Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 6 gwiazdek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 6 gwiazdek. Pokaż wszystkie posty

środa, 31 lipca 2019

Eskapada/Angel (1937)

Film o znudzonych dygnitarzach

Reżyseria: Ernst Lubitsch
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 27 min.

Występują: Marlene Dietrich, Herbert Marshall, Melvyn Douglas

Kiedy Ernst Lubitsch został kierownikiem produkcji wytwórni Paramount, z powodu nadmiaru obowiązków na pewien czas porzucił reżyserski stołek. Nawet po rezygnacji z tej funkcji długo nie mógł wrócić do formy. Eskapada była jego pierwszym filmem od 1934 roku, w dodatku nadzorowanym także ze stanowiska producenta. Nie był to triumfalny powrót. Nakręcony dość minimalistycznie film sprawia wrażenie, jakby Lubitsch próbował przypomnieć sobie wypróbowane wcześniej rozwiązania, z nie do końca udanym skutkiem. Wrażenie to potęguje Marlene Dietrich obsadzona w roli seksbomby, ale jakże odległa od swoich znakomitych ról u Josefa von Sternberga. Wydawać by się mogło, że akurat Lubitsch zdoła ją odpowiednio ułożyć i poprowadzić. Chociaż nie poniósł zupełnej klęski, równie daleko było mu do sukcesu.

Film opowiada o miłosnym trójkącie, w którego centrum znajduje się uwodzicielska Maria Baker, grana przez Dietrich. Przebywając incognito w Paryżu, przypadkiem poznaje tam Anthony'ego Haltona, byłego wojskowego, który właśnie powrócił z Indii. Oboje spędzają razem upojny wieczór, po którym rozstają się, nie poznając swoich imion, ani adresów. Maria powraca do Londynu, gdzie mieszka ze swoim mężem Frederickiem - brytyjskim dyplomatą. Romans z Anthonym miał być tylko przelotną rozrywką znudzonej żony, której mąż poświęca za mało czasu. Wszystko się zmienia, kiedy nieświadomy niczego Anthony również przybywa do Londynu. Mężczyzna przypadkowo zaprzyjaźnia się z Frederickiem i zostaje przedstawiony Marii. Pomiędzy niedawnymi kochankami rozpoczyna się gra pozorów.

Scenariusz Eskapady ma bardzo ścisłą, trzyaktową strukturę. Najpierw jesteśmy świadkami przelotnego romansu pomiędzy Marią a Anthonym w Paryżu. Później poznajemy męża kobiety i dowiadujemy się nieco więcej na temat ich relacji. Ostatecznie następuje konfrontacja, podczas której każdy z członków trójkąta udaje przed pozostałymi ignorancję, pragnąć ugrać jak najwięcej dla siebie. Mąż i kochanek zostali przedstawieni jako nienaganni dżentelmeni darzący się nawzajem szacunkiem i sympatią. Tylko niefortunny zbieg okoliczności sprawił, że muszą rywalizować o tę samą kobietę. Herbert Marshall i Melvyn Douglas posiadają duży urok osobisty, grają jednak ostrożnie, preferując angielską powściągliwość i wyraźnie starając się nie wejść w paradę Dietrich. Najwyraźniej byli przekonani, że to miał być jej film. Niestety efekt jest taki, że najlepszą sceną Eskapady jest konwersacja kamerdynerów, którzy oceniają stan emocjonalny Barkerów i ich gościa po resztkach pozostawionych przez nich na talerzach. To jedyny w filmie moment, który można nazwać błyskotliwym.

Eskapadzie brakuje zawadiackiego uroku, jaki Lubitsch potrafił nadać Sztuce życia czy Złotym sidłom. Rozmowy bohaterów zawierają sporo aluzji i dwuznaczności, ale nie są lekkie ani dowcipne. Najbardziej zawodzi Dietrich, która bez pomysłowego oświetlenia Sternberga nie wygląda już tak uwodzicielsko, zahaczając momentami o autoparodię. Najgorsze jest jednak to, że jej postać odgrywa w fabule rolę przedmiotową. To nie jest niezależna agentka wywiadu o kryptonimie X-27 ani femme fatale manipulująca kochankami jak marionetkami. Zredukowano ją do roli znudzonej żony, dla której szczytem marzeń jest wyjazd z mężem na wakacje. Nic dziwnego, że obaj rywalizujący o nią panowie zachowują emocje na wodzy. Nie było cię czym ekscytować. To tylko salonowa gierka jakich wiele.

Eskapada nie jest filmem złym. Rzecz w tym, że zawodzi oczekiwania i nie reprezentuje poziomu, do którego przyzwyczaili widzów reżyser i jego gwiazda. To przeciętny melodramat, za mało zabawny, za mało pikantny i tylko z przebłyskami dobrych pomysłów. Niczym nie odstręcza, ale zdecydowanie można go sobie darować. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 17 lipca 2019

Rzeczy, które nadejdą/Things to Come (1936)

Film o apokalipsie, post-apokalipsie i wstąpieniu

Reżyseria: William Cameron Menzies
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1 h 34 min.

Występują: Raymond Massey, Edward Chapman, Ralph Richardson, Margaretta Scott, Cerdric Hardwicke

Rzeczy, które nadejdą to film uważany za jeden z kamieni milowych w rozwoju kinowego science-fiction. Co prawda pierwsze filmy "futurystyczne" pojawiały się jeszcze w epoce kina niemego, a solidny fundament pod nurt dystopijny położył Fritz Lang swoim Metropolis, ale mimo wszystko sci-fi było w przedwojennym kinie rzadkością. Tym większe zainteresowanie wzbudził film, do którego scenariusz napisał taki klasyk gatunku jak Herbert George Wells. Filmowe plakaty sugerowały wręcz, że jest to jego dzieło autorskie, co nie było prawdą. Wells napisał scenariusz na podstawie kilku swoich opowiadań, na tym jednak jego udział w produkcji się zakończył. Funkcję reżysera pełnił doświadczony William Cameron Menzies, a siłą sprawczą całego projektu był producent Alexander Korda, który koordynował wszystkie prace silną ręką, jako scenografa zatrudniając swego brata Vincenta.

Film przedstawia wellsowską wizję przyszłości cywilizacji w podziale na trzy akty. Pierwszy opowiada o apokalipsie - wojnie światowej, która niszczy podstawy współczesnego społeczeństwa. Druga przedstawia barbarzyńską społeczność tych, którzy przeżyli. Trzecia obejmuje odrodzenie cywilizacji technologicznej i drogę ku świetlanej przyszłości rodzaju ludzkiego. Akcja toczy się w fikcyjnym mieście Everytown, które nie bardzo próbuje udawać, że jest Londynem. Przyszłość według Wellsa przedstawiona jest z dużym rozmachem, a jednocześnie z naciskiem na szersze procesy społeczne. Jednostki są w Rzeczach, które nadejdą naszkicowanymi grubą kreską nośnikami idei. W związku z tym ich charaktery rozwinięto tylko o tyle, o ile jest to istotne dla przedstawienia wspomnianych idei. Zastosowano także pomysłowe rozwiązanie - w kolejnych aktach filmu rozgrywającego się na przestrzeni stu lat aktorzy wcielają się kolejno przedstawicieli kilku pokoleń swoich rodów, na ogół odgrywając podobną rolę w rozwoju akcji. Takie ekonomiczne zarządzanie zasobami aktorskimi ułatwia widzowi orientację w rozwoju historii.

Trzy akty filmu bardzo różnią się od siebie nastrojem. Pierwszy znakomicie oddaje nasilające się w Wielkiej Brytanii lęki przed nową wielką wojną. Na podobieństwo I Wojny Światowej konflikt wybucha bez wyraźnego powodu. Nastrój niepewności podsycają sprzeczne informacje płynące z frontu wyrażane przez komunikaty radiowe i patriotyczne plakaty. Później zaczyna się apokalipsa - bombardowania miast, gazy bojowe i inne atrakcje. Bezsens wojny dobrze oddaje kapitalna scena, kiedy jeden z bombowców zrzuca na wioskę bomby gazowe, po czym zostaje zestrzelony. Zwycięski pilot myśliwca ląduje przy ciężko rannym wrogu, aby udzielić mu pierwszej pomocy. Ten jednak woli oddać swoją maskę gazową dziewczynce ocalałej po bombardowaniu. Zabił jej bliskich, aby następnie oddać jej życie w zamian za swoje, właściwie bez żadnego sensu. Wojna trwa wiele lat i powoduje całkowity upadek technologii, łączności i innych przejawów cywilizacji. W pewnym momencie pojawia się nawet straszna epidemia choroby zmieniającej ludzi w zombie [sic!]. Apokaliptyczny segment jest zdecydowanie najciekawszy. Duże wrażenie robią efekty specjalne, montaż poszczególnych scen na zasadzie skojarzeń tematycznych i narracja obrazem, przy małym wykorzystaniu aktorów. Zdjęcia są przyciemnione - ani jeden kadr nie przedstawia jasnego nieba, co potęguje nastrój katastrofy.

Epoka barbarzyństwa opowiada o wegetacji grupy ocalałych w ruinach wielkiego miasta. Społeczność rządzona jest przez wodza-tyrana i rywalizuje z innymi sąsiadującymi grupami o nikłe zasoby. Marną egzystencję przerywa przybycie tajemniczego lotnika w futurystycznym kombinezonie, który ma reprezentować odradzająca się cywilizację  "światowych skrzydeł". Segment futurystyczny przedstawia koleje przejęcia władzy nad światem przez międzynarodową organizację "lotników". Grupa ta, działająca z terenu Iraku, jako jedyna zachowała dostęp do nowoczesnej technologii i zasobów ropy. Lotnicy dzięki przewadze technologicznej opanowują kolejne obszary, kładą kres nacjonalizmom, wprowadzają rząd światowy i doprowadzają do niezwykłego postępu cywilizacyjnego. Zwieńczeniem nowej epoki jest zaplanowany na rok 2034 załogowy lot na Księżyc. Antagonistami w ostatniej części filmu są przeciwnicy technologii, którzy pragną zahamowania postępu i "powrotu do natury".

Niestety akt drugi i trzeci są wyraźnie słabsze od pierwszego. Nadal pojawiają się niezwykle efektowne montaże i obrazki (atak barbarzyńców na kopalnię węgla, postęp technologiczny wyrażony poprzez "futurystyczną" sekwencję montażową), jednak głównym sposobem narracji stają się monologi postaci. Z nieznośną manierą i kiepsko nagranym dźwiękiem kolejne osoby wygłaszają zawiłe przemowy bądź dyskutują ze sobą na temat przeciwstawnych koncepcji. Kolejne sceny są długie, statyczne i przedstawiają postacie paplające frazesy. Rozwiązanie to jest nieefektywne i nudne, a przy tym zupełnie niepotrzebne. O ile lepiej wyglądają sceny z pierwszej części filmu operujące symbolami. Niestety kolejnej sceny na podobieństwo tej z przekazaniem maski gazowej Wells i spółka nie wymyślili. W związku z tym przyjemność czerpana z oglądania pierwszej części filmu przechodzi stopniowo w żmudny obowiązek.

Wells, Menzies i Korda przelali na ekran całkiem sporo idei związanych z przyszłością ludzkości. Strach przed globalnym konfliktem i przepowiednie cofnięcia się do epoki barbarzyństwa były poglądem dość powszechnym w ich czasach. Marzenia o rządzie światowym, kresie nacjonalizmów i cywilizacji technokratycznej to już wyraz bardzo konkretnych przekonań autorów, a reakcje "wrogów postępu" były tu interesującą niespodzianką. Szkoda, że wszystkie optymistyczne wizje przekazane zostały w dość niezdarny sposób. To jasne, że film w wielu miejscach przecierał szlaki i testował rozwiązania, które w przyszłości miały być stosowane bardziej efektywnie. Nie sposób też zanegować licznych przebłysków geniuszu. Niestety ogólnym odczuciem, z jakim będą mi się kojarzyć Rzeczy, które nadejdą, jest nuda i aktorskie drewno. Brytyjski tercet nie miał w sobie swobody i pomysłowości Fritza Langa, który dziewięć lat przed nimi stworzył znacznie zgrabniejszą wizję przyszłości. Mimo wielu zalet oceniam Rzeczy, które nadejdą na 6 gwiazdek. Nuda jest grzechem, którego zlekceważyć nie wolno.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 6 lipca 2019

Prawo młodości/Come and Get It (1936)

Film o drwalach

Reżyseria: Howard Hawks i William Wyler
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 39 min.

Występują: Edward Arnold, Frances Farmer, Walter Brennan, Joel McCrea

Pomysł na film opowiadający o amerykańskim duchu pionierstwa, który doprowadził do rabunkowej eksploatacji złóż natury, poddała Samuelowi Goldwynowi zaangażowana powieść Edny Farber. Szef MGM-u nabył prawa do ekranizacji książki i wyznaczył na reżysera Howarda Hawksa. Ponieważ niebawem ciężko zachorował, zmuszony był pozostawić reżyserowi wolną rękę. Hawks nakręcił film po swojemu, zmieniając go z dramatu ekologicznego w sztampowy melodramat. Kiedy Goldwyn wrócił do zdrowia, rozgniewany zmianami sprzecznymi z jego wizją zwolnił reżysera, zastępując go Williamem Wylerem. Ten ostatni nie był jednak szczególnie chętny do wchodzenia w buty poprzednika. Dokończył Prawo młodości na zasadzie prowizorki, nie wkładając w nie zbyt wiele serca. Ze sprzecznych wizji trzech ludzi powstał film, w którym widoczne są tylko strzępki zmarnowanego potencjału.

Akcja rozpoczyna się w obozie drwali w położonej na północy stanu Wisconsin puszczy sosnowej. Dzielni robotnicy wycinają wielkie połacie lasu, magazynują ścięte pnie, a po wiosennych roztopach spławiają je w ogromnych ilościach w dół rzeki, do tartaków. Na czele walki o zasoby natury stoi Barney Glasgow, niezłomny nadzorca, który ma ambicję zgromadzić największy urobek spośród wszystkich obozów, ożenić się z córką swojego pracodawcy i zostać najbogatszym człowiekiem z Wisconsin. Najlepszym przyjacielem Barneya jest chudy jak szczapa, prostoduszny brygadzista Swan. Po ciężkiej harówce mężczyźni oraz ich podwładni dopinają swego i osiągają rekordowy wynik w wycince drewna. Sukces postanawiają oblać w podrzędnej knajpie. Tam poznają Lottę, piękną śpiewaczkę, której serce prędko skrada Barney. Gorący romans nie trwa długo i kończy się, kiedy drwal otrzymuje z dawna oczekiwaną propozycję ślubu z córką swego szefa. Porzuconą Lottę przygarnia pod swe skrzydła litościwy Swan. Mija kilkanaście lat. Owdowiały Swan jest biedującym robotnikiem z dorosłą córką na utrzymaniu. Barney odnawia z nim kontakt po długiej rozłące. Kiedy okazuje się, że młoda Lotta jest kropla w kroplę podobna do swojej zmarłej matki, Barney postanawia zdobyć ją dla siebie.

Film pomyślany jako krytyka gwałtu na naturze, a później przemieniony znienacka w historię miłosną, nie mógł się udać. W fabule widoczne są cięcia i wolty niezdecydowanych twórców. Nakręcone w plenerach sceny przedstawiające pracę drwali przy karczowaniu lasu i spławianiu drewna należą do najpiękniej nakręconych, jakie było mi dane oglądać. Zewsząd przebija pionierski triumfalizm, ale widoczny jest także trud i mozół drwali. Uwagę przyciągają szczegóły techniczne, na przykład gigantyczne rynny do wodowania pni. Są to niepowtarzalne widoki, które po zakończeniu filmowego prologu niestety nie wracają już na ekran. Do końca seansu zmuszeni będziemy zajmować się Barneyem, Swanem i ich miłosnymi dylematami.

Dwóch przyjaciół prezentujących odmienne systemy wartości zostało nakreślonych grubą kreską. Postawiony w centrum wagi Barney to bezwzględny brutal, który przyzwyczajony jest brać to, na co ma ochotę. Nieco nieokrzesany, potrafi być wspaniałym przyjacielem i strasznym wrogiem. Niestety nie udało mi się wykrzesać choćby odrobiny sympatii dla tej chciwej i antypatycznej postaci. Pomysł z uwodzeniem córki przyjaciela wyglądającej identycznie jak jej zmarła matka (nosi także to samo imię i gra ją ta sama aktorka) jest co najmniej niesmaczny. Sytuacji nie poprawia sama Lotta, którą można określić jako karykaturę femme fatale, najpierw sugestywnie odpowiadającą na zaloty Barneya, później natomiast zaskoczoną jego uczuciami. Jest jeszcze syn Barneya, który bardzo pragnie produkować "niegroźne dla natury" plastikowe kubki i w ten sposób wyprzeć się niszczycielskiego dziedzictwa ojca. I oczywiście rywalizuje z nim o względy dziewczyny, co nie jest ani trochę angażujące, ponieważ jest postacią mydłkowatą i nieciekawą. Ostatnia ważna postać to Swan, stereotyp porządnego i nieskomplikowanego robotnika preferującego proste życie. Grający go Walter Brennan otrzymał nominację do Oscara. Prawdopodobnie wyróżniono go za liczne manieryzmy postaci, które mnie jednak raczej irytowały niż zachwycały.

Zasmuca zaprzepaszczony potencjał Praw młodości. Reżyserzy i scenarzyści wyeksponowali dokładnie te wątki, które powinny pozostać na drugim planie. Nie mam pojęcia, komu potrzebna była kolejna historia miłosna z drewnianymi, niesympatycznymi postaciami i szablonowymi zwrotami akcji. Zamiast tego o rozwinięcie prosiły się kwestie dotyczące drewnianego biznesu i pokoleniowy konflikt postaw, który symbolizuje sprzeczny stosunek ojca i syna do prezydenta Theodora Roosevelta (twórcy parków narodowych). Szkoda, że dla Howarda Hawksa ciekawsza była niesmaczna historyjka o chuci i wybujałym ego starszego pana. Z całego filmu warto obejrzeć tylko początkowe sceny efektownie prezentujące wyrąb lasu. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 1 lipca 2019

San Francisco (1936)

Film o śpiewaczce, jej adoratorach i trzęsieniu ziemi

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 55 min.

Występują: Clark Gable, Jeanette MacDonald, Spencer Tracy, Jack Holt, Jessie Ralph

Trzęsienie ziemi może się wydawać dziwnym tematem dla musicalu. W.S. Van Dyke, hollywoodzki specjalista od eksperymentów, postanowił uczynić z tej nietypowości atut. Film fabularyzujący katastrofalne trzęsienie ziemi w San Francisco z 1906 roku został pomyślany jako wakacyjny hit. Miał wszystko - gwiazdy, piosenki, wątek miłosny i spektakularne efekty specjalne ukazujące zniszczone miasto. Śmiały plan wypalił i San Francisco odniosło sukces kasowy, zdobywając także kilka nominacji do Oscarów. Muzyczno-katastroficzny blockbuster zapowiadał się więc jako ciekawe przeżycie estetyczne. Niestety, mocno się na nim zawiodłem.

Film opowiada historię śpiewaczki Mary Blake, która przybywa do San Francisco z prowincji w nadziei na lepsze życie. Szkolona w śpiewie klasycznym dziewczyna znajduje zatrudnienie w knajpie Blackiego Nortona, dżentelmena uwikłanego w szemrane interesy. Mary prędko staje się lokalną gwiazdą i wkrótce otrzymuje propozycję występów w miejskiej operze. Do rywalizacji o jej względy (i głos) stają: niegrzeczny chłopiec Blackie, arogancki bogacz Jack Burley oraz próbujący grać rolę arbitra i doradcy duchowego ksiądz Tim Mullen. O ostatecznym losie bohaterów zadecydują jednak siły całkiem od nich niezależne w postaci naturalnego kataklizmu.

Postawmy sprawę jasno - San Francisco jest nudne jak flaki z olejem. Zanim nadejdą wyczekiwane sceny katastrofy, jesteśmy zmuszeni wysiedzieć niemal 1,5 godziny drętwego i nieciekawego romansu. Główna w tym wina Jeanette MacDonald, która może i jest dobrą śpiewaczką, ale aktorka dramatyczna z niej żadna. Wszystkie jej dylematy, monologi i rozterki były dla mnie wręcz nie do zniesienia. Bo też co to za wybór. Z jednej strony szarmancki, zakochany w niej Clark Gable, z drugiej - sztywny bogacz zagrany z doskonałą drętwotą przez Jacka Holta. Z tej trójki jedynie bohater Gable'a nie budzi odruchu wymiotnego, ale także potencjał tego świetnego aktora nie został należycie wykorzystany. Jego postać - Blackie - ukazana jest niemal wyłącznie w relacji z kiczowatą śpiewaczką. Gdyby wzbogacić Blackiego o wątki poboczne, zdecydowanie byłoby ciekawiej. A potencjał był. Umieszczony daleko na drugim planie ksiądz grany przez Spencera Tracy'ego to przyjaciel Blackiego z dzieciństwa, który próbuje nawrócić go na dobrą drogę. Niestety interakcje obu świetnych aktorów są rzadkie i mało satysfakcjonujące. A, byłbym zapomniał, Blackie jest ateistą, którego ksiądz i dziewczyna bezskutecznie próbują nawrócić. Udaje się to dopiero dzięki wstrząsającemu przeżyciu w postaci trzęsienia ziemi. Cóż za kicz.

Jeżeli chodzi o katastrofę, mamy do czynienia z półgodzinną, dość efektowną sekwencją. Zwraca uwagę udany montaż i sporo pomysłowych efektów specjalnych w rodzaju rozstępującej się ziemi, wybuchających przewodów gazowych czy płonącej panoramy miasta. I sporo ofiar, wręcz zaskakująco dużo jak na film z lat trzydziestych. W tym wszystkim Gable wędrujący przez ruiny, pomagający napotkanym i poszukujący ukochanej. Nie powiem, ta część filmu robi wrażenie. No, może poza faktem, że Clark przerzuca gołe cegły, które w życiu nie widziały zaprawy murarskiej. Nic dziwnego, że San Francisco tak łatwo się zawaliło. Ale czepiam się.

Tak więc mogłoby się wydawać, że ostatni akt filmu wynagradza długi i nudny romans. Tak jest aż do ostatniej sceny, która jest... żenująca. Pal sześć cudowne nawrócenie Gable'a pod wpływem katastrofy, w której na jego oczach zginęły dziesiątki ludzi. Później jest jeszcze zabawniej. W prowizorycznym obozie pełnym rannych i okaleczonych ludzi pojawia się wiadomość, że ognie płonącego miasta ugaszono. I nagle dziesiątki ocalonych z uśmiechem ruszają ku dymiącym gruzom, śpiewając radosną piosenkę o odbudowie. Przed chwilą cudem uszli z życiem. Krwawią, kuśtykają, niektórzy z nich potracili bliskich. Nic to, najważniejsze, że ogień ugaszono i kiedyś na miejscu zrównanego z ziemią miasta stanie nowe. To było tak absurdalne, że Monty Python lepiej by nie wymyślił.

Niewiele piszę o muzyce, gdyż mam z nią dylemat. Wykonywane operowym głosem piosenki Jeanette MacDonald zyskały sobie dużą popularność, a jedna z nich została nawet nieoficjalnym hymnem San Francisco. Niestety osobiście muzyka nie przypadła mi do gustu. Kontrast między klasycznym głosem a knajpianym otoczeniem miał szokować i chyba mnie zszokował aż za bardzo. To zdecydowanie nie jest właściwe wykorzystanie wokalnych możliwości MacDonald. Tak jak z innymi elementami filmu - zbyt dużo, zbyt ostentacyjnie i bez wyczucia. Dlatego nie warto tracić na San Francisco czasu. Wystawiam 6 gwiazdek, tak dużo tylko ze względu na ciekawe sceny katastrofy.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 24 czerwca 2019

Święty Tukaram/Sant Tukaram (1936)

Film o stoiku i nierobie

Reżyseria: Vishupant Govind Damle i Sheikh Fattelal
Kraj: Indie
Czas trwania: 2 h 7 min.

Występują: Vishupant Pagnis, Awali, Sri Bhagwat

Chociaż indyjskie kino rozwijało się prężnie już w latach 20. (czego dowodem chociażby epicki film A Throw of Dice), europejska publika zainteresowała się nim szerzej dopiero po sukcesie Świętego Tukarama. Film ten zawędrował w jakiś sposób na Festiwal Filmowy w Wenecji, gdzie zrobił furorę z uwagi na profesjonalizm wykonania i odmienność. Opowiedziana w nim historia czerpie szerokimi garściami z indyjskiej mitologii i kultury. Z tego powodu zdecydowanie nie mogłaby się rozgrywać w jakimkolwiek innym kraju. Mamy bowiem do czynienia z hagiograficznym żywotem autentycznego hinduskiego świętego. W dodatku pierwowzór protagonisty był poetą i muzykiem, skutkiem czego ważny element dzieła stanowią śpiewane przez Tukarama utwory o charakterze moralizatorskim. Końcowy produkt to film dziwny, nie do końca zrozumiały dla kogoś niezaznajomionego z hinduistyczna moralnością, a jednocześnie okno pozwalające zajrzeć do dziwnego świata hinduskich świętych i bóstw.

Obraz opowiada o życiu Tukarama, indyjskiego rolnika, który większość czasu spędza na religijnych rozmyślaniach, śpiewaniu pieśni i niesieniu bliźnim dobrej nowiny. Poznajemy także jego praktyczną, antyreligijną żonę Jijaj, dwójkę dzieci oraz wroga - miejskiego bramina Salomalo, który z niechęcią spogląda na ludowego mędrca odbierającego autorytet jego kaście. Film przedstawia kolejne utarczki Tukarama z Salomalo, ukazuje praktyczne konsekwencje wypływające z jego nauk, a także przybliża kilka cudów dowodzących przychylności wedyjskich bóstw wobec swego wybrańca.

Tukaram jest bardzo dziwnym świętym. Zawsze pogodny, pozbawiony silnych emocji, głównie medytuje, podśpiewuje lub biernie przygląda się wypadkom z niezmienną, nieco głupkowatą miną. Reprezentuje on typ ascety, który jest oddalony od ziemskich problemów, pokornie przyjmując wyroki bogów i zachowując spokój ducha. Film pokazuje praktyczne konsekwencje takiej postawy dla jego rodziny. Tukaram nieustannie wplątuje swoich bliskich w kłopoty. Nie okazuje współczucia choremu synowi, licząc na jego cudowne uzdrowienie. Zatrudniony do pilnowania krów, pogrąża się w medytacjach i dopuszcza, aby weszły w szkodę. Fałszywie oskarżony o plagiat, karnie wrzuca rękopisy swoich pieśni do rzeki. Ponieważ jednak cieszy się przychylnością boga Pandurana, nigdy nie ponosi konsekwencji swej beztroski. Bóstwo za pomocą cudów uzdrawia chorego syna, mnoży plony z pola stratowanego przez krowy i zwraca rękopisy. Wszystko przy pełnym godności spokoju Tukarama. Tylko dzięki boskiej interwencji święty okazuje się pogodnym dziwakiem, a nie bezmyślnym sprawcą nieszczęść swoich bliskich. Taki bieg wypadków mocno spłyca wymowę jego historii. Cóż to za bohater, który nie musi ponosić konsekwencji własnych wyborów? Wyborów, które w każdym przypadku preferują bierność ponad działanie i akceptację wyroków losu, miast sprzeciwu. W kulturze europejskiej trudno sobie w ogóle wyobrazić, żeby taka osoba mogła pełnić w fabule rolę protagonisty.

Rodzina świętego stanowi jego łącznik ze światem doczesnym. Popędliwa żona (kapitalna rola amatorskiej aktorki Awali) otwarcie pogardza bóstwami męża i krytykuje jego postawę. Jednocześnie, jak na porządną hinduskę przystało, wiernie służy Tukaramowi, na przykład przynosząc mu obiad na szczyt wzgórza, na którym postanowił pomedytować. Przyziemność i cierpkość Jijaj stanowią celny kontrapunkt dla górnolotności jej męża, a także źródło wielu zabawnych sytuacji. Jeżeli chodzi o dzieci Tukarama, nie poświęca im on należytej uwagi, ale i tak darzą go nabożną czcią, chociażby podejmując wraz z nim mistyczne głodówki. Ważną postacią jest Salomalo, śmiertelny wróg Tukarama, który nieustannie wymyśla kolejne fortele mające skompromitować swego konkurenta do rządu dusz. Każdy kolejny plan pali na panewce dzięki nadprzyrodzonej interwencji. W rezultacie ekspresyjny bramin zaczyna przypominać kojota bezskutecznie ścigającego Strusia Pędziwiatra - równie komiczny i absurdalny w swej bezradności.

Święty Tukaram jest filmem o niedostosowanym społecznie dziwaku, któremu zdarzyło się mieć rację. Ponoć fizyczne podobieństwo aktora Vishnupata Pagnisa do prawdziwego Tukarama i jego odrealniony styl gry sprawił, że został na stałe skojarzony ze swym bohaterem. Mimo niewątpliwych cnót w postaci stoickiego spokoju i dystansu do świata, Tukaram nie wzbudził mej sympatii. Nie podobały mi się jego śpiewy, poezja w tłumaczeniu na angielski zdała się pretensjonalna, a dziwaczne ideały prowadzące do całkowitego zignorowania doczesności - co najmniej wątpliwe. Jakiż on irytujący, z tym uśmieszkiem spod sumiastych wąsów, którym kwituje wszystko, co go spotyka. Znacznie ciekawszą postacią jest jego twarda żona skazana na życie u boku dziwaka. Kiedy ona piecze placki na obiad, Tukaram wsiada do niebiańskiego powozu umieszczonego na plecach gigantycznego orła. Ja tam wolę zostać na placki. Wystawiam 6 gwiazdek. Do obejrzenia raczej jako ciekawostka.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 21 czerwca 2019

Zbrodnia pana Lange/Le Crime de Monsieur Lange (1936)

Film o zaletach kolektywizmu

Reżyseria: Jean Renoir
Kraj: Francja
Czas trwania: 1 h 16 min.

Występują: Rene Lefevre, Florelle, Jules Berry, Marce Levesque

W połowie lat 30. Jean Renoir, podobnie jak wielu innych francuskich artystów, związał się z Frontem Ludowym - silnie lewicowym ruchem politycznym. Tak jak jego kolegów, pociągał go ideał równości społecznej. Pociągał tak mocno, że Renoir rozpoczął praktykowanie sztuki zaangażowanej. Wątki wspierające internacjonalistyczne interesy robotników były obecne już w jego poprzednim filmie, Tonim. Zbrodnią pana Lange reżyser odsłonił całkowicie karty, tworząc prokomunistyczną agitkę. Jak przystało na dzieło wizjonera, film posiada wysokie walory artystyczne. Niepozbawiony jest także ciętego humoru. Mimo wszystko komunistyczny wydźwięk jest wręcz nachalny. Zaangażowanie polityczne wpłynęło na dalsze losy Renoira. Już do końca okresu międzywojennego współpracował z francuskimi komunistami przy produkcji kolejnych dzieł zaangażowanych, natomiast później w obawie przed aresztowaniem przez nazistów zmuszony był wyemigrować do USA.

Tytułową zbrodnię pana Lange poznajemy dopiero na końcu filmu. W jego trakcie śledzimy natomiast perypetie tytułowego bohatera i jego znajomych pracujących w paryskim wydawnictwie. Lange jest tam zatrudniony jako autor satyrycznych historyjek rozgrywających się na Dzikim Zachodzie. Czarnym charakterem filmu jest Paul Batala - właściciel wydawnictwa, szubrawiec, drań i bezwzględny kapitalista wyzyskujący swoich podwładnych. Kiedy do pracowników dochodzi wieść, że Batala zginął w katastrofie kolejowej, postanawiają kolektywnie przejąć kontrolę nad interesem. Pod przewodnictwem Lange'a i jego dziewczyny Valentine powstaje Spółdzielnia - twór optymizmu i obraz świetlanej przyszłości klasy robotniczej.

Jak to zazwyczaj bywa w filmach propagandowych, najzabawniejszą częścią Zbrodni pana Lange jest satyra na ideologicznych przeciwników, czyli w tym wypadku - na krwiożerczy kapitalizm uosobiony przez Batalę. Brawurowo zagrany przez Julesa Berry'ego biznesmen to prawdziwy sukinsyn. Nie dość, że w złej wierze namawia Lange'a do podpisania niekorzystnego dlań kontraktu, to bez skrupułów wykorzystuje swoje wpływy, nawiązując seksualne relacje z licznymi pracownicami. Nastawienie tego paskudnego osobnika do świata dobrze podsumowuje rozmowa, jaką odbywa w pociągu ze współpasażerem-księdzem tuż przed felerną katastrofą. Renoir zdaje się sugerować, że walka z takimi ludźmi czystymi metodami jest pozbawiona sensu. Antytezą bezwzględnego imperium Batali jest założona po jego zniknięciu spółdzielnia - prawdziwa socjalistyczna idylla. Wszyscy się wspierają, decyzje podejmowane są kolektywnie i wydawnictwo natychmiast zaczyna odnosić gigantyczne sukcesy. Jest to obraz tak cukierkowy, że momentami robi się niedobrze od prokomunistycznego entuzjazmu. Wedle wyraziście wyartykułowanego przesłania kolektywna inicjatywa jest, mimo przejściowych trudności, najlepszą droga do sukcesu. Pomarzyć, dobra rzecz, panie Renoir.

Artystycznie Zbrodnia pana Lange prezentuje wysoki poziom. Ciekawa jest w szczególności praca kamery, z pomysłowym wykorzystaniem ruchu do oddania rozchwianych emocji postaci. Interesującym rozwiązaniem okazało się także wykorzystanie westernowej serii Lange'a jako zakamuflowanego komentarza do głównej osi fabuły. Nie śledziłem jej zbyt uważnie, ale można z niego wyłapać rozmaite smaczki. Ze spostrzeżeń natury obyczajowej, nie sposób nie zauważyć swobodnego podejścia Francuzów do seksu. Kobiece bohaterki prowadzą jawne romanse, które są komentowane (bez zbędnej pruderii) przez ich znajomych. Nie ma w tym cienia moralizatorstwa. Seks jest naturalną częścią życia bohaterów filmu - gigantyczna odmiana w porównaniu z aluzyjnym i ugrzecznionym kinem amerykańskim.

Zbrodnia pana Lange uważana jest za jedno ze sztandarowych dzieł Jeana Renoira. Muszę przyznać, że jestem daleki od zachwytów nad tym filmem. Doceniam trafną ironię postaci pana Batali oraz ciekawe eksperymenty narracyjne. Na to wszystko nakłada się jednak niesmak związany z ideologicznymi klapkami na oczach reżysera. Jego entuzjazm jest tak wielki, że posuwa się nawet do usprawiedliwienia tytułowej zbrodni w imię wyższych pobudek. Wizja świata w marksistowskiej czerni i bieli niezbyt mnie podnieca, szczególnie u reżysera francuskiego, który w przeciwieństwie do takiego na przykład Eisensteina dokonał ideologicznego wyboru z własnej i nieprzymuszonej woli. Mimo pewnych zalet, wystawiam Zbrodni tylko 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 4 czerwca 2019

Statek komediantów/Show Boat (1936)

Film o ambicjach i przeszkodach

Reżyseria: James Whale
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 53 min.

Występują: Irene Dunne, Allan Jones, Charles Winninger, Paul Robeson, Helen Morgan, Helen Westley, Queenie Smith, Sammy White, Donald Cook, Hattie McDaniel

Większość hollywoodzkich musicali stanowiły opowieści lekkie, błahe, będące dostarczycielami niezobowiązującej rozrywki lub, w najlepszym wypadku, ciętej satyry. Poważniejsze tematy pojawiały się w nich rzadziej. Kiedy jednak już to następowało, efekty były nader interesujące (tak było na przykład w Cesarzu Jonesie). Statek komediantów mimo swego tytułu jest próbą stworzenia musicalu zaangażowanego. Przeniesiony na ekran prosto ze scen Broadwayu, gdzie cieszył się dużą popularnością, opowiada o życiowych perypetiach artystów występujących na łajbie żeglującej po Missisipi. Reżyser James Whale, do tej pory znany raczej z filmów grozy, postawił na wierność teatralnemu pierwowzorowi i zaangażował nawet kilkoro aktorów występujących w wersji broadwayowskiej. Ambicje reżysera, pragnącego wykazać się w nowym dla siebie gatunku, były duże. Główną przeszkodą na jego drodze stały się przyjęte w Fabryce Snów konwencje fabularne, które utrudniały rozwinięcie skrzydeł.

Bohaterami filmu są członkowie trupy artystycznej występującej na pokładzie statku o wdzięcznej nazwie Kwiat Bawełny. Główna gwiazda - Mulatka Julie - dzięki jasnej skórze skrywa swe pochodzenie. Jedynym powiernikiem niebezpiecznego na rasistowskim Południu sekretu jest jej biały mąż. Joe i Queenie, potomkowie wyzwolonych niewolników, próbują wiązać koniec z końcem jako okrętowa obsługa, choć talentem nie ustępują bardziej prominentnym artystom. Właściciele statku - serdeczny kapitan Hawks i jego gderliwa żona - doglądają swojej córki, rozkwitającej właśnie Magnolii. Niepomna rad rodziców dziewczyna pragnie pójść w ślady Julii i zostać gwiazdą pokładowej estrady. Scena staje przed nią otworem, kiedy kłopotliwy sekret Mulatki wychodzi na jaw, a na statku pojawia się potencjalny partner - Ravenal, czarujący śpiewak i potajemny hazardzista.

Mimo swej widowiskowości Statek komediantów jest prozaiczną opowieścią o losach kilku nękanych codziennymi problemami związków. Artyści przeżywają zwroty i upadki. Ciężko pracują, by wejść na szczyt i spadają z niego. Rozstają się i schodzą ponownie. Film porusza wiele poważnych wątków społecznych, znalazło się także miejsce na odrobinę humoru. Zdecydowanie najciekawszy epizod wiąże się z kwestią rasową. Idiotyczne przepisy stanu Missisipi zakazują (czy raczej zakazywały) zawierania międzyrasowych małżeństw. Kiedy mieszane pochodzenie Julii wychodzi na jaw, ona i jej biały mąż uciekają się do sprytnego (chociaż wybitnie filmowego) fortelu, który pozwala im wybrnąć z sytuacji. Chociaż pozostali członkowie trupy stają po ich stronie w zatargu ze wścibskim szeryfem, ich reakcja po pozbyciu się natręta jest zaskakująco przykra. Koleżeńska solidarność zajmuje w systemie wartości artystów tylko nieznacznie wyższe miejsce nad brzydkimi uprzedzeniami.

Muzyki jest w Statku komediantów bardzo dużo. Akcja przeplatana jest licznymi piosenkami, głównie w postaci występów na pokładowej scenie, chociaż pojawia się także kilka sekwencji, w których bohaterowie "tak po prostu" zaczynają śpiewać. Najlepszy utwór znów dotyczy spraw rasowych. Śpiewany przez Paula Robesona i Hattie McDaniel przybliża los czarnoskórych robotników, nawiązując również do czasów statków niewolniczych i pracy na plantacjach. Paul Robeson i Hattie McDaniel są w ogóle moją ulubioną parą w tym filmie. On - obdarzony pięknym głosem i charyzmą, ona - dziarska i zabawna w swojej szorstkości.

Najsłabszym elementem Statku jest niestety wątek marzącej o niebieskich migdałach Magnolii i jej rozrzutnego partnera. Irene Dunne oraz Allan Jones nie budzą jakiegoś szczególnego zachwytu swoim aktorstwem. Poza tym powiedzmy sobie szczerze, historie innych bohaterów są po prostu ciekawsze. Whale postawił na złego konia, i to kosztem skrócenia niektórych linii fabularnych (Robeson i McDaniel nie otrzymali nawet swojego zakończenia). Zazwyczaj zarzuca się Hollywood nadmierne eksponowanie "progresywnych" tematów, tymczasem w przypadku Statku komediantów miała miejsce sytuacja odwrotna.

Moje ogólne wrażenia z seansu są mieszane. Pomimo znacznego wysiłku włożonego w realizację i kilku dobrych elementów, pod koniec filmu odczuwałem znużenie. Nie samą widowiskowością człowiek żyje, zwłaszcza że w wyróżnionych przeze mnie scenach Whale pokazał, że potrafi wykorzystać musicalowe instrumentarium do przekazania czegoś ważnego. Priorytety były jednak inne. Przy całym szacunku dla reżysera, wystawiam Statkowi 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 19 maja 2019

Nędznicy/Les Miserables (1935)

Film o prawie i o sprawiedliwości

Reżyseria: Ryszard Bolesławski
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 49 min.

Występują: Fredric March, Charles Laughton, Cedric Hardwicke, Rochelle Hudson, Florence Eldridge, John Beal, Frances Drake

Ryszard Bolesławski, na arenie międzynarodowej znany lepiej jako "Richard Boleslavsky" to ciekawa postać kina i teatru okresu międzywojennego. Aktorstwa uczył się w carskiej Moskwie pod okiem słynnego Konstantina Stanisławskiego. W Polsce pracował krótko, ale zdążył nakręcić film poświęcony Cudowi nad Wisłą. Później wyjechał do Nowego Jorku, gdzie działał jako reżyser na scenie teatralnej. Jako pierwszy (choć nie jedyny) wprowadził w USA technikę aktorską Stanisławskiego i przeszkolił z niej między innymi Lee Strasberga, nauczyciela wielu aktywnych do dzisiaj aktorów. Można więc Bolesławskiego nazwać dziadkiem aktorstwa metodycznego. Z chwilą nadejścia kina dźwiękowego reżyser przeniósł się do Hollywood, gdzie jednak nie odniósł większych sukcesów. Jego najbardziej znany film to Nędznicy na motywach powieści Victora Hugo. Biorąc pod uwagę rozmiary książkowego pierwowzoru, przeniesienie go na ekran było dużym wyzwaniem. Niekoniecznie odpowiednim akurat dla specjalisty od bardzo specyficznej odmiany teatru.

Film opowiada o życiu Francuza Jeana Valjeana, który za kradzież chleba dla głodnej siostry zostaje skazany na katorgę na galerze. Po dziesięciu latach wychodzi na wolność i jako napiętnowany przestępca spotyka się z ostracyzmem społecznym. Pomocną dłoń wyciąga do niego jedynie pewien biskup. Duchowny udziela Jeanowi nocnej gościny, przymyka oko na kradzież przez niego srebrnej zastawy i nawet obdarowuje na odchodne dwoma cennymi świecznikami. Kilka lat później, używając fałszywego nazwiska, Valjean dochodzi do znacznego bogactwa i zostaje nawet wybrany na burmistrza. Na wzór biskupa stara się wykorzystywać swoją pozycję, by pomagać potrzebującym. Na jego drodze staje jednak inspektor policji Javert, ślepo służący prawu służbista, który zdaje się rozpoznawać w burmistrzu swego dawnego więźnia.

Nie ukrywam, że nie uważam Nędzników za obraz udany. Nie czytałem książkowego oryginału, ale jest doskonale widoczne, że materiał był zbyt obszerny jak na dwugodzinny film. Pierwsza połowa, skupiona niemal wyłącznie na postaciach Valjeana i Javerta, broni się jeszcze całkiem nieźle. Druga, w której na scenę wkracza Cosette, przybrana córka głównego bohatera, jest już niespójna i niejasna. Postacie drugoplanowe zostały ledwie zarysowane i snują się po ekranie trochę bez celu. W dodatku pojawia się ogromnie kontrowersyjny wątek miłości Jeana do Cosette, oczywiście przedstawiony jako romantyczna tragedia. Prawdopodobnie w czasach produkcji filmu nie raziło to tak bardzo jak dzisiaj, ale cóż, czasy się zmieniły. Kolejny mój poważny zarzut dotyczy nachalnego dydaktyzmu filmu. Spór pragnącego dopomagać ubogim Valjeana z tępym legalistą Javertem miał symbolizować filozoficzny konflikt pomiędzy wyznawcami idei sprawiedliwości i prawa. Niestety przedstawiciel prawa został ukazany jako kompletny idiota traktujący swoją ideę jak fetysz. Dużo w tym winy Charlesa Laughtona, który tym razem przeholował. Jego Javert jest o tyle wyrazisty, co niewiarygodny i żenujący. Każde swe draństwo usprawiedliwia prawną regułką, która ma zwalniać go od myślenia. Ewidentny przygłup nie jest równorzędnym przeciwnikiem dla subtelnego Jeana. Z tego powodu jako przypowieść filozoficzna film zawodzi.

Tym, co w Nędznikach wyszło, są przede wszystkim początkowe sceny filmu, ukazujące równolegle katorgę Jeana i początki kariery Javerta. Ładnie skonfrontowane i zmontowane, dają dużą nadzieję na ciekawy rozwój fabuły. Szkoda, że dalsza część filmu jej nie spełnia. Dobra jest także główna rola Fredrica Marcha, który w końcu odzyskał formę ostatnio prezentowaną w Doktorze Jekyllu i panu Hyde. Jego Valjean podobnie jak Jekyll jest człowiekiem o wielu obliczach. Zawsze zachowuje jednak elementarną godność i prawość charakteru symbolizowaną (nieco nachalnie) przez dwa świeczniki, które są pamiątką po jego dobroczyńcy biskupie. March jest przekonujący zarówno jako odczłowieczony, przerażony uciekinier, jak i później, kiedy staje się wpływowym człowiekiem skrywającym wstydliwą tajemnicę. Trzecim elementem Nędzników, który warto wyróżnić, jest finał rozgrywający się w kanałach i ukazujący końcową konfrontację dwóch wrogów. Tu udało się Bolesławskiemu uchwycić różnicę między dwójka antagonistów na przykładzie ich dosłownego stosunku do... pobrudzenia się.

Nędznicy są niewykorzystaną szansą na coś wielkiego. Epicki potencjał powieści Hugo został zaprzepaszczony wskutek nieumiejętnej konstrukcji scenariusza. Nie pomogło mało finezyjne przełożenie idei pisarza na język filmu. Najwyraźniej Bolesławski sprawdzał się lepiej na deskach teatru. Widząc toporność niektórych scen w Nędznikach nietrudno zrozumieć, dlaczego w przemyśle filmowym wielkiej kariery nie zrobił. A sam film... Ma pozytywne elementy, ale raczej nie polecam. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 12 maja 2019

W cieniu gilotyny/A Tale of Two Cities (1935)

Film o walce klas

Reżyseria: Jack Conway
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h 6 min.

Występują: Ronald Colman, Donald Woods, Elizabeth Allan, Edna May Oliver, Basil Rathbone, Blanche Yurka, Claude Gillingwater, Henry B. Walthall, Walter Catlett

Sukces Davida Copperfielda sprawił, że wytwórnia Metro-Goldwyn-Mayer zainteresowała się innymi dziełami Karola Dickensa. Producent David O. Selznick poszedł za ciosem i jeszcze w tym samym roku co Copperfield światło dzienne ujrzała filmowa wersja Opowieści o dwóch miastach, w Polsce znana pod bardziej charakterystycznym tytułem W cieniu gilotyny. Opowieść była jedną z oryginalniejszych książek Dickensa, osadzoną w realiach Rewolucji Francuskiej. Pisarz, a za nim scenarzyści, próbowali przedstawić rewolucję oddolnie. Nie uświadczymy w filmie żadnych postaci z podręczników historii. W cieniu gilotyny przybliża postawy zwykłych ludzi - paryskich mieszczan ciemiężonych przez arystokrację, którzy w końcu postanawiają wziąć pomstę. Dickens zarysował w swojej powieści paralelę pomiędzy sytuacją społeczną Paryża a Londynu, ale w filmie Anglia jest mało wyrazista, ukazana po prostu jako kraj zamieszkania bohaterów powieści. O ile sceny rozgrywające się we Francji zawierają wiele społecznego kolorytu, Londyn to drętwe miasto, w którym nic się nie dzieje. Przez więcej niż połowę filmu oglądamy siedzących i gadających ludzi. Co zresztą wygląda na naśladownictwo gadulstwa Dickensa, który pisał swoje książki, otrzymując honorarium za wierszówkę.

W filmie występuje pokaźne grono bohaterów głównych i drugoplanowych, jednak najważniejsza linia fabularna skupia się na związku londyńskiej mieszczanki Lucie (Łucji) Manette ze zbiegłym z Francji arystokratą Charlesem Darnay. Ten ostatni zostaje wrobiony przez swego wuja w aferę szpiegowską. Skórę ratuje mu cyniczny prawnik Sydney Carton, który skrycie kocha się w Łucji. W drugiej części filmu przebywający w Paryżu w interesach Darnay zostaje aresztowany przez rewolucjonistów. Łucja wraz z Cartonem i przyjaciółmi wyruszają do Francji, aby go wyratować.

Obraz Rewolucji Francuskiej przedstawiony we W cieniu gilotyny jest przejaskrawiony, jak to zresztą sugeruje to tytuł filmu. Pominięto wszelkie subtelności związane z polityką, skupiając się na przedstawieniu niedoli ludu. Paryżanie głodują tak bardzo, że kradną mięso przeznaczone dla królewskich psów. Ich życie nie znaczy nic, a rewolucja staje się okazją, by w końcu odpłacić oprawcom pięknym za nadobne. Przedstawiony w filmie konflikt ma podłoże czysto klasowe. Dlatego też rewolucyjna Francja okazuje się miejscem śmiertelnie niebezpiecznym dla członków stanu szlacheckiego. Nieszczęśni arystokraci masowo i bez żadnej litości trafiają na gilotynę. Radykalizacja nastrojów ukazana jest na przykładzie kilku postaci "z ludu", które początkowo są przyjaznymi gospodarzami paryskiego zajazdu, później natomiast przeobrażają się w krwiożerczych przywódców sądu ludowego.

Wątki związane z Rewolucją Francuską były okazją do sfilmowania atrakcyjnych dla oka scen w klimacie epoki. Oprócz wspomnianego już szturmu na psie żarcie mamy jeszcze kapitalną bitwę o Bastylię. Walka o więzienną twierdzę ma dużą dramaturgię, uwieńczoną frapującym zwrotem akcji. W końcowej części filmu wyróżnia się także ponura scena rozgrywająca się pod tytułową gilotyną. Nie widzimy efektów pracy opadającego ostrza, ale to, co niewidoczne poza kadrem, efektywnie oddziałuje na wyobraźnię.

Tym, co najmniej przypadło mi w filmie do gustu, byli główni bohaterowie. Elizabeth Allan i Donald Woods jako Łucja i Darnay okazują się zupełnie drewniani i trudno ekscytować się ich losem. Ronald Colman był bardzo chwalony za wzruszającą kreację Cartona, ale prawdę mówiąc nie rozumiem dlaczego. Jest to niezła rola, ale daleko Colmanowi w dramatyzmie i patosie do takich Charlesa Laughtona czy George'a Arlissa. Dużo ciekawiej jest na drugim planie. Jak zwykle u Dickensa, stronice książki dostarczyły całej chmary barwnych postaci pobocznych. Zacznijmy od panny Pross - sardonicznej służącej Łucji, która w końcowej części filmu wdaje się w zaskakujący w swej dynamice pojedynek z inną niewiastą. Edna May Oliver włożyła w tę niewielką rolę dużo serca. Przejmująca jest Blanche Yurka jako karczmarka, która staje się ponurą rewolucyjną prządką śmierci i wydaje wyroki, beznamiętnie robiąc na drutach. Claude Gillingwater gra starszego wiekiem bankiera, który udając cynizm, służy głównym bohaterom przyjacielską radą i pomocą. Jest jeszcze Walter Catlett jako szachrajski mimowolny pomocnik Cartona oraz Henry B. Walthall w roli zdziwaczałego ojca Łucji. Same oryginały, na które przyjemnie się patrzy i przyjemnie ich słucha.

W cieniu gilotyny nie spełniło moich oczekiwań. Film jest długi, przegadany i nużący. Niezłe sceny rozgrywające się we Francji nie rekompensują bezbarwności i miałkości głównych bohaterów. Brakuje dynamizmu, który można by osiągnąć, eliminując przynajmniej pół godziny niepotrzebnych dialogów. Albo angażując jako główny duet lepszych aktorów. Albo bardziej się trzymając zasady show, don't tell. Nie wykluczam, że fani powieści Dickensa znajdą tu dla siebie sporo atrakcyjnych treści. Z pewnością na uznanie zasługuje drugi plan. To wszystko jednak za mało, żeby ocenić ten film na więcej niż 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 9 maja 2019

Toni (1935)

Film o zwykłych miłostkach na francuskiej wsi

Reżyseria: Jean Renoir
Kraj: Francja
Czas trwania: 1 h 21 min.

Występują: Charles Blavette, Celia Montalvan, Edouard Delmont, Max Dalban, Jenny Helia

Jean Renoir był twórcą poszukującym, trudnym do zaszufladkowania, eksperymentującym z wciąż nowymi stylami. Jego Suka i Boudu z wód wyratowany były filmami osadzonymi w środowisku miejskim, krytycznie nastawionymi do przywar mieszczan. O ile pierwszy cechował się ponurym realizmem, styl drugiego z nich można określić jako surrealistyczny i ironiczny. Toni z 1935 roku reprezentuje skrajnie odmienne podejście. Renoir udał się z ekipą na wieś, do południowej Francji i do części ról zaangażował aktorów niezawodowych. Narracja filmu jest poważna, fabuła prosta, a bohaterami są zwykli ludzie filmowani w naturalnym otoczeniu. Asystentem Renoira podczas prac nad Tonim był Lucchino Visconti, który kilka lat później miał rozwinąć podpatrzone rozwiązania w styl neorealistyczny.

Film opowiada o uczuciowym życiu robotników w południowej Francji. Głównym bohaterem jest Toni, który przyjeżdża z Włoch w poszukiwaniu pracy i zatrudnia się w miejscowym kamieniołomie. Toni sypia ze swoją gospodynią Marie, ale za jej plecami romansuje z hiszpańską praczką Josefą. Kiedy ta druga decyduje się poślubić bogatszego i sprytniejszego Alberta, Toni bierze ślub z Marią. Cicha rywalizacja dwóch kobiet trwa jednak dalej, prowadząc do burzliwych wydarzeń.

Chociaż w Tonim pojawiają się odniesienia do wielokulturowości, tak naprawdę dla rozwoju fabuły nie ma ona większego znaczenia. Przybywający do Francji w poszukiwaniu pracy Włosi i Hiszpanie wmieszali się w miejscowe społeczeństwo, druzgocąc, jak stwierdza reżyser na początku filmu, "ducha Wieży Babel". Francuzi, Hiszpanie i Włosi koegzystują harmonijnie, płynnie wchodząc ze sobą w związki i współdziałając w pracy. Wszystkie występujące w filmie postacie są robotnikami odczuwającymi wspólnotę losu. To dość optymistyczne spojrzenie jak na nękane nacjonalizmami lata trzydzieste.

Tym, co w filmie ważne, są poplątane relacje damsko-męskie podgrzewane gorącą krwią południowców. W centrum fabuły mamy kochliwego Toniego i zmysłową, nałogowo uwodzącą mężczyzn Josefę. W tle rozgrywają się inne dramaty - niedocenianej i nękanej kompleksami Marii, brutalnego męża Josefy - Alberta i paru innych. Robotnicza dola nie sprzyja stabilizacji, prowadząc do powstawania patologicznych związków. Renoir pokazuje nam to wszystko poprzez proste, wzięte z życia sceny. Toni poszukuje osy, która wkradła się pod sukienkę figlarnej Josefy. Josefa i Albert migdalą się na polu kukurydzy. Rodzinna kolacja zmienia się w wulgarną kłótnię. Mężczyźni przepychają się na skraju kamieniołomowego urwiska. Zrozpaczona kobieta rzuca się w fale pobliskiego jeziora. Otoczenie jest do bólu zwyczajne, jakby Renoir i jego kamerzysta filmowali ludzi przy codziennych rozmowach i czynnościach. Sprzyja temu także gra aktorów - naturalistyczna, pozbawiona środków wyrazu. Ma się wrażenie, że to po prostu zwykli ludzie występujący w dokumencie o własnym życiu. No, może poza finałem, który rozgrywa się w bardziej dramatycznych, choć także realistycznych okolicznościach.

Problem z Tonim wypływa z tych samych czynników, co jego zalety. Skupiony na życiu prostych ludzi film postawił na skrajny realizm, ale ta surowość przekazu męczy. Nie stosujący środków artystycznych aktorzy są nijacy. Dwie główne postacie kobiece noszą bardzo podobne sukienki i momentami trudno je od siebie odróżnić. Ich problemy życiowe są przyziemne, podobne do zwykłych historii znanych z sąsiedztwa. Toni jest tak surowy, że trudno uznać go za sztukę wyższą. To raczej proza życia ubrana w skondensowaną, spójną formę. Jedyny zastosowany przez Renoira zabieg artystyczny ma miejsce w ostatniej scenie filmu, która podobnie jak pierwsza pokazuje grupę imigrantów z Włoch opuszczających pociąg. Uczestnicy karuzeli życia ruszają ku swemu losowi, tak samo jak uczyniło to wielu przed nimi i zrobi wielu po nich. Życie toczy się dalej.

Toni jest dowodem na niezwykłą pomysłowość Jeana Renoira, ale sam w sobie nie jest szczególnie ciekawy. Powszedniość, zwyczajność, surowość ma swoje granice, za którymi leży szara rzeczywistość. Mam wrażenie, że reżyser przemycił do filmu zbyt wiele tej szarzyzny, w rezultacie czyniąc go mało atrakcyjnym dla widza. Mimo szacunku dla pomysłu, wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 30 kwietnia 2019

Poszukiwaczki złota 1935/Gold Diggers of 1935 (1935)

Film o skąpych bogaczach i chciwych biedakach

Reżyseria: Busby Berkeley
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 34 min.

Występują: Dick Powell, Adolphe Menjou, Gloria Stuart, Alice Brady, Hugh Herbert, Glenda Farrell

Wbrew tytułowi Poszukiwaczki złota 1935 nie są bezpośrednią kontynuacją Poszukiwaczek złota 1933. To część cyklu bardzo luźno powiązanych tematycznie komedii muzycznych wyprodukowanych w wytwórni Warner Bros. Łączącym je motywem są postacie kobiet, które upatrują lepszej przyszłości w rozkochaniu w sobie bogatych mężczyzn. No i do obu filmów (tak jak do wszystkich musicali Warnerów w tamtym okresie) choreografię przygotował legendarny Busby Berkeley. W Poszukiwaczkach złota 1935 ów choreograf po raz pierwszy otrzymał zadanie wyreżyserowania całości filmu. Biorąc pod uwagę, że fabuła była zazwyczaj najsłabszym punktem musicali, decyzja wytwórni wydaje się racjonalna. Po co płacić dwóm reżyserom, skoro ważne i atrakcyjne jest głównie to, co tworzył Berkeley. Jeśli takie były motywy, Poszukiwaczki potwierdzają ich słuszność. Część fabularna filmu została zrealizowana całkiem zgrabnie. Na pewno nie można mówić o obniżeniu poziomu w stosunku do poprzednich Poszukiwaczek czy Kobitek.

Akcja filmu toczy się w nowo otwartym luksusowym hotelu. Właśnie wprowadziła się do niego pani Prentiss, wdowa-milionerka z dwójką dorosłych dzieci. Licząca każdego centa kobieta krótko trzyma swe potomstwo, co wywołuje sprzeciw zwłaszcza córki Ann. Dziewczyna, zaręczona z nudnym milionerem w średnim wieku, pragnie przed zbliżającym się ślubem zakosztować nieco życia. Matka niechętnie wyraża zgodę, aby Ann rozerwała się trochę pod nadzorem zatrudnionego do tego celu recepcjonisty hotelowego, Dicka. Szybko się jednak okazuje, że wynajęty strażnik, zamiast pilnować cnoty dziewczyny, sam zaczyna czuć do niej miętę.

Poszukiwaczki złota 1935 obdarzają ironicznym spojrzeniem amerykański materializm. Na ekranie ma miejsce konfrontacja bogatych hotelowych gości z biedującym, żyjącym z napiwków personelem. Bogacze ukazani są w karykaturalnym świetle, jako dusigrosze oszczędzający na każdym wydatku. Obracająca milionami pani Prentiss skąpi córce pieniędzy nawet na porządne ubrania i nieustannie przelicza potencjalne zyski z dywidend. Z drugiej strony klasa niższa prezentuje się jako banda cwaniaków dybiąca na pieniądze hotelowych gości. Mamy tu między innymi hotelową maszynistkę, która podstępem skłania swego pracodawcę do oświadczyn albo reżysera teatralnego, który zawyża koszty spektaklu, żeby skasować od sponsorów swój procent ogólnej sumy kosztów. Jedynymi postaciami wolnymi od przywary zachłanności są główni bohaterowie - Dick i Ann - którzy ignorują dzielące ich różnice klasowe, po prostu pragnąc szczęścia. 

Spośród występujących w filmie aktorów wyróżnić trzeba Adolphe'a Menjou, który wcielił się w postać reżysera-oszusta. Menjou na zawołanie symuluje oburzenie i umiejętnie sprzedaje naiwniakom swoje bajeczki. Ma jednak także zalety - jest prawdziwie oddany pracy artystycznej, co widać zwłaszcza w scenie, w której z rozwianym włosiem i w rozchełstanej koszuli ćwiczy z tancerkami "taniec z tasakiem". W skład obsady wszedł także stały bywalec warnerowskich musicali Dick Powell, który tradycyjnie gra czarującego młodego mężczyznę. Jak zawsze robi to poprawnie, ale też nie ma się czym zachwycać. Jest jeszcze Hugh Herbert w zabawnej roli milionera piszącego wielotomowe dzieło o historii tabaki. Z żeńskiej części obsady wyróżniłbym Alice Brady udatnie portretującą chorobliwie skąpą panią Prentiss.

Taneczna część filmu zawiera sceny nad wyraz pomysłowe. Zachwycający jest utwór z udziałem kilkudziesięciu białych fortepianów, które, przesuwane przez ukrytych pod nimi tancerzy, tańczą prawdziwy balet. Jest też dziwaczny numer końcowy, podobno należący do ulubionych samego Berkeleya. Opowiada o kobiecie, która w dzień śpi, a w nocy włóczy się z kochankiem po knajpach. Jest tu sporo wyrazistego stepowania i bardzo dziwne zakończenie w postaci nieszczęśliwego wypadku. Osobiście ten numer niezbyt przypadł mi do gustu.

Reżyserski debiut Busby'ego Berkeleya okazał się niezobowiązującą komedią z kilkoma trafnymi żartami i godnymi uwagi numerami muzycznymi. Nie ma tu niczego nowego, ani, poza baletem fortepianów, niczego zachwycającego. Film utrzymuje się w standardowym poziomie musicali Warner Bros. Ponieważ jest to już któreś z kolei odcięcie kuponów od wypróbowanej formuły, nie mogę przyznać więcej niż 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 24 kwietnia 2019

Wesoła rozwódka/The Gay Divorcee (1934)

Film o roztańczonym rozwodzie

Reżyseria: Mark Sandrich
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 45 min.

Występują: Fred Astaire, Ginger Rogers, Alice Brady, Edward Everett Horton

Fred Astaire i Ginger Rogers to jeden z legendarnych duetów aktorskich Złotej Ery Hollywood. Mimo dzielącej ich różnicy wieku (Astaire był starszy o 12 lat), aktorzy świetnie się rozumieli na planie filmowym, a nade wszystko w tańcu. Wesoła rozwódka była ich drugim wspólnym filmem i pierwszym, w którym zagrali dwie główne role. Fabuła tej lekkiej muzycznej komedii skupiona jest wokół tematyki rozwodowej. Rozwód był sprawą bardzo kontrowersyjną dla świętoszkowatych Amerykanów, jednak film podchodzi do niej z przymrużeniem oka. Było to trudne do przyjęcia dla decydentów z wytwórni RKO, którzy polecili zmienić pierwotny tytuł - Wesoły rozwód. Bo jak rozwód mógłby być wesoły? To się po prostu nie mieściło w głowie. A jednak reżyser Mark Sandrich udowodnił, że takie zjawisko jest możliwe, przynajmniej w świecie musicali.

Film opowiada o perypetiach dwójki Amerykanów w Londynie. Guy Holden, tancerz, przebywa w Wielkiej Brytanii na gościnnych występach. Podczas spaceru po porcie przypadkowo wpada na piękną Amerykankę, której pomaga w niezręcznej sytuacji i pożycza jej nawet swój płaszcz. Guy liczy na kontynuację znajomości, ale dziewczyna odsyła mu prochowiec, nie pozostawiając swoich namiarów. Mimi, bo tak brzmi jej imię, przypłynęła do Anglii w celu uzyskania rozwodu z mężem, z którym od kilku lat nie ma kontaktu. Ma jej w tym pomóc ciotka, która wysyła siostrzenicę do swojego zaufanego prawnika. Prawnikiem okazuje się gamoniowaty Egbert Fitzgerald, który obmyśla absurdalny plan na uzyskanie pretekstu do rozwodu. Potrzebna mu tylko pomoc kogoś, kto odegra rolę płatnego amanta. Akurat na podorędziu jest jego amerykański przyjaciel, Guy Holden, który będzie miał okazję ponownie spotkać swoją portową sympatię w całkiem niespodziewanych okolicznościach.

Mimo pozornej komplikacji fabuła Wesołej rozwódki jest banalna, niezobowiązująca i absolutnie nie należy jej brać na poważnie. Kilka zwrotów akcji umieszczono w scenariuszu wyłącznie po to, żeby dać pretekst do zaczepnych konwersacji pomiędzy głównymi postaciami. No i żeby mogły ze sobą zatańczyć. W rezultacie film trzymają nad kreską wyłącznie kreacje aktorskie i oprawa muzyczna. Całe szczęście, że elementy te nie zawodzą i pusty jak wydmuszka musical ogląda się dość przyjemnie. Astaire i Rogers nie są może aktorami oscarowymi, ale ładnie się ze sobą przekomarzają, na przemian flirtując i dogryzając sobie. A później tańczą.

Oprawa muzyczna skomponowana przez Maxa Steinera jest w całości oparta na numerach jazzowych, których słucha się z prawdziwą przyjemnością. Są to odpowiadające klimatowi filmu lekkie, skoczne piosenki zachęcające do dobrej zabawy. Duet Astaire-Rogers czuje się w tej oprawie całkowicie swobodnie. Oboje zachwycają lekkością, klasą i optymizmem. On jest idealnym, pełnym elegancji dżentelmenem z nutką zawadiackości. Ona przypomina wdzięcznego motyla z gracją poruszającego się zarówno w wieczorowych sukniach, jak i w mniej obowiązującym stroju. Tańczą w duecie bądź indywidualnie, w jednym tylko długim numerze finałowym korzystając z asysty innych tancerzy. Niewątpliwie tkwi w tej parze duży potencjał, który niezawodnie wypatrzyli producenci Fabryki Snów.

Z innych zalet filmu zwrócę jeszcze uwagę na królującego na drugim planie Edwarda Everetta Hortona, który świetnie odgrywa niekompetentnego prawnika usiłującego maskować swoją mizerię za pomocą pompatycznej powagi. Wielkie brawa dla tego pana, który ostatnio często się pojawia gdzieś z boku.

Wesoła rozwódka nie zachwyciła mnie, nie dostarcza bowiem materiału do żadnych głębszych przemyśleń. Nie jest komentarzem obyczajowym, ani filmem zdolnym wywołać łezkę wzruszenia. To wyłącznie rozrywka. Mimo to nie sposób nie docenić efektownej oprawy i profesjonalnej realizacji. Może nie na miarę otrzymanej nominacji do Oscara dla najlepszego filmu, ale na tle innych musicali epoki jest dobrze. W sam raz na 6 gwiazdek. Miłośnicy komedii muzycznych mogą dodać jedną więcej.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 30 marca 2019

Promenada miłości/Flirtation Walk (1934)

Film o defiladach

Reżyseria: Frank Borzage
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 37 min.

Występują: Dick Powell, Ruby Keeler, Pat O'Brien

Witajcie w Akademii West Point, najlepszej wojskowej szkole w Ameryce! Jesteśmy prawdziwą kuźnią kadr! Nasze mury opuścili tacy bohaterowie jak generał Pershing i generał MacArthur. Z was także zrobimy wzorowych oficerów. Będziecie defilować, defilować i jeszcze raz defilować. A kiedy nie będziecie defilować, będziecie przygotowywać doroczne uroczyste przedstawienie dla Dowództwa. Dla złaknionych rozrywki mamy Promenadę Miłości, historyczny szlak, którym kadeci chadzają na spacery z córkami generałów. A córki generałów chcą albo nie chcą z nimi chodzić. Albo jedno i drugie. Spokojnie, nie ma się czego obawiać. W razie nieporozumienia wszystko zamieciemy pod dywan. Najlepsza wojskowa szkoła w Ameryce nie może sobie pozwolić na skandale. 

Powyższy akapit mniej więcej oddaje ducha Promenady miłości. Film ten został nakręcony na zlecenie wytwórni Warner Bros i przy udziale jej gwiazd. Różni się jednak od typowych musicali Warnerów. Na liście płac brak specjalisty od tanecznej ekstrawagancji Busby'ego Berkeleya. Choreografią najwyraźniej zajął się osobiście reżyser Frank Borzage. Ponieważ znaczna część filmu toczy się w Akademii West Point, a pozostałe sceny na Hawajach, twórcy skorzystali z masy interesujących plenerów oraz z udostępnionego im nowoczesnego sprzętu wojskowego. Także tradycyjna fabuła oparta na przygotowywaniu muzycznego przedstawienia uległa modyfikacjom. Zamiast musicalu, bohaterowie pracują nad teatrzykiem dla zblazowanych generałów.

Fabularnie Promenada miłości jest mocno pretensjonalnym melodramatem. Młody szeregowiec zostaje oddelegowany jako szofer córki generała. Ponieważ nakazano mu spełniać jej zachcianki, wywozi ją na jakieś hawajskie plaże i srogo podpada zwierzchnikom. Para rozstaje się w dość nieprzyjemnym nastroju. Ich drogi krzyżują się ponownie kilka lat później w West Point, gdzie mają wspólnie wystąpić w przedstawieniu o zakochanym żołnierzu. Dalszy rozwój wydarzeń jest do bólu przewidywalny. Wszystko to w otoczce opisanej w pierwszej części tekstu. Ugh.

Aktorsko w Promenadzie rej wodzi stały duet Warnerów w osobach Dicka Powella i Ruby Keeler. Ten pierwszy zaskakuje pozytywnie, chyba po raz pierwszy nie prezentując na ekranie ciepłych klusek. Przeciwnie, Powell wyciska ze swojej marnej postaci wszystko, co było możliwe. Usilnie stara się przedstawić wplątanego w niefortunny romans kadeta jako postać dramatyczną i nękaną rzeczywistymi problemami. Ba, jego bohater kilkakrotnie pokazuje, że ma cojones. Do tego nieźle śpiewa. Powell zdecydowanie jest najjaśniejszą częścią filmu. W przeciwieństwie do niego Ruby Keeler udowodniła, że aktorsko nie ma do zaprezentowania niczego poza cielęcym uśmiechem. Jest nieznośna, nudna, pozbawiona energii. W poprzednich filmach ratowały ją umiejętności taneczne, tym razem poprzestaje na wygłaszaniu drętwych dialogów i przymilnym uśmiechaniu się do wszystkich. Promenada cierpi także na deficyt ciekawych postaci na drugim planie. Poza prostackim sierżantem - kumplem głównego bohatera nie zapamiętałem nawet żadnej twarzy. Trzeba jasno powiedzieć, że jeśli chodzi  o aspekty fabularne, jest to produkcja kiepska.

Strona muzyczna filmu to przede wszystkim defilady i inne układy związane z marszami wojskowymi. Są ładnie wyreżyserowane, nieraz odgrywane z dużą liczbą statystów. Zadbano także o kostiumy - okazuje się, że kadeci West Point ubierali się w latach trzydziestych w mundury przywodzące raczej na myśl XVIII wiek. Najlepszą sceną filmu pozostaje jednak jego otwarcie prezentujące ćwiczebny ostrzał samolotów z jakiejś machiny artyleryjskiej. To smutne, że żaden człowiek nie zdołał w Promenadzie miłości przebić maszyny.

Moje ostateczne wnioski nie są pozytywne. Powiedzmy, że można na ten ostrzał, marsze i defilady popatrzeć z pewnym uznaniem. Nie sposób jednak opędzić się od złośliwej myśli. Życie kadetów West Point musiało być doprawdy bajkowe. Ich głowy zaprzątały wyłącznie miłość i defilady. Nie wiem, jakim cudem ci wszyscy oficerowie mieliby dziesięć lat później zwyciężać na frontach II Wojny Światowej. Ja nie powierzyłbym im nawet obrony supermarketu. Z uwagi na niezłego Powella i machiny wojenne wystawiam 6 gwiazdek. Mimo to wątpię, żebym za miesiąc pamiętał cokolwiek z tego filmu..

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 25 marca 2019

W niewoli uczuć/Of Human Bondage (1934)

Film o złej miłości

Reżyseria: John Cromwell
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 22 min.

Występują: Leslie Howard, Bette Davis, Frances Dee, Kay Johnston, Reginald Denny

Dzisiejszy film obejrzałem tylko z jednego powodu. W niewoli uczuć jest znane z wypromowania na gwiazdę Bette Davis. Dotąd grająca drugoplanowe rólki w filmach klasy B, zdeterminowana aktorka dostrzegła swoją szansę w roli, której nie chciały przyjąć bardziej od niej znane i popularne artystki. Trudno im się dziwić, gdyż postać, w która wcieliła się Davis, była, delikatnie mówiąc, mało sympatyczna. Na szczęście dla Bette film odniósł umiarkowany sukces, a za jego najlepszy element uznano właśnie jej aktorstwo. Malo tego, zrobiła takie wrażenie na jurorach Akademii Filmowej, że mimo braku oficjalnej nominacji do Oscara zajęła trzecie miejsce w głosowaniu na najlepszą aktorkę. Jurorzy po prostu dopisywali jej nazwisko na kartach. Gdy Davis przystępowała do zdjęć, poważnie zastanawiała się nad zmianą ścieżki zawodowej. Kilka miesięcy później była gwiazdą. Typowo hollywoodzka historia, a przy tym całkowicie odmienna od tego, co spotyka w filmie jej bohaterkę.

Obraz opowiada o życiu Phillipa Careya, chromego Brytyjczyka, który właśnie porzucił studia malarskie w Paryżu i wraca do Londynu, by kształcić się na lekarza. Phillip cierpi na poważne kompleksy z powodu swej niepełnosprawności. Pewnego dnia poznaje w jadłodajni nieokrzesaną kelnerkę Mildred, w której się zakochuje. Kobieta jest opryskliwa, złośliwa i niemal jawnie pogrywa sobie uczuciami zadurzonego adoratora, jednak nie odrzuca jego zaproszeń. Gdy w końcu Phillip próbuje się jej oświadczyć, Mildred zrywa znajomość, oświadczając, że wychodzi za mąż za kogoś innego. Przygnębiony bohater usiłuje zapomnieć o niefortunnej relacji i znajduje pocieszenie w osobie sympatycznej pisarki Nory. Kiedy jednak Mildred ponownie pojawia się na horyzoncie, tłumiona, niezdrowa miłość powraca.

Oglądanie W niewoli uczuć jest męczącym doświadczeniem, ponieważ oglądamy historię ostatniego frajera. Apatyczny, wątpiący w siebie Phillip nie jest człowiekiem, którego losy wzbudzałyby wielkie emocje. To bohater całkowicie jednostronny, podporządkowujący swoje działania wyłącznie nieodwzajemnionemu uczuciu. Zdaje sobie przy tym sprawę, że jest wykorzystywany, ale nie potrafi wyrzec się fascynacji szorstką, pogardliwą Mildred. W innych aspektach życia jest kompletnie niezaradny i osiąga coś jedynie dlatego, że życzliwi mu ludzie ciągną go za uszy. Leslie Howard odegrał tę postać tak anemicznie i bez energii, że w pewnym momencie miałem ochotę rzucić w niego czymś ciężkim. Może by go to ożywiło? No cóż, skoro mamy go odhaczonego, przejdźmy do tego, co w filmie rzeczywiście ciekawe.

Bette Davis jako wyrachowana Mildred zalicza bardzo naturalistyczną rolę, niepodobną do tradycyjnych antybohaterek. Mildred to prosta ale cwana dziewucha, która prawdopodobnie wychowała się wśród marginesu społecznego i nieustannie dryfuje w dolnych rejonach społecznej drabiny. Prowadzi nieuporządkowane, burzliwe życie. Jedyną stałą jest w nim naiwny Philip, na którego pomoc zawsze może liczyć. Mildred jest zbyt sprytna i natarczywa, żeby apatyczny bohater mógł nad nią zapanować, a jednocześnie zbyt głupia, żeby ustabilizować swoją sytuację i wyjść na prostą. Jej stopniowy upadek to ponura historia. Davis włożyła w tę rolę dużo wysiłku, tworząc kilka ciekawych manieryzmów, ćwicząc (ponoć z nie do końca udanym skutkiem) londyński akcent oraz dostosowując charakteryzację do zmieniającej się kondycji fizycznej bohaterki. Obok rezultatu trudno przejść obojętnie, chociaż wrażenie zdecydowanie nie jest przyjemne. Zagrać przedwojenny odpowiednik wulgarnej blachary też trzeba umieć.

W niewoli uczuć to przygnębiający film, w którym trudno o pozytywne emocje. Rozlazły, nieporadny główny bohater jest raczej odstręczający. Trudno czuć satysfakcję z jego sukcesów, ponieważ żadnego nie zawdzięcza własnym staraniom. Kreacja Bette Davis irytuje, szokuje, ale przynajmniej nie pozostawia widza obojętnym. To znaczące osiągniecie i w dodatku wymagające sporej odwagi. Aktorka słusznie została wyróżniona nieoficjalną nominacją do Oscara. Jej kreacja to jednak zbyt mało, żeby ten mdły film ocenić na więcej niż 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 22 marca 2019

Kobieta dla wszystkich/La signora di tutti (1934)

Film o kobiecie mimowolnie fatalnej

Reżyseria: Max Ophuls
Kraj: Włochy
Czas trwania: 1 h 26 min.

Występują: Isa Miranda, Memo Benassi, Tatiana Pawłowa, Friedrich Benfer, Franco Coop, Lamberto Picasso, Nelly Corradi

Po dojściu Hitlera do władzy Max Ophuls przezornie opuścił Niemcy świadom, że jego żydowskie pochodzenie nie pozwoli mu na kontynuację kariery w kraju. Tymczasem studia filmowe z innych państw Europy patrzyły na utalentowanego reżysera przyjaznym okiem. Ophuls miał się zatrzymać na kilka lat we Francji, ale skorzystał także z możliwości współpracy z filmowcami z Włoch. Jego Kobieta dla wszystkich, będąca adaptacją powieści Salvatora Gotty, zdobyła sobie niespodziewanie dużą popularność wśród widzów i  wypromowała Isę Mirandę na "włoską Marlene Dietrich". Tak entuzjastyczne reakcje wydają mi się zastanawiające, ponieważ film nie jest żadną rewelacją, a jego największe zalety dotyczą tych aspektów, na które przeciętny widz nie zwraca większej uwagi. Pomimo wszelkich niedostatków jest to bowiem obraz bardzo interesujący pod względem wykorzystanych w nim technik zdjęć i montażu.

Film opowiada historię Gaby Doriot, osławionej gwiazdy filmowej, którą poznajemy chwilę po jej próbie samobójczej. Podczas gdy bohaterka jest operowana, widz w formie retrospekcji wywołanej podaniem usypiającego gazu poznaje jej przeszłość. Okazuje się, że była skandalistką już podczas młodości spędzonej w małym miasteczku. Zakochany w niej nauczyciel porzucił swoją rodzinę i wyjechał za granicę. Wypisana przez surowego ojca ze szkoły, bohaterka przez pewien czas uczy się pod jego nadzorem ogrodnictwa. Wkrótce zaprzyjaźnia się z mieszkającą po sąsiedzku bogatą rodziną Nanni, a zwłaszcza z Almą, poruszającą się na wózku panią domu. Gaby zaczyna spędzać coraz więcej czasu w posiadłości sąsiadów, wzbudzając silne zainteresowanie męża Almy, Leonardo. Rosnące pomiędzy nimi napięcie nieuchronnie prowadzi do kolejnej afery.

Historia skandalizującej gwiazdy nie jest tak wciągająca, jak mogłaby być. Przede wszystkim za przyczyną głównej bohaterki, która jest... nijaka. Grana przez Isę Mirandę Gaby jest postacią niesamowicie bierną. Właściwie nic, co ją spotyka, nie wynika z jej inicjatywy. Faceci się w niej zakochują, bliscy cierpią, a ona jest w centrum tego wszystkiego, ale jakby nieobecna. Nie jest ani kusicielką, ani intrygantką, oszczędnie wyraża emocje. Właściwie trudno powiedzieć, czego pragnie od życia. Nie przeczę, że istnieją tego typu wyabstrahowane od świata osobowości, ale żeby nadac takie cechy głównej bohaterce filmu? To nie był najlepszy pomysł. Niewiele bardziej interesujący jest kopcący cygara Leonardo, który rzekomo zawraca Gaby w głowie swoim urokiem osobistym. Ponieważ jest go pozbawiony, wychodzi to niezbyt wiarygodnie. Najbardziej wyrazistą postacią w filmie jest grany przez Lamberto Picasso ojciec Gaby, emerytowany podoficer, który początkowo sprawia wrażenie płytkiego furiata, później jednak okazuje się dla córki cierpliwym nauczycielem.

Mimo miałkich bohaterów, Kobieta dla wszystkich jest interesująca dzięki operatorskiemu kunsztowi Ubaldo Araty realizującego narracyjne pomysły Ophulsa. Film jest pełen długich ujęć, w których kamera podąża za aktorami, swoim ruchem oddając ich emocje i nastawienie. Arata chętnie korzysta także z ujęć z góry, co skutkuje między innymi świetnymi dramatycznymi scenami na schodach w domu Nannich. No i jeszcze ewidentnie zaczerpnięte z kina niemieckiego wykorzystanie w narracji cieni bohaterów. Aktorzy nierzadko schodzą z kadru, a pewne elementy sceny są rozegrane tylko z wykorzystaniem dźwięku i cienia. Ważną rolę odgrywa także dynamiczny montaż, w niektórych momentach filmu kreujący nastrój poprzez wykorzystanie zestawionych ze sobą rekwizytów. Wielokrotnie występuje również przenikanie przez siebie dwóch kadrów, co symbolizuje wspomnienia (na przykład w scenie usypiana bohaterki do operacji, płynnie przechodzącej w retrospekcję) ale też emocje. Przykładem sceny świetnie oddającej specyficzny styl Ophulsa jest sekwencja rozmowy zmontowanej równolegle z dwóch długich ujęć, z których jedno przedstawia bohaterkę płynącą łódką po jeziorze, a drugie mężczyznę jadącego samochodem wzdłuż jego brzegu. Kinematografia Kobiety dla wszystkich jest tak dobra, że ten przeciętny fabularnie film ogląda się bez znudzenia tylko dzięki ciekawej pracy kamery. Jakkolwiek by na to nie patrzeć, jest to znaczące osiągnięcie.

Przedstawiona w Kobiecie dla wszystkich historia szczególnie mnie nie zaciekawiła. Przeciętni aktorzy nie potrafili wycisnąć z fabuły niczego emocjonującego, chociaż pewien potencjał na to był. Natomiast z dużą atencją będę wspominał narracyjne zabiegi Ophulsa i Araty, którzy pokazali filmowe rzemiosło najwyższej próby. Jest to jednak za mało, żeby ocenić film wyżej niż na 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 10 marca 2019

Poranna chwała/Morning Glory (1933)

Film o kobiecie w tunelu

Reżyseria: Lowell Sherman
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 13 min.

Występują: Katharine Hepburn, Douglas Fairbanks Jr., Adolphe Menjou, C. Aubrey Smith, Mary Duncan

Żadna z dotychczas goszczących na Chronofilmotece gwiazd kina nie wzbudziła we mnie tak mieszanych uczuć jak Katharine Hepburn. Dostrzegam jej talent i nietuzinkowość uzupełnione charakterystyczną urodą. Nie pojmuję jednak, w jaki sposób udało się jej tak szybko wskoczyć na szczyt. Hepburn pojawiła się w Hollywood w roku 1932 właściwie znikąd i błyskawicznie została gwiazdą. Rok później zdobyła swojego pierwszego Oscara z rolę w Porannej chwale, a inny jej film Małe kobietki także został obsypany nagrodami. Hepburn stanowiła najmocniejszy punkt obu tych mocno przeciętnych obrazów. O Kobietkach napisałem już to i owo. Poranna chwała to zupełnie inny typ filmu. Można powiedzieć, że jest próbą oddania na ekranie wewnętrznej pustki, która jest konsekwencją dążenia do sławy. Zadanie to udało się twórcom zrealizować aż zbyt dobrze.

Fabuła filmu kręci się wokół Evy Lovelace, młodej dziewczyny, która za cel życia postawiła sobie zostanie gwiazdą teatru. Gdy ją poznajemy, przesiaduje w biurze broadwayowskiego producenta Eastona, starając się zwrócić na siebie uwagę decydentów. Chociaż sam Easton nie jest zainteresowany współpracą z nieco dziwną debiutantką, wzbudza ona sympatię jego wspólnika, scenarzysty Sheridana. Eva nawiązuje też znajomość z aktorem starszego pokolenia Robertem Hedgesem, który obiecuje dać jej kilka lekcji aktorstwa. Póki co jednak kariera dziewczyny zastyga w martwym punkcie, zmuszając ją do przyjmowania rólek w przedstawieniach cyrkowych. Okazja na odmianę losu nadarza się kilka miesięcy później, kiedy to za pośrednictwem Hedgesa Eve wprasza się na przyjęcie organizowane w domu Eastona.

Poranna chwała ukazuje drogę do kariery gwiazdy estrady jako wymagającą poświęceń, wyrzeczeń, a czasem mało etycznych posunięć. Jednocześnie przestrzega, że nagroda może być krótkotrwała i mało satysfakcjonująca. Muszę powiedzieć, że po obejrzeniu tej utrzymanej w klimacie przedstawienia teatralnego historii czuję się przekonany. Nie warto za wszelką cenę robić kariery, a dopiąć swego potrafią właśnie takie nieco żałosne postacie jak Eva Lovelace. Bohaterka zagrana przez Hepburn jest niezwykle wyrazista, charakterystyczna i dziwaczna. Reprezentuje ciężki przypadek myślenia tunelowego, które poza wyznaczonym sobie celem nie dostrzega niczego więcej. Najczęściej tego typu osobowości działają destrukcyjnie na innych, ale w przypadku delikatnej jak trzcina Evy objawia się to inaczej. Bohaterka uważa za swą powinność wejście na szczyt. Mimo prześladującego ją pecha ani przez chwilę nie rozważa zmiany planów. Jedynym tematem jej rozmów, a właściwie monologów (bo gada bez przerwy), jest aktorstwo i pomysły z nim związane. Innych ludzi postrzega wyłącznie przez pryzmat tego, co może dzięki nim uzyskać. Ponownie nie oznacza to jakiejkolwiek uzewnętrznionej agresji, a tylko brak zainteresowania nawet przyjaznymi gestami, o ile nie są związane z jej dążeniami. Mówiąc wprost, Eva robi wrażenie osoby cierpiącej na jakieś zaburzenie psychiczne, które odbiera jej umiejętność trzeźwej oceny sytuacji. Bardzo to smutna i godna pożałowania osoba. Hepburn odegrała ją niezwykle charakterystycznie, ale też męcząco. Gadulstwo połączone z nieco niewyraźną dykcją, bierny egocentryzm doprawiony brakiem szacunku do siebie. Jej determinacja powinna z pozoru budzić szacunek, ale mnie było Evy po prostu żal.

Film oparty jest całkowicie na kreacji aktorskiej Hepburn. Inne postacie, zgodnie z wizją świata Evy, istnieją wyłącznie jako dopełnienie jej tunelowej wizji świata. Nie są to szczególnie ciekawe osobowości, może z wyjątkiem sportretowanego przez C. Aubrey Smitha starzejącego się aktora, który pełni dla Evy rolę mentora. Kameralna realizacja filmu, który składa się z pięciu statycznych scen, pozwala na pełne skupienie uwagi na losach i osobowości głównej bohaterki. Teoretycznie powinno to wywołać poruszający efekt. W moim przypadku nie do końca to się udało.  Czy należy emocjonować się walką Evy? Właściwie po co? Sama dokonała wyboru, aby zignorować to, co miała w zasięgu ręki i podążać swoim tunelem ku światłu. Skoro nie chciała oglądać się za siebie, dlaczego my mamy się jej przyglądać? Ja w każdym razie dziękuję.  

Poranna chwała otrzymuje ode mnie 6 gwiazdek. Chociaż nie neguję wysokiego poziomu aktorstwa Katharine Hepburn, czekam na jakieś jej bardziej strawne role.

źródło grafiki - www.imdb.com