piątek, 31 sierpnia 2018

Człowiek, który się śmieje/The Man Who Laughs (1928)

Film o człowieku, któremu nie było do śmiechu

Reżyseria: Paul Leni
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 51 min.

Występują: Conrad Veidt, Mary Philbin, Brandon Hurst, Olga Bakłanowa, Cesare Gravina

Niemiecki ekspresjonizm wydawał swoje ostatnie tchnienie w USA. Migracja niemieckich twórców do Hollywood pod koniec lat dwudziestych miała charakter niemal masowy. Choć większość z nich w niedługim czasie powróciła do Niemiec, pozostawili po sobie znaczący dorobek. Na przykład w tym okresie powstał Człowiek, który się śmieje, film wyreżyserowany przez Paula Leniego, twórcę między innymi Gabinetu figur woskowych. Główną rolę zagrał w nim inny niemiecki weteran Conrad Veidt, znany z występu w Gabinecie doktora Caligari. Film obficie korzysta z ekspresjonistycznego dorobku, zapożyczając z niego styl gry aktorskiej, fantazyjną scenografię i mocno abstrakcyjną fabułę. Z kolei główną spuścizną samego Człowieka, który się śmieje jest postać Gwynplaine'a, cyrkowca z przytwierdzonym do twarzy wyszczerzonym uśmiechem - inspiracja dla postaci słynnego komiksowego złoczyńcy Jokera.

Film powstał na motywach jednej z mniej znanych powieści Victora Hugo. Akcja dzieje się w Anglii na przełomie XVII i XVIII wieku. Gwynplaine, małoletni syn zbuntowanego arystokraty, po egzekucji ojca zostaje na rozkaz króla Jakuba II oszpecony i wygnany. Błąkając się po wybrzeżu, ratuje życie niewidomemu niemowlęciu, którego matka zmarła podczas śnieżycy. Dwójka dzieci zostaje przygarnięta przez pustelnika-filozofa Ursusa. Kilkanaście lat później Ursus, Gwynplaine i niewidoma Dea wędrują po kraju, zarabiając na życie jarmarcznymi występami ku uciesze gawiedzi. Główną atrakcją ich przedstawienia jest Gwynplaine, budzący zachwyty tłumu swą oszpeconą upiornym uśmiechem twarzą. Podczas jednego z występów klaun wpada w oko wyuzdanej księżnej Josianie, która postanawia zaciągnąć go do swej alkowy. Wskutek intryg królewskiego błazna Barkilfedra wychodzi na jaw, że rozpustna księżna zarządza obecnie włościami należącymi niegdyś do ojca Gwynplaine'a. Królowa Anna, córka zmarłego Jakuba II, usiłuje doprowadzić do małżeństwa nielubianej przez siebie Josiany z oszpeconym dziedzicem. Tymczasem sam Gwynplaine pragnie tylko, by ktoś pokochał go pomimo jego szpetoty. A już najlepiej, żeby była to jego niewidoma przybrana siostra.

Fabuła Człowieka, który się śmieje pozostawia dużo do życzenia. Na pierwszy rzut oka wydaje się ogromnie skomplikowana, a wrażenie to wzmacnia dość powolna narracja. Razi charakterystyczny dla ekspresjonizmu brak subtelności, którego nie rekompensuje niestety żaden oryginalny pomysł. Intryga nie jest interesująca, a główny bohater przez większość czasu pełni w niej rolę przedmiotową. Jest źródłem niewybrednej rozrywki dla tłumu, zabawką dla zblazowanej arystokratki, narzędziem zemsty królowej. Mało w tym jego samego. Są oczywiście sceny rozwijające postać Gwynplaine'a, ale nie napiszę o nich wiele dobrego. Uśmiechnięty człowiek to bohater do przesady melodramatyczny w swej rozterce miłosnej. Boi się, że Dea nie pokochałaby go, gdyby znała jego wygląd. W obliczu jej trwałej ślepoty jest to dylemat fałszywy. Ich relacja wydaje mi się natomiast problematyczna z innego powodu - mimo braku pokrewieństwa ta dziewczyna jest de facto jego siostrą. Czy twórcy naprawdę oczekują od widza, że będzie kibicował związkowi zahaczającemu o kazirodztwo? Cóż, żadna z filmowych postaci nie widzi w tym problemu. 

Co z innymi postaciami? Dea jest bohaterką płaską i nieciekawą, ograniczającą się głównie do afektowanego płaczu i omdleń. Znacznie oryginalniejsza jest księżna Josiana, bardzo odważna kreacja rosyjskiej aktorki Olgi Bakłanowej. Nie tylko oglądamy ją głównie w częściowym lub zupełnym negliżu (w tym bardzo ładnie sfilmowana scena podglądania jej w kąpieli przez dziurkę od klucza), ale nie ma żadnych wątpliwości, że mamy do czynienia z nimfomanką. Księżna daje się na jarmarku obmacywać podpitym mieszczanom, otwarcie prowokuje swoich dworzan i ledwie może usiedzieć w miejscu na widok nowej nietypowej zabaweczki - wyszczerzonego klauna. Obecność takiej bohaterki w produkcji hollywoodzkiej to ani chybi znak nowych czasów. To zdecydowanie najciekawsza bohaterka, choć jej temperament wydaje mi się trochę przesadzony. Z postaci drugoplanowych trzeba jeszcze wspomnieć o Barkilfedrze, nikczemnym błaźnie snującym na dworach Jakuba i Anny diaboliczne intrygi. Jest to osobowość tak paskudna, złośliwa i odrażająca, że kojarzy się z operetką.

Mimo słabej fabuły film ma swoje plusy. Chociaż mam masę problemów z postacią Gwynplaine'a, nie sposób nie docenić aktorstwa Veidta, który przy użyciu wzroku i gestów kreuje postać tragiczną, dręczoną głębokim wstydem z powodu swego wyglądu. Bardzo dobra jest nieco fantazyjna scenografia imitująca realia Anglii Stuartów. Bardziej bajkowa niż realistyczna, nadaje filmowi specyficzną atmosferę. Wspomagają ją dobre zdjęcia. Na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza obszerna sekwencja wprowadzająca widza na miejski jarmark. Składa się z dynamicznie zmontowanych ujęć cyrkowych afiszy, występujących artystów, bawiącej się widowni, straganów z jedzeniem i rekwizytami oraz innych atrakcji. Bardzo przyjemna dla oka i wartościowa artystycznie. Film zawiera także ścieżkę dźwiękową z muzyką oraz rozmaitymi efektami. Od czasu premiery Śpiewaka jazzbandu było to coraz częstsze zjawisko, zwiastujące niedługie przejście do filmu dźwiękowego.

Człowiek, który się śmieje nie przypadł mi do gustu jako opowieść. Zbytnia przesada w środkach wyrazu, uprzedmiotowienie głównego bohatera, pretensjonalne dylematy - zdecydowanie można było bardziej dopracować scenariusz. Dziwią silne akcenty antybrytyjskie, wywodzące się zapewne z powieści Hugo i przemycane w bardzo wielu scenach. Film dobrze prezentuje się od strony realizacyjnej, w pamięć zapada też rola Veidta. Jego upiorny uśmiech kilkanaście lat później pojawi się u innej nowo stworzonej ikony popkultury. Mimo niewątpliwych zasług nie mogę ocenić filmu Leniego wyżej niż na 6 gwiazdek. Tylko dla koneserów.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 30 sierpnia 2018

Męczeństwo Joanny d'Arc/La Passion de Jeanne d'Arc (1928)

Film o próbie woli

Reżyseria: Carl Theodor Dreyer
Kraj: Francja
Czas trwania: 1h 22 min.

Występują: Renée Jeanne Falconetti, Eugéne Silvain, André Berley, Maurice Schutz, Gilbert Dalleu, Jean d'Yd

Skutkiem zbiegu okoliczności albo świadomych wysiłków francuskich filmowców, najlepsze filmy z tego kraju traktują o narodowych ikonach. Czołowym dziełem tego typu był mający premierę w roku 1927 Napoleon. Potrzeba nakręcenia obrazu o kobiecej bohaterce historycznej została pod koniec lat dwudziestych zasygnalizowana wprost przez wytwórnię Société Générale des Films. Sprowadzony specjalnie w tym celu z Danii reżyser Carl Theodor Dreyer otrzymał możliwość zrealizowania filmu o jednej z trzech słynnych kobiet: Katarzynie Medycejskiej, Marii Antoninie lub Joannie d'Arc. Zgodnie z jego relacją Joanna wygrała dzięki wyciągnięciu dla niej najkrótszej zapałki. Później nie było już tak frywolnie. Półtora roku zajęło Dreyerowi zapoznanie się z historią swojej bohaterki i bardzo drobiazgowe przygotowanie scenariusza, który oparto na zachowanych protokołach z przesłuchań i relacji z egzekucji Joanny. Na potrzeby filmu przygotowano imponującą makietę średniowiecznego zamczyska w Rouen wraz z murami obronnymi i mostem zwodzonym, więzieniem, budynkami klasztoru oraz innymi szczegółami. W filmie, z uwagi na sposób prowadzenia narracji, pojawiło się z tej scenografii bardzo niewiele. Wywołało to oburzenie producentów, Dreyer stwierdził jednak, że imponująca oprawa pomogła aktorom lepiej wczuć się w role i przyczyniła się do ostatecznego sukcesu filmu. Biorąc pod uwagę wrażenia z seansu, trudno mi się z nim nie zgodzić.

Przebieg filmu jest bardzo prosty. Trwa wojna stuletnia. Joanna d'Arc, dziewiętnastoletnia wieśniaczka, która kilkakrotnie poprowadziła wojska francuskie do zwycięstwa nad Anglikami, przebywa obecnie w niewoli w zamku-klasztorze w Rouen. Lojalni wobec króla Anglii duchowni przesłuchują dziewczynę, starając się za wszelką cenę zmusić ją do przyznania się do herezji. Pomimo zastosowania rozmaitych technik, podstępów, tortur i presji psychologicznej, Joanna pozostaje niezłomna. W końcu jedynym argumentem, jaki pozostaje oprawcom, jest groźba spalenia jej na stosie.

Korzystając z niezwykle prostej fabuły, Dreyer stworzył porywające widowisko o kilku poziomach narracji i możliwości różnorodnej interpretacji. Paradoksalnie taką głębię umożliwiła prostota środków wyrazu. Przeważająca część filmu to zbliżenia na twarze bohaterów, pomiędzy którymi kamera przeskakuje dzięki dynamicznemu montażowi. Wywołuje to kontrast pomiędzy dwiema stronami konfliktu, wokół którego osnuta jest opowieść. Z jednej strony mamy prostą, smutną twarz Joanny, która często płacze. Z drugiej są wyrażające przeróżne emocje oblicza jej oprawców. Ona filmowana jest z pozycji standardowego zbliżenia, oskarżyciele natomiast ukazani są z perspektywy żabiej, aby nadać im groźną, dominującą aparycję. W filmie występuje kilku mocno się od siebie różniących antagonistów reprezentujących postawy od dociekliwości, poprzez inkwizytorskie uniesienie, skrywane pożądanie, pragnienie dominacji aż do współczucia i podziwu. Zdania i podejście do rzekomej heretyczki są podzielone i tak różne, jak różnią się od siebie ludzkie charaktery i sumienia.

Narracja słowna, obejmująca wypowiedzi uczestników procesu, odnosi się z jednej strony do zarzutów wobec Joanny - herezji, bluźnierstw, buntu wobec władzy. Druga strona medalu to techniki przesłuchań stosowane przez adwersarzy bohaterki, w tym między innymi standardowe wypytywanie, podstępy, szantaże emocjonalne oraz groźby. Mamy do czynienia z próbą zdominowania ofiary przez jej katów. Z tej perspektywy podziw musi budzić wytrwałość, z jaką Joanna znosi wszystkie szykany i upokorzenia. Nietrudno uwierzyć, że ta pełna pokory ale niezłomna dziewczyna nosi w sobie znamię świętości. Wielka w tym zasługa Renée Jeanne Falconetti, aktorki teatralnej, dla której Joanna była jedną z nielicznych ról filmowych. Prostota, niewinność i niewyobrażane cierpienie przekazane przez nią tylko mimiką i spojrzeniem stanowią kreację doprawdy wyjątkową.

Przechodząc do interpretacji filmu, wskażę trzy aspekty, które uważam za zasadnicze dla jego treści. Aspekt psychologiczny daje widzowi ciekawe studium ludzkiej psychiki. Zacznijmy od spojrzenia z perspektywy oprawców. Pozornie mają ofiarę całkowicie w swej mocy, ale jednak, nie zdoławszy jej sobie w pełni podporządkować, nie potrafią osiągnąć satysfakcji. Niespełniona potrzeba dominacji  budzi potężny zawód. Ach, te pełne nadziei spojrzenia, ach, ta konsternacja w obliczu biernego, niemal niemożliwego do złamania oporu. Jest tu obecny silny podtekst seksualny, w końcu z jednej strony mamy objętych nakazem celibatu duchownych, z drugiej "Dziewicę Orleańską". Dużo można wyczytać z lubieżnego wzroku niektórych oskarżycieli, jak również z reakcji głównego sędziego, kiedy następują kolejne zwroty akcji - wstępne przyznanie się oskarżonej do winy a następnie wycofanie przez nią zeznań. Joanna natomiast jest czysta moralnie i to umożliwia jej opór. Jedyne rozterki przeżywa wtedy, gdy rozważa kłamstwo w celu złagodzenia wyroku.

Drugim istotnym aspektem jest polityka. Joanna i jej postawa jest zagrożeniem dla panującego ładu społecznego. Nie tylko rzuciła wyzwanie władającym połową Francji Anglikom. Jest także obrazoburcza wobec standardowego portretu kobiety (stąd próby namówienia jej, by zgodziła się założyć damski strój). Nie mówiąc o tym, że podważa doczesną władzę stanu duchownego, któremu rzuca wyzwanie, twierdząc że samodzielnie komunikowała się z Chrystusem. Nieprzypadkowo jest to jeden z głównych tematów przesłuchania i źródło najcięższych zarzutów wobec oskarżonej. Kobieta stanu niższego uzurpująca sobie prawo do przekazywania owieczkom głosu Boga. Tego było dla biskupa Cauchona zdecydowanie za wiele.

Trzecia perspektywa Męczeństwa Joanny d'Arc to religia. Dreyer świadomie kreuje Joannę na podobieństwo Chrystusa. Świadczą o tym jej wypowiedzi o duchowym kontakcie z Bogiem, ale nie tylko. W jednej ze scen filmu Joanna zostaje dla żartu ukoronowana przez żołnierzy makietą korony, przywołując na myśl biblijną koronę cierniową. Scena kuszenia jej przez mnichów komunią świętą zrealizowana jest na podobieństwo kuszenia Jezusa przez Szatana. (Nie mówiąc już o tym, że przedstawia oprawców Joanny jako zdolnych do popełnienia ostatecznego bluźnierstwa, aby dopiąć swego celu. Cóż za przewrotność). Najlepiej widoczne jest to jednak w końcowych scenach męki bohaterki na stosie, które przedstawione są jako wydarzenie zarazem straszliwe i niemal mistyczne.

Męczeństwo Joanny d'Arc jest filmem jedynym w swoim rodzaju, przeżyciem niezwykłym i godnym celebrowania. Jest połączeniem głębi i prostoty. Prezentuje niemal teatralny ascetyzm wykorzystujący jednak takie atuty kina jak nietypowe ujęcia kamery i montaż. Treść filmu zdecydowanie wykracza z ram historycznych, przekazując idee o charakterze uniwersalnym. Jest to prawdziwa uczta dla kinomana, zasłużenie zaliczona do absolutnej klasyki kina. Wystawiam 10 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 28 sierpnia 2018

Człowiek z kamerą/The Cameraman (1928)

Film o pechowcu poszukującym dobrego ujęcia

Reżyseria: Edward Sedgewick i Buster Keaton
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 14 min.

Występują: Buster Keaton, Marceline Day, Harold Goodwin, Sidney Bracey, Harry Gribbon

Kontrakt z Metro-Goldwyn-Mayer był końcem kariery Bustera Keatona jako niezależnego twórcy filmowego. Odebranie mu wolności artystycznej wpędziło komika w depresję i miało wpływ na obniżeniu poziomu jego filmów. Co prawda Keaton pojawiał się na dużym ekranie jeszcze wielokrotnie, ale Człowiek z kamerą to ostatni znaczący obraz w jego karierze. Oparty na ciekawym pomyśle, zawiera mniej akcji od poprzednich keatonowych dzieł, stawiając przede wszystkim na akcenty komediowe.

Bohater filmu, noszący swojskie imię Buster, jest fotografem pracującym na ulicach Nowego Jorku. Pewnego dnia wpada mu w oko sympatyczna Sally pracująca jako sekretarka w biurze MGM Newsreels - firmy produkującej informacyjne kroniki filmowe. Chcąc być blisko swojej sympatii, Buster kupuje w lombardzie używaną kamerę i próbuje znaleźć w MGM zatrudnienie jako uliczny reporter. Ponieważ jest człowiekiem roztargnionym i prześladuje go pech, początki pracy w przemyśle informacyjnym nie są łatwe.

Zgodnie z tytułem, najważniejsze wydarzenia w filmie wiążą się z pewnym zdezelowanym urządzeniem do filmowania. Kamera jest źródłem humoru różnego typu. Po pierwsze, zgodnie z regułami slapsticku jest rekwizytem utrudniającym Busterowi poruszanie się i interakcje z ludźmi, do tego mocno awaryjnym. Ale kamerzysta jakoś nie lubi wypuszczać jej z rąk. Jest też druga strona medalu, związana z nagrywaną treścią. Buster (z właściwą dla wszystkich kreacji komika ambicją) usiłuje zdobyć ciekawy materiał, który pozwoli mu uzyskać wymarzoną pracę. Ponieważ ma poważne problemy ze znalezieniem na mieście czegoś ciekawego do sfilmowania, zaczyna być kreatywny. Aby dotrzeć do pożaru, wskakuje na gapę na wóz strażacki, ale na swe nieszczęście dociera do remizy. Stadion bejsbolowy okazuje się pusty, bo New York Yankees grają tego dnia na wyjeździe. Buster jednak nie poddaje się i sam improwizuje mecz, wcielając się kolejno w miotacza, pałkarza i łapacza. Kiedy w końcu wpada na ciekawy trop, ląduje w samym środku absurdalnej wojny chińskich gangów. Chińczycy walczą ze sobą przy użyciu karabinów maszynowych, tasaków i pięści, a nieszczęsny delikwent wszystko to kręci i cały czas jakimś cudem unika śmierci. W pracy wspomaga go przygarnięta na ulicy małpka, wyglądająca przy facecie z kamerą jak maskotka kataryniarza. Perypetie Bustera z jego urządzeniem są pomysłowe i ciekawie przygotowane. Stanowią zdecydowany atut filmu. Kiedy kamera znika z pola widzenia i Buster staje się zwykłym facetem randkującym z Sally, zaczyna być nużąco. Na szczęście sprzęt wkrótce powraca, dostarczając nowych zabawnych wrażeń.

Dużo słabiej jest w Człowieku z kamerą z wątkiem romantycznym, który jest okazją do ciągłego upokarzania biednego bohatera. Wprawdzie sekretarka darzy go sympatią, ale ma już chłopaka i Buster musi się zadowolić co najwyżej jej przyjaźnią. W dodatku wszyscy inni albo nie znoszą Bustera, albo traktują go jako obiekt złośliwych drwin. Mowa nie tylko o jego konkurentach-reporterach. Życie utrudnia kamerzyście również nieustannie wpadający na niego policjant, a nawet  mężczyzna przypadkowo spotkany w basenowej szatni. Prawda jest taka, że straszna z tego bohatera fajtłapa. Przyznam, że ciężko mi się oglądało jego perypetie z Sally. Dlatego z ulgą witałem każdy powrót zdezelowanej kamery, zwiastującej wyjście w teren i bardziej interesujące wydarzenia.

Człowiek z kamerą jest filmem zawierającym sporo dobrych pomysłów i gagów, ale nierównym. Mimo niedługiego czasu trwania, bez żalu wyrzuciłbym z niego kilka scen, które nie przypadły mi do gustu. Nie był to szczyt możliwości Keatona, ale mimo wszystko jakoś ciężko mi go krytykować. Wystawiam słabe 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Anioł ulicy/Street Angel (1928)

Film o dobrej dziewczynie z problemami

Reżyseria: Frank Borzage
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 41 min.

Występują: Janet Gaynor, Charles Farrell, Natalie Kingston, Henry Armetta

Są filmy, o których jakości stanowi ciekawy scenariusz i nieszablonowi bohaterowie wplątani w niezwykłe sytuacje. Są takie, które wyróżniają się sposobem opowiadania historii, przyciągającą oko pracą kamery, oryginalnymi pomysłami reżyserskimi, dopracowaną scenografią. Czasem jednak zdarza się, że film wybija się ponad przeciętność dzięki jednej wybitnej kreacji aktorskiej. Takim przypadkiem jest Anioł ulicy, dość szablonowy melodramat, który wyróżnia głównie jedna rzecz - genialna rola Janet Gaynor.

Akcja Anioła rozgrywa się we Włoszech, w Neapolu i jego okolicach. Dziewczyna o imieniu Angela mieszka w zapadłych slumsach tego miasta. Kiedy ją poznajemy, szuka sposobu na zdobycie pieniędzy na leki dla ciężko chorej matki. Z braku lepszych pomysłów próbuje prostytucji połączonej z okradaniem klientów, zostaje jednak błyskawicznie przyłapana. Matka Angeli umiera, a ona sama zostaje skazana na rok więzienia. Udaje jej się uciec eskortującym ją policjantom i znajduje schronienie w wędrownym cyrku. Tu poznaje Gino, artystę malarza o wielkich aspiracjach. Pomimo przybrania przez dziewczynę maski cyniczki, mężczyzna dostrzega w niej piękno. W końcu Gino kradnie serce Angeli, malując portret ukazujący ją taką, jaka jest w jego wizji - dobrą, świętą, niemal anielską. Para powraca do Neapolu, gdzie malarz zamierza szukać zajęcia godnego artysty. Przeszłość Angeli nie daje jednak o sobie zapomnieć i staje na drodze szczęścia kochanków.

Jak widać, fabuła Anioła ulicy nie grzeszy szczególną oryginalnością czy wyrafinowaniem. Co więcej, są w niej momenty niezwykle naiwne, ledwie wytrzymujące zawieszenie niewiary. A jednak Janet Gaynor winduje film w górę swoją rolą Angeli. Gwiazda daje tak szeroki popis umiejętności aktorskich, jakiego chyba jeszcze w kinie niemym nie było. Weźmy jedną z pierwszych scen filmu, kiedy jako niewinna dziewczyna usiłuje udawać zawodową ulicznicę. W jej ruchach widzimy pewną nieśmiałość, niezdarność świadczącą o braku doświadczenia. Dziewczyna przechadza się po zaułkach, ostrożnie obserwując zachowania innych kobiet. W końcu przybiera bardziej wyzywającą pozę, stając się niemal przekonującą uwodzicielką. A jednak można dostrzec, że cały czas gra, czując się w tej roli niepewnie i nieswojo. Momentów, kiedy Gaynor "gra grę" jest w filmie więcej. Podczas epizodu cyrkowego bawi jej udawany cynizm, który Gino trafnie rozpoznaje jako postawę obronną. Najlepsza jest jednak w długiej scenie zaręczynowo-pożegnalnej kolacji z Ginem, kiedy ukrywa przed narzeczonym własną rozpacz, starając się roztoczyć przed nim wizję świetlanej przyszłości. Oczywiście nie wszystkie sceny z udziałem Angeli polegają na udawaniu kogoś innego, ale na ich przykładzie najlepiej widoczny jest wielki talent aktorki. Gaynor jest w filmie wspomagana przez jej częstego ekranowego partnera Charlesa Farella. Początkowo wydawało mi się, że ten nie będzie miał wiele do zagrania, bowiem jego postać jest prostodusznym marzycielem, który głównie ładnie się uśmiecha do pięknej Angeli. Jednak Farrell pokazuje pazury w końcowych scenach filmu, kiedy osobowość jego bohatera ulega przemianie na znacznie mroczniejszą. Warto to zobaczyć.

Z innych atutów filmu muszę wspomnieć o oryginalnej ścieżce dźwiękowej, która obok klimatycznej muzyki instrumentalnej zawiera włoskie pieśni ludowe na czele ze słynnym 'O sole mio. Jest również kilka efektów dźwiękowych towarzyszących ważnym momentom, na przykład gwizdy czy stukanie kołatki. Kamera pracuje sprawnie, ochoczo podążając za bohaterami i zaglądając na plan z różnorodnych perspektyw. Widać jednak, że wszystko rozgrywa się w studio, którego ściany skryte są w nieustannie okrywającej Neapol mgle. Wspomnę jeszcze o ciekawym wykorzystaniu rekwizytu, jakim jest namalowany przez Gina portret Angeli. Losy obrazu zestawione są z przeżyciami bohaterki i jej narzeczonego i kilkakrotnie stanowią dla nich punkt odniesienia. Ten instrument narracyjny to chyba jedyny znaczący pomysł reżyserski w Aniele ulicy. Inna sprawa, że Frank Borzage nie musiał tu wiele robić. Trafnie uznał, że wystarczy pozwolić znakomitej Gaynor grać.

Anioł ulicy jest filmem niezwykle przyjemnym w odbiorze i ciekawą pozycją dla osób zainteresowanych oryginalnym aktorstwem. Należy przy tym przymknąć oko na pewne schematy i nieścisłości, ale o dziwo przyszło mi to dość łatwo. Niecierpliwie czekam na następne filmy z Janet Gaynor, która w wieku 22 lat wyrosła na prawdziwą królową Hollywood. Dzięki niej Anioł ulicy otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 26 sierpnia 2018

Samotni/Lonesome (1928)

Film o zakochanych ludziach w wielkim mieście

Reżyseria: Pál Fejös
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 4 min.

Występują: Barbara Kent, Glenn Tryon

Mary mieszka w Nowym Jorku i John też. Oboje są samotni. Ona pracuje jako telefonistka, on jest operatorem prasy w jakiejś fabryce. Ona jest metodyczna i zorganizowana, on roztrzepany. Kiedy czasu nie wypełnia im praca, spędzają go sami w swoich mieszkaniach. Pewnego dnia spotykają się przypadkiem podczas festynu na Coney Island. Wspólnie spędzone chwile tworzą między nimi nić sympatii... a może czegoś więcej. Czy jednak uda się odnaleźć siebie w wielkim mieście, w którym każdy jest indywidualnością,  a jednak wszyscy są do siebie podobni?

Samotni to bardzo interesujący komediodramat opowiadający prostą historię o miłości. Film składa się z trzech aktów. Pierwszy przedstawia równoległe żywoty Johna i Mary. Jest to w moim odczuciu najciekawsza część filmu, w wielu elementach podobna do nakręconego w tym samym czasie Człowieka z tłumu. Sceny z codziennego życia dwojga ludzi są świetnie zmontowane i pomimo różnic pomiędzy bohaterami podkreślają to, co ich łączy - osamotnienie. Oglądamy ich podczas porannego wstawania, zjedzonego w pospiechu śniadania w stołówce, a następnie podczas monotonnej, zautomatyzowanej pracy. Mary jest świadkiem rozmów pomiędzy niezliczonymi ludźmi, pełniąc funkcję niezaangażowanego obserwatora (charakter jej pracy świetnie przedstawiono poprzez pojawiające się i znikające twarze rozmaitych ludzi). Pracujący w fabryce John jest tylko ludzkim elementem działającego liniowo mechanizmu. Schematyczność ich życia nie ogranicza się do pracy. Młodzi Nowojorczycy obowiązkowo randkują i spędzają czas w lunaparku na Coney Island. Bez partnera nie ma się tam po co pokazywać, można się co najwyżej szwendać bez celu. Także bohaterowie filmu szukają sposobu, by wpasować się w otaczający ich tłum i pokonać samotność. Wówczas wpadają na siebie. Oprócz historii Johna i Mary pierwsza część filmu zawiera również sporo przepełnionych ironicznym humorem obserwacji dotyczących warunków miejskiego życia. Zatłoczona komunikacja miejska pełna jest napierających na siebie ludzi i brzydkich zapachów, a wszyscy mężczyźni mieszkający w Nowym Jorku noszą takie same kapelusze.

Drugi akt to bardzo rozbudowana sekwencja romantyczna. John i Mary spędzają ze sobą jedno popołudnie na Coney Island. Rozmawiają, tańczą, bawią się na plaży, jeżdżą kolejką górską. Jest to wyjątkowo udana randka i twórcom udało się wiarygodnie oddać rodzące się między bohaterami uczucie. Zarówno Barbara Kent jak i Glenn Tryon odnotowują bardzo dobre role i są w pełni przekonujący jako szukający szczęścia młodzi Nowojorczycy. Nietrudno zauważyć, że tej parze miło się przebywa w swoim towarzystwie. Na dobre słowo zasługuje także reżyser, który dopełnia chemię pomiędzy bohaterami kolejnymi interesującymi obrazami. Szczególnie udane są sceny tłumnej zabawy w plątaninie serpentyn i konfetti. Jedyny poważniejszy minus filmu dotyczy obszerności tej części. Jak na mój gust poświecenie niemal połowy obrazu randce to nieco zbyt dużo. Trzeci akt obejmuje wzajemne poszukiwania zakochanych, którzy w wyniku zwrotu akcji zostali rozdzieleni. Zakończenie jest interesujące i, chociaż w dzisiejszych czasach nie będzie dla widza wielką niespodzianką, w latach dwudziestych wnosiło powiew innowacyjności.

O jakości Samotnych decyduje bardzo sprawne prowadzenie fabuły, a także duże wyczucie aktorów, ale nie tylko to. Film ten, podobnie jak pokrewny mu Człowiek z tłumu, porusza problem samotności i zagubienia człowieka żyjącego nie tyle wśród, co obok innych. Nie jest to film tak poważny w wymowie jak arcydzieło Vidora. Skupia się tylko na krótkim wycinku z życia bohaterów i nie doświadczamy całkowitego odarcia ich z marzeń. A jednak, choć oglądane tylko na marginesie, setki ludzi w identycznych kapeluszach skaczące wśród serpentyn budzą pewien niepokój. Ostrzegają, że konieczność dostosowania się do oczekiwań otoczenia może prowadzić do utraty indywidualności. Samotni są wartościowym obrazem, który warto obejrzeć. Otrzymują 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 25 sierpnia 2018

Białe cienie/White Shadows in the South Seas (1928)

Film o dobrych tubylcach i złych białych ludziach

Reżyseria: W.S. van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 25 min.

Występują: Monte Blue, Raquel Torres, Robert Anderson

Wyidealizowane portrety życia społeczeństw pierwotnych były stałym elementem filmografii Roberta J. Flaherty'ego. Jego paradokumenty takie jak Nanuk z Północy i Moana prezentowały wizję prostego i szlachetnego życia ludów nieskażonych jeszcze piętnem cywilizacji. Teza ta forsowana była dyskretnie i nie odbierała przyjemności oglądania obyczajów Inuitów czy Polinezyjczyków. W drugiej połowie lat dwudziestych wytwórnia MGM postanowiła zaangażować Flaherty'ego do nakręcenia filmu fabularnego rozgrywającego się w polinezyjskich realiach. Po rozpoczęciu zdjęć szybko wyszło na jaw, że wizje dokumentalisty i producentów nie współgrają ze sobą. W rezultacie Flaherty został wymieniony na W. S. Van Dyke'a, znanego wówczas głównie jako reżyser szybko i sprawnie kończący swoje projekty (stąd przezwisko "One-Take Van Dyke"). Owocem jego pracy są Białe cienie, film przygodowy o silnym zacięciu "antycywilizacyjnym".

Obraz opowiada o przygodach Matthew Lloyda, lekarza rezydującego na jednej z wysp Polinezji. Lloyd to człowiek gorzko rozczarowanym kultem pieniądza, który otwarcie sprzeciwia się wykorzystywaniu tubylców przez białych kupców. Symbolem złej cywilizacji Zachodu jest Sebastian, bezwzględny handlarz, który płaci Polinezyjczykom mało wartościowymi błyskotkami za poławianie dla niego cennych pereł. Kiedy konflikt między mężczyznami zaognia się, Lloyd zostaje z polecenia Sebastiana zwabiony na statek pełen ciał ofiar dżumy, przywiązany do steru i porzucony na morzu. Los jednak mu sprzyja i tajfun wyrzuca go na brzeg nieznanej wyspy, której mieszkańcy nigdy jeszcze nie widzieli białego człowieka. Uznany za półboga, zostaje otoczony czcią i oddaje się rozkosznemu życiu wśród tubylców. Wkrótce okaże się jednak, że nie opuścił go przeklęty "biały cień" chciwości.

Białe cienie zostały nakręcone w przepięknych plenerach Tahiti. Dużo ujęć poświęcono po prostu cudom natury - dziewiczym wyspiarskim lasom i rafie koralowej (tu wyśmienite czarno-białe zdjęcia podwodne). Wzorując się na pomysłach Flaherty'ego, w filmie umieszczono również sporo obrazków z życia tubylców. Można zobaczyć, jak nurkują w poszukiwaniu pereł i wspinają się na wysokie plamy kokosowe. Oglądamy ich tańce ludowe oraz przyglądamy się wspaniałej uczcie złożonej z takich rarytasów jak szpinak po polinezyjsku czy sałatka z młodych ośmiornic. Spośród atrakcji wizualnych trzeba jeszcze wymienić bardzo przekonująco nakręcony tajfun miotający porzuconym na morzu statkiem Lloyda. Nominacja do Oscara za kinematografię była w pełni zasłużona.

Fabularnie Białe cienie wypadają o wiele gorzej. Do szalenie interesującego tematu wypierania kultury tubylczej przez obcą, narzuconą z zewnątrz, twórcy podeszli jednostronnie i wyjątkowo obłudnie. Nie mam tu na myśli portretu samych Polinezyjczyków, którzy jawią się jako ludzie sympatyczni i pełni godności. Problem leży w zakłamanym obrazie kultury Zachodu. Kontakt z białymi ludźmi jest przedstawiony jako jednoznacznie niekorzystny dla Polinezyjczyków. Zostają oni wyrwani ze swej idylli i skłonieni do pracy, wpadają w sidła gospodarki pieniężnej. Można dyskutować nad ekonomicznym wymiarem tego "pierwszego kontaktu", ale to przy innej okazji, bowiem film na taką analizę nie zasługuje. Nie podjęto próby przedstawienia choćby jednego pozytywnego aspektu wymiany kulturowej. Tubylcy nie odnoszą rzekomo żadnej korzyści, obcując z cywilizacją stojącą na wyższym poziomie organizacyjnym i technicznym. Wszystko to w filmie, którego główny bohater, żyjący wśród nich, jest wykształconym na uniwersytecie doktorem medycyny. 

Sprawa z kreacją wspomnianego bohatera wygląda nieciekawie z innych jeszcze powodów. Doktora Lloyda nękają nieustannie wyrzuty sumienia z powodu niegodziwości wyrządzonych przez jego białych pobratymców ludom tubylczym. Kiedy ląduje na rajskiej wyspie i otrzymuje możliwość życia "w zgodzie z naturą", postanawia za wszelką cenę "chronić" Polinezyjczyków. Przyczyną jego wewnętrznego konfliktu są nękające go napady chciwości i tęsknoty za dawnym życiem. Cóż za stracona okazja. Zupełnie nie zwrócono bowiem uwagi na rzeczywisty problem, który stawia postać Lloyda w bardzo nieciekawym świetle. Otóż w żaden sposób nie próbuje on przygotować Polinezyjczyków na kontakt ze znienawidzonymi przez siebie kupcami. Chętnie przyjmuje zaoferowaną mu funkcję bożyszcza i korzysta z życia, trzymając swych przyjaciół w nieświadomości czyhających na nich zagrożeń. Tubylcy zostali potraktowani jak nieporadne i niepotrafiące decydować o własnym losie dzieci, które należy dla ich dobra trzymać w niewiedzy. Takie protekcjonalne podejście nie świadczy dobrze o zacnym doktorze, ani o autorach scenariusza. Zamiast pochylić się nad rzeczywistym problemem, skupili się na jakimś wyimaginowanym cieniu.

Nie piszę tym razem o aktorstwie, bo nie stanowi ono zbytnio o jakości filmu. Białe cienie okazały się obrazem przyjemnym wizualnie, ale fabularnie niezwykle naiwnym, przekazującym swe przesłanie w sposób łopatologiczny. Ot, bajeczka o złym białym człowieku, który okrada naiwnych dzikusów i dobrym, który mimo dobrych intencji również uważa ich za głupców. Z przeciętności wyrywają film tylko świetne zdjęcia. Wyłącznie ze względu na nie wystawiam aż 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 17 sierpnia 2018

Burza nad Azją/Potomok Czyngizchana (1928)

Film o uśpionym gniewie mongolskiego ludu

Reżyseria: Wsiewołod Pudowkin
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1h 32 min.

Występują: Walerij Inkiżinow, Wiktor Coppi, Aleksandr Czistakow, I. Denincew, Fiodor Iwanow

Stepy Azji Środkowej. Pustkowia usiane gdzieniegdzie jurtami koczowniczych pasterzy. Mieszkają w nich prości ludzie prowadzący spokojne życie. Akurat cała grupa wybiera się do miasteczka na targ. Jeden z gospodarzy jest chory i zamiast niego pojedzie syn. Tymczasem nad słabującym odprawia modły sprowadzony z klasztoru buddyjski mnich. Kapłan bierze za uzdrawiające obrzędy co łaska, lecz łaska gospodarzy jest dla niego za skromna. Postanawia przywłaszczyć sobie jedną z przeznaczonych na handel zwierzęcych skórek. Wybucha bójka i chciwy mnich bierze nogi za pas, po drodze gubiąc magiczny amulet. Przedmiot przywłaszcza sobie syn gospodarza. Nie wie, że to niepozorne cacko zadecyduje kiedyś o jego losie.

Burza nad Azją Wsiewołoda Pudowkina przybliża mało znane wydarzenia z syberyjskiego frontu rosyjskiej wojny domowej. Film jest propagandówką skierowaną przeciwko dwóm siłom ciemiężącym mieszkańców Azji (głównie azjatyckiej Rosji i Mongolii). Pierwszą są buddyjscy kapłani, klasa wykpiona znacznie brutalniej, niż w podobnych filmach czyniono to z Cerkwią. Druga wroga grupa to brytyjski korpus interwencyjny, który był w roku 1920 zaangażowany w okupację Syberii. Wymienione grupy reprezentują dwie przeszkody stojące na drodze modernizacji azjatyckich pustkowi. Wewnętrzną są zacofane wierzenia, zewnętrzną - rasizm. Spotkałem się z opiniami, że fakty zostały przez twórców filmu mocno przeinaczone. W szczególności za problemem rasizmu nie stali obecni w Rosji tylko incydentalnie Brytyjczycy, ale europejscy Rosjanie. Nie wgłębiałem się jednak mocniej w kontekst historyczny. Istotniejsze było dla mnie to, co Wsiewołod Pudowkin ma do powiedzenia o potomkach Czyngis Chana.

Film przybliża losy młodego Mongoła, który za pobicie białego handlarza futer zostaje wygnany z rodzimej społeczności. Chłopak przyłącza się do walczących w tajdze komunistycznych partyzantów, a następnie zostaje pojmany przez brytyjskie wojsko. Jego dalsze losy są doprawdy zaskakujące i wiążą się z amuletem, który wskazuje, że jego posiadacz jest w prostej linii potomkiem słynnego władcy mongolskich hord.

Współcześni Mongołowie są w Burzy nad Azją przedstawieni jako wierzący w zabobony słudzy władającej nimi kasty buddyjskich mnichów. Gniew ludu kumuluje się jednak i wybuch rewolucji jest już bliski. Film bardzo dużo czasu poświęca przybliżeniu buddyjskich obrzędów. Oglądamy tańce mnichów odzianych w rytualne maski, skomplikowane rytuały i modły. Kiedy dochodzimy do audiencji brytyjskich oficerów u niemowlęcego wcielenia jakiegoś buddyjskiego proroka, jasnym staje się, że celem twórców jest wykpienie buddystów jako wyznawców prymitywnych i niedorzecznych obyczajów. Zgodnie z marksistowskim hasłem, że religia jest opium dla mas.

Brytyjscy najeźdźcy nie są lepsi. Częścią ich orszaku są chciwi kapitaliści. Reprezentuje ich handlarz futer. Mężczyzna popala cygaro i z pogardą rzuca grosiwo nędzarzom, sprzedającym mu za bezcen upolowane skórki. Oficerowie są natomiast twarzą imperializmu. Z pełną powagą łykają niedorzeczne buddyjskie przesądy, ponieważ odpowiada to ich celom. Anglicy bez skrupułów rozstrzeliwują szlachetnych komunistów, a nawet postanawiają stworzyć na Syberii własne marionetkowe państwo, które pozwoli im jeszcze skuteczniej drenować Azję z jej bogactw.

Myślę, że powyższe opisy dają wystarczający wgląd w przekaz tego świetnego technicznie i dobijającego intelektualnie filmu. Propaganda jest tu pozbawiona wszelkiej subtelności i sprawia wrażenie, jakby twórcy uważali swoich widzów za ludzi mało wyrafinowanych. Jest to tym bardziej rażące, że maestria techniczna Burzy nad Azją jest niewątpliwa. Montaż i suspens takich scen, jak przygotowania do rozstrzelania młodego Mongoła albo wspomniana audiencja u niemowlaka, przywołują na myśl najlepsze dzieła kina radzieckiego. Całość kręcona była w azjatyckich plenerach i wykorzystuje bardzo bogatą scenografię. Buddyjskie obrzędy ukazane są z rozmachem godnym filmu dokumentalnego. Zaraz potem zostają jednak ze szczętem zdezawuowane szyderczym komentarzem. Bohaterowie zostali zagrani przez świetnych aktorów charakterystycznych, ale wskutek czarno-białej wizji świata postacie te jawią się jako karykatury. A wszystko wieńczy plansza tekstowa zamykająca film. "Śmierć psom łańcuchowym imperializmu!" Zaprawdę.

Burza nad Azją mocno zawiodła moje oczekiwania. To film antyintelektualny, wręcz prostacki w swej wymowie. Szkoda talentu takich twórców jak Pudowkin na podobne "dzieła". Wystawiam 5 gwiazdek. Zdecydowanie można sobie darować.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 16 sierpnia 2018

The Patsy (1928)

Film o dysfunkcyjnej rodzince

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 14 min.

Występują: Marion Davies, Orville Caldwell, Marie Dressler, Lawrence Gray, Dell Henderson, Jane Winton

Moja sympatia do Kinga Vidora to już fakt ustalony. Po takich znakomitościach jak Wielka parada i Człowiek z tłumu każdy jego następny film budzi we mnie nadzieję na niezapomniane przeżycia. Ale oczywiście nie każda produkcja Vidora będzie dziełem ponadczasowym i niezapomnianym. Na przykład The Patsy jest dość konwencjonalną komedią obyczajową, która nie zapisała się specjalnie głośno w historii kina. Jest to jednak film inteligentny i zawierający ciekawe rozwiązania. Zanim przejdę do rzeczy, słowo wyjaśnienia odnośnie tytułu. Jest to gra słów - zdrobnienie imienia głównej bohaterki a jednocześnie potoczne określenie osoby pełniącej rolę "chłopca do bicia", czyli takiej, jaką pełni w swej rodzinie główna bohaterka.

The Patsy opowiada o losach mocno podzielonej rodziny Harringtonów, reprezentantów amerykańskiej klasy średniej. W domu żelazną ręką rządzi matka, surowa i wtrącająca się we wszystko matrona o mocno zwietrzałej już urodzie. Oczkiem w głowie mamusi jest Grace, rozpuszczona i nieco leniwa panna na wydaniu. Jej przeciwieństwem jest druga córka, Patricia, pracowita lecz wątpiąca w siebie. Pat z nieznanych powodów nie jest lubiana przez matkę, która na każdym kroku podważa jej samoocenę, a w przypadku nieporozumień zawsze staje po stronie Grace. Obrazu dopełnia tatuś, trzymający się na uboczu dobroduszny pan, zdecydowanie trzymający z Patricią. Jak widać, sytuacja w rodzinie jest napięta, a w trakcie filmu konflikt ulegnie jeszcze eskalacji.

Kanwą fabuły jest rywalizacja sióstr Harrington o względy Tony'ego Andersona. Tony to chłopak Grace i dobrze rokujący architekt (albo inżynier?). Patricia podkochuje się w nim i na każdym kroku usiłuje mu zaimponować. Niestety, Anderson nie zauważa jej zabiegów. Doskonale widzi je natomiast matka, która stara się odsunąć Patsy w cień. Tymczasem Grace niewiele sobie robi ze swojego związku, prawie otwarcie grając na drugim froncie z "królem życia" Billym Caldwellem.

W większości scen The Patsy skupia się na satyrze obyczajowej, uwypuklając dysfunkcyjne relacje pomiędzy Harringtonami. Choć z pozoru film traktuje o miłostkach dwóch sióstr, jego rzeczywistym tematem jest krytyka hipokryzji i nieumiejętności rozwiązywania konfliktów.  "Lepsza" strona rodziny też nie jest bez winy - ojciec dobrowolnie ucieka w bierność, natomiast Pat lubuje się w złośliwościach w stronę mniej od niej inteligentnych matki i siostry. Świetnie ogląda się w tym kontekście groźnie wyglądającą Marie Dressler jako matkę. Aktorka jest zarazem złowroga i komiczna jako wyniosła "władczyni" chcąca samodzielnie o wszystkim decydować i wszystko wiedząca najlepiej.

Marion Davies jako Patricia stawia na humor sytuacyjny, kreując nieco postrzeloną bohaterkę. Jej Pat jest sympatyczna, lubi cięte riposty i wypada przekonująco jako atrakcyjna dziewczyna, która jeszcze nie zna swojej prawdziwej wartości. Najlepszą scena w jej wykonaniu są przebieranki, podczas których bohaterka udaje słynne aktorki Lillian Gish, Mae Murray i Polę Negri w charakterystycznych dla nich przebraniach i pozach. Podobno Davies dostała w filmie dużo swobody, co na pewno przyczyniło się do stworzenia tej mocno naturalnej kreacji.

Jako ciekawostkę dodam, że film zawiera niezwykle odważną i rozbudowaną jak na lata dwudzieste scenę przygotowań rodziny do wspólnego wyjścia towarzyskiego. Cała czwórka występuje w samej bieliźnie [!], a w ich komicznych przepychankach i zabiegach jest sporo frywolności.

The Patsy jest bardzo dobrą komedią obyczajową. Z wdziękiem porusza trudne tematy, cały czas pilnując, aby raczej bawić niż pouczać. Reżyserska zręczność Vidora sprawia, że dydaktyka filmu jest dobrze ukryta pod płaszczykiem historii o rywalizujących siostrach. Mówiąc krótko, dobrze się to oglądało. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 15 sierpnia 2018

Banda/The Racket (1928)

Film o pojedynku silnych osobowości

Reżyseria: Lewis Milestone
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 24 min.

Występują: Thomas Meighan, Louis Wolheim, Marie Prevost, George E. Stone, Pat Collins

Czasy prohibicji to w USA okres rozkwitu korupcji i licznych konszachtów przestępców z przedstawicielami władzy. Alkohol był towarem łatwo dostępnym, choć nie wolno było o tym głośno mówić, a mafijni bossowie hojnie sponsorowali polityków, aby ci przymykali oko na jego produkcję. Reżyser Lewis Milestone i producent Howard Hughes postanowili przybliżyć nieco ten światek w filmie Banda będącym adaptacją sztuki teatralnej pod tym samym tytułem. Przez długie lata film był uznawany zaginiony, jednak po śmierci Hughesa w latach 70. w jego zbiorach odnaleziono kopię, którą następnie odrestaurowano.

Akcja Bandy rozgrywa się w Chicago i opowiada o konfrontacji nieprzekupnego policjanta Jamesa McQuigga z szefem mafii alkoholowej Nickiem Scarsim. Scarsi jest pozornie wszechwładnym bimbrownikiem mającym w kieszeni burmistrza, sędziego i szefa policji. Każda zbrodnia uchodzi mu na sucho, o co dba jego przebiegły adwokat. McQuigg jest jednym z niewielu ludzi, którzy nie zamierzają tego tolerować. Deptanie gangsterowi po piętach przynosi rezultaty, ale skorumpowany wymiar sprawiedliwości nie zamierza z nich korzystać. Scarsi podejmuje kilka prób obłaskawienia krnąbrnego policjanta, a kiedy nie daje to efektu, załatwia przeniesienie go na podrzędny posterunek na obrzeżach miasta. McQuigg nie poddaje się. Nieustannie prowokuje rywala, podsyłając dziennikarzom złośliwe plotki na jego temat. Szansa na uziemienie gangstera pojawia się niespodziewanie, kiedy jego brat przypadkowo potrąca samochodem kobietę.

Banda jest sztuką teatralną przeniesioną na ekran filmowy, co jest bardzo widoczne w konstrukcji scenariusza. Obraz składa się z trzech aktów, które zachowują zasadę jedności miejsca, czasu i akcji. Kolejne ujęcia przypominają sceny dramatu z poszczególnymi postaciami wchodzącymi i wychodzącymi wedle potrzeby. Jest to mocno nietypowy sposób konstrukcji fabuły filmu, momentami nieco sztuczny, ale nie można mu odmówić oryginalności. W teatralnej konwencji utrzymano również dość minimalistyczną scenografię.

Ponieważ film opowiada o pojedynku dwóch silnych charakterów, McQuigg i Scarsi bardzo często występują na ekranie razem. Obaj są postaciami wygadanymi, nie szczędzącymi sobie nawzajem złośliwości i elokwentnych polemik. Z pary aktorów zdecydowanie lepiej wypada Louis Wolheim, bardzo wiarygodny jako bezwzględny gangster niepozbawiony dyskretnego uroku. Słabiej jest z Thomasem Meighanem w roli McQuigga. Aktor chodzi sztywno jak słup soli i ciągle robi tę samą, niezbyt inteligentną minę. Zdecydowanie można było dobrać lepszego odtwórcę. Obsadę uzupełniają George E. Stone jako jego nieudaczny Joe - brat gangstera i Marie Prevost jako łasa na pieniądze dziewczyna Joe'go. Oboje pozostają w cieniu dwóch głównych postaci.

Jeżeli chodzi o godne zapamiętania sceny, jest ich w Bandzie kilka. Świetnie wyreżyserowano gangsterskie porachunki w restauracji, kiedy Scarsi i jego ludzie czekają na ruch potencjalnego zamachowca spokojnie konsumującego obiad. W ogóle specjalnością chicagowskiej gangsterki było ukrywanie pistoletów pod kapeluszami, obrusami, połami marynarek i innych takich. Inna pamiętna scena to konfrontacja Scarsiego z policjantem, który ośmielił się aresztować jego brata. Wolheim świetnie sobie radzi z przekazem niewerbalnym i mimo uprzejmych słów tworzy atmosferę niewypowiedzianego zagrożenia. Dodam jeszcze, że film nie stroni od przemocy i w jego trakcie pada całkiem sporo trupów, rzecz jak dotąd rzadko spotykana w kinie amerykańskim.

Banda była całkiem przyjemną rozrywką. Do mocnych stron filmu zaliczę bardzo dobrą rolę Loiusa Wolheima oraz ciekawe pomysły reżyserskie Lewisa Milestone'a. W dół ciągnie Bandę słaba kreacja Thomasa Meighana, który nie nadał swej postaci charyzmy koniecznej, by uczynić z niej równego partnera dla Nicka Scarsiego. Dlatego wystawiam 7 gwiazdek, akurat tyle, żeby film docenić, ale nie przecenić. Do obejrzenia dla fanów gangsterki.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 14 sierpnia 2018

Speedy (1928)

Film o cwanym jankesie

Reżyseria: Ted Wilde
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 26 min.

Występują: Harold Lloyd, Ann Christy, Bert Woodruff

Speedy był ostatnim filmem niemym Harolda Lloyda. Po rozgrywającym się w wiejskim otoczeniu, bardzo dobrym Braciszku reżyser Ted Wilde postanowił powrócić ze swoją gwiazdą do wielkiego miasta. Akcja Speedy'ego rozgrywa się w Nowym Jorku, metropolii, której mieszkańcy "biorą sobotnią kąpiel w piątek, żeby w niedzielę mieć czas na odbębnienie poniedziałkowego mycia". Spieszą się wszyscy z wyjątkiem głównego bohatera filmu oraz jego przyszłego teścia.

Lloyd wciela się w tytułowego Harolda "Speedy'ego" Swifta, zagorzałego kibica New York Yankees i lekkoducha zmieniającego pracodawców jak rękawiczki. W przeciwieństwie do poprzednich kreacji komika, o tym bohaterze można powiedzieć niewiele dobrego. Swift reprezentuje sobą najgorsze jankeskie stereotypy - to tępy, głośny, materialistyczny cwaniak, ale w dodatku leń i facet pozbawionym etyki zawodowej. Z pracy wyrzucany jest tak często, że uważa to za naturalny stan rzeczy. Do tego jest prostakiem podsiadającym ludzi w tramwaju. Dziewczyna Harolda, Jane Dillion, to niewiele mądrzejsza od niego dzierlatka, wybuchająca śmiechem po każdym nawet najgłupszym numerze swojego chłopaka. Jedyna poważniejsza osoba w tym gronie to ojciec Jane, Pop Dillon, właściciel ostatniej w Nowym Jorku konnej taksówki. Wokół niego toczyć się będzie fabuła filmu opowiadająca o próbie wykupienia starszego pana przez zmotoryzowaną konkurencję.

Speedy nie przypadł mi do gustu z dwóch powodów. Pierwszym jest opisany już irytujący główny bohater. "Speedy" szybko wzbudził moją szczerą antypatię, wskutek czego nie bardzo mnie obchodziły jego perypetie. Drugi problem to kadłubowy scenariusz. Luźny wątek fabularny łączący kolejne skecze to popularne rozwiązanie wśród twórców niemych komedii. Tym razem jednak nie sprawdza się. Poszczególne "akty" filmu są od siebie niemal niezależne. Najpierw oglądamy Harolda tracącego pracę z powodu roztargnienia. Później jesteśmy świadkami bardzo długiej randki bohatera i jego dziewczyny na Coney Island. Kolejny epizod to perypetie Harolda jako wyjątkowo nieudolnego taksówkarza. Właściwie dopiero ostatnie pół godziny filmu skupia się na intrydze związanej z atakiem konkurencji na Popa Dilliona. Nie jestem pewien, czy film nie prezentowałby się lepiej, gdyby go rozbić na cztery krótkometrażówki. Poszczególne epizody nie mają ze sobą prawie nic wspólnego.

Humor w Speedym oparty jest na ekstrawaganckich wyczynach głównego bohatera (telefoniczne "oglądanie" meczu w czasie pracy, podsiadanie ludzi w tramwaju, zabawa w ganianego z policjantem) albo na jego nieudolności (rozmaite perypetie z taksówką). Z tego schematu wyłamuje się tylko jeden gag, moim zdaniem najzabawniejszy w filmie. Do kieszeni marynarki bohatera przypadkiem trafia krab, który podszczypuje kolejnych przechodniów, budząc ich gniew na niewinnego Harolda. Obok humoru Speedy zawiera sporo akcji. Finałowe sceny filmu obejmują wieloosobową bójkę uliczną oraz szaleńczy pościg samochodowy z licznymi zwrotami akcji. Muszę jednak powiedzieć, że bawiłem się przy tych scenach dużo gorzej niż przy wszystkich poprzednich filmach Lloyda. Dobre skecze to jednak za mało. Potrzebny jest porządnie wykreowany bohater i przemyślany scenariusz.

Speedy zdecydowanie mi nie podszedł. To niedopracowany film, który w większym stopniu irytuje niż bawi. Aż dziw bierze, że został nominowany do Oscara. Jest najsłabszą z oglądanych przeze mnie komedii Lloyda. Otrzymuje słabe 6 gwiazdek. Spokojnie można go sobie darować.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Pieniądz/L'Argent (1928)

Film o miłości (do mamony)

Reżyseria: Marcel L'Herbier
Kraj: Francja
Czas trwania: 2h 44 min.

Występują: Pierre Alcover, Brigitte Helm, Henry Victor, Mary Glory, Alfred Abel

Sukces Napoleona sprawił, że francuscy filmowcy uwierzyli w superprodukcje. Wkrótce po premierze filmu Abela Gance'a Marcel L'Herbier rozpoczął kręcenie własnego epickiego dzieła poświęconego brudnym rozgrywkom paryskiej finansjery. Pieniądz to adaptacja powieści Emila Zoli, mocno jednak w stosunku do pierwowzoru uwspółcześniona. Było to zresztą przyczyną burzliwej publicznej dyskusji reżysera z krytykami. Aby zebrać fundusze na produkcję, L'Herbier podpisał kontrakt z niemiecką wytwórnią UFA. Warunkiem tej ostatniej było obsadzenie w filmie dwojga niemieckich aktorów. Wyszło to filmowi na dobre, ponieważ Alfred Abel i Brigitte Helm wnieśli do Pieniądza ciekawe kreacje aktorskie.

Bohaterem filmu jest niejaki Saccard, bankier, spekulant i prezes Banque Universelle, spółki akcyjnej borykającej się z kłopotami finansowymi. Saccard jest człowiekiem obsesyjnie poszukującym okazji do wzbogacenia się. Polując na kapitał dla swego banku, próbuje dojść do porozumienia z rekinem paryskiej finansjery, Gundermanem. Kiedy ten odrzuca propozycję współpracy, Saccard angażuje się w bardzo ryzykowne przedsięwzięcie. Lotnik i podróżnik Jacques Hamelin proponuje mu zainwestowanie w złoża ropy, które rzekomo odkrył w Gujanie Francuskiej. Saccard przystaje na propozycję po części z braku lepszej alternatywy, po części ze względu na pociąg odczuwany do seksownej żony Hamelina. Lotnik szybko zostaje mianowany wiceprezesem Banque Universelle, a ukoronowaniem inwestycji ma być jego podróż samolotem z Francji bezpośrednio do Ameryki Południowej. To nagłośnione przez prasę wydarzenie Saccard zamierza wykorzystać jako instrument gigantycznego giełdowego szwindlu.

Pieniądz jest studium ludzkiej chciwości. Status majątkowy ma zasadniczy wpływ na żyjcie jego głównych bohaterów, a w tle przyglądamy się innym ludziom poszukującym szczęścia na giełdach papierów wartościowych i w przybytkach hazardu. Najważniejszą postacią jest Saccard brawurowo zagrany przez Pierre'a Alcovera. Ten bankier nie przypomina współczesnych rekinów finansjery. Gruby, wyraźnie zakompleksiony, mimo niewątpliwej inteligencji jest niewolnikiem swej chciwości. Często podejmuje decyzje pod wpływem impulsu, w dodatku jest przekonany, że za pieniądze można kupić wszystko. Choć jest motorem napędowym fabuły, jako postać nie rozwija się w trakcie filmu, cały czas pozostając symbolem tego, co w mamonie najbardziej zgubne. Co najważniejsze, Saccard nie jest żadnym demonem zła. To człowiek, który mimo wysokiej pozycji całkowicie utracił kontrolę nad własnym życiem. Jego przeciwieństwem jest grany przez Alfreda Abela milioner Gunderman - wyrafinowany i opanowany dżentelmen przebiegle wykorzystujący słabości innych, choć zdolny także do szlachetnych postępków. Małżeństwo Hamelinów jest nieco bardziej skomplikowane charakterologicznie. Jacques jest człowiekiem honoru, wchodzącym w konszachty z Saccardem wyłącznie za namową żony i z chęci dokończenia tego, co pozostawił w Gujanie. Kręcą go wyzwania, nie pieniądze. Line Hamelin to najbardziej skomplikowana z postaci. Początkowo entuzjastycznie nastawiona do mężowego przedsięwzięcia, chętnie korzystająca z szybko zdobytego majątku, w dodatku nieświadomie uwodzi napalonego na nią Saccarda. Tęsknota i obawa o Jacquesa robią jednak swoje. Późniejsze wydarzenia zmuszają Line do desperackich kroków. Tę grupę uzupełnia baronowa Sandorff (Brigitte Helm), była kochanka Saccarda, która obecnie działa jako szpieg Gundermana i robi wszystko, by zaszkodzić byłemu partnerowi. Nie do końca wiadomo, co jest przyczyną jej nienawiści, tym niemniej Helm stworzyła interesującą kreację nieco nawiedzonej modliszki.

Pieniądz charakteryzuje się świetną realizacją. Na potrzeby filmu przygotowano bardzo różnorodne lokacje: pełne przepychu wnętrza Banque Universelle, pompatycznie udekorowaną rezydencję Saccarda (wbudowane w ścianę organy!), dom Sandorff wyposażony w salkę od hazardu, czy też owalny hol w siedzibie Gundermana z wymalowaną w formie panoramy mapą świata i szlaków handlowych. Bardzo ciekawie nakręcono sceny grupowe z sesji giełdy, podczas których spoceni w pogoni za pieniędzmi ludzie ulegają gwałtownym emocjom. Film kładzie nacisk na kapryśność inwestorów, którzy na podstawie niesprawdzonych informacji dokonują decyzji windujących bądź też grzebiących giełdowe spółki. Na nich żerują takie rekiny jak Saccard i Gunderman. Świetnie ukazuje to scena metodycznej konsumpcji przez tego drugiego jajka podczas podejmowania decyzji o wykupie konkurencji.

Na uwagę zasługuje też praca kamery, która chętnie podąża za głównymi bohaterami, obserwuje akcję z góry (świetne ujęcia na giełdę) a nawet ukazuje ją jako grę cieni na suficie (pokłosie niemieckiego ekspresjonizmu). Dynamiki dodają szybkie cięcia w decydujących momentach. Najciekawiej nakręconą sceną jest wejście Gundermana do klubu bankierów. Mężczyzna jest widoczny gdzieś z boku kadru, a jednak nie ma wątpliwości, iż teraz akcja kręcić się będzie wokół tego człowieka, na którym skupia się uwaga wszystkich gości. Efektowne, choć w bardziej tradycyjny sposób, są także plenerowe zdjęcia z odlotu Hamelina do Gujany wśród aplauzu licznie zgromadzonej widowni.

Pieniądz to znakomity film w ciekawy sposób poddający analizie naturę ludzkiej chciwości. Jest znaczącym osiągnięciem fabularnym i reżyserskim, jak również filmem niezwykle efektownym wizualnie. Pomimo pozornie nieatrakcyjnego tematu - spekulacje giełdowe, ludzie działający zza biurek - ani przez moment nie zwalnia tempa i nie pozwala oderwać się od ekranu. Ciekawe, rozbudowane postacie prezentują bogactwo postaw i charakterów. Wszystko razem tworzy dzieło, które na długo zapada w pamięć. Przyznaję Pieniądzowi zasłużone 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 12 sierpnia 2018

Październik: Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem/Oktiabr: Desiat dniei, kotorie potriasli mir (1928)

Film o posągach.

Reżyseria: Sergiej Eisenstein i Grigorij Aleksandrow
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1h 42 min.

Występują: Nikołaj Popow, Wasilij Nikandrow

Na dziesiątą rocznicę rewolucji październikowej czołowi przedstawiciele propagandowego kina radzieckiego otrzymali zadanie stworzenia dzieł o odpowiedniej treści. Mieliśmy się już okazję zapoznać z Końcem Sankt Petersburga Wsiewołoda Pudowkina. Teraz przyszedł czas na produkcję Sergieja Eisensteina, który tym razem współpracuje z mniej znanym reżyserem Grigorijem Aleksandrowem. Spojrzenie Eisensteina jest zupełnie inne od tego, co przygotował Pudowkin. Możliwość porównania filmów o tej samej tematyce tym bardziej uwypukla różnice stylów tych niezwykle utalentowanych artystów-agitatorów.

O ile Koniec Sankt Petersburga miał socjologiczne zacięcie i skupiał się na ukazaniu procesu historycznego, który doprowadził do przewrotu, Eisenstein i Aleksandrow nakręcili coś na kształt dramatu historycznego, który przedstawia kolejne wydarzenia pamiętnego roku 1917. Film rozpoczyna się od przepięknie zmontowanej sceny rozbiórki pomnika cara Aleksandra III (również u Pudowkina to znany z twardej ręki Aleksander III a nie Mikołaj II służył za symbol odchodzącego w przeszłość caratu). Właśnie wybuchła rewolucja lutowa, która doprowadziła do obalenia monarchii, ale nie było to równoznaczne ze zwycięstwem ludu. Władzę nad Rosją objęli (według twórców Października) duchowni i burżuje o tłustych gębach. Eisenstein w typowym dla siebie stylu tworzy sceny symbole mające wzbudzać w widzu określone emocje. Burżuazyjny rząd ukazany jest jako grupa lokajów kłaniających się w pas zagranicznym mocarstwom. O jego złych intencjach świadczy decyzja o kontynuacji udziału w Wielkiej Wojnie, czego bezpośrednią konsekwencją jest głód i ubóstwo w kraju.

Kolejny istotny moment - ludowe rozruchy na ulicach, które zostają krwawo stłumione przez Rząd Tymczasowy. Kiedy protestujący lud, ostrzelany przez żołnierzy, idzie w rozsypkę, burżujki w kapeluszach maltretują rannych przy pomocy parasolek i z radością depczą czerwony sztandar. Ostatecznym symbolem podziału społeczeństwa jest podniesienie przez władze mostów zwodzonych, aby oddzielić dzielnicę robotniczą od centrum miasta. Trupy zabitych demonstrantów spadają do Newy, a burżuje w ostatecznym geście triumfu wrzucają do rzeki cały nakład bolszewickiej gazety Prawdy.

Dość humorystycznie przedstawiony jest w Październiku premier rządu Tymczasowego Aleksander Kiereński. Jest to mały człowieczek o wybujałych ambicjach, porównujący się do Napoleona i z upodobaniem korzystający z carskiej sypialni. Kiedy jednak zaczyna mu się palić grunt pod nogami, przerażony kryje się pod pierzyną. Co do portretu bolszewików, oczywiście jest taki, jaki być musiał. Są to ludzie rozsądni, odważni, szlachetni, zdecydowani et cetera. Jest kilka scen z Leninem jako wielkim architektem rewolucji, ale większy nacisk położony został na pracę kolektywną, dobrą organizację i drobiazgowe planowanie. Należne honory oddano awangardzie rewolucji - marynarzom z Kronsztadu. Szpilę wbito będącemu w latach produkcji filmu u kresu kariery politycznej Lwu Trockiemu, przedstawiając go jako hamulcowego rewolucji. 

Im bliżej wydarzeń październikowych, tym mniej film robi się symboliczny, a bardziej faktograficzny. Bardzo rozbudowane sceny obejmujące rozruchy w Petersburgu, przygotowania bolszewików, opór Kongresu, stopniowe opanowywanie miasta i w końcu szturm na Pałac Zimowy są przedstawione dużo bardziej konwencjonalnie niż artystyczna pierwsza połowa filmu. Symbolem ostatecznego przewrotu staje się krążownik Aurora, który wyczekuje na sygnał do otwarcia ognia.
Od strony realizacyjnej film wykonany jest znakomicie. Jak zawsze u Eisensteina film napędza jedyny w swoim rodzaju, budujący właściwe emocje i skojarzenia montaż. Bardzo często pojawia się motyw posągów przeplatanych z ujęciami na ludzi. Mamy więc Aleksandra III i carskiego dwugłowego orła, figury religijne, Napoleona jako obiekt marzeń Kiereńskiego. Ze strony bolszewików pojawia się natomiast żyjący posąg, jakim jest Lenin. Ikony fikcyjnych bądź nieżyjących postaci zastąpił człowiek z krwi i kości, który w czasie powstania filmu był już tylko wystawioną na widok publiczny mumią. Cóż za przewrotność.

Również filmowa scenografia zasługuje na uwagę. W produkcji wykorzystano prawdziwe plenery Petersburga, w tym wnętrza Pałacu Zimowego, Instytutu Smolnego i innych ważnych miejsc, podobno niezbyt zmienionych od czasu rewolucji. Czyni to z filmu niemal paradokument i z pewnością będzie atrakcyjne dla pasjonatów historii.

Co do propagandowego wymiaru Października, reprezentuje on wersję historii zgodną z oficjalną bolszewicką wykładnią. Podobnie jak w Końcu Sankt Petersburga pojawia się argumentacja o walce klas, zdradzieckich burżujach, ruchu radzieckim jako reprezentancie woli ludu i innych elementach komunistycznego etosu. Przeciwnicy polityczni komunistów zostali przedstawieni bardzo różnorodnie. Sporo uwagi poświęcono burżuazji, kontrrewolucjonistom, mienszewikom, uwypuklając odmienne aspekty ich nikczemności. Należy tu wziąć poprawkę na agitacyjny charakter filmu. O ile zgodność z faktami jest prawdopodobnie dość wysoka, towarzysząca im interpretacja, wstawki celowo manipulujące emocjami widza (głównie poprzez montaż) w sposób tendencyjny biorą stronę zwycięzców rewolucji. Nie jest to oczywiście zaskakujące. Jak również fakt, że film urywa się w momencie, w którym bolszewicy sięgają po władzę. Prawdziwa twarz i metody wybawców Rosji wyszły przecież na jaw dopiero w trakcie procesu utrwalania i umacniania władzy.

Z dwóch filmów o rewolucji październikowej bardziej podobał mi się Koniec Sankt Petersburga. Pudowkin prezentował Rosję z perspektywy zwykłego człowieka, próbując z dużym sukcesem oddać emocje, które panowały wśród społeczeństwa. Październik skupia się bardziej na wydarzeniach na szczycie, prezentując punkt widzenia polityka, a nie szarego mieszkańca (bo nawet nie obywatela) Rosji. Jest to film wyraźnie słabszy od dwóch poprzednich dzieł Eisnsteina, o czym zdecydowała bardziej wrażliwa politycznie tematyka oraz zapewne konieczność współpracy z Grigorijem Aleksandrowem. Elementy geniuszu reżysera są w Październiku obecne, ale w znacznie mniejszym natężeniu niż w Strajku i Pancerniku Potiomkin. Dlatego wystawiam Październikowi 7 gwiazdek. Tylko dla zainteresowanych tematyką.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 11 sierpnia 2018

Na zachód od Zanzibaru/West of Zanzibar (1928)

Film o jałowości zemsty

Reżyseria: Tod Browning
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 4 min.

Występują: Lon Chaney, Lionel Barrymore, Mary Nolan, Warner Baxter

Lon Chaney był drugim obok Emila Janningsa czołowym aktorem ery kina niemego. Ten człowiek o chropowatej powierzchowności specjalizował się w rolach dziwaków, postaci okaleczonych fizycznie i psychicznie. Posługiwał się przy tym wyrafinowaną pantomimiką, w której opanowaniu pomogła mu własna przeszłość, był bowiem dzieckiem dwojga głuchoniemych rodziców. Kilka najciekawszych filmów Chaneya powstało we współpracy z reżyserem Todem Browningiem, między innymi goszczące na Chronofilmotece Niesamowita trójka i Demon cyrku. Na zachód od Zanzibaru to jedno z ostatnich ich wspólnych dzieł. Wraz z nadejściem epoki filmu dźwiękowego zakończyła się kariera Chaneya, który w roku 1930 zmarł na raka. Pozostawił po sobie godne dziedzictwo. Przyjrzyjmy się filmowi, który będzie pożegnaniem wielkiego aktora z tym blogiem.

Na zachód od Zanzibaru to dość makabryczny w swej wymowie film zemsty. Kreowany przez Chaneya cyrkowy magik Phroso zostaje porzucony przez żonę dla innego mężczyzny, niejakiego Crane'a. Para zamierza wyjechać razem do Afryki. Kiedy kochanek przekazuje mężowi ponure wieści, wybucha szarpanina i Crane zrzuca Phrosa z balkonu. W rezultacie iluzjonista zostaje pozbawiony władzy w nogach. Rok później do sparaliżowanego mężczyzny dociera wieść o  powrocie żony. Odnajduje ją w kościele, martwą, z małym dzieckiem u boku. Phroso poprzysięga zemstę nie tylko Crane'owi ale również jego maleńkiej córce. Osiemnaście lat później misternie przygotowywany plan zemsty zbliża się do swego finału. Chromy Phroso wraz z grupą zauszników prowadzi małą placówkę w afrykańskiej dżungli.  Grupa zajmuje się podkradaniem kości słoniowej miejscowemu handlarzowi, którym jest Crane. Ponadto dzięki swym magicznym sztuczkom Phroso zdobywa wpływ na miejscowe barbarzyńskie plemię.  Pewnego dnia magik nakazuje sprowadzić do faktorii Maizie, córkę Crane'a, dotychczas wychowywaną na jego polecenie w spelunce na Zanzibarze. Phroso ma zamiar doprowadzić do konfrontacji ojca i córki, a następnie ich zniszczyć. Nie wie, że czeka go okrutna niespodzianka.

Kilka słów o aktorstwie, które jest doprawdy godne uwagi. Przede wszystkim Chaney jako opętany pragnieniem zemsty kaleka. Zwykły aktor poprzestałby w takiej roli na siedzeniu na fotelu inwalidzkim, ale nie on. Chaney jeździ na wyposażonej w kółka platformie, pełza niczym wąż i jest niezwykle ruchliwy jak na niepełnosprawnego. Jego bogata mimika umożliwia stworzenie sugestywnej kreacji człowieka, który świadomie i z własnej woli wybrał nikczemność. Pomysł, żeby przez 18 lat wychowywać dziecko swego wroga tylko po to, żeby ich oboje zniszczyć, jest bardzo mocny nawet jak na dzisiejsze standardy kina. Przyznam, że trochę nieswojo oglądało się te popisy niemal demonicznego Chaneya, ale jest tak dobry, że trudno się oprzeć fascynacji.

Lonowi partneruje inny znany aktor Lionel Barrymore, grający jego zaprzysięgłego wroga Crane'a. Nic do tej kreacji nie mam, ale pozostaje ewidentnie w cieniu rywala. Bardziej wyróżniają się Mary Nolan i Warner Baxter. Ona gra okrutnie nękaną nie za swoje winy Maizie. Phroso znęca się nad nią psychicznie i popycha w alkoholizm. Aktorce udało się odnaleźć w tej roli złoty środek - Maizie stopniowo ulega niegodziwościom, na które jest wystawiana, jednak zachowuje elementarną godność, która nie pozwala jej do końca upaść. Baxter wciela się w rolę Doca, jedynego z pomagierów Phrosa, który ma odwagę sprzeciwić się obłędowi szefa. Jako konkurent dla Chaneya jest bardziej wyrazisty niż Barrymore.

Film cechuje się duszną, złowieszczą atmosferą. Większość akcji rozgrywa się w nocy, którą rozjaśniają ognie tubylców. Półnagie ciała Murzynów błyszczą w świetle pochodni, rytualne szamańskie maski budzą grozę, a na wpół oszalały Phroso na przemian pogrąża się w złośliwej radości i ponurej melancholii. Skojarzenia z Sercem ciemności Josepha Conrada są jak najbardziej trafne. Tutaj mała dygresja. Na zachód od Zanzibaru przedstawia portret tubylców adekwatny do ówczesnych poglądów na rozwój cywilizacji. Afrykanie mówią łamanym angielskim, są zabobonni (choć nie bezgranicznie) i hołdują barbarzyńskim zwyczajom składania ofiar z ludzi. Nie ukrywam, że taki obraz życia tubylców może być dla współczesnego widza kontrowersyjny. Mimo wszystko jest to tylko poboczny wątek filmu, a "tubylcy" nie reprezentują żadnej konkretnej grupy ludności, będąc raczej symbolem obcości i dzikości nieodkrytego jeszcze do końca kontynentu. Przynajmniej zagrali ich prawdziwi czarnoskórzy aktorzy, a nie ludzie pomalowani pastą do butów.

Na zachód od Zanzibaru to mocny i budzący sprzeczne emocje film. Jest przekonujący głównie dzięki znakomitemu aktorstwu Chaneya i prawdopodobnie przy słabszym odtwórcy głównej roli byłby niestrawny. Ma też kilka minusów scenariuszowych. Przeskok pomiędzy prologiem filmu a rozpoczęciem właściwej akcji 18 lat później jest trochę zbyt gwałtowny. Również zakończenie uważam za zbyt zwięzłe, niemal urwane - wszystkie wątki zostają zamknięte w około minutę. Można było poświęcić trochę taśmy filmowej, żeby zmontować je w sposób bardziej kompleksowy. Ogólne wrażenia pozostają pozytywne, chociaż tych parę niedociągnięć można było łatwo zlikwidować. Film otrzymuje 7 gwiazdek. Żegnaj, Lonie Chaneyu. Oglądanie twojego aktorstwa było prawdziwą przyjemnością.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 9 sierpnia 2018

Cyrk/The Circus (1928)

Film o człowieku, który nie potrafił być zabawny

Reżyseria: Charlie Chaplin
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 10 min.

Występują: Charlie Chaplin, Al Ernest Garcia, Merna Kennedy, Harry Crocker

Cyrk jest jednym z bardziej konwencjonalnych filmów Charliego Chaplina. Korzysta z dość popularnej w kinie niemym cyrkowej scenografii, a fabularnie należy do lubianego przez jego twórcę podgatunku tragikomedii, wzbudzającej "a to uśmiech, a to łezkę". W trakcie filmu chaplinowski Tramp przez chwilę staje się częścią większej grupy, próbując swych sił jako artysta cyrkowy. Zarówno twórca jak i jego alter ego są jednak zbytnimi indywidualistami, aby na dłużej zagrzać miejsce tam, gdzie reguły dyktują inni. Takim też podtekstem przesiąknięty jest Cyrk.

Akcja filmu toczy się, a jakże, w wędrownym cyrku. Pewnego pięknego dnia plączący się po cyrkowym jarmarku zabawny człowieczek z wąsikiem zostaje posądzony o kradzież i rzuca się do ucieczki przed pragnącymi go ująć policjantami. W trakcie rejterady wpada do namiotu cyrkowego i zakłóca przedstawienie, wzbudzając swą nieporadnością zachwyt widowni. Właściciel cyrku proponuje mu pracę, licząc, że nowy komediant poprawi reputację podupadającego interesu. Wkrótce Tramp zaprzyjaźnia się z cyrkową woltyżerką, która jest okrutnie poniewierana przez szefa. Przyjaźń, a może i miłość, jest już na horyzoncie. Kariera nowej gwiazdy areny zawisa jednak na włosku, kiedy okazuje się, że Tramp potrafi być śmieszny tylko mimowolnie.

Cyrk łączy w sobie akcenty komediowe z bardziej poważnymi. Głównym źródłem humoru jest oczywiście śmiesznie odziany i pociesznie niezdarny Tramp. Świetne są gagi ukazujące w krzywym zwierciadle wykonywane przez niego sztuczki cyrkowe, na przykład numery iluzjonistyczne. W końcowej części filmu Tramp daje prawdziwy popis, wykonując numery linoskoczka. Trudno nie lubić tej postaci, która ma tendencję do nieświadomego pakowania się w kłopoty, ale jest przy tym zaradna, odważna i szlachetna. Ów bohater został skonfrontowany z nieprzyjaznym światem reprezentowanym przez okrutnego właściciela cyrku, który traktuje artystów jak niewolników. Wszystko zaś obserwuje bezlitosna publika, która jest równie chętna do oklasków, jak i do gwizdów. Podejrzewam, że Chaplin zawarł tu aluzję do równie bezpardonowego świata filmu, w którym przyszło mu funkcjonować. O wątku miłosnym nie chcę pisać za wiele. Nie jest szczególnie oryginalny i jego główną funkcją jest wyciskanie łez, a jednak jego zakończenie pozostawiło we mnie bolesne ukłucie.

Obok numerów komediowych Cyrk zawiera sporo ciekawych sztuczek z kamerą. Należą do nich sceny w gabinecie luster, stanowiące świetny przykład ekranowej dezorientacji. Pomysłowo nakręcony został też wspomniany już spacer Charliego po linie. Początkowo bohater zabezpiecza się kiepsko ukrytą linką asekuracyjną, później jednak zdany jest tylko na własną zręczność. Odebrałem to jako kolejną aluzję do prawdziwych losów reżysera.

Cyrk nie należy do najwybitniejszych dzieł Chaplina i nie pretenduje do miana dzieła. Jest to profesjonalnie przygotowana komedia, której głównym celem jest zapewnienie widzowi inteligentnej rozrywki. W tym kontekście reżyser niewątpliwie osiągnął sukces. Dodatkowym plusem są ciekawe aranżacje takich scen jak gonitwa w gabinecie luster czy melancholijne zakończenie, oraz autobiograficzne aluzje. Za kreację atmosfery wywołującej niewymuszone ciepło na sercu film otrzymuje 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 8 sierpnia 2018

Wicher/The Wind (1928)

Film o tornadzie hormonów

Reżyseria: Victor Sjöström
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 17 min.

Występują: Lillian Gish, Lars Hanson, Montagu Love, Dorothy Cumming, Edward Earle, William Orlamond

Cenzura obyczajowa miewa swoje pozytywne strony. Kiedy obowiązujące normy bądź konwenanse nie pozwalają o pewnych sprawach mówić wprost, artysta zainteresowany tematem musi szukać bardziej subtelnych sposobów. Rezultatem takich zabiegów nie raz i nie dwa bywały wybitne dzieła kultury. Wicher nie należy może do tych najznakomitszych, jednak freudowska metaforyka nadaje filmowi drugie dno, które odkryłem z niebywałą przyjemnością.

Fabuła przedstawia się następująco. Młoda kobieta nazwiskiem Letty Mason podróżuje do Teksasu, gdzie ma zamieszkać na ranczu swego kuzyna Beverly'ego. W pociągu nawiązuje znajomość z szarmanckim handlarzem bydłem Wirtem Roddym, który obiecuje ją kiedyś odwiedzić. Teksas nie okazuje się dla Letty gościnny. Żona Beverly'ego, Cora, nie znosi jej, zazdrosna o dobre relacje dziewczyny z jej dziećmi i mężem. Na domiar złego Letty nie czuje się dobrze w terenie nękanym przez gwałtowne wiatry i tornada. Z czasem zaczyna ją niepokoić każdy mocniejszy podmuch. Wkrótce Letty staje się obiektem dobrodusznych zalotów mieszkających w pobliżu farmerów. Ku niezmiernej irytacji Cory, dziewczyna nie traktuje zachowania mężczyzn poważnie. Sytuację zdaje się ratować przybycie w odwiedziny Wirta, którym Letty jest wyraźnie zainteresowana. Okazuje się jednak, że handlarz bydłem jest żonaty i może jej jedynie zaproponować rolę kochanki. Postawiona przez Corę pod ścianą Letty decyduje się przyjąć oświadczyny jednego z farmerów, Lige Hightowera. Ku rozczarowaniu mężczyzny, małżeństwo nie zostaje skonsumowane, a żona cały czas trzyma go na dystans. Tymczasem dmący wicher stale przybiera na sile.

Nie ma co owijać w bawełnę, film Sjöströma opowiada o stłumionej kobiecej seksualności. Szalejący w Teksasie wiatr jest jej symbolem, towarzyszącym pragnieniom i lękom głównej bohaterki. Nie jest przypadkiem, że ataki ankraofobii Letty nasilają się w szczególnie trudnych momentach jej skomplikowanego życia uczuciowego, a przełomowemu momentowi w życiu erotycznym kobiety towarzyszy prawdziwe tornado. Ciekawa to zresztą postać, zupełnie słusznie wzbudzająca zimną zazdrość żony kuzyna. Letta jest dziewczyną nieświadomą własnych pragnień. Pozorną niewinnością rozbudza wyobraźnię większości mężczyzn ze swego otoczenia. Brzmi to trochę jak fabuła opery mydlanej, ale nie jest tak dzięki dwóm czynnikom. Pierwszym jest przebiegła reżyseria Sjöströma wykorzystującego wietrzną metaforykę. Reżyser z powodzeniem nadaje filmowi pozory typowego melodramatu, pod ich płaszczykiem przemycając bardzo odważne treści. Drugi ważny element  to znakomita gra aktorska Lillian Gish, która stworzyła w pełni przekonującą kreację zamkniętej w świecie własnych pragnień i lęków dziewczyny. Ta filigranowa aktorka potrafi przekazywać emocje, korzystając tylko z gry spojrzeniem, ciekawie też sprawdzają się dostosowane do jej aktualnego stanu umysłu fryzury.

Jeżeli chodzi o resztę obsady aktorskiej, jest przyzwoicie. Co prawda jak zwykle nie zachwycił mnie Lars Hanson jako nieszczęśliwy mąż Letty, dobrze wypada jednak Dorothy Cumming w roli nienawistnej Cory i Montagu Love jako pozbawiony skrupułów Wirt. Film ma też ładną scenografię wykorzystującą pustynne plenery i ciekawe jak na swoje czasy efekty specjalne imitujące burze piaskową i tornado. Są to jednak poboczne zalety blednące przy głównym temacie filmu.

Wicher był pożegnalnym dziełem Victora Sjöströma w USA i jednym z ostatnich w ogóle przez niego wyreżyserowanych. Cieszy fakt, że po kilku słabszych obrazach reżyser powrócił do formy i do charakterystycznych elementów swego stylu, jakimi są pogłębione portrety psychologiczne postaci i powiązanie człowieka z siłami natury. Rezultatem jest pasjonujące widowisko poruszające tematy, o których niechętnie w latach 20. mówiono na głos. Za to otrzymuje 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 7 sierpnia 2018

The Power of the Press (1928)

Film o potędze mediów.

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 4 min.

Występują: Douglas Fairbanks Jr., Jobyna Ralston, Mildred Harris, Philo McCullough

Brak polskiego tytułu filmu budzi zawsze moje obawy co do jego jakości. Jest to sytuacja bardzo rzadka i dlatego nie kojarzy mi się najlepiej. W przypadku The Power of the Press obawy te złagodziło nieco nazwisko reżysera. Frank Capra jest bardzo poważanym twórcą, chociaż w latach 20. dopiero zdobywał doświadczenie. Nie jestem zaskoczony obecnością w recenzowanym filmie pewnych niedociągnięć, końcowe wrażenie jest jednak pozytywne. Obraz jest próbą analizy roli prasy jako czwartej władzy.

Bohaterem filmu jest nieopierzony dziennikarz Clem Rogers, który bardzo pragnie rozstać gwiazdą reportażu. Chłopak dostaje swoją szansę, kiedy do redakcji dociera szokująca wieść o morderstwie prokuratora okręgowego. Wobec chwilowej nieobecności innych reporterów, na miejsce zbrodni zostaje wysłany Clem. Szybkie śledztwo pozwala zidentyfikować podejrzaną. Jest nią Jane Atwill, córka senatora, która w czasie zbrodni przebywała w jego domu. Pomimo pewnych wątpliwości, redaktor naczelny decyduje się opublikować sensacyjną wiadomość mogącą zaważyć na wynikach nadchodzących wyborów. Wkrótce jednak Clem zaczyna podejrzewać, że został zmanipulowany.

The Power of the Press całkiem odważnie podchodzi do problematyki oddziaływania mediów. Możliwość zniszczenia czyjejś reputacji poprzez publikację nieprawdziwych bądź zmanipulowanych informacji to temat aktualny, dzisiaj nawet bardziej niż w czasach produkcji filmu. Jego twórcy spojrzeli na problem z wielu punktów widzenia, które są w filmie reprezentowane z przez różne postacie. Poznajemy rozważnego redaktora naczelnego, głodnego sławy i pyszałkowatego Clema Rogersa, reportera-rutyniarza Billa Johnsona, usiłujących manipulować wydarzeniami gangsterów i polityków, a także (niemal) zwykłą kobietę wplątaną wbrew swej woli w wir wydarzeń. Film zdaje się popierać popularne motto, że rolą dziennikarza jest publikacja faktów niezależnie od konsekwencji, ale rozmaitość perspektyw bez wątpienia jest jego mocną stroną.

Spośród pozytywów The Power of the Press wymienię jeszcze dwa rodzynki kinematograficzne. Pierwszym jest otwierające film przedstawienie biura redakcji - zaśmieconego, przepełnionego rywalizującymi ze sobą, nerwowymi ludźmi, którzy w wolnym czasie płatają sobie bardziej lub mniej złośliwe figle. To otoczenie dalekie od ideału, robiące wrażenie raczej toksycznego i zapewne bliskie rzeczywistości. Drugi cymes to świetnie zmontowana sekwencja przedstawiająca proces przetwarzania informacji, począwszy od napisania artykułu, poprzez zredagowanie go, skład, wysłanie do drukarni, kolportaż i wreszcie odbiór komunikatu przez czytelników. Z jednej strony daje to wgląd w ówczesną technikę wydawania gazety, z drugiej jest dobrą metaforą na zastosowanie informacji jako narzędzia władzy. Właściwie trudno mi sobie wyobrazić lepszy przykład tej koncepcji.

Teraz o słabszych stronach filmu. Główne role zagrali Douglas Fairbanks Junior i Jobyna Ralston. Pierwszy obsadzony został chyba dzięki popularności ojca, druga była znana ze współpracy z Haroldem Lloydem. Nie napiszę, że są w swoich rolach źli. Są po prostu nijacy. Dzień po seansie prawdopodobnie nie rozpoznałbym żadnego z nich na zdjęciu. Nieco kolorytu dodają filmowi wyraziści aktorzy drugoplanowi, ale nie jest to do końca satysfakcjonujące. Drugie niedociągnięcie to wyzierająca w kilku punktach scenariusza naiwność. Gdy dotyczy postaci Clema, zupełnie bezkrytycznie traktującego swoich informatorów, jest jakoś uzasadniona scenariuszowo, ale mimo to razi. Natomiast finałowe wyjaśnienie zagadki, kiedy dziennikarz dociera do pewnej osoby wmieszanej w morderstwo, a ta ot tak decyduje się wyjawić mu wszystkie szczegóły i jeszcze potwierdzić je podpisem, przekracza moje osobiste granice zawieszenia niewiary. Scenariusz zdecydowanie skorzystałby na kilku mocnych poprawkach.

The Power of the Press jest ciekawym filmem poruszającym bardzo ważne kwestie. Został sprawnie zrealizowany, jest lekki w odbiorze i nie za długi. Warto go obejrzeć dla dwóch wspomnianych rodzynków kinematograficznych i ciekawych przemyśleń na temat roli mediów. Ze względu na te atuty można nawet przymknąć oko na niedoskonałości scenariusza i miałkość odtwórców głównych ról. W sam raz na 7 gwiazdek. 

źródło grafiki - www.imdb.com