardziel, który nawet oszołomiony gorzałą nie daje się upokorzyć ani namówić na donosicielstwo. Również Evelyn Brent w roli Feathers tworzy interesującą postać kobiecą, inteligentną i dokonującą własnych wyborów. Najlepszy jednak jest Fred Kohler jako psychopatyczny "kwiaciarz" Mulligan, który poniża mętów, rzucając im pieniądze do spluwaczki.

Film utrzymany jest w ponurej atmosferze. Większość akcji rozgrywa się w zadymionych spelunach lub w nocnym półmroku. Von Sternberg tworzy klimatyczne sceny, wśród których można wyróżnić świetnie zagraną rozmowę zapoznawczą Feathers i Rolls Royce'a, pojedynek pomiędzy gangsterami stoczony wśród pogrzebowych wiązanek, czy też końcową strzelaninę wzorowaną na oblężeniu kamienicy z Doktora Mabuse. Sporo ciekawych pomysłów inscenizacyjnych i dobre aktorstwo dają w efekcie bardzo satysfakcjonujący film. Jeżeli czegoś w nim zabrakło, to bardziej wyrazistego zakończenia. To, które jest, odrobinę za mocno zahacza o baśń. Mimo tego bardzo przyjemnie mi się oglądało Ludzi podziemi. Wystawiam im 8 gwiazdek i z zainteresowaniem czekam na następne dzieła Josefa von Sternberga.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 15 lipca 2018

Skrzydła/Wings (1927)

Film o wspaniałych mężczyznach w latających maszynach

Reżyseria: William A. Wellman
Kraj: USA
Czas trwania: 2h 18 min.

Występują: Charles "Buddy" Rogers, Richard Arlen, Clara Bow, Gary Cooper, Jobyna Ralston

Gigantyczna produkcja z nowatorskimi efektami specjalnymi, niespotykanymi wcześniej technikami filmowania, masą statystów i dekoracji. I do tego konwencjonalny do bólu scenariusz bardzo pilnujący, żeby przypadkiem nie przekazać niczego ciekawego o młodych i pięknych bohaterach filmu. Skąd my to znamy. Skrzydła są modelowym przykładem blockbustera nakręconego całkowicie pod oczekiwania masowego odbiorcy. A jednak można się w nich doszukać drugiego dna, które nieco urozmaica seans. O tym jednak za chwilę.

Skrzydła przybliżają nam losy dwóch amerykańskich lotników walczących po stronie Aliantów podczas I Wojny Światowej. O ile żołnierz piechoty stanowił na wojnie pozycyjnej anonimowe mięso armatnie, as lotnictwa był jego całkowitym przeciwieństwem. Nie korzystający z łączności radiowej, w dużej mierze zdani na improwizację lotnicy byli prawdziwymi herosami. Działali w małych grupach, tocząc indywidualne, honorowe pojedynki z pilotami przeciwnika. A przynajmniej taki ich obraz przedstawia film Williama Wellmana, który sam był wojskowym pilotem. Bohaterowie filmu, Jack i David, są świeżo upieczonymi pilotami wysłanymi na front we Francji. Bohaterowie pochodzą z jednego miasteczka i rywalizują o względy tej samej dziewczyny, Sylvii. Z tego powodu początkowo serdecznie się nie cierpią, wkrótce jednak zaczyna ich łączyć prawdziwa męska przyjaźń. Trzecią główną postacią jest Mary Preston, dziewczyna z sąsiedztwa zakochana w nieświadomym tego faktu Jacku. Ona również zaciąga się na ochotnika do wojska i przybywa do Europy jako kierowca wojskowego ambulansu. Ścieżki Mary i Jacka przetną się podczas przepustkowej balangi w Paryżu, jednak nie wszystko potoczy się po jej myśli.

Jak napisałem na wstępie, fabuła Skrzydeł jest nudnawa i mało inspirująca. Rywalizacja dwóch lotników o kobietę dzieje się gdzieś w tle i jest tylko pretekstem do kilku kłótni, które szybko idą w niepamięć w obliczu wspólnych podniebnych przeżyć. Również niefortunnie poszukująca Jacka Mary zostaje potraktowana po macoszemu. Nierozpoznana przez pijanego w sztok przyjaciela i skompromitowana podejrzeniem o romans z żołnierzem, musi prędko wracać do Stanów. Wojna to zabawa tylko dla mężczyzn, zdają się mówić twórcy. Świadomie lub nie, tworzą silne homoerotyczne napięcie pomiędzy dwójką męskich bohaterów. W miarę rozwoju fabuły staje się coraz bardziej jasne, że najważniejsza jest dla nich piękna, przeżywana wspólnie przygoda. Potwierdza to jedna z ostatnich scen filmu, kiedy jeden z nich wyznaje drugiemu, że nic na świecie nie jest dla niego ważniejsze od ich przyjaźni. Jeśli dodać do tego, że w Skrzydłach ma miejsce pierwszy w amerykańskim filmie pocałunek między mężczyznami (oczywiście braterski), wszystko staje się jasne. Naśmiewam się trochę, bo prawie na pewno wszystkie te podteksty był niezamierzone, ale oglądany w tym kontekście scenariusz nabiera jakiejś atrakcyjności. Brany całkiem na serio jest nudną do bólu sztampą. Sztampowe jest także aktorstwo, które przesadną emocjonalnością dostosowane jest do poziomu fabuły. Jeszcze ciekawostka - Skrzydła to również pierwszy amerykański film, w którym odtwórczyni głównej roli pokazuje na chwilę piersi. Mam nadzieję, że nikt z zaskoczonych widzów nie przypłacił tego atakiem serca.

Skrzydła zyskują bardzo na scenach batalistycznych, które obejmują większą część filmu. Podniebne pojedynki asów lotnictwa zostały świetnie sfilmowane. Samoloty obserwujemy zarówno z oddali, jak i z kamer zamontowanych na samych maszynach, dzięki czemu widoki są naprawdę niesamowite. Teksaskie plenery bardzo ładnie naśladują francuskie równiny, a w powietrzu Wellman zastosował sprytny zabieg, wiele walk filmując tuż nad chmurami, które zapewniają dobry punkt odniesienia. Do tego dodać należy masę efektów specjalnych obejmujących różnego typu wybuchy i katastrofy lotnicze, od zderzenia samolotów w powietrzu, poprzez kraksy, eksplozje i inne pomysły. Jest też trochę scen z walki w okopach oraz z rozmachem przedstawiony szturm Aliantów podczas Bitwy pod Saint-Mihiel, w którym biorą udział czołgi i artyleria. Podobno detonowaniem ładunków wybuchowych zajmował się osobiście reżyser. Od tej wojennej strony Skrzydła są po prostu znakomite. W szczególności sceny w powietrzu pozwalają na wczucie się w sytuację zdanych na własną pomysłowość pilotów odważnie patrolujących teatr działań wojennych i toczących ze sobą śmiertelne pojedynki.

Skrzydła są filmem niemal doskonałym technicznie i mocno ubogim fabularnie. Poradziłem sobie jakoś z tym ubóstwem, dopatrując się zabawnych dwuznaczności i koncentrując uwagę na scenach batalistycznych. Wystawiam 7 gwiazdek, bowiem osiągnięcia filmu na polu przedstawienia walki powietrznej są naprawdę nie do przecenienia.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 14 lipca 2018

Metropolis (1927)

Film o rewolcie ludu.

Reżyseria: Fritz Lang
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 2h 29 min.

Występują: Alfred Abel, Gustav Frohlich, Rudolf Klein-Rogge, Fritz Rasp, Theodor Loos, Brigitte Helm

Znów przyszło mi pisać o filmie, o którym napisano już wszystko. Ostatnio taka sytuacja miała miejsce z Gabinetem doktora Caligari, który zapoczątkował epokę niemieckiego kina ekspresjonistycznego. Metropolis w pewnym sensie zamyka ów okres, będąc bodajże ostatnim głośnym filmem nakręconym w Republice Weimarskiej. Nie jest to pierwsze science fiction na tym blogu, ale bodajże pierwsza antyutopia. Dzieło o imponującym rozmachu realizacyjnym, angażujące tysiące statystów i wyposażone w monumentalne dekoracje, porusza temat nierówności społecznych w dość mrocznym społeczeństwie przyszłości. Thea von Harbou, pisząc scenariusz, czerpała obficie z myśli marksistowskiej, motywów biblijnych oraz często u niej występujących konwencji związanych z patologiami władzy.

Film opowiada o rewolcie społecznej w futurystycznym mieście Metropolis. Jest to wysoce zmechanizowana społeczność podzielona na robotników i klasę wyższą. Robotnicy pracują w ciężkich warunkach przy zasilających miasto maszynach i zamieszkują mroczne, brudne podziemia miasta. Władcy Metropolis zajmują się głównie uciechami. Nad sprawnym działaniem miasta czuwa jego nadzorca, bezwzględny Joh Fredersen, kontrolujący wszystkie procesy ze swego centrum zarządzania na szczycie biurowca zwanego Wieżą Babel. Syn Joha, Freder, postanawia poznać bliżej życie niższej kasty. Pewnego dnia przywdziewa mundur robotnika i ze zgrozą doświadcza, w jak nędznych warunkach żyją ci, którzy muszą go nosić codziennie. Światełkiem nadziei proletariatu jest młoda kobieta imieniem Maria, która przepowiada przyjście mediatora mającego wynegocjować dla robotników lepsze warunki życia i pracy. Joh Fredersen i sprzymierzony z nim ekscentryczny naukowiec Rotwang mają własny plan - porwać Marię i podmienić ją na robotyczny duplikat, który poprowadzi proletariat do rewolucji. Takiej, którą będą mogli utopić we krwi.

Tym, co w Metropolis najsłabsze, jest rażąca naiwność świata, symbolizowana przez motto filmu: Pomiędzy rozumem a rękami musi być serce. Stworzenie społeczeństwa przyszłości opartego na podziale klasowym przerosło możliwości Thei von Harbou. Struktura społeczna Metropolis przedstawiona jest zbyt szczegółowo, by ją zignorować, a jednocześnie jest zbyt nielogiczna, żeby przejść nad nią do porządku dziennego. Dziwne to społeczeństwo, które przy wysokim stopniu mechanizacji wymaga od robotników ciężkiej pracy fizycznej. Tym bardziej że praca ta polega głównie na przesuwaniu wskazówek zegaropodobnych machin, przełączaniu dźwigni i otwieraniu zaworów. Oczywiście na ekranie wygląda to kapitalnie, ale nie ma wielkiego sensu. Zadziwiająca jest także podatność robotniczej masy na manipulację - wystarczy głośno zakrzyknąć, a już biegną niszczyć, budować, palić lub ratować, wedle życzenia. Można całą tę opowieść o walce klas traktować symbolicznie, tym niemniej nie wypada ona najlepiej na tle bardziej przemyślanych dystopijnych społeczeństw, których przecież nie brak w literaturze czy bardziej współczesnym filmie. Samą historię ogląda się przyjemnie. Film jest nakręcony dynamicznie, a na ekranie cały czas dzieje się coś ciekawego. Tym niemniej niedosyt pozostaje.

Teraz o tym, co dobre. Scenografia Metropolis przebija wszystkie wcześniejsze dokonania Fritza Langa i jest jedną z najlepiej opracowanych w historii kina niemego. Dekoracje metropolii będące, jak to w ekspresjonizmie bywało, połączeniem studyjnych makiet i dopracowanych rekwizytów, zapierają dech w piersiach. Czy są to futurystyczne ulice i przestrzenie miasta wypełnione światłami, neonami i wszelkimi odmianami pojazdów jeżdżących i latających, czy zaskakująco podobny do dzisiejszych korpobiur gabinet Fredersena wyposażony w monitory z danymi, wideofon i widok na panoramę miasta, wszystko jest przepięknie dopracowane. Na potrzeby filmu stworzono wymyślną maszynerię na czele z zegarowo-żarówkowymi machinami robotników, zagraconym retortami i "komputerami" laboratorium szalonego Rotwanga oraz robotycznym kostiumem dla Brigitte Helm wcielającej się w mechaniczny duplikat samej siebie. Bardzo dobre są też plany nawiązujące do scen biblijnych, na przykład "nierządnica babilońska" tańcząca w klubie dla zepsutej klasy próżniaczej oraz senna wizja maszynerii jako płonącej paszczy Molocha, do której wrzucane są ofiary z robotników (to czytelne nawiązanie do słynnej sceny z Cabirii).

Zdjęcia nie pozostają w tyle za scenografią. Co prawda operatorzy Karl Freund i Gunther Rittau nie fundują nam takiej uczty geometrycznej, jaka miała miejsce w Nibelungach, za to stosują wiele innowacyjnych efektów specjalnych, w tym kadry mozaikowe i naniesione w jakiś niesamowity sposób na kliszę filmową wiązki energii tańczące wokół machin.

Wśród aktorów na pierwszy plan zdecydowanie wybija się Brigitte Helm w podwójnej roli Marii i jej sobowtóra. Ta debiutantka wnosi na plan dużo energii i świetnie radzi sobie z nadaniem odmiennych osobowości swoim dwóm (najważniejszym w filmie) kreacjom. Debiutantem jest także Gustav Frohlich w roli młodego Fredera, nie jest jednak tak olśniewający jak jego ekranowa partnerka. Pozostałe istotne postacie odgrywają stali współpracownicy Langa tacy jak Alfred Abel, Theodor Loos czy Rudolf Klein-Rogge. Temu ostatniemu kolejny już raz powierzono rolę targanego namiętnościami szaleńca (Rotwanga). Oj, chyba przyszedł już czas przestać odcinać kupony od pamiętnej roli Doktora Mabuse, panie Rudolfie.

Metropolis zafascynowało mnie scenografią i rozmachem, natomiast nie olśniło fabułą. Prawdę mówiąc, od strony scenariusza film ten wydaje się dość toporny w porównaniu z poprzednimi dokonaniami duetu Lang i von Harbou. Co ciekawe, Metropolis zrobiło ponoć furorę wśród członków partii nazistowskiej, z Goebbelsem na czele. Być może z punktu widzenia potencjalnego narzędzia agitacji klepiących biedę robotników było przekonujące. Osobiście doceniam ambitne jak zawsze zamysły Fritza Langa. Od strony technicznej osiągnął pełen sukces, natomiast fabularnie nie jest może źle, ale też ma się czym zachwycać. Wystawiam Metropolis 9 gwiazdek. Gdyby nie pionierska rola tego filmu w gatunku science fiction, ocena byłaby nieco niższa.

źródło grafiki - www.imdb.com