poniedziałek, 1 lipca 2019

San Francisco (1936)

Film o śpiewaczce, jej adoratorach i trzęsieniu ziemi

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 55 min.

Występują: Clark Gable, Jeanette MacDonald, Spencer Tracy, Jack Holt, Jessie Ralph

Trzęsienie ziemi może się wydawać dziwnym tematem dla musicalu. W.S. Van Dyke, hollywoodzki specjalista od eksperymentów, postanowił uczynić z tej nietypowości atut. Film fabularyzujący katastrofalne trzęsienie ziemi w San Francisco z 1906 roku został pomyślany jako wakacyjny hit. Miał wszystko - gwiazdy, piosenki, wątek miłosny i spektakularne efekty specjalne ukazujące zniszczone miasto. Śmiały plan wypalił i San Francisco odniosło sukces kasowy, zdobywając także kilka nominacji do Oscarów. Muzyczno-katastroficzny blockbuster zapowiadał się więc jako ciekawe przeżycie estetyczne. Niestety, mocno się na nim zawiodłem.

Film opowiada historię śpiewaczki Mary Blake, która przybywa do San Francisco z prowincji w nadziei na lepsze życie. Szkolona w śpiewie klasycznym dziewczyna znajduje zatrudnienie w knajpie Blackiego Nortona, dżentelmena uwikłanego w szemrane interesy. Mary prędko staje się lokalną gwiazdą i wkrótce otrzymuje propozycję występów w miejskiej operze. Do rywalizacji o jej względy (i głos) stają: niegrzeczny chłopiec Blackie, arogancki bogacz Jack Burley oraz próbujący grać rolę arbitra i doradcy duchowego ksiądz Tim Mullen. O ostatecznym losie bohaterów zadecydują jednak siły całkiem od nich niezależne w postaci naturalnego kataklizmu.

Postawmy sprawę jasno - San Francisco jest nudne jak flaki z olejem. Zanim nadejdą wyczekiwane sceny katastrofy, jesteśmy zmuszeni wysiedzieć niemal 1,5 godziny drętwego i nieciekawego romansu. Główna w tym wina Jeanette MacDonald, która może i jest dobrą śpiewaczką, ale aktorka dramatyczna z niej żadna. Wszystkie jej dylematy, monologi i rozterki były dla mnie wręcz nie do zniesienia. Bo też co to za wybór. Z jednej strony szarmancki, zakochany w niej Clark Gable, z drugiej - sztywny bogacz zagrany z doskonałą drętwotą przez Jacka Holta. Z tej trójki jedynie bohater Gable'a nie budzi odruchu wymiotnego, ale także potencjał tego świetnego aktora nie został należycie wykorzystany. Jego postać - Blackie - ukazana jest niemal wyłącznie w relacji z kiczowatą śpiewaczką. Gdyby wzbogacić Blackiego o wątki poboczne, zdecydowanie byłoby ciekawiej. A potencjał był. Umieszczony daleko na drugim planie ksiądz grany przez Spencera Tracy'ego to przyjaciel Blackiego z dzieciństwa, który próbuje nawrócić go na dobrą drogę. Niestety interakcje obu świetnych aktorów są rzadkie i mało satysfakcjonujące. A, byłbym zapomniał, Blackie jest ateistą, którego ksiądz i dziewczyna bezskutecznie próbują nawrócić. Udaje się to dopiero dzięki wstrząsającemu przeżyciu w postaci trzęsienia ziemi. Cóż za kicz.

Jeżeli chodzi o katastrofę, mamy do czynienia z półgodzinną, dość efektowną sekwencją. Zwraca uwagę udany montaż i sporo pomysłowych efektów specjalnych w rodzaju rozstępującej się ziemi, wybuchających przewodów gazowych czy płonącej panoramy miasta. I sporo ofiar, wręcz zaskakująco dużo jak na film z lat trzydziestych. W tym wszystkim Gable wędrujący przez ruiny, pomagający napotkanym i poszukujący ukochanej. Nie powiem, ta część filmu robi wrażenie. No, może poza faktem, że Clark przerzuca gołe cegły, które w życiu nie widziały zaprawy murarskiej. Nic dziwnego, że San Francisco tak łatwo się zawaliło. Ale czepiam się.

Tak więc mogłoby się wydawać, że ostatni akt filmu wynagradza długi i nudny romans. Tak jest aż do ostatniej sceny, która jest... żenująca. Pal sześć cudowne nawrócenie Gable'a pod wpływem katastrofy, w której na jego oczach zginęły dziesiątki ludzi. Później jest jeszcze zabawniej. W prowizorycznym obozie pełnym rannych i okaleczonych ludzi pojawia się wiadomość, że ognie płonącego miasta ugaszono. I nagle dziesiątki ocalonych z uśmiechem ruszają ku dymiącym gruzom, śpiewając radosną piosenkę o odbudowie. Przed chwilą cudem uszli z życiem. Krwawią, kuśtykają, niektórzy z nich potracili bliskich. Nic to, najważniejsze, że ogień ugaszono i kiedyś na miejscu zrównanego z ziemią miasta stanie nowe. To było tak absurdalne, że Monty Python lepiej by nie wymyślił.

Niewiele piszę o muzyce, gdyż mam z nią dylemat. Wykonywane operowym głosem piosenki Jeanette MacDonald zyskały sobie dużą popularność, a jedna z nich została nawet nieoficjalnym hymnem San Francisco. Niestety osobiście muzyka nie przypadła mi do gustu. Kontrast między klasycznym głosem a knajpianym otoczeniem miał szokować i chyba mnie zszokował aż za bardzo. To zdecydowanie nie jest właściwe wykorzystanie wokalnych możliwości MacDonald. Tak jak z innymi elementami filmu - zbyt dużo, zbyt ostentacyjnie i bez wyczucia. Dlatego nie warto tracić na San Francisco czasu. Wystawiam 6 gwiazdek, tak dużo tylko ze względu na ciekawe sceny katastrofy.

źródło grafiki - www.imdb.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz