Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1933. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1933. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 19 marca 2019

Chronometry - nagrody blogowe (rok 1933)

Rok 1933 stał pod znakiem Wielkiego Kryzysu. Większość produkowanych w USA filmów była ponura i pesymistyczna. Musicale w ironicznym świetle przedstawiały klepiących biedę artystów lub przybliżały niemoralne sposoby wzbogacenia się. Bohaterowie dramatów cierpieli głośno lub w milczeniu. Niewiele było superprodukcji, a w hollywoodzkich studiach królowały oszczędność i prostota. Twórcy rozhulali się za to jeśli chodzi o tematy kontrowersyjne obyczajowo, czego dowodem jest chociażby zestaw nominatów do tytułu najlepszego filmu. Był to jednak łabędzi śpiew niegrzecznego Hollywood. Cenzorzy przygotowywali się do ostatecznego uderzenia. Kino europejskie nie odnotowało zbyt wielu znaczących obrazów. W Niemczech dobiegała końca epoka wolności artystycznej. W ZSRR ugruntowywały się zasady socrealizmu. Francuzy i Brytyjczycy wypuścili ledwie kilka liczących się filmów.

Wśród twórców odnotować należy scenopisarski debiut Prestona Sturgesa, który stworzy jeszcze wiele niebanalnych opowieści. Reżyserskie grube ryby (z wyjątkiem Ernsta Lubitscha) zrobiły sobie przerwę lub odnotowały spadek formy. Na horyzoncie pojawili się za to tacy obiecujący twórcy jak Max Ophuls czy Frank Capra. Z aktorek wyróżniały się zwłaszcza Jean Harlow i Barbara Stanwyck, a na szczyt powróciła Greta Garbo. Marlene Dietrich nie wystąpiła w tym roku w żadnym filmie. Jeśli chodzi o aktorów, obok weteranów w rodzaju Richarda Barthelmessa czy Johna Barrymore'a, swoją obecność w czołówce umocniły młodsze talenty: Spencer Tracy, James Cagney i Charles Laughton.

Średnia ocen na blogu osiągnęła wartość 7,12, co jest wynikiem słabym i konsekwencją niskiego poziomu oglądanych przeze mnie produkcji oscarowych. Akademia Filmowa pod względem dokonywanych wyborów zaliczyła doprawdy fatalny rok, prawdopodobnie pod wpływem atmosfery wszechobecnego pesymizmu. Na szczęście udało mi się znaleźć sporo rodzynków wśród dzieł mniej znanych i skąpiej nagradzanych. Przejdźmy do nagród.

Najlepsza muzyka

Nominowani:
Harry Akst, Ralph Erwin, Fritz Rotter i Beth Slater Whitsin - Baby Face - za oprawę muzyczną dobrze dopasowaną do klimatu filmu.
Lennie Hayton - Going Hollywood - za przyjemne wariacje jazzowe napisane dla Binga Crosby'ego.
Theo Mackeben - Miłostki - za muzykę przywodzącą na myśl austriackich klasyków.
Max Steiner - King Kong - za zindywidualizowaną, rozbudowaną ścieżkę dźwiękową uzupełniającą akcję niemal w każdym momencie filmu.
Harry Warren - Poszukiwaczki złota - za kapitalne numery, do których Busby Berkeley mógł stworzyć swoją fikuśną choreografię.
Harry Warren i Al Dubin - Ulica szaleństw - za świetne i pomysłowe piosenki, które chociaż częściowo wynagradzają nudną jak flaki z olejem fabularną część filmu.

Tym razem wśród nominatów obecni są trzej kompozytorzy utworów musicalowych oraz trójka twórców "standardowej" muzyki filmowej. Warto zwrócić uwagę na piosenki Harry'ego Warrena, które stanowią tło do fantastycznych układów choreograficznych Busby'ego Berkeleya. Stworzona przez kilku kompozytorów ścieżka dźwiękowa do Baby Face wyróżnia się dobrym zgraniem z akcją filmu. W jeszcze większym stopniu dotyczy to zwycięzcy: Srebrny Chronometr otrzymuje Max Steiner za monumentalną symfoniczną oprawę stworzoną do King Konga.

Najlepsza kinematografia
(kategoria obejmuje zdjęcia, montaż i efekty specjalne)

Nominowani:
Arthur Edeson i John P. Fulton - Niewidzialny człowiek - za pomysłowe ukazanie tego, co niewidzialne.
Willis O'Brien - King Kong - za przełomowe efekty specjalne wprawiające w ruch tytułowego bohatera filmu.
Franz Planer - Miłostki - za pomysłową scenę walca oraz świetnie opowiedzianą za pomocą ruchu kamery sekwencję poszukiwania zalotnika.
James Van Trees - Baby Face - za wszędobylski i nieoczywisty sposób opowiadania historii.
Fritz Arno Wagner i Karl Vash - Testament doktora Mabuse - za interesującą wizualnie końcówkę filmu.

Tym razem wyróżnieni zostali operatorzy preferujący nietypowe, dynamiczne sposoby narracji oraz twórcy efektów specjalnych. Niewidzialność Niewidzialnego człowieka została zaprezentowana w nader atrakcyjny dla widza sposób. Pożar i pościg samochodowy w Testamencie doktora Mabuse to jedne z najbardziej efektownych scen akcji w niemieckiej kinematografii. Ale zwycięzca w tej kategorii mógł być tylko jeden. Srebrny Chronometr otrzymuje Willis O'Brien za stworzenie kilkucentymetrowej figurki goryla i tchnięcie w nią życia.

Najlepsza scenografia
(kategoria obejmuje również kostiumy)

Nominowani:
Carroll Clark i Alfred Herman - King Kong - za pomysłowe lokacje z Wyspy Czaszki, w tym wielki mur, pale ofiarne czy górską jaskinię.
Anton Grot i Jack Okey - Nocne motyle - za fenomenalny wodny balet.
Emil Hassler i Karl Vollbrecht - Testament doktora Mabuse - za pięknie spersonalizowane wnętrza wszystkich najważniejszych filmowych lokacji.
Gabriel Pellon - Miłostki - za fin-de-siecle'owe smaczki związane z Wiedniem oraz za śnieżne plenery.
Herman Rosse - Cesarz Jones - za fantazyjne wizje karaibskiego "cesarstwa" głównego bohatera.
Alexander Toluboff - Królowa Krystyna - za monumentalną konstrukcję szwedzkiego pałacu królewskiego oraz okręt z końcowej sceny filmu.

Jeśli chodzi o godne zapamiętania lokacje i dekoracje, było w czym wybierać. Gabriel Pellon stworzył dla Miłostek niezwykle gustowną scenografię w klimacie Cesarstwa Austro-Węgierskiego. Anton Grot i Jack Okey przygotowali dla Nocnych motyli wstrząsająco piękną oprawę wodnego baletu. Carroll Clark i Alfred Herman popisali się wielką pomysłowością, tworząc w studio filmowym dziką dżunglę z wieloma charakterystycznymi elementami. Srebrny Chronometr otrzymuje Alexander Toluboff za Królową Krystynę, dla której zbudował majestatyczne barokowe wnętrza i dekoracje.

Najlepszy scenariusz

Nominowani:
Curt Alexander, Max Wilhelm i Max Ophuls - Miłostki - za subtelną, pełną nieoczywistych aluzji, jedyną w swoim rodzaju historię miłosną.
Ben Hecht - Sztuka życia - za wyjątkowo odważną opowieść o blaskach i cieniach menage a trois.
Bert Kalmar, Harry Ruby, Arthur Sheekman i Nat Perin - Kacza zupa - za pełen absurdalnego humoru obraz polityki... i handlu ulicznego.
Frances Marion i Herman Mankiewicz - Kolacja o ósmej - za interesującą i sprawnie skomponowaną opowieść z udziałem dużej grupy bohaterów.
Gene Markey i Kathryn Scola - Baby Face - za kapitalne przedstawienie realizacji ideałów Nietzschego w praktyce.
Preston Sturges - Władza i chwała - za nowatorską formę opowieści jako rozbudowanej, subiektywnej retrospekcji.

Wśród scenariuszy wyróżnione zostały między innymi kontrowersyjne filmy obyczajowe (Baby Face, Sztuka życia), oryginalne rozwiązania narracyjne (Władza i chwała) oraz absurdalny humor (Kacza zupa). Srebrny Chronometr otrzymują Curt Alexander, Max Wilhelm i Max Ophuls za scenariusz do Miłostek, które nie są może tak oryginalne jak konkurenci, ale biją ich na głowę subtelnością i inteligencją przekazu.

Najlepsza aktorka drugoplanowa

Nominowane:
Marie Dressler - Kolacja o ósmej - za naturalistyczną rolę emerytowanej gwiazdy.
Colleen Moore - Władza i chwała - za przejmujące sceny konfliktu z mężem.
Elsa Lanchester - Prywatne życie Henryka VIII - za charyzmatyczny pokaz antycharyzmy.

Toshia Mori - Gorzka herbata generała Yen - za zagadkową kreację generalskiej konkubiny.
Merle Oberon - Prywatne życie Henryka VIII - za pokazanie wszystkim, jak powinna umierać królowa.

Na drugim planie królują kobiety tajemnicze (Mori), dumne (Oberon) i przebiegłe (Lanchester). Colleen Moore jest bardzo interesująca jako siła sprawcza powodująca wielkim człowiekiem. Zwycięża natomiast Marie Dressler, która zagrała starzejącą się, zmęczoną życiem kobietę, której ciężko zapomnieć o dawnej chwale. Nie do końca autobiograficznie, ale rzeczywiście była to jedna z jej ostatnich ról.

Najlepszy aktor drugoplanowy

Nominowani:
Walter Connelly - Gorzka herbata generała Yen - za interesujący epizod jako doradca finansowy chińskiego watażki.
Alphonse Ethier - Baby Face - za niewielką ale ważną rólkę szewca-filozofa.
Gustaf Grundgens - Miłostki - za fantastyczną kreację austriackiego barona-rogacza.
Ian Keith - Królowa Krystyna - za postać imponującego skutecznością polityka-złoczyńcy.
Guy Kibbee - Arystokracja podziemi - za zabawnego oszusta, który z wielką wprawą udaje szanowanego sędziego.
Ned Sparks - Poszukiwaczki złota - za postać reżysera musicali szorstkiego jak papier ścierny.

Panowie na drugim planie zadziwiają różnorodnością. Są tutaj specyficzne persony mentorów (Sparks, Ethier), sympatyczne typy spod ciemnej gwiazdy (Connelly, Kibbee) oraz dwóch znakomitych złoczyńców. Ian Keith wcielił się w czarny charakter z dużą skutecznością sabotującego plany protagonistów. A Srebrny Chronometr otrzymuje Gustaf Grundgens za urzekającą rolę żądnego honorowej satysfakcji barona w Miłostkach.

Najlepsza aktorka

Nominowane:
Greta Garbo - Królowa Krystyna - za królewskość w najlepszym wydaniu.
Jean Harlow - Kolacja o ósmej - za umiejętną manipulację własnym wizerunkiem w roli znudzonej życiem żony-trofeum.

Katharine Hepburn - Poranna chwała - za dziwną lecz zapadającą w pamięć postać karierowiczki zafiksowanej na punkcie swego celu życiowego.
Miriam Hopkins - Sztuka życia - za odważną postać artystki wyzwolonej.
Mary Schneider - Miłostki - za wyważoną rolę dziewczyny odkrywającej swą kobiecość.
Barbara Stanwyck - Baby Face - za kapitalną kreację manipulantki ogarniętej wolą mocy.

Wybór najlepszej aktorki był niezwykle trudny. Już przy wyłanianiu nominacji konieczne było odrzucenie kilku kandydatek. Dotyczyło to przede wszystkim "mniej doskonałych" ról Jean Harlow i Barbary Stanwyck - aktorek, które zaliczyły w 1933. po dwa dobre występy. Jak zawsze wysoki poziom prezentowała Miriam Hopkins w Sztuce życia. Wyróżniły się również nowicjuszki - Mary Schneider w Miłostkach i Katharine Hepburn w Porannej chwale. Najbliżej zwycięstwa była Stanwyck za wybitną kreację w Baby Face. Srebrny Chronometr trafia jednak do Grety Garbo za rolę w Królowej Krystynie. Szwedka jest w tym filmie prawdziwą królową aktorstwa.


Najlepszy aktor

Nominowani:
John Barrymore - Kolacja o ósmej - za poruszające ulegnięcie sile kataklizmu, który równa z ziemią życie jego bohatera.
Richard Barthelmess - Bohaterowie na sprzedaż - za mężne znoszenie kolejnych nękających jego postać przeciwności losu.
James Cagney - Nocne motyle - za konstruktywną nadpobudliwość nadającą dryg całemu filmowi.
Charles Laughton - Prywatne życie Henryka VIII - za prawdziwie bombastyczną rolę króla-egoisty.
Paul Robeson - Cesarz Jones - za szekspirowską kreację gnidy, która zdołała wspiąć się na szczyt.
Spencer Tracy - Jak w siódmym niebie - za nietuzinkową postać kloszarda-dżentelmena.

Wśród aktorów zebrało się sporo wyrazistych osobistości, ale dwie postacie przyćmiły wszystkich pozostałych. Pierwszą jest James Cagney, który wniósł do Nocnych motyli tyle energii, co cała reszta obsady razem wzięta. Zwycięzcą zostaje Charles Laughton, który z kolei do Prywatnego życie Henryka VIII wniósł ciężar gatunkowy przytłaczający jego ekranowych partnerów, a w szczególności partnerki.


Najlepszy reżyser

Nominowani:
Frank Capra - Gorzka herbata generała Yen - za świetne sceny z ogarniętego wojną domową miasta oraz dużą delikatność w podejściu do tematu dyskursu międzykulturowego.
Alfred E. Green - Baby Face - za umiejętne nadanie poważnemu tematowi filmu przystępnej, wciągającej formy.
Ernst Lubitsch - Sztuka życia - za pomysłowe zabiegi narracyjne, w tym doskonałą ekspozycję głównych postaci bez wykorzystania dialogów.
Rouben Mamoulian - Królowa Krystyna - za stworzenie swojej gwieździe rozlicznych okazji do demonstracji jej wielkości.
Max Ophuls - Miłostki - za subtelne oddziaływanie na emocje widza prostymi środkami wyrazu.

Na horyzoncie pojawiają się nowe nazwiska. Frank Capra, znany dotąd głównie z przeciętnych komedii, pokazał pazur, reżyserując trudny tematycznie film o relacjach międzyrasowych. Szerzej nieznany Alfred E. Green nakręcił szerzej nieznany film, który wywołał oburzenie niedojrzałych emocjonalnie cenzorów. Dopiero rozpoczynający karierę Max Ophuls zaprezentował romans odmienny od stereotypowych opowieści miłosnych. Rouben Mamoulian odznaczył się doskonałą współpracą z "boską" Gretą Garbo. Srebrny Chronometr zgarnia najbardziej z nich doświadczony Ernst Lubitsch, który zaprezentował w Sztuce życia swój nieprawdopodobnie zróżnicowany warsztat.

Najlepszy film

Nominowani:
Baby Face - za połączenie wciągającej opowieści o życiu kontrowersyjnej bohaterki z rozważaniami o charakterze egzystencjalnym.
Gorzka herbata generała Yen - za zniuansowany obraz zderzenia obyczajowości okcydentalnej z orientalną.
King Kong - za przełomowe efekty specjalne i idealne (jak na ówczesne możliwości) przeniesienie przez reżysera na ekran marzeń z dzieciństwa.
Miłostki - za zupełnie odmienne spojrzenie na tematykę miłości i wierności.
Sztuka życia - za odważną i niezwykle zabawną komedię z dużą ilością pieprzu.

Najlepsze filmy 1933 roku to, z jednym wyjątkiem, obrazy kontrowersyjne, nie obawiające się wychodzić poza konwencję artystyczną i obyczajową. W swoich czasach Gorzka herbata generała Yen czy Sztuka życia wzbudzały oburzenie organizacji typu "Legion Przyzwoitości". Dzisiaj zaskakują zniuansowanym podejściem do trudnych tematów. A jednak przewyższył je wszystkie film czysto rozrywkowy, stworzony przez twórcę-marzyciela, który miał po prostu ochotę podzielić się z widzami wytworami swojej fantazji. King Kong nadal pozostaje jednym z najgłośniejszych i najbardziej rozpoznawalnych filmów w historii kina. I przede wszystkim dlatego zostaje także laureatem mojej prywatnej nagrody.

niedziela, 10 marca 2019

Poranna chwała/Morning Glory (1933)

Film o kobiecie w tunelu

Reżyseria: Lowell Sherman
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 13 min.

Występują: Katharine Hepburn, Douglas Fairbanks Jr., Adolphe Menjou, C. Aubrey Smith, Mary Duncan

Żadna z dotychczas goszczących na Chronofilmotece gwiazd kina nie wzbudziła we mnie tak mieszanych uczuć jak Katharine Hepburn. Dostrzegam jej talent i nietuzinkowość uzupełnione charakterystyczną urodą. Nie pojmuję jednak, w jaki sposób udało się jej tak szybko wskoczyć na szczyt. Hepburn pojawiła się w Hollywood w roku 1932 właściwie znikąd i błyskawicznie została gwiazdą. Rok później zdobyła swojego pierwszego Oscara z rolę w Porannej chwale, a inny jej film Małe kobietki także został obsypany nagrodami. Hepburn stanowiła najmocniejszy punkt obu tych mocno przeciętnych obrazów. O Kobietkach napisałem już to i owo. Poranna chwała to zupełnie inny typ filmu. Można powiedzieć, że jest próbą oddania na ekranie wewnętrznej pustki, która jest konsekwencją dążenia do sławy. Zadanie to udało się twórcom zrealizować aż zbyt dobrze.

Fabuła filmu kręci się wokół Evy Lovelace, młodej dziewczyny, która za cel życia postawiła sobie zostanie gwiazdą teatru. Gdy ją poznajemy, przesiaduje w biurze broadwayowskiego producenta Eastona, starając się zwrócić na siebie uwagę decydentów. Chociaż sam Easton nie jest zainteresowany współpracą z nieco dziwną debiutantką, wzbudza ona sympatię jego wspólnika, scenarzysty Sheridana. Eva nawiązuje też znajomość z aktorem starszego pokolenia Robertem Hedgesem, który obiecuje dać jej kilka lekcji aktorstwa. Póki co jednak kariera dziewczyny zastyga w martwym punkcie, zmuszając ją do przyjmowania rólek w przedstawieniach cyrkowych. Okazja na odmianę losu nadarza się kilka miesięcy później, kiedy to za pośrednictwem Hedgesa Eve wprasza się na przyjęcie organizowane w domu Eastona.

Poranna chwała ukazuje drogę do kariery gwiazdy estrady jako wymagającą poświęceń, wyrzeczeń, a czasem mało etycznych posunięć. Jednocześnie przestrzega, że nagroda może być krótkotrwała i mało satysfakcjonująca. Muszę powiedzieć, że po obejrzeniu tej utrzymanej w klimacie przedstawienia teatralnego historii czuję się przekonany. Nie warto za wszelką cenę robić kariery, a dopiąć swego potrafią właśnie takie nieco żałosne postacie jak Eva Lovelace. Bohaterka zagrana przez Hepburn jest niezwykle wyrazista, charakterystyczna i dziwaczna. Reprezentuje ciężki przypadek myślenia tunelowego, które poza wyznaczonym sobie celem nie dostrzega niczego więcej. Najczęściej tego typu osobowości działają destrukcyjnie na innych, ale w przypadku delikatnej jak trzcina Evy objawia się to inaczej. Bohaterka uważa za swą powinność wejście na szczyt. Mimo prześladującego ją pecha ani przez chwilę nie rozważa zmiany planów. Jedynym tematem jej rozmów, a właściwie monologów (bo gada bez przerwy), jest aktorstwo i pomysły z nim związane. Innych ludzi postrzega wyłącznie przez pryzmat tego, co może dzięki nim uzyskać. Ponownie nie oznacza to jakiejkolwiek uzewnętrznionej agresji, a tylko brak zainteresowania nawet przyjaznymi gestami, o ile nie są związane z jej dążeniami. Mówiąc wprost, Eva robi wrażenie osoby cierpiącej na jakieś zaburzenie psychiczne, które odbiera jej umiejętność trzeźwej oceny sytuacji. Bardzo to smutna i godna pożałowania osoba. Hepburn odegrała ją niezwykle charakterystycznie, ale też męcząco. Gadulstwo połączone z nieco niewyraźną dykcją, bierny egocentryzm doprawiony brakiem szacunku do siebie. Jej determinacja powinna z pozoru budzić szacunek, ale mnie było Evy po prostu żal.

Film oparty jest całkowicie na kreacji aktorskiej Hepburn. Inne postacie, zgodnie z wizją świata Evy, istnieją wyłącznie jako dopełnienie jej tunelowej wizji świata. Nie są to szczególnie ciekawe osobowości, może z wyjątkiem sportretowanego przez C. Aubrey Smitha starzejącego się aktora, który pełni dla Evy rolę mentora. Kameralna realizacja filmu, który składa się z pięciu statycznych scen, pozwala na pełne skupienie uwagi na losach i osobowości głównej bohaterki. Teoretycznie powinno to wywołać poruszający efekt. W moim przypadku nie do końca to się udało.  Czy należy emocjonować się walką Evy? Właściwie po co? Sama dokonała wyboru, aby zignorować to, co miała w zasięgu ręki i podążać swoim tunelem ku światłu. Skoro nie chciała oglądać się za siebie, dlaczego my mamy się jej przyglądać? Ja w każdym razie dziękuję.  

Poranna chwała otrzymuje ode mnie 6 gwiazdek. Chociaż nie neguję wysokiego poziomu aktorstwa Katharine Hepburn, czekam na jakieś jej bardziej strawne role.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 9 marca 2019

Sztuka życia/Design for Living (1933)

Film o alternatywnej drodze do szczęścia

Reżyseria: Ernst Lubitsch
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 31 min.

Występują: Miriam Hopkins, Fredric March, Gary Cooper, Edward Everett Horton

Sztuka życia Ernsta Lubitscha nie wywalczyła sobie miejsca wśród nominacji oscarowych, ani w podsumowaniach najlepszych filmów roku 1933. Mimo znanych nazwisk w obsadzie rzadko jest wymieniana jako ważny punkt w filmografii Miriam Hopkins czy Gary'ego Coopera. Również w artykułach na temat twórczości Ernsta Lubitscha nie jest przywoływana tak często, jak jego bardziej znane dzieła. Zabierając się do tego filmu, byłem co prawda pozytywnie nastawiony, nie miałem jednak żadnych szczególnych oczekiwań. Tym milej mi stwierdzić, że w moim prywatnym rankingu roku 1933 Sztuka życia zajęła wysokie miejsce. Film okazał się doskonałym przykładem zastosowania "dotyku Lubitscha" - frywolną komedią opowiedzianą z zachowaniem dobrego smaku. Powód pominięcia Sztuki w nagrodach wydaje mi się jasny. Oficjelom niezręcznie było wychwalać obraz, który w pozytywnym, dość beztroskim stylu opowiada o menage a trois.

Historia jest w zasadzie mało skomplikowana. Amerykanka Gilda poznaje swoich rodaków Toma i George'a zupełnie przypadkiem, w pociągu jadącym do Paryża. Ona jest rysowniczką pracującą dla firmy reklamowej. Oni - malarz i dramatopisarz - wspólnie klepią biedę w nędznym mieszkanku w paryskiej kamienicy. Gilda jest od początku zafascynowana obydwoma artystami. Spotyka się z Tomem za plecami George'a i z George'm w tajemnicy przed Tomem. Kiedy prawda nieuchronnie wychodzi na jaw, dziewczyna nie potrafi się zdecydować, którego z nich wybrać i przedstawia niecodzienną propozycję: cała trójka zamieszka razem. Przedsiębiorcza Gilda ma im nawet zamiar pomóc rozwinąć raczkujące kariery. Jest tylko jeden warunek - żadnego seksu.

Ernst Lubitsch i scenarzysta Ben Hecht zaadaptowali na potrzeby filmu broadwayowską sztukę Noela Cowarda. Powstały scenariusz stawia na głowie typowe hollywoodzkie konwencje. Bohaterowie żyją w poligamicznym związku, który, mimo pewnych trudności, przynosi im szczęście i życiowe sukcesy. Co więcej, kiedy którekolwiek z nich wykonuje krok w kierunku monogamii, nie mija wiele czasu, kiedy wszystko zaczyna się psuć. Wiele zabawnych sytuacji w filmie wynika z przeciwstawienia rozwoju wypadków oczekiwaniom widza przyzwyczajonego do pewnych schematów. Oczywiście subtelnie, z masą aluzji i dwuznaczności właściwych Lubitschowi. Ach, te soczyste dialogi pełne obrazowych metafor i błyskotliwych ripost. Palce lizać! Trzeba przy tym zaznaczyć, że filmowy trójkąt to nie tylko miód i orzeszki. Bohaterowie spotykają się z presją społeczną, a Tom i George usiłują zapanować nad trawiącą ich zazdrością. W tle przewija się jeszcze szef Gildy, który uparcie próbuje nawrócić ją na drogę "cnoty".

Pójściem pod scenariuszowy prąd było również umieszczenie w centrum fabuły postaci kobiecej. To Gilda nadaje ton wydarzeniom, ona podejmuje decyzje kluczowe dla łączącej bohaterów relacji. Jest również ciekawa jako osobowość. Chociaż nie ma hamulców obyczajowych i trochę manipuluje swoimi mężczyznami, nie można jej nazwać femme fatale, gdyż jej wpływ na życie Toma i George'a jest bezsprzecznie pozytywny. Ponadto jest to osoba potrafiąca cieszyć się życiem, dowcipna i świadoma własnych ograniczeń. I tak bardzo nie wpisuje się w stereotyp dobrej amerykańskiej żony, jak to tylko możliwe. Miriam Hopkins byłą pierwszym wyborem Lubitscha do roli Gildy i wspięła się na wyżyny swego talentu. Gary Cooper i Fredric March nie dali w swoich rolach plamy, ale gdzie im tam do tej wyrafinowanej koneserki życia.

Do ważnych elementów filmu dorzucę jeszcze oryginalne zabiegi narracyjne Lubitscha. Na przykład scena otwierająca przez kilka minut toczy się bez słów. Wyłącznie dzięki zręcznemu montażowi poznajemy osobowości bohaterów, którzy obserwują się nawzajem w przedziale pociągu. Kiedy natomiast zaczynają mówić... słyszymy język francuski, ponieważ wzięli się nawzajem za autochtonów. Innym podobnie zaskakującym zabiegiem jest prześmieszne wykorzystanie parawanu w końcowych minutach filmu. Tutaj jednak pozwolę sobie nie zdradzać szczegółów. Podsumowując: reżyserski talent Lubitscha połączony z odwagą w przełamywaniu wzorców dał znakomite efekty.

Sztuka życia to znakomita komedia nasycona zabawnymi sytuacjami i wykwintnymi dialogami. Oczywiście kontrowersyjna postawa życiowa bohaterów nie wszystkim może przypaść do gustu. Gdy jednak podejść do filmu z dystansem, okazuje się on pogodną opowieścią o ludziach poszukujących swojej własnej drogi do szczęścia. Jest także przykładem dla innych twórców filmowych, że stosowanie niekonwencjonalnych rozwiązań narracyjnych może prowadzić do powstania oryginalnego dzieła. Za tę podwójną odwagę, sporo śmiechu i możliwość podziwiania gry Miriam Hopkins wystawiam 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 8 marca 2019

Prywatne życie Henryka VIII/The Private Life of Henry VIII (1933)

Film o dużym dziecku

Reżyseria: Alexander Korda
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1 h 33 min.

Występują: Charles Laughton, Elsa Lanchester, Binnie Barnes, Robert Donat

Do filmu przybliżającego Prywatne życiu Henryka VIII podchodziłem z dużymi nadziejami i lekką nutką niepokoju. Nadzieje wiązały się z osobą Charlesa Laughtona, który wcielił się w postać tytułowego władcy i został za swoją kreację nagrodzony Oscarem. Niepokój wynikał z faktu, że opowieść o owianej tej ponurą sławą postaci ma charakter komedii. Komedia o królu ścinającym głowy swoim żonom... Z drugiej strony Anglicy lubią w swój specyficzny sposób żartować ze wszystkiego, więc czemu nie. Po seansie muszę powiedzieć, że spełniły się zarówno moje oczekiwania, jak i obawy. Wybitna kreacja aktorska Laughtona z pewnością mocno wpłynie na moje wyobrażenie o angielskim monarsze. Mimo to jego portret przedstawiony przez reżysera Alexandra Kordę uważam za niepełny i niesatysfakcjonujący.

Jak wskazuje tytuł, film skupia się na prywatnym życiu króla, a dokładniej rzecz biorąc na jego relacjach z pięcioma z sześciu żon. Film rozpoczyna egzekucja drugiej z nich, Anny Boleyn, co ma umożliwić Henrykowi natychmiastowe poślubienie nowej wybranki Jane Seymour. Kilka lat później Jane umiera przy porodzie, a władca postanawia pozostać wdowcem. Nie przeszkadza mu to utrzymywać bliskich relacji z jedną ze swoich dam dworu Katarzyną Howard, która obrała sobie za cel wspięcie się jak najwyżej po drabinie społecznej. Ostatecznie względy polityczne zmuszają Henryka do poślubienia czwartej żony, niemieckiej księżniczki Anny z Kleve. Ta jednak ma sprytny plan, który ma zapobiec podzieleniu przez nią ponurego losu poprzednich żon króla.

Jeżeli opis fabuły robi na was wrażenie odhaczania z listy kolejnych kobiet Henryka VIII, to macie rację. Początkowo film miał obejmować tylko okres małżeństwa króla z Anną z Kleve, jednak później twórcy zdecydowali się rozbudować scenariusz. W rezultacie powstała opowieść o ramach zbyt szerokich, by kompleksowo przybliżyć któreś z małżeństw króla, a jednocześnie zbyt okrojonych, by stanowić jego pełną biografię. Fabuła stosunkowo pobieżnie przeskakuje pomiędzy kolejnymi epizodami z życia władcy. Z niezrozumiałych powodów nie pokazano jednak pierwszego małżeństwa Henryka z Katarzyną Aragońską, które skutkowało tak ważnymi dla jego życia decyzjami jak wypowiedzenie posłuszeństwa papieżowi czy egzekucja Tomasza Morusa. Zgodnie z założeniami tytułu film nie odnosi się do wydarzeń politycznych, co z kolei skutkuje niezrozumiałym zniknięciem w pewnym momencie grupy dworzan Henryka i zastąpieniem ich nowymi postaciami. Nie dowiadujemy się, że zostali oni (na przykład Thomas Cromwell) ścięci na polecenie Henryka. Można argumentować, że nie da się w półtorej godziny pokazać wszystkiego. Zgoda. Tylko w rezultacie filmowy Henryk VIII stał się postacią całkiem oderwaną od rzeczywistego odpowiednika. 

Tu dochodzimy do kreacji Charlesa Laughtona. Władca w jego wykonaniu to wielkie, rozkapryszone dziecko przyzwyczajone do bezwzględnego wykonywania swoich rozkazów, ale nie mające dość odwagi, żeby zmierzyć się z ich konsekwencjami. Świetnie widać to w otwierającej film scenie, w której trwają przygotowania do egzekucji Anny Boleyn, podczas gdy podekscytowany król radośnie wyczekuje informacji o jej wykonaniu, aby natychmiast poślubić kolejną żonę. Nie ma w nim złości, gniewu czy satysfakcji z ukarania niewiernej małżonki. Anna istnieje dla niego już tylko jako przeszkoda w osiągnięciu celu. Jest jednocześnie Laughtonowski król silną osobowością - głośną, energiczną, rubaszną i powodowaną silnymi emocjami. Prawie w każdej scenie śmieje się, cieszy, jest czymś podekscytowany. Tylko raz w całym filmie wpada w gniew i wtedy rozumiemy, dlaczego cały dwór panicznie się go obawia. Najlepiej jego osobowość oddaje legendarna scena, w której Henryk podczas uczty pożera kolejne kawałki pieczonego kurczaka, zamaszyście rzucając za siebie słabo ogryzione kości.

Wypadałoby kilka słów napisać o filmowych żonach Henryka. Szczególnie w pamięć zapadają dwie z nich. Anna Boleyn (grana przez Merle Oberon) pojawia się na ekranie tylko przez kilka minut. Idzie na śmierć z imponującym spokojem i godnością, tak kontrastującymi z dziecinnym zachowaniem Henryka. Anna z Kleve, w którą wcieliła się żona Laughtona Elsa Lanchester, to natomiast najbardziej komiczna postać w filmie. Ta mówiąca z niemieckim akcentem księżniczka próbuje zniechęcić Henryka do konsumpcji małżeństwa i czyni to tak skutecznie, że zapewnia sobie jego dozgonną przyjaźń. Niezwykłe to dokonanie, ale Lanchester sprzedaje je w pełni przekonująco.

Jeżeli chodzi o realizacyjną stronę filmu, zwraca uwagę pomysłowy montaż, zwłaszcza skomplikowana pierwsza sekwencja filmu, o której już wspomniałem. Także kostiumy utrzymane w stylu epoki olśniewają różnorodnością. Aż szkoda, że nie mogliśmy ich ujrzeć w kolorze.

Prywatne życie Henryka VIII to film trudny do oceny. Z jednej strony zawiera bardzo dobre kreacje aktorskie, które podziwiałem z niekłamaną przyjemnością. Z drugiej, film oparty na konfliktach zdziecinniałego króla z kolejnymi żonami po jakimś czasie zaczyna nużyć. Mgliste mamy na jego podstawie wyobrażenie o Henryku VIII jako władcy, natomiast mocno negatywne jako o człowieku. Żeby nie było, osobiście uważam, że Laughton i tak przedstawił go w zbyt dobrym świetle w stosunku do pierwowzoru. Rzecz w tym, że trudno temu samolubnemu facetowi kibicować w jego eskapadach, a i spośród jego żon nie wszystkie zasługują na uznanie. Natomiast chętnie zobaczyłbym Laughtona-Henryka w kilku potencjalnych scenach, z których zrezygnowano. No cóż. I tak jestem zadowolony, że było mi dane zobaczyć ten daleki od ideału film. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 7 marca 2019

Nocne motyle/Footlight Parade (1933)

Film o

Reżyseria: Lloyd Bacon i Busby Berkeley
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 43 min.

Występują: James Cagney, Joan Blondell, Ruby Keeler, Dick Powell, Frank McHugh, Guy Kibbee, Ruth Donnelly, Hugh Herbert, Claire Dodd

1933 to rok, w którym wytwórnia Warner Bros dostrzegła w filmowych musicalach żyłę złota. Nocne motyle były trzecim z kolei filmem muzycznym Warnerów opartym na podobnym schemacie: fabuła opowiadająca o powstawaniu musicalu, choreografia przygotowana przez Busby'ego Berkeleya, w obsadzie powtarzające się nazwiska aktorów wyspecjalizowanych w śpiewie i tańcu. Trzeba przyznać, że poziom tych filmów szedł w górę. O ile Ulica szaleństw poza numerami muzycznymi nie miała do zaoferowania nic ciekawego, to Poszukiwaczki złota zawierały już sporo zabawnych momentów i nieco dobrego aktorstwa. Nocne motyle dodały do tej układanki kolejny ważny element w postaci Jamesa Cagneya. Gwiazdor opromieniony rolami w filmach gangsterskich dodał filmowi ciężaru gatunkowego, tworząc kreację bardzo odmienną od swego dotychczasowego emploi.

Film opowiada o perypetiach zespołu artystycznego produkującego "prologi" - krótkie etiudy sceniczne prezentowane w kinach przed seansami filmowymi. Wiodącą postacią grupy jest Chester Kent - impresario, scenarzysta, choreograf, organizator i człowiek o niezwykłej energii. Jego prawą ręką jest rezolutna sekretarka Nan, która jest zakochana w Chesterze, ale on w natłoku obowiązków tego nie zauważa. W skład ekipy wchodzą jeszcze Silas i Al - producenci zajmujący się finansami i regularnie wyprowadzający profity do własnych kieszeni, pesymistyczny i tchórzliwy reżyser Francis, marząca o występach na scenie asystentka Bea, młody talent Scott Blair będący zarazem płatnym kochankiem żony Silasa, Charlie Bowers zajmujący się prewencyjną cenzurą przedstawień oraz Vivian, płytka uwodzicielka starająca się schwytać Chestera na swoje lasso. Humorystyczne wątki dotyczące całej tej plejady postaci kręcą się wokół przedstawień przygotowywanych dla nowego perspektywicznego klienta.

Fabuła Nocnych motyli jest lekka i frywolna, podobna w tym do Poszukiwaczek złota. Bohaterowie nie stronią od żarcików z podtekstami erotycznym, a modus operandi wielu z nich polega na poszukiwaniu źródeł łatwego, niekoniecznie uczciwego zarobku. Najjaśniejszym punktem filmu jest James Cagney, który nieodparcie skupia na sobie blask reflektorów. Jest naprawdę świetny - hiperaktywny, elokwentny, charyzmatyczny. Łobuzerski styl bycia, który po roli we Wrogu publicznym nr 1 doprowadził do przypięcia mu łatki złego chłopca, świetnie sprawdza się także w przypadku nabuzowanej testosteronem, ale niezwykle sympatycznej postaci charyzmatycznego pracoholika. Na dodatek, co mnie zaskoczyło, Cagney jest utalentowanym tancerzem i przebrany w stój marynarza wzorowo wykonuje jeden z numerów Berkeleya. Jeżeli chodzi o innych występujących w filmie aktorów, pozostają nieco w cieniu gwiazdy. Dobre role zaliczają Joan Blondell jako zakochana sekretarka (ma kilka ciętych ripost), Claire Dodd w roli pozbawionej skrupułów Vivian czy Guy Kibbee jako rozkoszny producent-malwersant. A Dick Powell zadziwia swoim pięknym głosem.

Co do numerów muzycznych Busby'ego Berkeleya, ich poziom nie jest tak wyrównany jak w Poszukiwaczkach złota. Utwór poświęcony "hotelowi nowożeńców" nie przekonał mnie do siebie. Ma za bardzo kinową stylizację jak na coś mającego udawać teatr. Shanghai Lil rozgrywający się w portowej spelunce rozkręca się dopiero w końcowej części, gdzie Cagney daje swój taneczny popis. Natomiast By a Waterfall to prawdziwa perełka. Trwający 10 minut utwór baletowy tańczony w basenie przez tancerki ubrane w fantazyjne stroje kąpielowe jest niesamowity. Zarówno układy choreograficzne filmowane z kamery umieszczonej nad tancerzami, jak i urzekająca sceneria na czele z wodospadem po prostu zapierają dech w piersiach. Absolutne mistrzostwo świata i warto sobie chociaż ten fragment filmu obejrzeć, żeby mieć pojęcie, do czego zdolny był Berkeley.

Nocne motyle to jeden z lepszych musicali, jakie wyprodukowano w początkach dźwiękowego Hollywood. Posiada wszystko, czego można oczekiwać od bezpretensjonalnej komedii - charyzmatyczną gwiazdę w roli głównej, dowcipne dialogi z dużą ilością pieprzu, a do tego wysokie walory artystyczne zapewniane przez numery muzyczne. To wartościowy film rozrywkowy, z którym warto się zapoznać. Film otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 6 marca 2019

Synowie pustyni/Sons of the Desert (1933)

Film o pantoflarzach rwących się ku wolności

Reżyseria: William A. Seiter
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 1 min.

Występują: Stan Laurel, Oliver Hardy, Mae Busch, Dorothy Christy, Charlie Chase

Stan Laurel i Oliver Hardy, w Polsce znani jako Flip i Flap, to jeden z najbardziej rozpoznawalnych duetów komików w historii kina. Jeden szczupły i nieco ślamazarny, drugi pulchny i energiczny, operowali humorem w specyficznym, slapstickowym stylu. Laurel i Hardy, współpracując od roku 1927, nakręcili wspólnie ponad setkę filmów krótko i długometrażowych. Synowie pustyni są jedną z ich najbardziej znanych produkcji, często wskazywaną jako najlepsza. Tytułowi "Synowie pustyni" to nazwa stowarzyszenia, którego członkami są bohaterowie filmu. Nie bardzo wiadomo, czym się owe bractwo zajmuje. Pewnym jest tylko, że jego członkowie bardzo sobie cenią swoją przynależność. Chyba bardziej, niż nakazywałby to zdrowy rozsądek. I sprowadza to na nich nie lada kłopoty.

W scenie otwierającej film Stan i Oliver (występują pod swoimi prawdziwymi nazwiskami) biorą udział w uroczystym zebraniu Synów pustyni. Na jego zakończenie wraz z pozostałymi "braćmi" uroczyście przysięgają, że przybędą na Wielki Zjazd, który odbędzie się w Chicago. Przyjaciele stoją jednak w obliczu niewielkiego problemu - uzyskania zgody swoich żon na wyjazd. Chociaż obaj uważają się za władców domu, okazuje się to trudniejsze, niż przypuszczali. Problemy ma zwłaszcza przemądrzały Oliver, który wcześniej obiecał małżonce wspólny wypad w góry. W końcu Stan i Ollie uciekają się do fortelu, który obejmuje symulowanie ciężkiej choroby i fikcyjny wyjazd na leczenie na Hawaje. (Wszystko dlatego, że Pani Hardy cierpi na chorobę morską). Utrzymanie tajemnicy okaże się jednak znacznie trudniejsze, niż przypuszczali.

Komizm filmu opiera się w dużej mierze na przeciwstawieniu budowanego przez bohaterów wizerunku twardych facetów prozaicznej rzeczywistości. Stan i Oliver są bowiem pantoflarzami bojącymi się sprzeciwić swoim energicznym żonom. W rezultacie zmuszeni są uciec się do skomplikowanej mistyfikacji, która od pewnego momentu zaczyna rozchodzić się w szwach. W gruncie rzeczy intryga Synów pustyni jest dziurawa, nieskomplikowana i właśnie dzięki temu służy jako taśmociąg dla kolejnych gagów. Sporo jest także w filmie slapsticku. Są to przede wszystkim gagi oparte na niezdarności bohaterów i nieszczęśliwych wypadkach. Na przykład w pewnej scenie bohaterowie po kolei wpadają do wielkiej miednicy pełnej wrzątku, a w innej Stan zajada się sztucznymi owocami. Oprócz rozśmieszania widzów, bohaterowie wykonują także kilka piosenek. W tym skoczny, wpadający w ucho numer Honolulu Baby, który przypomniał mi, że widziałem ten film w dzieciństwie.

Na pochwałę zasługują komediowe kreacje duetu komików. Są one nieskomplikowane i, o ile mi wiadomo, podobne do postaci z ich innych filmów. Nie zmienia to faktu, że Laurel i Hardy świetnie się czują jako pozbawieni zdrowego rozsądku fajtłapa i furiat. Dobrze się uzupełniają zarówno pod względem wyglądu, jak i charakterologicznie. Tutaj jednak czas na chwilę prawdy - otóż humor "Flipa i Flapa" (nie znoszę tych pseudonimów) jest prosty, cudaczny i nie silący się na jakieś ambicje. Nie znajdziemy w Synach pustyni ambitnej kinematografii w stylu Bustera Keatona, czy wzruszeń typowych dla Charliego Chaplina. To po prostu dwóch pociesznych gości i nic więcej.

Czy Synowie pustyni mnie rozbawili? Muszę przyznać, że raczej umiarkowanie. Doceniam wysiłki i talent komików, którzy wymyślili wiele skeczy powtarzanych później przez dziesiątki naśladowców. Osobiście niezbyt przepadam za prezentowanym przez nich typem humoru. Przyjemnie się ich oglądało, ale bez rewelacji. Za wyjątkiem przywołującego miłe wspomnienia Honolulu Baby, rzecz jasna. Polecam głównie fanom slapsticku. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 5 marca 2019

Wild Boys of the Road (1933)

Film o bezprizornych z USA

Reżyseria: William A. Wellman
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 8 min.

Występują: Frankie Darro, Edwin Phillips, Rochelle Hudson, Dorothy Coonan

Wielki Kryzys był w kinie amerykańskim roku 1933 tematem numer jeden. Filmy przybliżające różne aspekty społecznej zapaści wyrastały jak grzyby po deszczu. Jednym z aktywniejszych twórców na tym polu był reżyser William Wellman, który nakręcił dwa "kryzysowe" obrazy. Pierwszym z nich byli Bohaterowie na sprzedaż przybliżający ponure losy weterana wojennego. Drugi - Wild Boys of the Road - skupia się na specyficznej grupie społecznej, jaką była bezdomna młodzież. W tamtych czasach gromady nagle zubożałych młodych ludzi przemierzały Stany Zjednoczone w poszukiwaniu zajęcia. Przeganiani z miasta do miasta, gnieździli się na wysypiskach śmieci, żyli z żebractwa i drobnych kradzieży. Był to niezwykle wstydliwy problem, a jednocześnie pasjonujący temat na film. Nic dziwnego, że Wellman wziął go na tapetę.

Bohaterami filmu jest para przyjaciół - Tommy i Eddie, zamieszkujących bliżej niesprecyzowane miasto w centralnej części USA. Kiedy ich poznajemy, chodzą do szkoły i zajmują się zwykłymi uczniowskimi sprawami. Gdy jednak ojciec Tommy'ego traci pracę, chłopak zaczyna rozważać, w jaki sposób mógłby wspomóc finansowo rodzinę. Zaczyna od sprzedaży swojego samochodu, co jednak wystarcza tylko na krótki czas. W końcu za namową Eddiego Tommy decyduje się rzucić szkołę i razem z przyjacielem wyjechać do Chicago w poszukiwaniu pracy. Chłopcy, podobnie jak wielu im podobnych, podróżują na gapę pociągiem towarowym. Wietrzne Miasto będzie tylko pierwszym przystankiem na ich długiej trasie. Film przedstawia podróż chłopców jako odyseję, podczas której muszą stawić czoła wielu trudom, w tym niechętnym im funkcjonariuszom państwowym.

Przyznam, że główny temat filmu jest poruszający. Młodzi ludzie (w kulminacyjnych momentach filmu ich społeczność liczy sobie setki osób), którzy powinni mieć przed sobą całe życie, wędrują chaotycznie po kraju, nigdzie nie mogąc zagrzać miejsca. Ich podróż przypomina równię pochyłą. Początkowo mają nadzieję, że w wielkim mieście łatwo uda im się wyjść na swoje, szybko jednak się okazuje, że perspektywy są fatalne. Najbardziej szokująca jest postawa państwowych służb, które traktują tych włóczęgów jako wstydliwy problem. Chłopcy (jest też kilka dziewcząt) są albo odsyłani z miasta do miasta, albo otrzymują cichą zgodę na zamieszkanie na wysypiskach śmieci. Jest w filmie kilka drastycznych momentów podkreślających powagę ich sytuacji, w tym gwałt i samosąd na gwałcicielu. Społeczność włóczęgów rządzi się swoimi prawami.  Natomiast jedna z kulminacyjnych scen filmu obejmuje brutalną bitwę mieszkańców "śmieciowego miasteczka" z policją. Nie mam wiedzy, jaka była rzeczywista skala tego problemu, ale wygląda na bardzo poważny.

Niestety Wild Boys of the Road nie jest filmem dobrym. Jednym z problemów są sceny humorystyczne, dość prostackie i nieśmieszne. Obiektem żartów staje się na przykład jeden z chłopców pochodzący ze wsi i wykazujący cechy typowego "rednecka" (na przykład ma zwyczaj moczenia nóg w wiadrze z mlekiem). Drodzy scenarzyści, takie żarty to może były śmieszne w podstawówce. Równie nieudana jest prezentacja kultury młodzieżowej w początkowej części filmu. Okazuje się, że życie prywatne uczniów polega na udziale w potańcówkach i bójkach podczas jazdy samochodem. Żadna z tych "śmiesznych" scen nie wnosi nic do fabuły, niemal wszystkie zaś irytują.

Większym jeszcze problemem jest bardzo słabo zawoalowana manipulacja emocjami widza. Podczas podróży bohaterów przez USA nie napotykają oni praktycznie żadnej życzliwej osoby, a każdy ich kontakt ze światem "dorosłych" czy też z "państwem" polega na konflikcie i opresji. Nikt ich nie rozumie, nikt nie pragnie im pomóc. No, poza ciotką prowadzącą burdel, która po chwili zostaje aresztowana. Dopiero w zakończeniu filmu następuje cudowna odmiana losu. Sędzia sądu dla nieletnich okazuje się aniołem resocjalizacji. Obiecuje bohaterom, że wszystko będzie dobrze, że ich rodzice odzyskają pracę i za dotknięciem czarodziejskiej różdżki los się odmieni. Ja rozumiem, że film stanowił rodzaj misji, mającej na celu wsparcie antykryzysowej polityki Franklina Roosevelta, ale czy, do cholery jasnej, nie można było tego zrobić jakoś subtelniej? Wygłaszane w końcowej sekwencji filmu dialogi są tak sztuczne, że chyba lepiej wypadłby zwykły pan z okienka, który wprost przemówiłby do publiczności. Ani krzty w tym artyzmu, za to wiele topornej propagandy.

Wild Boys of the Road nie spełnił moich oczekiwań i nie udźwignął tematu. Zawiera sporo ciekawych scen, ale namolny dydaktyzm psuje całe wrażenie. Także gra młodych aktorów pozostawia sporo do życzenia, przypominając raczej szkolne przedstawienie niż prawdziwy film. Zainteresowanym tematyką Wielkiego Kryzysu polecam raczej poprzedni film Wellmana, dużo lepszych Bohaterów na sprzedaż. Wild Boys of the Road otrzymują ode mnie słabe 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 4 marca 2019

Gorzka herbata generała Yen/The Bitter Tea of General Yen (1933)

Film o dyskursie międzykulturowym (pomiędzy porywaczem i jego branką)

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 27 min.

Występują: Barbara Stanwyck, Nils Asther, Walter Connolly, Toshia Mori, Gavin Gordon

Dość oryginalnie zatytułowana Gorzka herbata generała Yen to film, który nie przypadł do gustu wielu osobom. Konserwatywnym Amerykanom w latach trzydziestych nie podobały się prezentowane na ekranie związki międzyrasowe i mało pochlebny portret działań Europejczyków w Chinach. Chiński ambasador protestował przeciwko rzekomo kłamliwym obrazom brutalności jego rodaków. Bardziej współcześni krytycy zarzucali filmowi rasizm (bo tytułowego bohatera zagrał biały aktor) oraz nierealistyczne przedstawienie chińskiej kultury. Wpływając na tak burzliwe wody jak dialog międzykulturowy, zwłaszcza odnoszący się do wrażliwej kwestii "kolonizacji" Chin przez mocarstwa europejskie, trudno byłoby nie oczekiwać kłopotów. Czy medium takie jak film, nieuchronnie skazane na uproszczenia, mogło w ogóle wyjść z podobnego tematu zwycięsko?  Otóż moim zdaniem nie tylko było to możliwe, ale film Franka Capry w dużej mierze tego dokonał.

Akcja filmu rozgrywa się w Szanghaju w czasie wojny domowej lat dwudziestych. Podczas gdy w chińskiej części miasta trwają brutalne walki uliczne, mieszkańcy dzielnicy europejskiej zajmują się swoimi sprawami. Starszy wiekiem misjonarz snuje plany ewangelizacji chińskich barbarzyńców, natomiast jego młody asystent Robert oczekuje na przybycie z USA Megan, swojej narzeczonej, z którą ma wziąć ślub. Niespodziewanie okazuje się, że ceremonia musi zostać odłożona, ponieważ sieroty z ogarniętej zamieszkami części miasta czekają na ewakuację. Megan postanawia towarzyszyć narzeczonemu w tej misji. Podczas wyprawy para zostaje zaatakowana i rozdzielona. Uderzona w głowę Megan traci przytomność. Budzi się w pociągu należącym do generała Yen, jednego z watażków biorących udział w wojnie. Generał zabiera Megan do swojej siedziby, obiecując odstawić ją do Szanghaju, kiedy sytuacja się uspokoi. Jednak w rzeczywistości Chińczyk pragnie uczynić z niej swoją konkubinę.

Jak zatem wygląda dyskurs międzykulturowy w ogarniętych wojną Chinach według Franka Capry? Przede wszystkim wypada pochwalić wybór formy narracji. Przez cały film z wyjątkiem prologu oglądamy Państwo Środka oczami Megan, dziewczyny świeżo przybyłej do tego kraju i niewiele o nim wiedzącej. Jest to siłą rzeczy spojrzenie mocno subiektywne, ale prezentujące złożony i zniuansowany punkt widzenia. Pierwsze obrazy Chin, jakich doświadcza bohaterka, są dla niej szokujące. Szanghaj jest prawdziwą strefą wojny, w której oszalałe bojówki ostrzeliwują się na oślep z broni maszynowej i zastawiają na siebie rozmaite zasadzki. Cywile się nie liczą, zresztą życie ludzkie jest tu w ogóle niewiele warte. Później Megan głębiej poznaje chińską kulturę, przebywając z generałem Yen oraz jego dworem. Watażka został przedstawiony jako osoba łącząca w sobie brutalność i subtelność. Potrafi bez zmrużenia oka wydać rozkaz egzekucji, po czym oddać się wspólnie z Megan kontemplacji piękna natury. Ma przy tym specyficzne poczucie humoru, którego dowodem jest wydana europejskiemu misjonarzowi bardzo specyficzna przepustka napisana po chińsku. Kolejnym szczeblem filmowego "dyskursu" jest osobista relacja bohaterki z generałem. Watażka de facto jest jej porywaczem, ale ich związek dryfuje na ciekawe, niejednoznaczne wody. Jest tu wzajemna fascynacja z podtekstem erotycznym, ale także budujący się powoli obustronny szacunek. Co istotne, twórcy ustami generała Yen wprost oświadczają, że bohaterowie nie są w stanie nawiązać równorzędnego dialogu. "Jak możecie nas zrozumieć, skoro nie potraficie czytać w naszym języku, jeżeli nie pojmujecie naszego malarstwa" - pyta. Rzeczywiście, to trudne. A jednak w zakończeniu bohaterowie w dziwny sposób nawiązują porozumienie na poziomie wręcz elementarnym.

Aktorzy stają w Gorzkiej herbacie na wysokości zadania. Barbara Stanwyck ma do odegrania znacznie bierniejszą rolę niż w pamiętnym Baby Face. Przeważnie reaguje na działania innych postaci. Udało się jej jednak nadać Megan delikatność połączoną z ciekawością świata. W generała Yen wcielił się ucharakteryzowany na Chińczyka szwedzki aktor Nils Asther, który zrobił to na tyle dobrze, że nie doświadczyłem żadnego dysonansu poznawczego. Ciekawie prezentują się także postacie drugoplanowe - zagrana przez Japonkę Toshię Mori zagadkowa Mah-Li - konkubina generała - oraz wyrazisty Walter Connolly jako jego europejski doradca. Film wyróżnia się stroną wizualną. Duże wrażenie robią walki uliczne z wykorzystaniem czołgów i dużej liczby statystów. Miasto jako strefa wojenna to motyw bardzo filmowy i twórcy wykorzystali go do maksimum. Z drugiej strony liczne orientalne rekwizyty nadają filmowi oryginalny, egzotyczny klimat. Chodzi mi tu zarówno ubiór domowników generała, jak i ozdobne wyposażenie oraz malownicze otoczenie jego domu. Być może elementy te odbiegają od prawdy historycznej, ale trudno było mi to ocenić. Tak czy inaczej, stopień dopracowania wizualnego filmu jest naprawdę wysoki.

Nie będę dłużej ukrywał, że Gorzka herbata generała Yen mocno przypadła mi do gustu. Podobała mi się subiektywna narracja i odstąpienie przez twórców od jednoznacznej oceny sytuacji pozwalające na wyciągnięcie własnych wniosków. Mocną stroną filmu są bohaterowie - skomplikowani charakterologicznie i dalecy od stereotypizacji. Gorzka herbata przekonuje jako złożona wizualna opowieść o oryginalnym, dającym do myślenia zakończeniu. Nie zaprzeczając pewnym słabościom, uważam ów obraz za jedno z ciekawszych osiągnięć okresu "przedkodeksowego" w kinie amerykańskim. Wystawiam 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 3 marca 2019

Testament doktora Mabuse/Das Testament des Dr. Mabuse (1933)

Film o spuściźnie szaleńca

Reżyseria: Fritz Lang
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1 h 56 min.

Występują: Rudolf Klein-Rogge, Otto Wernicke, Karl Meixner, Oscar Beregi, Theodor Loos, Gustav Diesl, Wera Liessem

W udzielonym pod koniec życia wywiadzie Fritz Lang powiedział, że po obejrzeniu przedpremierowego pokazu Testamentu doktora Mabuse świeżo mianowany Minister Propagandy Josef Goebbels zaprosił go na spotkanie i zaproponował pracę dla swojego aparatu agitacyjnego. Lang miał jeszcze tego samego dnia spakować manatki i uciec do Francji. Prawdopodobnie reżyser nieco udramatyzował swoją opowieść, niemniej jednak Testament został na polecenie Goebbelsa objęty zakazem rozpowszechniania i po raz pierwszy pojawił się w niemieckich kinach dopiero w latach 50. Obiektywnie była to decyzja dość dziwna, gdyż jest to film właściwe pozbawiony podtekstów o charakterze politycznym. Lang, przy pisaniu scenariusza po raz ostatni współpracujący ze swoją żoną, Theą Von Harbou, obmyślił film jako kontynuację swojego słynnego kryminału Doktor Mabuse z roku 1922. W przeciwieństwie do pierwowzoru Testament jest filmem uciekającym od społecznego komentarza, idącym raczej w kierunku kina czysto rozrywkowego. Nie zawiera także przełomowych rozwiązań technicznych czy formalnych. Z poprzednich dzieł Langa najbardziej przypomina Szpiegów - podobnie jak w tamtym filmie głównym wątkiem jest rozwikłanie zagadki związanej z tajemniczym przywódcą organizacji przestępczej.

Film rozpoczyna się od przeszpiegów detektywa Hofmeistera w drukarni fałszywych banknotów. Hofmeister zostaje nakryty przez przestępców, ale udaje mu się uciec. Zanim jednak jest w stanie uprzedzić swojego szefa Lohmanna o swoich odkryciach, zostaje napadnięty w swoim domu przez tajemniczą postać. Tymczasem w szpitalu psychiatrycznym profesor Baum i jego podwładni obserwują zamkniętego tu od dziesięciu lat szalonego doktora Mabuse. Pogrążony w katatonii złoczyńca od dawna nie wykazuje chęci kontaktu ze światem zewnętrznym, a jedynie zapisuje setki kartek papieru diabolicznymi planami zbrodni. Jeden z psychiatrów przeglądając te notatki odkrywa, że pasują one do opisów popełnianych w rzeczywistości przestępstw. Pojawia się pytanie, czy pozornie pogrążony w szaleństwie Mabuse ma z tymi zdarzeniami jakiś związek?

Muszę przyznać, że Testament ma ciekawą intrygę i trzyma w napięciu. Zwrotów akcji jest w filmie kilka, a niektóre z nich są naprawdę mocne (choć dla współczesnego widza, który widział już niejedno, nie będą aż takim zaskoczeniem, jakim były w latach trzydziestych). Ciekawym zabiegiem jest danie widzowi swobody interpretacji pewnych wydarzeń. Mianowicie w fabule występują elementy ponadnaturalne, ale są podane w taki sposób, że równie dobrze można je zignorować i uznać, że dzieją się tylko w wyobraźni jednej z postaci. Diaboliczny Mabuse nie pojawia się na ekranie zbyt często. Funkcjonuje przede wszystkim jako inspiracja dla szerzenia chaosu. Jego "testament" to produkt prawdziwie obłąkanego umysłu. Natomiast grający złoczyńcę Rudolf Klein-Rogge prawie nie wchodzi w interakcje z innymi aktorami. Trzy główne grupy nadające ton wydarzeniom to prowadzący śledztwo policjanci (na czele z występującym także w Mordercy komisarzem Lohmannem), szajka przestępców wykonująca rozkazy swego tajemniczego mocodawcy oraz pracownicy szpitala psychiatrycznego mający bezpośredni kontakt z obłąkanym Mabuse.

Jak zawsze u Fritza Langa mamy do czynienia z wysokim poziomem realizacyjnym. Imponuje precyzyjnie przygotowana scenografia, w tym bardzo charakterystyczne lokacje takie jak drukarnia, biuro pasera czy też specjalność scenografów Langa - spersonalizowane gabinety różnych ważnych osobistości. Bardzo ciekawie ucharakteryzowano Rudolfa Klein-Rogge przybierającego kilka różnych wcieleń doktora Mabuse. Wypada także wspomnieć o efektownym pokazie pirotechnicznym związanym z pożarem fabryki chemikaliów oraz o dynamicznym pościgu samochodowym w końcówce filmu. Zdjęciami zajął się znakomity operator Fritz Arno Wagner, który jak zwykle stanął na wysokości zadania. Aktorstwo nawiązuje do stylu filmowego ekspresjonizmu - obfituje w przesadne gesty, miny i spoglądanie do kamery. Dla widza niezaznajomionego z konwencją (mocno już wówczas przebrzmiałą) może to być męczące. Trudno mi szczególnie wyróżnić któregoś z aktorów. Mamy do czynienia raczej z filmem akcji niż z dziełem rozwijającym występujące w nim postacie. Wyjątkiem jest wspomniany już kilkakrotnie Klein-Rogge, którego rola jest jednak niezwykle specyficzna.

Testament doktora Mabuse trochę zawiódł moje oczekiwania. Nie zrozumcie mnie źle, to wciągający i świetnie zrealizowany kryminał. Nie ma w nim jednak niczego przełomowego, żadnych innowacji, do których przyzwyczaił widzów Fritz Lang i jego współpracownicy. Po tym reżyserze można było oczekiwać czegoś więcej. Tym niemniej na tle innych filmów epoki Testament prezentuje się więcej niż dobrze. Otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 2 marca 2019

Poszukiwaczki złota/Gold Diggers of 1933 (1933)

Film o dziewczynach, które chcą się jakoś w życiu ustawić

Reżysera: Mervyn LeRoy i Busby Berkeley
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 33 min.

Występują: Warren William, Joan Blondell, Aline MacMahon, Ruby Keeler, Dick Powell, Ginger Rogers, Guy Kibbee, Ned Sparks

Dotychczasowe filmy traktujące o Wielkim Kryzysie podchodziły do tematu poważnie, kreując nastrój przygnębiający i często pozbawiony nadziei. Mervyn LeRoy w musicalu Poszukiwaczki złota poszedł inną drogą. Kryzys przedstawiony jest z przymrużeniem oka, jako czas trudny ale tym bardziej przypominający o aktualności Amerykańskiego Snu. Bohaterowie filmu okazują się grupą ludzi przedsiębiorczych i zaradnych, którzy nawet w trudnej sytuacji wynajdują rozmaite sposoby na wyjście z kłopotów. Bardziej lub mniej etyczne. Ponieważ mamy do czynienia z konwencjonalnym musicalem, fabuła filmu jest związana z przygotowaniem przez ekipę teatralną przedstawienia muzycznego. W związku z moimi negatywnymi doświadczeniami z "musicalami o musicalach" (na przykład z Ulicą szaleństw), obawiałem się trochę, że ponownie przyjdzie mi oglądać film pusty jak wydmuszka. Na szczęście nie było tak źle, w czym przede wszystkim zasługa humorystycznego podejścia do tematu.

W Poszukiwaczkach złota śledzimy losy trzech przyjaciółek (nieśmiałej Polly, pewnej siebie Carol i obrotnej Trixie) próbujących zrobić karierę na Broadwayu. Początkowo biedują, wynajmując wspólnie mieszkanie i podbierając mleko sąsiadom z balkonu. Ponieważ jest kryzys, reżyserzy teatralni mają ogromne problemy z zebraniem funduszy na swoje projekty. Pierwsza część filmu obejmuje przygotowania do spektaklu, w których największym problemem jest właśnie pozyskanie sponsora. W drugiej części bohaterki zostają oskarżone przez pewnego człowieka o polowanie na majętnych mężczyzn i postanawiają stosownie mu za to odpłacić.

Ważną częścią widowiska są niesamowite numery taneczne przygotowane przez Busby'ego Berkeleya. Otwierający film utwór prezentuje tancerki tańczące na tle gigantycznych monet. Kolejny rozgrywa się na scenie teatralnej smaganej sztucznymi (ale bardzo efektownymi) śniegiem i deszczem. Jest w końcu wykonywany w ciemności układ choreograficzny, podczas którego widoczne są tylko trzymane przez tancerzy neonowe skrzypce. Nic dziwnego, że bohaterowie filmu mieli problem z zebraniem funduszy na tak efektowny spektakl. Choreografia jest na najwyższym poziomie, podobnie jak napisana przez Harry'ego Warrena muzyka. Przyczepiłbym się tylko do tego, że utwory mają niewielki związek z fabułą filmu. Nie, żeby wcale go nie było, ale są to raczej luźne wariacje mające na celu prezentację pomysłów Berkeleya.

Część fabularna filmu jest komedią o lekkim zabarwieniu erotycznym. Dotyczy to szczególnie drugiego aktu, w którym bohaterki postanawiają wcielić się w "poszukiwaczki złota" polujące na starszych, bogatych facetów. To, co początkowo miało być złośliwym kawałem, zaczyna dziać się coraz bardziej serio. W jednym przypadku, kiedy mowa o mało atrakcyjnym panu po sześćdziesiątce, jest to jednak nieco niesmaczne. Tak czy inaczej, scenariusz jest wypełniony dowcipnymi dialogami zawierającymi erotyczne aluzje, a momentami bohaterki przechodzą od słów do czynów. Aktorsko jest całkiem przyzwoicie. Z szerokiej obsady liczącej sobie osiem głównych postaci najlepiej wypada Aline MacMahon w roli energicznej i ironicznej Trixie, która jest prowodyrką większości wątków. Na drugim planie dobry występ zalicza Ned Sparks w roli szorstkiego jak papier ścierny reżysera z nieodłącznym cygarem. Dick Powell, grający młodego utalentowanego pianistę, wyróżnia się przede wszystkim pięknym głosem podczas utworów scenicznych.

Poszukiwaczki złota nie zaliczają się do filmów wybitnych, ale są przykładem udanego, pełnego efektownych pomysłów musicalu. Chociaż po głębszym zastanowieniu etyczność postępowania bohaterów filmu może wzbudzić spore wątpliwości, a intryga szyta jest dość grubymi nićmi, nie przeszkadza to w dobrej zabawie. W dużej mierze dzięki temu, że Mervyn LeRoy narzucił filmowi szybkie tempo nie dające czasu, żeby te rozważania jakoś długo snuć. Koniec końców oceniam film na 7 gwiazdek. Jeżeli lubicie stare musicale, to śmiało można dać Poszukiwaczkom złota szansę.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 1 marca 2019

Kacza zupa/Duck Soup (1933)

Film o nieodpowiedzialnych politykach

Reżyseria: Leo McCarey
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 8 min.

Występują: Groucho Marx, Chico Marx, Harpo Marx, Zeppo Marx, Margaret Dumont, Louis Calhern, Raquel Torres

Kacza zupa była ostatnim ze pięciu filmów Braci Marx nakręconych dla wytwórni Paramount i końcem pewnego etapu ich filmowej kariery. Szeregi grupy miał wkrótce opuścić zmęczony pozostawaniem w cieniu braci Zeppo. Póki co Marxowie postanowili nakręcić utrzymaną w ich absurdalnym stylu komedię polityczną. O ile już wcześniej bracia znani byli z ciętego humoru, w Kaczej zupie przeszli samych siebie, bezlitośnie wykpiwając rozmaite świętości życia publicznego. Według anegdoty włoski dyktator Benito Mussolini dostrzegł nawet w głównym bohaterze filmu wykoślawioną wersję siebie i wydał zakaz rozpowszechniania filmu we Włoszech. Ku wielkiemu rozbawieniu Marxów, rzecz jasna.

Film rozgrywa się w fikcyjnym państwie Freedonia. Zadłużony po uszy kraj sponsorowany jest z prywatnej kieszeni bogatej pani Teasdale. Dama ta doprowadza do mianowania nowym premierem Rufusa Firefly, człowieka ekscentrycznego, aroganckiego i nad wyraz obcesowego. Tymczasem ambasador sąsiedniej Sylvanii stara się zaprowadzić we Freedonii zamęt rękami swoich dwóch nieudacznych wysłanników. Jego plany przybierają nieoczekiwany obrót, kiedy jeden z nich, zakonspirowany jako sprzedawca orzeszków ziemnych Chicolini, otrzymuje od Firelfy'a spontaniczną propozycję objęcia teki ministra wojny.

Do najważniejszych elementów humorystycznej stylistki Kaczej zupy należy zaliczyć celowe zagubienie związków przyczynowo-skutkowych, gry słowne i wykpiwanie sytuacji zwyczajowo traktowanych z dużą powagą.  Bracia Marx zgodnie twierdzili, że za ich filmem nie stoi żadne głębsze przesłanie. Po prostu mieli ochotę pożartować sobie trochę, w tle mając wielką politykę. Pomysłowego abstrakcyjnego humoru jest w filmie co niemiara. Wymienię tu w szczególności słynną scenę, w której jeden z bohaterów przebrany za drugiego udaje jego odbicie w lustrze. Sporo zabawy dostarcza także bójka Chico i Harpo z delikwentem pragnącym przejąć ich stragan z fistaszkami oraz absurdalna szarża Harpo na koniu, będąca parodią słynnego rajdu Paula Revere'a podczas wojny o niepodległość USA. 

Trzon filmu stanowią jednak bardzo mocne żarty z polityki i, w końcowej części, z wojny. Grający premiera Firelfy'a Groucho Marx jest niezwykle wyrazisty ze swoją impertynencją i pokazową ignorancją. Biedny ambasador wielokrotnie na własnej skórze odczuwa jego bezceremonialność. Oczywiście skutki posiadania takiego przywódcy są dla Freedonii opłakane. Prawdziwe rządy absurdu zaczynają się, kiedy w pewnym momencie wybucha wojna. Zostaje to ogłoszone poprzez wesołą piosenkę wykonywaną przez braci w asyście tłumu statystów, w takt skocznych, eklektycznych rytmów. Później natomiast wkracza wojenny chaos, którego wręcz nie sposób opisać. Przedstawienie konfliktu zbrojnego w prześmiewczy sposób było zabiegiem ryzykownym, przyniosło jednak godne zapamiętania efekty. Dodatkowym plusem filmu jest spora ilość ładnie zaaranżowanych scen grupowych, w tym pompatyczna inauguracja premiera i wspomniana wcześniej szalona pieśń wojenna.

Kacza zupa to kolejny udany element filmografii Marxów. Komicy posunęli się dalej niż kiedykolwiek zarówno w kreatywnym obmyślaniu kolejnych gagów, jak i w śmiałości poruszanej tematyki. Nie bali się wykpić pewnych tabu, żeby się pośmiać i chwała im za to. Dzięki temu udało im się stworzyć ponadczasową komedię wysokiej klasy. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 28 lutego 2019

Queen Christina/Królowa Krystyna (1933)

Film o królowej, co nie chciała męża

Reżyseria: Rouben Mamoulian
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 39 min.

Występują: Greta Garbo, John Gilbert, Ian Keith, Lewis Stone, Elizabeth Young, C. Aubrey Smith, Reginald Owen

Pamiętacie jeszcze Johna Gilberta, gwiazdora kina niemego, który odznaczył się świetnymi rolami w takich filmach jak Wesoła wdówka, Cyganeria czy Symfonia zmysłów. W latach trzydziestych jego gwiazda mocno przygasła. Różne są opinie co do powodów, w każdym razie Gilbert znalazł się w artystycznym i życiowym dołku. Wtedy rękę wyciągnęła do niego Greta Garbo. Dawniej partnerowała mu w jego najlepszych filmach, a po nadejściu kina dźwiękowego utrzymała swój status supergwiazdy. To na życzenie Garbo Gilbert został zaangażowany do Królowej Krystyny, powracając do roli jej ekranowego kochanka. Film - kostiumowy dramat historyczny rozgrywający się w egzotycznej dla Amerykanów Szwecji - odniósł sukces. Kariery Gilberta odbudować jednak nie zdołał. Nieco ponad rok po premierze wyniszczony chorobą alkoholową aktor zmarł na zawał serca. Smutne to pożegnanie utalentowanego artysty, który nie poradził sobie z własną sławą. W Krystynie ponownie pokazał, że talentu mu nie brakowało. Rzecz w tym, że jego przyjaciółka miała go znacznie więcej.

Tytułowa królowa to filmowa wersja Krystyny Wazównej władającej Szwecją w czasach bezpośrednio poprzedzających Potop. Ukoronowana jako sześcioletnia dziewczynka, początkowo rządzi tylko tytularnie. Po osiągnięciu dorosłości okazuje się silną i charyzmatyczną władczynią, która wycofuje kraj z niszczących wojen, skupiając się na budowie wewnętrznego dobrobytu. Film koncentruje się jednak głównie na jej życiu miłosnym. Pomimo oczekiwań dworzan i ludu ceniąca sobie niezależność Krystyna uparcie odmawia wyjścia za mąż (i spłodzenia następcy tronu). O jej względy zabiegają biegły w wojaczce książę Karol Gustaw oraz minister skarbu, hrabia Magnus. Serce Krystyny skłania się w końcu ku hiszpańskiemu dyplomacie imieniem Antonio, którego poznaje przypadkiem, podróżując incognito po kraju. Ślub z katolikiem jest jednak niemożliwy dla królowej luteranki. Obecność kłopotliwego gościa na dworze królewskim wywołuje coraz większą niechęć hrabiego Magnusa, który postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.

Nie ma co ukrywać, że wartość Królowej Krystyny jako filmu historycznego jest nikła. Twórcy udramatyzowali postacie historyczne, naginając fakty do potrzeb fabuły. Sama opowieść również nie jest szczególnie porywająca. Ot, historyjka o trudnej miłości arystokratów, jakich w kinie było wiele. Film broni się jednak jako widowisko, w czym zasługa utalentowanego reżysera Roubena Mamouliana, imponującej pracy scenografów oraz aktorstwa Grety Garbo. 

Scenografia jest niezwykle efektowna, zwłaszcza na tle powstających w tamtych czasach ponurych i ubogich wizualnie obrazów osadzonych w realiach Wielkiego Kryzysu. Większość akcji rozgrywa się w pałacu królewskim w Sztokholmie, budowli wzbudzającej respekt surowością konstrukcji i przestronnością komnat. Wrażenie robią sceny rozgrywające się w ogromnej sali tronowej, a także w kameralnych komnatach prywatnych Krystyny. Są w filmie piękne śnieżne pejzaże, stylowy statek z dziobem w kształcie smoka oraz efektowne stroje utrzymane w stylistyce XVII wieku. W tym aspekcie naprawdę odrobiono zadanie domowe. 

Jeżeli chodzi o reżyserię, Mamoulian zrozumiał, że w osobie Grety Garbo ma do czynienia z aktorskim diamentem i pozwolił mu lśnić. Szwedka była wręcz stworzona do roli niedostępnej, wyemancypowanej, pełnej dostojeństwa królowej. Kiedy w końcowej scenie filmu stoi na dziobie statku, wpatrując się w morze, równie dobrze mogłaby się unosić nad falami. A jak władcza jest, kiedy w pojedynkę daje odpór protestującym pod zamkiem poddanym. Jaka refleksyjna, kiedy po nocy spędzonej w gospodzie z kochankiem ostrożnie studiuje wszystkie elementy ich miłosnego gniazka, starając się jak najpełniej zapamiętać ten moment. Doprawdy, to chyba najlepsza rola Garbo, jaką do tej pory widziałem. 

Co do Johna Gilberta, aktor dość swobodnie poczuł się w roli Antonia, ale nie miał tylu okazji do wykazania się, co jego partnerka. Jego postać głównie reaguje na wydarzenia, rzadko je inicjując. Zalicza jednak świetny moment, kiedy podczas pierwszej audiencji u Krystyny okazuje bezgraniczne zdumienie pewnym istotnym dla fabuły faktem. W rolach drugoplanowych bardzo dobrze wypadli Lewis Stone jako wiekowy namiestnik Oxenstierna oraz Ian Keith w roli podstępnego Magnusa. Zwłaszcza ten drugi przypadł mi do gustu jako inteligentny, chłodno kalkulujący czarny charakter. 

Królowa Krystyna okazała się filmem, który z fabularnej przeciętności wyciągnęła profesjonalna realizacja. Warto go obejrzeć dla barokowej otoczki i przede wszystkim dla licznych scen udowadniających aktorską wielkość Grety Garbo. Szkoda mi też Johna Gilberta. Mogli jeszcze wspólnie ze Szwedką zrobić niejeden dobry film. Królowa Krystyna otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 26 lutego 2019

Baby Face (1933)

Film o kobiecie z wolą mocy

Reżyseria: Alfred E. Green
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 15 min.

Występują: Barbara Stanwyck, George Brent, Donald Cook, Alphonse Ethier, Henry Kolker, Theresa Harris

Jeżeli kogoś interesuje, na czym polegała różnica pomiędzy Hollywood przed wprowadzeniem cenzury prewencyjnej w postaci Kodeksu Haysa, a sytuacją po tym wydarzeniu, powinien obejrzeć Baby Face. Ten film zawiera w pigułce wszystko, co świętoszkowaci cenzorzy uważali w kinie za niemoralne i gorszące. Grana przez Barbarę Stanwyck bohaterka prowadzi rozwiązłe życie erotyczne, podstępnie manipulując mężczyznami, żeby się "jakoś w życiu ustawić". Chociaż nie ma w nim ani grama golizny, film jest nad wyraz odważny w eksponowaniu tej tematyki i nie próbuje owijać niczego w bawełnę. Jednocześnie narusza rozmaite tabu związane ze społeczną rolą kobiety i "publiczną moralnością". Nic dziwnego że przed premierą został okrojony z najbardziej bulwersujących niuansów. Na szczęście pełna wersja Baby Face została odnaleziona w roku 2004 w jednym z państwowych archiwów. Dzięki temu miałem okazję obejrzeć w pełnej krasie "jeden z dziesięciu najważniejszych filmów", które spowodowały wprowadzenie Kodeksu Haysa.

Bohaterką Baby Face jest Lily Powers. Poznajemy ją jako młodą dziewczynę pomagającą ojcu w prowadzeniu meliny w jakiejś małej mieścinie. Tatuś, ordynarny prostak, dorabia sobie, sprzedając jej wdzięki klientom lokalu. Lily ma coraz bardziej dość odrażającego życia bez perspektyw. W końcu, za radą jednego z klientów, który zaznajamia ją z filozofią Nietzschego, bohaterka postanawia przejąć kontrolę nad własnym losem. Wyjeżdża do Nowego Jorku, gdzie znajduje pracę w banku. A właściwie kupuje ją sobie, płacąc jedyną walutą, jaką dysponuje. Choć zaczyna od najniższego stanowiska, Lily stopniowo uwodzi kolejnych kierowników i dygnitarzy, pnąc się w bankowej hierarchii. Nadchodzi jednak chwila, kiedy będzie zmuszona się przekonać, że łatwe życie ma swoją cenę.

Powyższa fabuła wymaga kilku słów komentarza. Wbrew pozorom główna bohaterka filmu jest bardzo inteligentną osobą, co wielokrotnie udowadnia. Jej styl życia wynika z koszmarnego dzieciństwa i potrzeby uporządkowania samej siebie. A Wola mocy okazuje się na to dobrym lekarstwem. Opowieść o młodej dziewczynie żyjącej według ideałów Nietzschego to pomysł nadzwyczaj oryginalny, a reżyser Alfred Green skorzystał z okazji, żeby zgłębić wiele aspektów tej filozofii. Początkowo mamy więc bohaterkę z wolna wydostającą się z życiowego bagna. Później następuje faza euforii i bezlitosnego korzystania ze swoich nowo odkrytych atutów. I w końcu moment otrzeźwienia, o którym nic więcej nie napiszę. Brzmi to poważnie, ale film bawi także swoim brakiem pruderii. Liczne sceny damsko-męskie rozgrywają się w miejscu pracy, co prowadzi do sprawnie wyreżyserowanych kompromitujących sytuacji. Obraz nie przekracza przy tym granicy dobrego smaku, konsekwentnie nie pokazując pewnych rzeczy wprost.

Wychwalając zalety Baby Face, muszę także pochwalić aktorstwo Barbary Stanwyck. Jest absolutnie fantastyczna w trudnej roli Lily. Dzięki fenomenalnej grze spojrzeniem świetnie oddaje skomplikowany charakter swojej bohaterki. Nietrudno uwierzyć w uwodzicielskie talenty Lily, a jednocześnie Stanwyck przemyca nutkę nadziei, że nie wszystko w tej dziewczynie uległo zepsuciu. To nie jest ani klasyczna femme fatale, ani zagubiona dziewuszka o złotym sercu, tylko silna, ciekawa osobowość. No i jeszcze wielkie brawa z kapitalną scenę na początku filmu, w której Lily z zimną krwią odpiera atak ordynarnego klienta próbującego ją zgwałcić. Z partnerujących jej aktorów wspomnę jeszcze o czarnoskórej Theresie Harris, która wcieliła się w jedyną przyjaciółkę Lily. Niezważająca na podziały rasowe relacja między dwoma kobietami to kolejny kamyczek do ogródka "publicznej moralności".

Baby Face cechuje się świetną pracą kamery. Ujęcia są pomysłowe, dynamiczne i wszędobylskie. Obiektyw nieraz wygląda zza rogu, dyskretnie obserwuje sytuację z boku kadru lub uprzejmie wycofuje się w odpowiednim momencie. Jest także w filmie kilka interesujących pomysłów reżyserskich, na przykład ujęcia na coraz wyższe piętra budynku symbolizujące kolejne awansy społeczne bohaterki. Wreszcie posiada Baby Face bardzo dobrze dopasowaną oprawę muzyczną, na czele ze stanowiącym motyw przewodni filmu utworem St. Louis Blues.

Film Alfreda E. Greena to jeden z rodzynków, na odkrycie których liczyłem, zakładając mojego bloga. Został prawie całkowicie zapomniany, tymczasem dojrzałością i odwagą w ukazywaniu niektórych problemów wyprzedził swoją epokę. Można nawet powiedzieć, że przyczynił się tą odwagą do zamiecenia pewnych tematów na długie lata pod dywan. To jednak nie wina filmu, a "publicznej moralności", którą tak celnie skrytykował. Kiedy do ciężaru gatunkowego dodamy doskonałą Barbarę Stanwyck i świetną otoczkę realizacyjną, otrzymamy zaskakujące nawet mnie samego 9 gwiazdek. To jeden z najlepszych filmów roku 1933.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 25 lutego 2019

Pała ze sprawowania/Zero de conduite (1933)

Film o starciu konformizmu z anarchią

Reżyseria: Jean Vigo
Kraj: Francja
Czas trwania: 41 min.

Występują: Gerard de Bedarieux, Louis Lefebvre, Gilbert Prunchon, Coco Golstein, Jean Daste

Króciutki, trwający raptem 40 minut filmik niszowego francuskiego reżysera Jeana Vigo nieźle namieszał w światku krytyków filmowych. Pała ze sprawowania to ciekawy przykład połączenia  realizacyjnej siermiężności z kryjącą się pod nią głęboką myślą. Film zrealizowano za śmieszne pieniądze, z udziałem niezawodowych aktorów i prymitywnych technik rejestracji dźwięku. Natychmiast po premierze wzbudził ogromne kontrowersje, skłaniając recenzentów do skrajnych ocen. W rezultacie błyskawicznie wycofano go z dystrybucji. Światło dzienne ujrzał ponownie dopiero po II Wojnie Światowej, stając się inspiracją między innymi dla Francoisa Truffauta. I pomyśleć, że cały ambaras dotyczył tematu tak prozaicznego jak  szkolna awantura.

Pała ze sprawowania przybliża niezwykłe zdarzenia, które rozgrywają się we francuskiej szkole z internatem. Panują tu surowe reguły, a wszelka niesubordynacja pociąga za sobą kary, na przykład konieczność stania na baczność przy łóżku wychowawcy. W szkole pojawia się jednak nowy nauczyciel, pan Huguet, który daje młodym wychowankom do zrozumienia, że nie trzeba wszystkiego traktować ze śmiertelną powagą. Wkrótce czwórka najodważniejszych chłopców zaczyna coraz śmielej sprawdzać wyznaczone przez wychowawców granice, przygotowując otwarty bunt.

Pała ze sprawowania pod przykrywką opowieści o uczniowskiej rebelii skrywa mit odwiecznego konfliktu anarchizmu z konformizmem. Uczniowie są przedstawicielami kreatywnego, buntowniczego ducha młodości. Grono nauczycielskie reprezentuje skostniały system narzucający sztywne reguły postępowania. Ponieważ wiele szkolnych zasad jest absurdalnych, a nauczyciele nie są w pilnowaniu porządku konsekwentni ani zdeterminowani, anarchia zaczyna coraz mocniej zapuszczać korzenie. Ostatecznie doprowadza to do poważnego kryzysu, wręcz miniaturowej rewolucji. Oto francuska tradycja republikańska w pigułce. Dwie skrajne postawy zostały w uderzający sposób skonfrontowane w osobach nonkonformistycznego nauczyciela Hugueta oraz karłowatego dyrektora szkoły. Huguet otwarcie dworuje sobie z reguł, integruje się z uczniami, a w wolnych chwilach udaje Charliego Chaplina albo chodzi na rękach. Dyrektor, mierzący sobie metr dwadzieścia w kapeluszu, z gęstą czarną brodą i piskliwym głosem, jest karykaturą wyobcowanego, pełnego samozachwytu dygnitarza. On i jego nauczycielscy kamraci funkcjonują jakby w odrębnym świecie, z rzadka tylko spuszczając wzrok na swoich kipiących energią podopiecznych.

Główne minusy filmu wynikają z jego amatorskiej realizacji. Jakość dźwięku jest wprost tragiczna, nawet jak na standardy lat trzydziestych. Narracja prowadzona jest co najmniej mgliście i często gęsto trzeba się mocno nagłowić, żeby zrozumieć, co się dzieje. Trzeba zaznaczyć, że filmowe wydarzenia nierzadko celowo wkraczają na grząski grunt abstrakcji obejmującej na przykład zapętlenie czasowe podczas wycieczki po mieście albo bitwę w szkolnej stołówce, w której amunicją staje się znienawidzona fasolka szparagowa. Amatorskie aktorstwo uniemożliwiło umieszczenie w filmie wyrazistych charakterologicznie postaci. Aktorzy są raczej wykonawcami kolejnych rozdziałów scenariusza niż odtwórcami ról. Swoją drogą ciekaw jestem, skąd Jean Vigo wytrzasnął aktora grającego dyrektora, który wygląda jakby został żywcem wyjęty z jakiegoś abstrakcyjnego obrazu.

Pała ze sprawowania to surrealistyczna etiuda z ciekawym, prowokującym do myślenia scenariuszem. Dwuznaczne zakończenie godnie wieńczy ten kuriozalny rarytas, który pozornie opowiada się po stronie anarchii... ale nie do końca. Pomimo odstręczającej jakości istniejących kopii filmu warto się przełamać i sprawdzić to jedyne w swoim rodzaju dziełko. Przyznaję mu 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com