Pokazywanie postów oznaczonych etykietą W.S. Van Dyke. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą W.S. Van Dyke. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 8 lipca 2019

Od wtorku do czwartku/After the Thin Man (1936)

Film o detektywach uwikłanych w relacje rodzinne

Reżyseria: W.S. Van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 50 min.

Występują: William Powell, Myrna Loy,James Stewart, Elissa Landi, Joseph Calleia, Jessie Ralph, Penny Singleton, Sam Levene, Alan Marshal

Duża popularność filmu W pogoni za cieniem skłoniła decydentów z MGM-u do stworzenia kontynuacji przygód Nicka i Nory - małżeństwa detektywów-amatorów. W nakręconym dwa lata po pierwszym filmie sequelu, który w Polsce otrzymał tytuł Od wtorku do czwartku, powtórzono najważniejsze rozwiązania, które przyniosły sukces Cieniowi. Mamy więc niezwykle zgrany duet aktorski Williama Powella i Myrny Loy, scenariusz z pikantnymi dialogami i skomplikowaną zagadką kryminalną, a na fotelu reżyserskim zasiadł ponownie W.S. Van Dyke, który stał się specjalistą od cykli filmowych (równolegle kręcił kolejne filmy o Tarzanie). To swoiste odcięcie kuponów w dużej mierze okazało się sukcesem. Powstał film wciągający, przyjemny w odbiorze i budzący pozytywne odczucia, choć nieco słabszy od pierwszej części.

Akcja Od wtorku do czwartku rozgrywa się w San Francisco, mieście zamieszkania Nicka i Nory Charlesów, do którego właśnie powracają po wydarzeniach z W pogoni za cieniem. Mamy okazję poznać krewnych Nory - nuworyszy, którzy traktują Nicka z góry, ponieważ wżenił się w bogatą rodzinę. Małżonkowie zostają poproszeni o pomoc w odszukaniu męża Selmy, kuzynki Nory. Ów - alkoholik i abnegat, przepadł kilka dni temu bez wieści. Mężczyzna szybko odnajduje się jako kochanek tancerki w chińskim barze, niedługo potem zostaje jednak zamordowany w tajemniczych okolicznościach. Nick rozpoczyna śledztwo. Grono podejrzanych jest bardzo liczne, poczynając od Selmy, poprzez nieszczęśliwie w niej zakochanego przyjaciela rodziny, mężczyzn kręcących się wokół wspomnianej tancerki, aż po miejscowego lekarza psychiatrę. 

Scenarzyści Albert Hackett i Frances Goodrich zadbali o odpowiedni poziom komplikacji intrygi oraz o jej spójność. Co prawda ilość poszlak i fałszywych tropów jest zbyt duża, żeby samodzielnie rozwikłać zagadkę, ale obserwowanie złotoustego Nicka przy detektywistycznej robocie to prawdziwa przyjemność. Każdy z podejrzanych posiada motyw zbrodni, szybko też zaczynają wchodzić sobie w drogę, co pociąga za sobą kolejne tragiczne incydenty. Rozstrzygnięcie, podobnie jak w poprzednim filmie, następuje w finale, kiedy wszyscy podejrzani zostają zebrani w jednym pomieszczeniu i stają się uczestnikami psychologicznej gierki.

Pod względem intrygi Od wtorku do czwartku nie ustępuje swemu poprzednikowi. Nieco słabiej jest jeżeli chodzi o ognisty duet małżeński. Charlesowie nadal wymieniają riposty i elokwentnie pokpiwają z siebie oraz innych, ich dialogi są jednak mniej błyskotliwe i łagodniejsze. Co gorsza, znacznie ograniczono fabularną rolę Nory. Pani Charles właściwie nie bierze udziału w rozwiązaniu zagadki, głównie komentując poczynania swego męża lub kręcąc się gdzieś na uboczu. W efekcie Myrna Loy dostała mniej okazji do wykazania się. Z pozostałych aktorów warto wspomnieć o Jamesie Stewarcie, dla którego była to jedna z pierwszych ról filmowych. Już tutaj daje się zauważyć jego intensywną emocjonalność, chociaż póki co daleko mu od charyzmy duetu Powell-Loy.

Dużym atutem filmu są dwie świetnie wyreżyserowane sceny złożone z długich ujęć. W pierwszej Nick i Nora trafiają na przyjęcie niespodziankę. Tańcząc, krążą po całej imprezie, dyskretnie obserwują gości i usiłują nie zwracać na siebie uwagi. Widzowi daje to okazję do podziwiania pomysłowych sposobów zabawy amerykańskich bogaczy i wsłuchania się w popularne standardy jazzowe. Jeszcze lepsza jest długa, bodaj dziesięciominutowa scena, w której Nick w całkowitym milczeniu przeprowadza inspekcję kilku podejrzanych mieszkań. Van Dyke dowodzi tutaj swoich umiejętności narracyjnych, wspomaganych przez znakomity montaż. Dzięki temu bez zbędnej gadaniny zwracamy uwagę na wszystkie istotne i nietypowe szczegóły, ani przez chwilę się nie nudząc, ani nie gubiąc. Tego typu sceny były rzadkością we wczesnym kinie dźwiękowym, tym bardziej więc zasługuje ona na wyróżnienie.

Od wtorku do czwartku okazał się bardzo dobrym filmem rozrywkowym i godnym następcą W pogoni za cieniem. Szkoda, że cenzorskie nożyce tym razem silniej zaingerowały w skrypt, pozbawiając go pikanterii właściwej pierwszej części. I że tak mało w filmie przezabawnej Myrny Loy. Nawet mimo tych zastrzeżeń mamy do czynienia z jedną z lepszych komedii tamtego okresu. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 1 lipca 2019

San Francisco (1936)

Film o śpiewaczce, jej adoratorach i trzęsieniu ziemi

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 55 min.

Występują: Clark Gable, Jeanette MacDonald, Spencer Tracy, Jack Holt, Jessie Ralph

Trzęsienie ziemi może się wydawać dziwnym tematem dla musicalu. W.S. Van Dyke, hollywoodzki specjalista od eksperymentów, postanowił uczynić z tej nietypowości atut. Film fabularyzujący katastrofalne trzęsienie ziemi w San Francisco z 1906 roku został pomyślany jako wakacyjny hit. Miał wszystko - gwiazdy, piosenki, wątek miłosny i spektakularne efekty specjalne ukazujące zniszczone miasto. Śmiały plan wypalił i San Francisco odniosło sukces kasowy, zdobywając także kilka nominacji do Oscarów. Muzyczno-katastroficzny blockbuster zapowiadał się więc jako ciekawe przeżycie estetyczne. Niestety, mocno się na nim zawiodłem.

Film opowiada historię śpiewaczki Mary Blake, która przybywa do San Francisco z prowincji w nadziei na lepsze życie. Szkolona w śpiewie klasycznym dziewczyna znajduje zatrudnienie w knajpie Blackiego Nortona, dżentelmena uwikłanego w szemrane interesy. Mary prędko staje się lokalną gwiazdą i wkrótce otrzymuje propozycję występów w miejskiej operze. Do rywalizacji o jej względy (i głos) stają: niegrzeczny chłopiec Blackie, arogancki bogacz Jack Burley oraz próbujący grać rolę arbitra i doradcy duchowego ksiądz Tim Mullen. O ostatecznym losie bohaterów zadecydują jednak siły całkiem od nich niezależne w postaci naturalnego kataklizmu.

Postawmy sprawę jasno - San Francisco jest nudne jak flaki z olejem. Zanim nadejdą wyczekiwane sceny katastrofy, jesteśmy zmuszeni wysiedzieć niemal 1,5 godziny drętwego i nieciekawego romansu. Główna w tym wina Jeanette MacDonald, która może i jest dobrą śpiewaczką, ale aktorka dramatyczna z niej żadna. Wszystkie jej dylematy, monologi i rozterki były dla mnie wręcz nie do zniesienia. Bo też co to za wybór. Z jednej strony szarmancki, zakochany w niej Clark Gable, z drugiej - sztywny bogacz zagrany z doskonałą drętwotą przez Jacka Holta. Z tej trójki jedynie bohater Gable'a nie budzi odruchu wymiotnego, ale także potencjał tego świetnego aktora nie został należycie wykorzystany. Jego postać - Blackie - ukazana jest niemal wyłącznie w relacji z kiczowatą śpiewaczką. Gdyby wzbogacić Blackiego o wątki poboczne, zdecydowanie byłoby ciekawiej. A potencjał był. Umieszczony daleko na drugim planie ksiądz grany przez Spencera Tracy'ego to przyjaciel Blackiego z dzieciństwa, który próbuje nawrócić go na dobrą drogę. Niestety interakcje obu świetnych aktorów są rzadkie i mało satysfakcjonujące. A, byłbym zapomniał, Blackie jest ateistą, którego ksiądz i dziewczyna bezskutecznie próbują nawrócić. Udaje się to dopiero dzięki wstrząsającemu przeżyciu w postaci trzęsienia ziemi. Cóż za kicz.

Jeżeli chodzi o katastrofę, mamy do czynienia z półgodzinną, dość efektowną sekwencją. Zwraca uwagę udany montaż i sporo pomysłowych efektów specjalnych w rodzaju rozstępującej się ziemi, wybuchających przewodów gazowych czy płonącej panoramy miasta. I sporo ofiar, wręcz zaskakująco dużo jak na film z lat trzydziestych. W tym wszystkim Gable wędrujący przez ruiny, pomagający napotkanym i poszukujący ukochanej. Nie powiem, ta część filmu robi wrażenie. No, może poza faktem, że Clark przerzuca gołe cegły, które w życiu nie widziały zaprawy murarskiej. Nic dziwnego, że San Francisco tak łatwo się zawaliło. Ale czepiam się.

Tak więc mogłoby się wydawać, że ostatni akt filmu wynagradza długi i nudny romans. Tak jest aż do ostatniej sceny, która jest... żenująca. Pal sześć cudowne nawrócenie Gable'a pod wpływem katastrofy, w której na jego oczach zginęły dziesiątki ludzi. Później jest jeszcze zabawniej. W prowizorycznym obozie pełnym rannych i okaleczonych ludzi pojawia się wiadomość, że ognie płonącego miasta ugaszono. I nagle dziesiątki ocalonych z uśmiechem ruszają ku dymiącym gruzom, śpiewając radosną piosenkę o odbudowie. Przed chwilą cudem uszli z życiem. Krwawią, kuśtykają, niektórzy z nich potracili bliskich. Nic to, najważniejsze, że ogień ugaszono i kiedyś na miejscu zrównanego z ziemią miasta stanie nowe. To było tak absurdalne, że Monty Python lepiej by nie wymyślił.

Niewiele piszę o muzyce, gdyż mam z nią dylemat. Wykonywane operowym głosem piosenki Jeanette MacDonald zyskały sobie dużą popularność, a jedna z nich została nawet nieoficjalnym hymnem San Francisco. Niestety osobiście muzyka nie przypadła mi do gustu. Kontrast między klasycznym głosem a knajpianym otoczeniem miał szokować i chyba mnie zszokował aż za bardzo. To zdecydowanie nie jest właściwe wykorzystanie wokalnych możliwości MacDonald. Tak jak z innymi elementami filmu - zbyt dużo, zbyt ostentacyjnie i bez wyczucia. Dlatego nie warto tracić na San Francisco czasu. Wystawiam 6 gwiazdek, tak dużo tylko ze względu na ciekawe sceny katastrofy.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 26 kwietnia 2019

W pogoni za cieniem/The Thin Man (1934)

Film o rentierach korzystających z życia

Reżyseria: W.S. Van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 30 min.

Występują: William Powell, Myrna Loy, Maureen O'Sullivan, Minna Gombell, Porter Hall, Edward Ellis

Nieco dziś zapomniany reżyser W.S. Van Dyke był w latach 30. twórcą dwóch niezwykle popularnych serii filmowych. Pierwszą z nich były przygody Tarzana niosące ze sobą powiew egzotyki rodem z Czarnego Lądu. Oceniając po poziomie recenzowanego przeze mnie Człowieka małpy, filmy te nie wytrzymały próby czasu. Druga seria obejmowała sześć komedii kryminalnych opowiadających o perypetiach bogatego małżeństwa detektywów-amatorów. Amerykańska nazwa cyklu to Thin Man. Początkowo tytuł ten dotyczył zaginionego mężczyzny, którego bohaterowie poszukują w pierwszej części, później zaś odnoszono go do stanowiącego męską połowę detektywistycznego duetu Williama Powella. Ponieważ w Polsce film nazywa się W pogoni za cieniem, dla całej serii pozostaje nam chyba używać oryginalnej nazwy. Tym, co ważne, jest fakt, że Thin Man do dnia dzisiejszego zachował swoją świeżość. Klasyczna w literaturze, lecz nowatorska w kinie formuła opowieści detektywistycznej z oryginalną, niezwykle sympatyczną parą głównych bohaterów zaowocowała znakomitym filmem rozrywkowym, który wciąga od pierwszej sceny i do samego końca nie pozwala nawet na chwilę nudy.

Zanim dane jest nam poznać parę głównych postaci, film sporo miejsca poświęca przedstawieniu intrygi i wszystkich powiązanych z nią osób, które wkrótce staną się podejrzanymi. Clyde Wynant, później nazwany "chudym mężczyzną", to bogaty przedsiębiorca i wynalazca, który niespodziewanie wyjeżdża w interesach i zrywa kontakt z rodziną. Otoczenie Clyde'a - córka z narzeczonym, była żona z nowym mężem, kochanka-sekretarka z przyległościami, księgowy i jeszcze kilka innych postaci okazują duże zaniepokojenie jego zniknięciem. Intryga się komplikuje, kiedy jedna z osób z tego grona zostaje zamordowana w tajemniczych okolicznościach. W końcu córka Clyde'a, Dorothy, zwraca się o pomoc do Nicka Charlesa, byłego detektywa, który obecnie korzysta z luksusów życia w towarzystwie swojej bogatej żony Nory.

W pogoni za cieniem wnosi do kinowego mainstreamu nową jakość, wcześniej znaną głównie z powieści detektywistycznych. Jest nią zaproponowanie widzowi wspólnego z parą detektywów rozwiązywania zagadki. Chociaż Charles i Nora znajdują się w centrum fabuły, dużo czasu ekranowego poświęcono osobom zamieszanym w całą aferę, przedstawiając ich potencjalne motywacje i działania. Jednocześnie film do samego końca nie zdradza tajemnicy, wiele sytuacji przedstawiając dwuznacznie i starając się stworzyć wokół kilku postaci podejrzaną atmosferę. Dzięki sprawnie napisanej intrydze rozwiązanie zagadki nie jest oczywiste. Właściwie wątków i postaci jest dużo i konieczne jest zachowanie koncentracji, aby się w tym wszystkim nie pogubić. Na szczęście wszystko zostaje w sposób satysfakcjonujący wyjaśnione w finale.

Drugim atutem W pogoni za cieniem jest świetny duet głównych bohaterów. Charlesowie nie są zwykłym filmowym małżeństwem. Nie ma u nich mowy o typowych ekranowych problemach - zazdrości, znudzeniu sobą czy nieporozumieniach. Oni autentycznie lubią swoje towarzystwo i potrafią wspólnie cieszyć się życiem. Nie są przy tym żadnymi mistrzami kryminalistyki. To po prostu inteligentni ludzie korzystający z przewagi, jaką daje im niezależność finansowa i dystans do świata. Są też bardzo sympatyczni. Nick to bon vivant o dużej dozie spontaniczności i zimnej krwi. Zamiast pozować na macho, w razie potrzeby chętnie udaje kabotyna, wyprowadzając przy tym w pole tych, którzy chcą go oszukać. Nora, doskonale zagrana przez łaniowatą Myrnę Loy, posiada uroczy dystans do siebie. Kiedy zastaje męża wstawionego po kilku drinkach, natychmiast zamawia tyle samo dla siebie, żeby mu dorównać. Długo zapamiętam też jej rozbrajającą minę, kiedy zastaje Nicka pocieszającego w swych objęciach inną kobietę. Zamiast sceny zazdrości jest tylko kpiące parsknięcie. Nora jest zbyt pewna własnej wartości, żeby robić szarmanckiemu mężowi awanturę z powodu jakichś głupstw. Jednym słowem, Charlesowie traktują siebie po partnersku, licząc się ze swoim zdaniem i dobrze uzupełniając. Na łączącą małżonków chemię składają się także dowcipne dialogi. Nick i Nora mnie stronią od delikatnych kpin z siebie, chętnie posługują się sarkazmem, a za pomocą giętkiego języka potrafią sprowadzić do pionu każdego, kto próbuje ich przegadać. Słuchanie ich słownej szermierki było prawdziwa przyjemnością.

Sekret powodzenia małżeńskiego duetu tkwi w dwóch czynnikach. Pierwszym była osobista sympatia, jaka łączyła Williama Powella i Myrnę Loy. Oboje wypowiadali się pochlebnie na temat swojej współpracy, podkreślając wzajemną bezpretensjonalność, sympatyczną atmosferę na planie i otwarcie na potrzeby drugiej strony. Druga kwestia to styl reżyserii Van Dyke'a, który zachęcał aktorów do improwizacji, często nagrywał sceny z marszu, nie powtarzał bez potrzeby ujęć lub nawet przemycał do filmu fragmenty, które były spontanicznymi reakcjami aktorów, a nie ich postaci. Dzięki temu uzyskał bardzo naturalny efekt, który jednak nie byłby możliwy, gdyby do głównych ról zaangażować artystów o innym usposobieniu.

W pogoni za cieniem nie jest filmem krzykliwym, ani efekciarskim, a jednak stanowi przełom w kinie kryminalnym. Zarówno sposób prezentacji na ekranie tajemnicy, jak i dynamiczny, nietypowy duet detektywistyczny są nową, godną naśladowania jakością. Świetny scenariusz sprawia, że trudno się oderwać od ekranu. Urzekająca Myrna Loy i jej miny stanowią wisienkę na torcie. Jako całość, daje to jeden z najlepszych filmów roku 1934, w pełni zasłużenie nominowany do głównej nagrody Akademii Filmowej. Wystawiam 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 13 marca 2019

Wielki gracz/Manhattan Melodrama (1934)

Film o różnych rodzajach lojalności

Reżyseria:W.S. Van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 30 min.

Występują: Clark Gable, William Powell, Myrna Loy, Leo Carrillo

Planując premierę Wielkiego gracza na początku 1934 roku, decydenci z Metro-Goldwyn-Mayer nie oczekiwali rewelacji. Miał to być przeciętny produkcyjniak, który zwróci koszty produkcji. Film zyskał sobie jednak znaczną popularność, umacniając pozycję Clarka Gable'a jako gwiazdy filmowej oraz dając początek ekranowemu duetowi Williama Powella i Myrny Loy, którzy mieli ze sobą wystąpić jeszcze w trzynastu filmach. Również dla reżysera W.S. Van Dyke'a, wcześniej specjalizującego się w egzotycznych filmach przygodowych (na przykład kręcony w Afryce Trader Horn), był to punkt zwrotny. Siłą filmu jest prosta ale emocjonująca historia o relacji dwóch przyjaciół z dzieciństwa, którzy jako dorośli są zmuszeni stanąć przeciwko sobie. Dla dzisiejszego widza motyw ten jest dość ograny, wówczas jednak stanowił podejście nowatorskie i emocjonujące. Co prawda zbliżony wątek poboczny pojawił się we Wrogu publicznym nr 1, tym razem jednak z braterskiego konfliktu uczyniono oś fabuły.

Blackie Gallagher i Jim Wade znają się od dziecka. Kiedy ich rodzice zginęli w katastrofie parowca, uratował ich i wychował sympatyczny ksiądz, ojciec Joe. Gdy przybrani bracia dorośli, ich drogi się rozeszły. Jim skończył prawo i zaczął robić karierę w prokuraturze. Blackie został zawodowym hazardzistą, właścicielem szulerni, a z czasem także gangsterem. Ich braterskie uczucia jednak nie wygasły. Kiedy Jim wygrywa wybory na prokuratora okręgowego, przyjaciele postanawiają się spotkać i uczcić ten moment. Ostatecznie jednak Gallaghera zatrzymują jakieś sprawy i na spotkanie dociera tylko jego kochanka Eleanor. Dziewczynie imponuje poukładany młody prokurator, w którego towarzystwie spędza cały wieczór. Odprowadzając ją do domu, Jim przypadkiem zostawia na kanapie swój płaszcz. Ponieważ Eleanor wkrótce zrywa z Blackie'm, prochowiec nie zostaje zwrócony. Wkrótce posłuży jako dowód w sprawie zbrodni, która postawi Jima przed trudnym wyborem.

Wielki gracz to faktycznie niezła opowieść. Siła scenariusza tkwi w jego prostocie. Śledzimy przebiegające równolegle do siebie drogi życiowe dwóch przyjaciół, które przeplatają się w kilku kluczowych momentach. Silnie zaakcentowano odmienność charakterów obydwu protagonistów. Blackie jest lekkoduchem lubiącym wygodne życie, z czasem posuwającym się coraz dalej na przestępczej drodze. Jim jest pracowity, wytrwały i ponad wszystko ceni sobie własną uczciwość. Przy wszystkich różnicach bohaterowie kochają się braterską miłością. Nie jest jej w stanie zaburzyć nawet Eleanor, która w pewnym momencie zamienia gangstera na prokuratora. Kiedy w końcu wyznawane przez bohaterów wartości prowadzą ich do konfliktu, następuje wstrząsający pojedynek charakterów, w którym moralne zwycięstwo wcale nie jest jednoznaczne ze zwycięstwem materialnym. 

Cała trójka aktorów odtwarzających główne role odnotowuje dobre występy. William Powell i Myrna Loy dobrze się uzupełniają jako para, wypadając wiarygodnie zarówno w fazie flirtu, jak i później, już jako dojrzały związek. Aktorską palmę pierwszeństwa przyznaję jednak Clarkowi Gable'owi. Ten wdrapujący się właśnie na artystyczny szczyt gwiazdor okazuje się specjalistą od ról skomplikowanych, niegrzecznych chłopców. Jego Blackie to prawdziwy bandyta-dżentelmen, który ogrywa swoich przeciwników z wielką klasą. Nie ma w nim przy tym zaciekłości czy agresji. To prawdziwy król życia, który jest świadom własnych ograniczeń. Godność, z jaką jego bohater przyjmuje konsekwencje swoich działań, jest doprawdy godna podziwu. Z dodatkowych walorów filmu wymienię jeszcze zabawną scenkę rodzajową z początku filmu, kiedy bywalcy nielegalnej jaskini hazardu w ciągu kilkudziesięciu sekund przeobrażają lokal w niewinny klub bilardowy, aby zabezpieczyć się przed nalotem policji. To się dopiero nazywają realia epoki.

Nie dziwi mnie popularność, jaką zdobył sobie wśród widzów film Van Dyke'a. Nie ukrywam, że również ja świetnie się bawiłem przy tym sprawnie napisanym, dobrze zagranym dziełku. Odwieczny dylemat pomiędzy wiernością własnym zasadom a lojalnością wobec bliskich został w Wielkim graczu ciekawie rozegrany i, mimo pewnej pompatyczności końcowych scen, satysfakcjonująco rozwiązany. Na pewno mocno w tym pomogła aktorska klasa Gable'a. Film otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 16 stycznia 2019

Człowiek małpa/Tarzan the Ape Man (1932)

Film o dzikusach i barbarzyńcach

Reżyseria: W.S. Van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Johnny Weissmuller, Maureen O'Sullivan, Neil Hamilton, C. Aubrey Smith

Mający swoją premierę w marcu 1932 roku Człowiek małpa stał się pierwszym z całej serii filmów fabularnych o przygodach Tarzana. Wyreżyserowaną przez W.S. Van Dyke'a, osadzoną w realiach afrykańskiej dżungli produkcję kręcono w lasach Kalifornii. Wykorzystano w niej również materiał nakręcony przez reżysera w Afryce podczas plenerowych zdjęć do jego poprzedniego filmu Trader Horn. Rolę tytułową powierzono olimpijskiemu złotemu medaliście w pływaniu, posągowemu Johnny'emu Weissmullerowi. W założeniu film miał być przygodowym hitem zabierającym widza w zakątki Czarnego Lądu, których wcześniej nie tknęła ludzka stopa. Sądząc po liczbie sequeli (cykl o Tarzanie z Weissmullerem w roli głównej liczy sobie 12 filmów), podejście takie okazało się dużym sukcesem. Z dzisiejszej perspektywy ów klasyk nie prezentuje się już tak korzystnie. Oceniając filmy sprzed niemal wieku zazwyczaj staram się brać poprawkę na ówczesne wzorce kulturowe i poziom wiedzy o świecie. Usiłuję podchodzić do przekonań filmowców z lat dwudziestych czy trzydziestych z dużą dozą wyrozumiałości i dobrej woli. W przypadku Człowieka małpy to podejście napotkało granicę nie do przekroczenia. Film ten jest zbiorem komicznych lub irytujących stereotypów na temat Czarnego Lądu, jego mieszkańców oraz białych niosących tam "kaganek cywilizacji".

Fabuła prowadzona jest z punktu widzenia Jane Parker, córki myśliwego i podróżnika Jamesa Parkera. Dziewczyna przybywa do Afryki, aby wspólnie z ojcem i jego przyjacielem Harrym Holtem wziąć udział w ekspedycji. Wyprawa ma poszukiwać legendarnego cmentarzyska słoni - źródła cennej kości słoniowej. Podróżnicy w towarzystwie oddziału czarnoskórych tragarzy wyruszają w dżunglę. W trakcie wędrówki napotkają nieprzyjazne zwierzęta, wrogich tubylców oraz zdziczałego białego młodzieńca żyjącego wspólnie z plemieniem małp. Tarzan jest niezwykle zainteresowany dziwnymi przybyszami, w szczególności Jane, z której pragnie uczynić swoją partnerkę.

Co mi się konkretnie nie podobało? Prezentację afrykańskiej przyrody jakoś jeszcze zdzierżyłem. Co prawda słonie afrykańskie grane są przez ich indyjskich kuzynów (tylko takie zwierzęta były dostępne dla ekipy filmowej), co zamaskowano poprzez doprawienie im sztucznych kłów (niemal niewidoczne) i uszu z gumy (bardzo widoczne). To było śmieszne. Podobnie jak walka Tarzana z lwami, które w trakcie sceny zmieniały rozmiary, z dorosłych zwierząt stając się kociakami i odwrotnie. Zgoda, bezpieczeństwo aktora jest najważniejsze. Były jeszcze małpy - goryle żyjące w jednym stadzie z szympansami i zdziczałym człowiekiem. Z przyrodniczego punku widzenia to absurd jakich mało, ale dobrze, nie mamy do czynienia z filmem przyrodniczym tylko rozrywkowym. Przejdźmy do tubylców. Towarzyszący podróżnikom czarnoskórzy tragarze to niemi statyści posłusznie wykonujący polecenia swych panów, w razie (fabularnej) potrzeby spadający w przepaście czy padający ofiarą agresywnych zwierząt. Nie mają nic do powiedzenia i nie odgrywają żadnej roli poza tłem. Ale hola, hola. Są jeszcze dosłowne czarne charaktery. Pigmeje, którzy polują na ludzi, a jeńcom każą walczyć z monstrualnym gorylem. Prymitywni, bardziej podobni do dzikich bestii niż ludzi, zostali zagrani przez... amerykańskich karłów pomalowanych czarną farbą i ucharakteryzowanych na dzikusów. Nie wiem, śmiać się czy płakać? No i w końcu biali myśliwi, odważni, żądni przygód i kości słoniowej. Znaleźli się w samym środku niebezpiecznego, skrajnie wrogiego kontynentu. Jak wygląda ich cywilizacyjna krucjata? Krwawo. Ekspedycja napotyka podczas przeprawy przez rzekę hipopotamy. Jej reakcja - zastrzelić. W zasięgu wzroku pojawiają się małpy. Zastrzelić. Pigmeje? Ognia. Biały człowiek skaczący jak małpa? Najpierw strzelać, potem pytać. Żądza zamordowania wszelkich żywych stworzeń napotkanych w dżungli ukazana jest jako zachowanie naturalne i nie wymagające komentarza. Myśliwi robią to właściwie od niechcenia. Jeśli się rusza, lepiej zabić. Cóż za fantastyczna przygoda.

Parę słów wypadałoby napisać o samej opowieści. Tarzan pojawia się w niej dopiero po jakichś czterdziestu minutach. Wcześniejsze sceny wypełnione są zupełnie niepotrzebną gadaniną Jane z myśliwymi oraz nieco bardziej urozmaiconą podróżą przez dżunglę. Interakcja człowieka małpy z jego wybranką rozpoczyna się od jej porwana. Rozmowa zapoznawcza to nieustanne piski dziewczyny i chrząknięcia wydawane przez Tarzana. W efekcie nieudanych zalotów człowiek małpa przekonuje się, że ludzkie kobiety reagują na próby zaciągnięcia ich do legowiska inaczej niż małpy. Całe szczęście, że odpuszcza. A później Jane zakochuje się w Tarzanie. Tak po prostu. Poleżeli sobie razem na gałęzi, wykąpali się w strumieniu i już. Miłość musiała rozkwitnąć. Zapewne dzięki głębokim rozmowom. "Ty Tar-zan. Ja Jane" i tak dalej. Ale czego się spodziewać po dorosłej dziewczynie, która ma w zwyczaju przebierać się przy własnym ojcu. Ewidentnie jest z nią coś nie tak.

Jeszcze słów parę o Johnny'm Weissmullerze. Olimpijczyk bez wątpienia został wybrany do roli Tarzana ze względu na swój wygląd, a nie jakiekolwiek umiejętności aktorskie. Doskonała sylwetka i umiejętności akrobatyczne (sporo skacze na lianach) połączone z pozbawionym wyrazu spojrzeniem dają doskonały portret człowieka wychowanego jako dzikie zwierzę. Ponieważ Tarzan komunikuje się tylko rykiem lub monosylabami, Weissmuller nie musiał się szczególnie wysilać, aby pozostać w roli. Być może miał okazję rozwinąć się aktorsko w kolejnych częściach cyklu, ale nie pałam szczególną chęcią sprawdzenia tego.

Człowiek małpa musiał być w swoich czasach atrakcyjnym filmem przygodowym. Tak przecież wyglądała Afryka w mało ambitnych powieściach przygodowych. Dziki, śmiertelnie niebezpieczny ląd, który należy cywilizować za pomocą broni palnej. Obecnie przygody Tarzana jawią się jako naiwna zbieranina absurdów i stereotypów obrażających ludzką inteligencję. A przynajmniej moją. Nie polecam nikomu poza koneserami kiczu i groteski. Wystawiam 4 gwiazdki.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 25 listopada 2018

Trader Horn (1931)

Film o safari

Reżyseria: W.S. Van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h

Występują: Harry Carey, Duncan Renaldo, Edwina Booth, Mutia Omoolu

Dzika Afryka ze swoim egzotycznym powabem, groźnymi zwierzętami i plemionami barbarzyńców stanowiła dla filmowców niezwykle kuszący materiał. Tylko kwestią czasu było odczarowanie jej dla amerykańskiej Fabryki Snów. Jako jeden z pierwszych dokonał tego W.S. Van Dyke, kręcąc Tradera Horna, obraz oparty na autobiografii podróżnika i kupca, który kilka dekad wcześniej przemierzył Czarny Kontynent wzdłuż i wszerz. Co ciekawe, zdjęcia postanowiono nakręcić w całości w afrykańskich plenerach. Jeżeli plansze tekstowe mówią prawdę, filmowcy poszukujący odpowiednich planów zdjęciowych przemierzyli długą trasę od Związku Południowej Afryki aż do Sudanu. Odważna ta decyzja pozwoliła umieścić w filmie wiele niesamowitych ujęć, ale zarazem naraziła ekipę filmową na wiele niewygód i niebezpieczeństw. Rzekomo kilka osób z personelu pomocniczego padło ofiarą dzikich zwierząt. Nie ulega natomiast wątpliwości, iż część ekipy zapadła na malarię. Aktorka Edwina Booth przypłaciła to nawet przewlekłymi powikłaniami, które zmusiły ją do zakończenia kariery. Mimo tych przeszkód zdjęcia ukończono, w studiach w USA dograno dźwięk i Trader Horn doczekał się premiery. Co otrzymaliśmy w efekcie?

Prawdę powiedziawszy, fabuła filmu ma postać raczej szczątkową. Podróżnik Trader Horn i jego kompan Peru podróżują przez Afrykę w asyście czarnoskórego tłumacza i grupy tragarzy. Początkowo ich podróż odbywa się z nurtem jednej z rzek, a celem jest skupowanie od tubylców kości słoniowej. W jednej z osad Horn i Peru napotykają misjonarkę, która opowiada im o swojej córce porwanej wiele lat temu przez dzikie plemię. Wkrótce los krzyżuje drogi podróżników i zaginionej dziewczyny, która została wychowana przez tubylców jako bogini. Horn i Peru postanawiają ją "uwolnić" i "przywrócić cywilizacji".

Fabuła Tradera Horna nosi znamię czasów, kiedy Europejczycy próbowali cywilizować Afrykę poprzez narzucenie tam własnej kultury. Pomysł porwania dziewczyny, która we wszystkim prócz koloru skóry stała się Afrykanką, z dzisiejszej perspektywy wydaje się karkołomny i skazany na porażkę. Oczywiście twórcy Horna przekonują nas, że jest inaczej i wszyscy mogą żyć długo i szczęśliwie. Nie pozostaje nic innego, jak wzruszyć ramionami i na potrzeby seansu przyjąć ten optymistyczny paradygmat. Na szczęście film nie zawiera zbyt wielu rasistowskich akcentów. Pojawiający się w nim Czarni reprezentują dość różnorodne kultury i sposoby bycia. Są oczywiście tacy, którzy Białych krzyżują głową w dół i składają w ofierze, ale inni są pokojowo nastawieni, honorowi i odważni. Trudno mi powiedzieć, na ile zaprezentowane stroje i obyczaje odpowiadają stanowi faktycznemu, aczkolwiek filmowi Masajowie zgodnie z prawdą żywią się krwią swego bydła, a Pigmeje są mistrzami kamuflażu.

Ważniejszym niż życie afrykańskich tubylców elementem Tradera Horna są zdjęcia z życia tamtejszej przyrody. Film zawiera niesamowicie różnorodne krajobrazy rzek, sawanny, buszu i dżungli. Zaprezentowano także dziesiątki gatunków fauny Czarnego Lądu, wiele z nich w bezpośredniej interakcji z aktorami. Czego tu nie ma. Głodne krokodyle łypiące na przepływającą łódź. Lwy polujące na antylopy i podróżników. Szarżujący nosorożec. Pasące się słonie, hipopotamy i bawoły. Zabrakło chyba tylko małp. Zwierzętom poświęcono tak wiele miejsca, że można Tradera Horna uznać za fabularyzowany film przyrodniczy. Szczególnie że jakość zdjęć i kreatywność ujęć jest bardzo wysoka. Ma to również swoją mroczną stronę. Wedle anegdot filmowcy używali rozmaitych sposobów, by skłonić dzikie zwierzęta do pożądanych zachowań, łącznie z głodzeniem. W dodatku wiele z nich ginie z rąk bohaterów filmu, co również nie było symulowane. Należy pamiętać, że w czasach, gdy film powstawał, walka z drapieżną fauną uważana była za działanie pożyteczne, a świadomość ekologiczna miała się wykształcić dopiero za wiele lat. Dlatego też skala przemocy wobec zwierząt może być dla współczesnego widza szokująca. 

Jakie zatem wrażenie zrobił na mnie pierwszy film nakręcony w afrykańskich plenerach? Jako opowieść raczej kiepskie, gdyż fabuła jest rozwleczona i mało porywająca. Dużo ciekawszy jest Trader Horn jako paradokument o afrykańskiej przyrodzie i żywym jeszcze pionierskim duchu Europejczyków. Zabiera nas w świat, który obecnie dobiega burzliwego końca, a wówczas miał jeszcze swój romantyczny urok. Ciekawie było do niego zajrzeć. Trader Horn otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 25 sierpnia 2018

Białe cienie/White Shadows in the South Seas (1928)

Film o dobrych tubylcach i złych białych ludziach

Reżyseria: W.S. van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 25 min.

Występują: Monte Blue, Raquel Torres, Robert Anderson

Wyidealizowane portrety życia społeczeństw pierwotnych były stałym elementem filmografii Roberta J. Flaherty'ego. Jego paradokumenty takie jak Nanuk z Północy i Moana prezentowały wizję prostego i szlachetnego życia ludów nieskażonych jeszcze piętnem cywilizacji. Teza ta forsowana była dyskretnie i nie odbierała przyjemności oglądania obyczajów Inuitów czy Polinezyjczyków. W drugiej połowie lat dwudziestych wytwórnia MGM postanowiła zaangażować Flaherty'ego do nakręcenia filmu fabularnego rozgrywającego się w polinezyjskich realiach. Po rozpoczęciu zdjęć szybko wyszło na jaw, że wizje dokumentalisty i producentów nie współgrają ze sobą. W rezultacie Flaherty został wymieniony na W. S. Van Dyke'a, znanego wówczas głównie jako reżyser szybko i sprawnie kończący swoje projekty (stąd przezwisko "One-Take Van Dyke"). Owocem jego pracy są Białe cienie, film przygodowy o silnym zacięciu "antycywilizacyjnym".

Obraz opowiada o przygodach Matthew Lloyda, lekarza rezydującego na jednej z wysp Polinezji. Lloyd to człowiek gorzko rozczarowanym kultem pieniądza, który otwarcie sprzeciwia się wykorzystywaniu tubylców przez białych kupców. Symbolem złej cywilizacji Zachodu jest Sebastian, bezwzględny handlarz, który płaci Polinezyjczykom mało wartościowymi błyskotkami za poławianie dla niego cennych pereł. Kiedy konflikt między mężczyznami zaognia się, Lloyd zostaje z polecenia Sebastiana zwabiony na statek pełen ciał ofiar dżumy, przywiązany do steru i porzucony na morzu. Los jednak mu sprzyja i tajfun wyrzuca go na brzeg nieznanej wyspy, której mieszkańcy nigdy jeszcze nie widzieli białego człowieka. Uznany za półboga, zostaje otoczony czcią i oddaje się rozkosznemu życiu wśród tubylców. Wkrótce okaże się jednak, że nie opuścił go przeklęty "biały cień" chciwości.

Białe cienie zostały nakręcone w przepięknych plenerach Tahiti. Dużo ujęć poświęcono po prostu cudom natury - dziewiczym wyspiarskim lasom i rafie koralowej (tu wyśmienite czarno-białe zdjęcia podwodne). Wzorując się na pomysłach Flaherty'ego, w filmie umieszczono również sporo obrazków z życia tubylców. Można zobaczyć, jak nurkują w poszukiwaniu pereł i wspinają się na wysokie plamy kokosowe. Oglądamy ich tańce ludowe oraz przyglądamy się wspaniałej uczcie złożonej z takich rarytasów jak szpinak po polinezyjsku czy sałatka z młodych ośmiornic. Spośród atrakcji wizualnych trzeba jeszcze wymienić bardzo przekonująco nakręcony tajfun miotający porzuconym na morzu statkiem Lloyda. Nominacja do Oscara za kinematografię była w pełni zasłużona.

Fabularnie Białe cienie wypadają o wiele gorzej. Do szalenie interesującego tematu wypierania kultury tubylczej przez obcą, narzuconą z zewnątrz, twórcy podeszli jednostronnie i wyjątkowo obłudnie. Nie mam tu na myśli portretu samych Polinezyjczyków, którzy jawią się jako ludzie sympatyczni i pełni godności. Problem leży w zakłamanym obrazie kultury Zachodu. Kontakt z białymi ludźmi jest przedstawiony jako jednoznacznie niekorzystny dla Polinezyjczyków. Zostają oni wyrwani ze swej idylli i skłonieni do pracy, wpadają w sidła gospodarki pieniężnej. Można dyskutować nad ekonomicznym wymiarem tego "pierwszego kontaktu", ale to przy innej okazji, bowiem film na taką analizę nie zasługuje. Nie podjęto próby przedstawienia choćby jednego pozytywnego aspektu wymiany kulturowej. Tubylcy nie odnoszą rzekomo żadnej korzyści, obcując z cywilizacją stojącą na wyższym poziomie organizacyjnym i technicznym. Wszystko to w filmie, którego główny bohater, żyjący wśród nich, jest wykształconym na uniwersytecie doktorem medycyny. 

Sprawa z kreacją wspomnianego bohatera wygląda nieciekawie z innych jeszcze powodów. Doktora Lloyda nękają nieustannie wyrzuty sumienia z powodu niegodziwości wyrządzonych przez jego białych pobratymców ludom tubylczym. Kiedy ląduje na rajskiej wyspie i otrzymuje możliwość życia "w zgodzie z naturą", postanawia za wszelką cenę "chronić" Polinezyjczyków. Przyczyną jego wewnętrznego konfliktu są nękające go napady chciwości i tęsknoty za dawnym życiem. Cóż za stracona okazja. Zupełnie nie zwrócono bowiem uwagi na rzeczywisty problem, który stawia postać Lloyda w bardzo nieciekawym świetle. Otóż w żaden sposób nie próbuje on przygotować Polinezyjczyków na kontakt ze znienawidzonymi przez siebie kupcami. Chętnie przyjmuje zaoferowaną mu funkcję bożyszcza i korzysta z życia, trzymając swych przyjaciół w nieświadomości czyhających na nich zagrożeń. Tubylcy zostali potraktowani jak nieporadne i niepotrafiące decydować o własnym losie dzieci, które należy dla ich dobra trzymać w niewiedzy. Takie protekcjonalne podejście nie świadczy dobrze o zacnym doktorze, ani o autorach scenariusza. Zamiast pochylić się nad rzeczywistym problemem, skupili się na jakimś wyimaginowanym cieniu.

Nie piszę tym razem o aktorstwie, bo nie stanowi ono zbytnio o jakości filmu. Białe cienie okazały się obrazem przyjemnym wizualnie, ale fabularnie niezwykle naiwnym, przekazującym swe przesłanie w sposób łopatologiczny. Ot, bajeczka o złym białym człowieku, który okrada naiwnych dzikusów i dobrym, który mimo dobrych intencji również uważa ich za głupców. Z przeciętności wyrywają film tylko świetne zdjęcia. Wyłącznie ze względu na nie wystawiam aż 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com