Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 8 gwiazdek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 8 gwiazdek. Pokaż wszystkie posty

sobota, 3 sierpnia 2019

Na krawędzi świata/The Edge of the World (1937)

Film o odludziu

Reżyseria: Michael Powell
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1 h 15 min.

Występują: Niall MacGinnis, Eric Berry, Belle Chrystall, John Laurie, Finlay Currie

Losy mieszkańców małych wysepek żyjących w surowych warunkach z dala od zdobyczy cywilizacji to temat przyciągający nie tylko etnografów, ale i filmowców. Wystarczy wspomnieć choćby paradokumentalne dokonania Roberta E. Flaherty'ego. Jeszcze ciekawiej robi się, kiedy jakiś czynnik sprawia, że w populacji następują zmiany - wyspiarze modernizują się albo postanawiają opuścić swoje miejsce zamieszkania. Historia takiej społeczności zainteresowała Michaela Powella, brytyjskiego filmowca dotychczas specjalizującego się w produkcjach niskobudżetowych. Zaciekawiony zjawiskiem wyludniania się szkockich wysp, Powell postanowił nakręcić film o depopulacji archipelagu St Kilda. Była to grupa małych wysepek położonych na Oceanie Atlantyckim, kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeży Szkocji, opuszczona przez wszystkich mieszkańców na początku XX wieku. Kręcenie filmu wiązało się ze skomplikowaną wyprawą całej ekipy w rejony oddalone od szlaków transportowych. Spędzili tam kilka miesięcy, właściwie tak samo pozbawieni kontaktu ze światem, jak bohaterowie ich filmu. Bez wątpienia pomogło mi to uchwycić na taśmie filmowej atmosferę izolacji, nie mówiąc o okazji do wykonania doskonałych plenerowych zdjęć. Powell udowodnił swój reżyserski talent i zyskał popularność, dzięki której mógł zacząć kręcić "poważne" filmy. A przy okazji dostarczył relacji z życia wspólnoty, która w innym wypadku zostałaby pewnie całkowicie zapomniana.

Film ma formę dramatu obyczajowego bogato okraszonego ujęciami natury. Akcja toczy się na wysepce Hirta zamieszkanej przez społeczność kilkudziesięciu mieszkańców. Zajmują się oni głównie rybactwem i hodowlą owiec. Wśród wyspiarzy toczy się debata nad sensownością dalszego zamieszkiwania w miejscu ubożejącym i odciętym od cywilizacji. Twarzami sporu są Robbie Manson - energiczny młody mężczyzna, który pragnie poznawać świat i namawia do tego samego innych, oraz jego przyjaciel Andrew Gray, który woli pozostać wierny tradycji. Podczas obrad wyspiarskiego "zgromadzenia" mężczyźni podejmują decyzję o pojedynku. Społeczność pójdzie za głosem tego z nich, który pierwszy zdoła wspiąć się na niebezpieczne nadbrzeżne urwisko.

Na krawędzi świata to przepiękny, niemal paradokumentalny obraz, który wywołał u mnie uczucia nostalgii i ucieczki od rzeczywistości. Ujęcia przedstawiające wyspiarskie skały, wrzosowiska, zgrzebne domki, owce, wzburzone morze - wszystko zostało sfilmowane niezwykle starannie i wzbudza prawdziwy zachwyt. Trójka kamerzystów zdołała na czarno-białym filmie uchwycić piękno przyrody, starannie dobierając obrazy najbardziej charakterystyczne dla odizolowanych, surowych wysp.  Co więcej, natura odgrywa ważną rolę w snutej opowieści. Niebezpieczne skały służą jako tło pojedynku, nieprzyjazne morze odgradza mieszkańców od reszty świata, surowe otoczenie zmusza ich natomiast do utrzymywania silnych więzi i podejmowania wspólnych decyzji. Rzadko filmowcom udaje się tak dobrze pokazać związek społeczności z jej środowiskiem. Zdjęcia są także znakomite od strony technicznej. Odważne ujęcia i ruch kamery na impresjonistyczną modłę oddają w kluczowych momentach emocje bohaterów.

Od strony fabularnej film jest zarówno szerokim portretem społeczności, jak i zbliżeniem na życie niektórych ważniejszych jej członków. Mamy tu kilka archetypów - na przykład buntowniczego młodzika czy konserwatywnego ojca - ale też oryginalny przypadek kobiety skazanej na los samotnej matki (bo ojciec dziecka nieświadomy jej stanu opuścił wyspę, a statek zawija tam tylko raz do roku). Zaskakuje bardzo pozytywny portret wspólnoty. Mieszkańcy wyspy są ze sobą zżyci, mają wypracowane sposoby podejmowania decyzji i w pewnym sensie stanowią jedną wielką rodzinę. Nawet ojciec dowiadujący się o nieślubnej ciąży córki okazuje zaskakującą jak na purytańskiego Szkota tolerancję. Jeżeli chodzi o decyzję o ostatecznym opuszczeniu wyspy, Powell zadbał o przedstawienie argumentów obydwu stron. Z jednej strony mamy harmonię, tradycję i przywiązanie do skrawka ziemi, na którym można żyć po swojemu. Z drugiej są prozaiczne problemy związane z brakiem łączności czy opieki lekarskiej. Ważną rolę odgrywa także sentyment pięknie wyrażony w ryzykownej wyprawie jednego z wyspiarzy po mewie jaja znajdujące się w gnieździe na urwisku. Trudno nie uronić łezki, kiedy wyspiarze zbierają w końcu skromny dobytek i opuszczają swój mały świat.

Na krawędzi świata to przepiękny film, zawierający w sobie nutę pionierskiego romantyzmu i zwykłą prozę życia. Michael Powell połączył impresjonistyczne zdjęcia natury z ciekawym socjologicznie tematem, tworząc obraz bliższy fabularyzowanemu dokumentowi niż dramatowi. Trzeba poświecić mu nieco uwagi, ale w zamian oferuje bardzo oryginalne przeżycia. Szkoda, że nie powstawało takich więcej. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 30 lipca 2019

Ziemia błogosławiona/The Good Earth (1937)

Film o patriarchalizmie

Reżyseria: Sidney Franklin
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h 17 min.

Występują: Paul Muni, Luise Rainer, Walter Connolly, Tilly Losch, Charley Grapewin

Od śmierci producenta Irvinga Thalberga minęło pół roku, kiedy w kinach zagościł film okrzyknięty jego "ostatnią wielką produkcją". Ziemia błogosławiona była jednym z droższych i ambitniejszych przedsięwzięć MGM-u. Film oparty na powieści Pearl Buck, którego akcja rozgrywała się na początku XX wieku w Chinach, kręcono trzy lata. Ambitny Thalberg początkowo pragnął wykorzystać oryginalne chińskie plenery i prowadził w tej sprawie negocjacje z samym Czang Kaj-szekiem. Zbyt wygórowane żądania Azjatów co do kontroli nad scenariuszem oraz niestabilna sytuacja wewnętrzna Państwa Środka zaważyły na fakcie, że pola ryżowe i zagony pszenicy filmowano jednak na ranczu w Kalifornii. Drugi ambitny pomysł Thalberga miał polegać na obsadzeniu w głównych rolach Chińczyków lub Amerykanów pochodzenia azjatyckiego. I tutaj się nie udało, tym razem z uwagi na obostrzenia Kodeksu Haysa, który zabraniał "mieszania ras" na kinowym ekranie. Ostatecznie najważniejsze role zagrali znani amerykańscy aktorzy - Paul Muni, Luise Ranier czy Walter Connolly zostali całkiem przekonująco ucharakteryzowani na Azjatów. Pewien niesmak pozostał, ale takie to były czasy. Ameryka była zmuszona udawać Chiny, żeby nie urazić uczuć rasistów z Południa.

Film opowiada o losach rodziny chińskich rolników. Rozpoczynamy ślubem Wanga, inteligentnego młodego gospodarza, z O-Lan, niewolnicą służącą dotąd najbogatszej rodzinie w wiosce. Małżeństwo okazuje się udane. Pracowitość Wanga i wytrwałość O-Lan pozwalają im pomnożyć majątek i powiększyć areał gospodarstwa. Rodzą im się także dwaj synowie i córka. Los odmienia się wraz z nadejściem suszy, która zmusza Wangów do porzucenia gospodarstwa i udania się za pracą do wielkiego miasta. Tam poznają nędzę i chaos trwającej rewolucji. Cały czas trwają jednak w nadziei, że uda im się przeczekać trudne czasy, odłożyć nieco grosza i wrócić na ukochaną wieś.

Ziemia błogosławiona jest sagą rodzinną, która skupia się na dwóch kwestiach - więzi łączącej chińskiego rolnika z ziemią oraz roli kobiet w tamtejszej społeczności. Ziemia jest dla Wangów wartością najwyższą, a jej gromadzenie i dbanie o nią - źródłem cnót i szczęścia. Całe ich życie toczy się wokół upraw, a najbardziej monumentalne sceny obejmują walkę o ocalenie zbiorów przed huraganem, a następnie próbę odparcia plagi szarańczy. Nawet w obliczu głodu główny bohater odmawia sprzedaży pola, woląc zostawić je odłogiem i powrócić, gdy minie susza. Gdy natomiast uwaga Wanga zostaje odciągnięta od ziemi, jego rodzina natychmiast zaczyna ponosić szkody. Warto tu zaznaczyć, że w przedrewolucyjnych Chinach rolnik zajmował w hierarchii społecznej drugie miejsce po urzędniku, zatem posiadanie ziemi było oznaką wysokiego statusu społecznego.

Drugi wątek, związany z losem kobiet, ukazany jest na przykładzie życia O-Lan. Zaczyna jako niewolnica, zbyt zastraszona by choćby spojrzeć na swojego narzeczonego. Jego serdeczność i życzliwość jest wyraźnie nietypową postawą wśród chińskich małżonków. Widoczne jest to nawet w codziennych obyczajach, kiedy zadaniem gości jest komplementować gospodynię (zamkniętą za drzwiami kuchni), natomiast mąż winien kurtuazyjnie ją poniżać. Wang robi to wyraźnie z przymrużeniem oka. O-Lan wiele przechodzi podczas swego życia. Pracuje do samego porodu i niezwłocznie po nim wraca na pole. O włos unika rozstrzelania podczas miejskich zamieszek. Później zaś, gdy Wangowie stają się bogaci, jest zmuszona znosić obecność bezczelnej i rozrzutnej konkubiny męża. Luise Rainer znakomicie wcieliła się w postać tej cichej męczennicy, która tak wiele wypracowuje dla swej rodziny, nie otrzymując za to prawie żadnej nagrody. Nawet znakomity zazwyczaj Paul Muni wypada przy niej raczej śmiesznie niż przejmująco. Ziemia błogosławiona to opowieść o zacofaniu chińskiego społeczeństwa. Mimo że wiele kwestii złagodzono (podobno praca z cenzorami Haysa była prawdziwa katorgą), wyłania się z niej brzydki obrazek patriarchalnego koszmaru, w którym kobieta stanowi nieledwie przedmiot domowego użytku.

Od strony kinematograficznej szacunek budzi rozmach, z jakim zrealizowano poszczególne sceny plenerowe. Ponoć ekipa spędziła sporo czasu, uganiając się po USA za prawdziwymi stadami szarańczy, by zdobyć wiarygodne zdjęcia. Również działania żywiołów przedstawiono efektownie i wiarygodnie. A jednak pomijając cały ten rozmach i egzotykę Ziemia błogosławiona to prosty film o wartościach rodzinnych, które mogły rozkwitnąć nawet w tak opresyjnym społeczeństwie jak chińskie. Co prawda Wong nie zdaje sobie sprawy z wagi wyrzeczeń żony, a ona dba, aby za wiele mu nie zdradzić, jednak podświadomie stara się być dla niej dobry. To wzruszający, optymistyczny akcent, taki ku pokrzepieniu serc. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 23 lipca 2019

Niewidzialne małżeństwo/Topper (1937)

Film o widmowych sybarytach

Reżyseria: Norman Z. McLeod
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 37 min.

Występują: Constance Bennett, Cary Grant, Roland Young, Billie Burke

Akademia Filmowa po raz pierwszy wprowadziła Oscary za najlepsze role drugoplanowe w 1937 roku. Rok później nominację w tej kategorii uzyskał Roland Young za tytułową rolę w filmie Topper (po polsku Niewidzialne małżeństwo). Ta decyzja pokazała, że członkowie Akademii nie byli jeszcze zdecydowani, co dokładnie rozumieć przez rolę drugoplanową. Young został na filmowych plakatach umieszczony pod dwójką głównych gwiazd filmu - Constance Bennett i Carym Grantem, chociaż jego postać w fabule odgrywa równie ważną rolę, co tamci. Obiektywnie patrząc, cała trójka zagrała w Niewidzialnym małżeństwie role główne. Kim jednak był tatusiowaty, nieco dziwaczny Young w porównaniu z Grantem - bożyszczem kobiet, któremu rola w Niewidzialnym małżeństwie miała otworzyć drzwi do występów w innych popularnych komediach. Bennett natomiast od wielu lat cieszyła się statusem gwiazdy, bardziej cenionej za urodę i barwne życie towarzyskie niż za aktorstwo. Pocieszny facet w średnim wieku nie był widać godny stanięcia z tą dwójką w jednym szeregu. Odkładając na bok nierówne traktowanie aktorów, muszę przyznać, że cała trójka przyczyniła się do powstania bardzo udanej komedii. Film sprawdził się pomimo dość niecodziennego pomysłu na scenariusz. Jest to bowiem rzecz... o duchach.

Tytułowym małżeństwem są George i Marion, ludzie obrzydliwie bogaci, zadowoleni z życia i chętnie korzystający z jego uroków. Pewnego dnia rozbijają się na drzewie swoim sportowym samochodem i odkrywają, że... stoją przy swoich martwych ciałach. Zginęli. Ponieważ nie odnajdują żadnej drogi w zaświaty, domyślają się, że najpierw muszą załatwić zaległości na Ziemi. W ciągu swojego hulaszczego życia George i Marion nie uczynili nikomu nic złego, ale nie zrobili też niczego dobrego. Postanawiają to nadrobić, naprawiając życie swojego znajomego Cosmo Toppera - dyrektora banku, pantoflarza i sztywniaka niezdolnego do cieszenia się swoim bogactwem i możliwościami.

Komizm Niewidzialnego małżeństwa opiera się głównie na zestawieniu pary bon vivantów z całkiem niespontanicznym Topperem, którego usiłują zreformować. Jego dotychczasowe życie prowadzone było według ścisłego, co do minuty ustalonego przez żonę terminarza. Bankier jest nawet chętny na zmiany, nie bardzo jednak wie, jak się do tego zabrać. George i Marion są jego przeciwieństwem - uwielbiają śpiewać, tańczyć, pić i szybko jeździć samochodem. Prędko też odkrywają zalety bycia duchami - niewidzialność na życzenie i możliwość płatania innym bezkarnych figli. Kiedy biorą Cosmo pod swoją pieczę, wspólnie fundują obsłudze luksusowego hotelu wieczór, którego prędko nie zapomną. Cała aktorska trójca - Young, Grant i Bennett - demonstruje duży talent komediowy połączony z dystansem do swoich ról. Dzięki temu ani przez moment nie zapominamy, że wszystko należy traktować z przymrużeniem oka. W przeciwnym wypadku trudno byłoby przełknąć rozmaite niedorzeczne zachowania i decyzje bohaterów. Są oni bowiem piewcami nieodpowiedzialności, rozrzutności i mocno egoistycznego podejścia do życia.

Film posiada niezłe efekty specjalne wiarygodnie symulujące działania duchów. W powietrzu unoszą się rozmaite przedmioty i wielkie psy, a samochód dziarsko mknie bez kierowcy, wywołując konsternację hotelowego detektywa. Na potrzeby filmu przygotowano także absolutny hit międzywojennej motoryzacji - sportowego Lincolna K produkowanego tylko na zamówienie. Dziwi jednak podejście bohaterów filmu do bezpieczeństwa drogowego. Wszyscy prowadzą jak wariaci, a George i Marion jako ofiary wypadku komunikacyjnego nie przejawiają żadnej refleksji nad swoim postępowaniem. Kilkakrotnie wracają nawet na miejsce własnej śmierci i doprowadzają do powtórnego rozbicia wozu. W połączeniu z niezbyt wiarygodnymi ujęciami bohaterów kręcących szaleńczo kierownicą daje to niezbyt rozsądny zestaw drogowych stereotypów. W tym jednym miejscu dystans filmu od rzeczywistości wydaje mi się niezdrowy.

Niewidzialne małżeństwo zdobyło sobie dużą popularność wśród amerykańskich widzów i także dzisiaj zapewnia niezłą rozrywkę. Grant i Bennett są absolutnie wiarygodni jako małżonkowie przesiadujący w knajpach do ich zamknięcia i wyśpiewujący wraz z pianistą standardy jazzowe. Young okazał się równie dobry jako stłamszony człowieczek szukający utraconej wolności. Byle tylko nie brać przykładu z tych dwóch skrajności. Film stara się nie bazować za bardzo na dialogach, preferując raczej uniwersalny humor sytuacyjny. W efekcie bawi, nie nuży i pozostawia po sobie dobre wrażenie, nie zmuszając do wysiłku umysłowego. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 16 lipca 2019

Lekkoduch/Swing Time (1936)

Film o tancerzach par excellence

Reżyseria: George Stevens
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 43 min.

Występują: Fred Astaire, Ginger Rogers, Victor Moore, Eric Blore, Helen Broderick, Betty Furness, Georges Metaxa

Po sukcesie swoich poprzednich musicali, w tym niezwykle popularnych Panów w cylindrach, Fred Astaire i Ginger Rogers znaleźli się na artystycznym szczycie. Nakręcony w 1936 roku Lekkoduch stanowi apogeum ich partnerstwa. Jeżeli chodzi o poziom oprawy muzycznej i numerów tanecznych, jest to film uważany za ich najbardziej wartościowe osiągnięcie. Co ważne, obydwoje wykazali się także dużym talentem komediowym. Komercyjnie Lekkoduch osiągnął dobre wyniki, ale nie przebił poprzedniego hitu duetu - Błękitnej parady. Od tej pory każdy kolejny film Astaire'a i Rogers miał przynosić słabszy dochód. Najwyraźniej proponowana przez nich formuła w końcu się widzom przejadła. Tym niemniej recenzowany obraz prawdopodobnie stanowi najlepszą z możliwych próbkę twórczości roztańczonego duetu.

Fabuła filmu jest lekka, żartobliwa i niezobowiązująca. "Lucky" Garnett, tancerz z prowincji, w wyniku psikusa spłatanego mu przez kolegów spóźnia się na własny ślub. Rozgniewany ojciec narzeczonej żąda od niego dowodu poważnych intencji, a konkretnie zgromadzenia astronomicznej jak na tamte czasy kwoty 25 000 dolarów. Biedny jak mysz kościelna Lucky wyjeżdża w poszukiwaniu szczęścia do Nowego Jorku. Towarzyszy mu jego przyjaciel Pop, zawodowy oszust karciany. W wielkim mieście przypadkowo poznają nauczycielkę tańca Penny, która z ich winy otrzymuje niezasłużoną reprymendę od policjanta. Nękany wyrzutami sumienia Lucky podąża jej śladem. Żeby zyskać okazję na przeproszenie obrażonej dziewczyny, mężczyzna postanawia udawać nieudolnego tancerza i zapisać się do Penny na lekcje.

Scenariusz Lekkoducha został napisany w kpiarskim, niepoważnym duchu i absolutnie nie należy go brać serio. Jest w nim kilka niezłych żartów, zdarzają się także słabsze (szczególnie nienaturalne wybuchy śmiechu w finale filmu), wszystko ma jednak na celu stworzenie atmosfery dobrej zabawy. Od początku jasne jest, że nękana rozmaitymi trudnościami znajomość Lucky'ego i Penny skończy się w wiadomy sposób. Ważna jest bowiem droga, a nie jej finał. Wątki poboczne obejmują problemy głównego bohatera z hazardem oraz jego konkury z adorującym Penny zarozumiałym dyrygentem. W tle plącze się także jego niedoszła żona, ale kto by ją tam traktował poważnie przy Ginger Rogers.

Po raz pierwszy mogę z czystym sumieniem wyróżnić Freda i Ginger jako aktorów. Zwłaszcza ona, grająca osóbkę asertywną i świadomą własnej wartości, ma okazję pokazać się zarówno od strony miłej i romantycznej, jak i twardszej, bardziej zadziornej. Astaire jest przy niej poczciwym misiem, który w komiczny lecz zaradny sposób odnajduje się w rozmaitych niezręcznych sytuacjach. Obsada drugoplanowa już tak nie błyszczy, może poza Erikiem Blore jako złośliwym pracodawcą Penny i Helen Broderick w roli pyskatej sekretarki. Victor Moore grający Popa-hazardzistę początkowo wydaje się zabawny, ale jego gagi związane z mimowolnym wpuszczaniem Lucky'ego na miny powtarzają się trochę zbyt często. 

Najlepszymi elementami filmu są rzecz jasna muzyka i taniec. Napisany przez Jerome'a Kerna soundtrack jest miły dla ucha i różnorodny, złożony z różnego rodzaju fokstrotów, utworów swingowych, a także piosenek wykonywanych przez dwie gwiazdy. Astaire i Rogers śpiewają bardzo dobrze, wykonując numery w otoczeniu pomysłowej scenografii (na przykład Fred śpiewa Ginger przepraszającą piosenkę, podczas gdy ona myje głowę, inny zaś romantyczny utwór wykonywany jest w zimowej, śnieżnej scenerii). Numery taneczne są w filmie tylko cztery, ale za to jakie. Legendarna i wielokrotnie pojawiająca się w rozmaitych klipach scena szalonego tańca na sali treningowej po prostu zachwyca, zwłaszcza dzięki zwinności i gibkości Ginger, która wykonuje niemal akrobatyczne manewry na wysokich obcasach. Innym oryginalnym numerem jest solowy występ Astaire'a w utworze Bojangles in Harlem. Pomyślany jako hołd dla czarnoskórych tancerzy, przedstawia Freda w blackface'owym makijażu wykonującego pokaz stepowania na tle trzech swoich gigantycznych cieni, które w pewnym momencie zaczynają żyć własnym życiem. Kręcenie tych scen dużo kosztowało aktorów, zwłaszcza że reżyser George Stevens miał w zwyczaju długo szukać idealnego ujęcia. Jak się zwierzała, po kilkudziesięciu powtórzeniach jednego z numerów miała buty całe we krwi. Przechodzenie do historii bywa niełatwe.

Lekkoduch okazał się niezwykle pozytywnym dziełkiem. Sympatyczne, dobrze zagrane postacie oraz wysoki poziom muzyki i choreografii czynią z niego wzorcowy musical złotej ery Hollywood. Miło było obejrzeć tak przyjemny i dobrze zrobiony film, który absolutnie nie rości sobie pretensji do bycia czymkolwiek więcej. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 10 lipca 2019

Wycieczka na wieś/Partie de campagne (1936)

Film o chwili ulotnej

Reżyseria: Jean Renoir
Kraj: Francja
Czas trwania: 38 min.

Występują: Sylvia Bataille, Georges D'Arnoux, Jane Marken, Andre Gabriello, Jacques B. Brunius, Paul Temps

Jean Renoir nigdy nie dokończył prac nad Wycieczką na wieś. Latem roku 1936 nakręcono całkiem sporo zdjęć w plenerze, zła pogoda nie pozwoliła jednak na ukończenie prac. Materiał został odłożony na półkę, a reżyser poświęcił się pracy nad innymi projektami i nigdy nie znalazł czasu bądź motywacji, żeby do niego powrócić. Dopiero dziesięć lat później producent Pierre Braunberger zmontował film, który mimo że krótki, zawierał spójną i kompletną historię. Z uwagi na ten nietypowy rozrzut czasowy, na potrzeby recenzji konieczne było arbitralne przyjęcie jakiegoś roku produkcji. Wybrałem 1936, ponieważ wtedy Renoir zakończył swój udział w całym projekcie. Wycieczka na wieś różni się od dotychczasowych dokonań tego reżysera, koncentrujących się głównie na satyrze i tematyce społecznej. Wycieczka nawiązuje do nurtu filmowego impresjonizmu, starając się jak najpełniej oddać emocje i przeżycia młodej dziewczyny podczas jednego popołudnia.

Film opowiada o niedzielnym wypadzie na wieś pewnej francuskiej rodziny. Paryski sklepikarz wraz z żoną, córką, teściową i przyszłym zięciem planują spędzić spokojne popołudnie w pięknych okolicznościach przyrody nad brzegiem Sekwany. Panowie zamierzają łowić ryby, panie mają natomiast ochotę poleżeć wśród traw, ewentualnie popływać łódką. Na urodziwą Henriettę oraz jej dobrze się trzymającą matkę zwracają uwagę Henry i Rodolphe, dwaj wiejscy podrywacze, którzy również mają zamiar przyjemnie spędzić popołudnie.

W Wycieczce na wieś wszystko kręci się wokół seksu. Postacie rozmawiają o nim albo chociaż rozmyślają, co sugeruje Renoir za pomocą prostych skojarzeń. Kobiety czują przypływ energii, znalazłszy się na łonie natury, uwolnione z paryskiej klatki. Radosne wygibasy na huśtawce są na tyle wymowne, że wiejskim podrywaczom od razu cisną się na usta sprośne komentarze. Henri i Rodolphe są po męsku bezpośredni - otwarcie dyskutują o kobiecych walorach, taktykach uwodzenia i możliwych konsekwencjach. Różnią się między sobą nastawieniem. Nieustannie poprawiający szpiczaste wąsy Rodolphe jest bardziej beztroski i spontaniczny, Henri bierze pod uwagę komplikacje i długo się zastanawia nad wykonaniem ruchu. Kiedy jednak przystępują do działania, są szarmanccy i skuteczni. Może mały spacer albo wycieczka łodzią? Duet ten jest całkowitym zaprzeczeniem ojca i narzeczonego Henrietty - dwóch fajtłapowatych, wyraźnie aseksualnych mieszczuchów, którzy są tak pochłonięci moczeniem kijów w wodzie, że nie dostrzegają, co się dzieje wokół nich. Zupełnie jakby uszło z nich powietrze. Tymczasem ich kobiety z wolna ulegają podświadomej potrzebie zjednoczenia się z naturą.

Spełnienie popołudniowego romansu ma miejsce w starannie upatrzonych przez mężczyzn zakątkach. Henri zabiera Henriettę do swojej "pracowni" - ustronnych zarośli nad brzegiem Sekwany, gdzie ich miłości towarzyszy śpiew słowika. Tymczasem Rodolphe i matka dziewczyny dokazują na łące. A później oglądamy chmury i oznaczający spełnienie deszcz. Renoir ucieka od dosłowności, nie unikając jakiejkolwiek golizny. W końcu ważne jest to, co zostaje w głowach. Film kończy się epilogiem mającym miejsce kilka lat później. Henrietta wspomina jednodniowy romans, wracając w miejsce budzące tak silne emocjonalnie skojarzenia, że nie może pohamować łez.

Jean Renoir postawił w Wycieczce na wieś na kreowanie nastroju sielanki i ulotności. Podjął próbę przeniesienia na ekran całego spektrum przyjemnych doznań przeżywanych przez bohaterów podczas chwili wypoczynku. Słowa i gesty są tylko uzupełnieniem zdjęć i dźwięków natury, której częścią stają się na moment kochankowie z przypadku. Dzięki sugestywnej prezentacji kołysząca się huśtawka, płynąca z prądem rzeki łódka czy siedzący w gałęziach drzewa słowik nabierają niezwykłych znaczeń kojarzonych ze zmysłami i popędami. Można powiedzieć, że otrzymaliśmy filmową poezję niosącą silny ładunek emocjonalny. A zarazem opowiadającą o rzeczach najzwyklejszych i najbardziej przyziemnych z możliwych. Renoir świadomie ucieka od problemów etycznych, od jakichkolwiek konsekwencji niedzielnej wycieczki. To po prostu przeżycie zostawiające silne wspomnienie, ale też chwilowe i ulatujące w dal. Najlepszym sposobem odbioru tego filmu wydaje mi się także otwarcie na płynące z niego impresje. Wycieczka na wieś jest pewnego rodzaju emocjonalnym lustrem, w którym można się sobie przyjrzeć. Trochę niezręcznie mi go oceniać, ale była to bardzo przyjemna przygoda. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 8 lipca 2019

Od wtorku do czwartku/After the Thin Man (1936)

Film o detektywach uwikłanych w relacje rodzinne

Reżyseria: W.S. Van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 50 min.

Występują: William Powell, Myrna Loy,James Stewart, Elissa Landi, Joseph Calleia, Jessie Ralph, Penny Singleton, Sam Levene, Alan Marshal

Duża popularność filmu W pogoni za cieniem skłoniła decydentów z MGM-u do stworzenia kontynuacji przygód Nicka i Nory - małżeństwa detektywów-amatorów. W nakręconym dwa lata po pierwszym filmie sequelu, który w Polsce otrzymał tytuł Od wtorku do czwartku, powtórzono najważniejsze rozwiązania, które przyniosły sukces Cieniowi. Mamy więc niezwykle zgrany duet aktorski Williama Powella i Myrny Loy, scenariusz z pikantnymi dialogami i skomplikowaną zagadką kryminalną, a na fotelu reżyserskim zasiadł ponownie W.S. Van Dyke, który stał się specjalistą od cykli filmowych (równolegle kręcił kolejne filmy o Tarzanie). To swoiste odcięcie kuponów w dużej mierze okazało się sukcesem. Powstał film wciągający, przyjemny w odbiorze i budzący pozytywne odczucia, choć nieco słabszy od pierwszej części.

Akcja Od wtorku do czwartku rozgrywa się w San Francisco, mieście zamieszkania Nicka i Nory Charlesów, do którego właśnie powracają po wydarzeniach z W pogoni za cieniem. Mamy okazję poznać krewnych Nory - nuworyszy, którzy traktują Nicka z góry, ponieważ wżenił się w bogatą rodzinę. Małżonkowie zostają poproszeni o pomoc w odszukaniu męża Selmy, kuzynki Nory. Ów - alkoholik i abnegat, przepadł kilka dni temu bez wieści. Mężczyzna szybko odnajduje się jako kochanek tancerki w chińskim barze, niedługo potem zostaje jednak zamordowany w tajemniczych okolicznościach. Nick rozpoczyna śledztwo. Grono podejrzanych jest bardzo liczne, poczynając od Selmy, poprzez nieszczęśliwie w niej zakochanego przyjaciela rodziny, mężczyzn kręcących się wokół wspomnianej tancerki, aż po miejscowego lekarza psychiatrę. 

Scenarzyści Albert Hackett i Frances Goodrich zadbali o odpowiedni poziom komplikacji intrygi oraz o jej spójność. Co prawda ilość poszlak i fałszywych tropów jest zbyt duża, żeby samodzielnie rozwikłać zagadkę, ale obserwowanie złotoustego Nicka przy detektywistycznej robocie to prawdziwa przyjemność. Każdy z podejrzanych posiada motyw zbrodni, szybko też zaczynają wchodzić sobie w drogę, co pociąga za sobą kolejne tragiczne incydenty. Rozstrzygnięcie, podobnie jak w poprzednim filmie, następuje w finale, kiedy wszyscy podejrzani zostają zebrani w jednym pomieszczeniu i stają się uczestnikami psychologicznej gierki.

Pod względem intrygi Od wtorku do czwartku nie ustępuje swemu poprzednikowi. Nieco słabiej jest jeżeli chodzi o ognisty duet małżeński. Charlesowie nadal wymieniają riposty i elokwentnie pokpiwają z siebie oraz innych, ich dialogi są jednak mniej błyskotliwe i łagodniejsze. Co gorsza, znacznie ograniczono fabularną rolę Nory. Pani Charles właściwie nie bierze udziału w rozwiązaniu zagadki, głównie komentując poczynania swego męża lub kręcąc się gdzieś na uboczu. W efekcie Myrna Loy dostała mniej okazji do wykazania się. Z pozostałych aktorów warto wspomnieć o Jamesie Stewarcie, dla którego była to jedna z pierwszych ról filmowych. Już tutaj daje się zauważyć jego intensywną emocjonalność, chociaż póki co daleko mu od charyzmy duetu Powell-Loy.

Dużym atutem filmu są dwie świetnie wyreżyserowane sceny złożone z długich ujęć. W pierwszej Nick i Nora trafiają na przyjęcie niespodziankę. Tańcząc, krążą po całej imprezie, dyskretnie obserwują gości i usiłują nie zwracać na siebie uwagi. Widzowi daje to okazję do podziwiania pomysłowych sposobów zabawy amerykańskich bogaczy i wsłuchania się w popularne standardy jazzowe. Jeszcze lepsza jest długa, bodaj dziesięciominutowa scena, w której Nick w całkowitym milczeniu przeprowadza inspekcję kilku podejrzanych mieszkań. Van Dyke dowodzi tutaj swoich umiejętności narracyjnych, wspomaganych przez znakomity montaż. Dzięki temu bez zbędnej gadaniny zwracamy uwagę na wszystkie istotne i nietypowe szczegóły, ani przez chwilę się nie nudząc, ani nie gubiąc. Tego typu sceny były rzadkością we wczesnym kinie dźwiękowym, tym bardziej więc zasługuje ona na wyróżnienie.

Od wtorku do czwartku okazał się bardzo dobrym filmem rozrywkowym i godnym następcą W pogoni za cieniem. Szkoda, że cenzorskie nożyce tym razem silniej zaingerowały w skrypt, pozbawiając go pikanterii właściwej pierwszej części. I że tak mało w filmie przezabawnej Myrny Loy. Nawet mimo tych zastrzeżeń mamy do czynienia z jedną z lepszych komedii tamtego okresu. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 5 lipca 2019

Tajny agent/Sabotage (1936)

Film o fajtłapowatych szpiegach

Reżyseria: Alfred Hitchcock
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1 h 16 min.

Występują: Sylvia Sidney, Oskar Homolka, Desmond Tester, John Loder

Zachęcony popularnością 39 kroków Alfred Hitchcock kontynuował "szpiegowsko-dywersyjny" etap swojej kariery. Materiał na kolejny film odnalazł w Tajnym agencie, powieści Josepha Conrada opowiadającej o działaniach komórki anarchistycznych terrorystów. Opowieść została przez scenarzystę nieco uwspółcześniona i "ufilmowiona", tym niemniej zasadnicze zręby fabuły pozostały takie jak w oryginale. Jednocześnie Hitchcock poddał w Tajnym agencie testom nowy rodzaj suspensu. Od samego początku filmu znamy tożsamość konspiratorów oraz ich plany. Główną zagadką pozostaje kwestia, czy się powiodą i jakie będą ich konsekwencje.

Akcja filmu toczy się w Londynie. W mieście ma miejsce niespodziewana awaria elektrowni wywołana aktem sabotażu. Dywersant, Karl Verloc, wkrada się tylnym wejściem do swego domu i kładzie do łóżka, aby udawać przed żoną, że nigdzie nie wychodził. Kobieta nie ma za bardzo czasu się nad tym zastanawiać, ponieważ jest zajęta reklamacjami rozczarowanych klientów. Verlokowie prowadzą bowiem niewielkie, połączone z mieszkaniem kino, które wskutek braku prądu było zmuszone odwołać seans. Z małżeństwem mieszka jeszcze nastoletni brat pani Verloc, wesoły i pełen energii dzieciak. Ani on, ani jego siostra nie mają pojęcia o przestępczej działalności pana domu. Następnego dnia po awarii pan Verloc spotyka się ze swoim kontaktem z organizacji terrorystycznej. Wspólnie planują krwawy zamach bombowy. Verloc nie wie jednak, że tropi go agent Scotland Yardu działający pod przykrywką ulicznego sprzedawcy warzyw.

Tajny agent trzyma w napięciu od początku do końca, a jego katalizatorem pozostają dwie niezwykle niepokojące kwestie. Pierwszą jest zamach bombowy planowany do przeprowadzenia za pomocą bomby z zapalnikiem czasowym. Hitchcock niespiesznie popycha fabułę do przodu, ukazując pozyskanie niebezpiecznego pakunku, a później przygotowania i działania w celu podrzucenia go na miejsce zamachu. Wykorzystano tu technikę budowania napięcia poprzez stopniowanie tempa montażu. Im bliżej punktu docelowego, tym szybciej zmieniają się i migają kolejne kadry, na których często pojawiają się mijane po drodze zegary. Burza emocji zostaje rozpętana w sposób prostyl lecz skuteczny. Przeciwieństwem tej sekwencji jest miażdżąca scena konfrontacji pani Verloc ze swoim mężem. Rozegrana powoli, w całkowitym milczeniu, wykorzystuje wyłącznie o mimikę aktorów i wymowne ujęcia na pewne istotne dla sceny rekwizyty. W obu przypadkach oddziaływanie na emocje jest piorunujące, choć zostaje osiągnięte przy użyciu całkowicie innych środków. Miło obserwować, jak mistrz suspensu rozwija swój warsztat.

W tym miejscu warto wspomnieć o zastosowanym przez Hitchcocka oryginalnym zabiegu "metanarracji". Umiejscowienie mieszkania Verloców na tyłach kina pozwoliło wpleść w film kilka niby przypadkowych dialogów i scen filmowych, które stanowią swego rodzaju komentarz do głównej linii fabuły. Najważniejszą z dygresji jest kreskówka Walta Disneya parodiująca gwiazdy Hollywood, a fabułą nawiązująca do wydarzeń z finału filmu.
 
Jeżeli chodzi o inne wyróżniające się elementy Tajnego agenta, wskazałbym przede wszystkim na humor. Głównym jego obiektem są agenci Scotland Yardu - nieporadni, momentami błądzący jak dzieci we mgle i wyraźnie pozbawieni pomysłu na poradzenie sobie z terrorystami. Już sama przykrywka sprzedawcy warzyw wydaje się paradna, a dalej nie jest lepiej. Kiedy jeden z tajniaków podsłuchuje zza okna naradę spiskowców, jest na tyle gapowaty, że wystawia na widok swoją dłoń, głupio się dekonspirując. Tak naprawdę największym zagrożeniem dla szajki pozostaje pani Verloc, która powoli uświadamia sobie, w co wplątał się jej mąż i staje przed poważnym dylematem. Postać ta przedstawiona została jako cicha, osamotniona osóbka, która jednak broni się, by nie zostać ofiarą. Jest taka już od pierwszych scen, kiedy pozbawiona pomocy męża usiłuje okiełznać tłum rozzłoszczonych klientów. Sylvia Sidney włożyła w swoją rolę dużo dyskretnych środków wyrazu, bazując na spojrzeniu i mowie ciała, aby stworzyć postać cichą, ale o pewnej wewnętrznej sile.

Tajny agent to tak naprawdę film o przeciętniakach. Zaprezentowani na ekranie terroryści i agenci Scotland Yardu są ludźmi bardzo pospolitymi, popełniającymi błędy i niepewnymi swoich celów. Właściwie u każdej z postaci następuje w pewnym momencie załamanie wywołane własnymi potknięciami lub działaniami innych. Nie ma tutaj herosów, nie ma złoczyńców, są tylko pogubieni ludzie, którzy nie potrafią się wyplątać z fatalnej sytuacji, w którą zostali uwikłani. Co więcej, kiedy mają okazję, brną jeszcze głębiej. To bardzo zaskakujące podejście, które początkowo może wywołać nawet uczucie zagubienia. Mam wrażenie, że Hitchcock nie chciał, żebyśmy komukolwiek w Tajnym agencie kibicowali. Bo też odczucia po seansie mogą być tylko ponure i pesymistyczne. Nie powinno to jednak rzutować na ocenę tego przygotowanego z wielkim profesjonalizmem obrazu. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 2 lipca 2019

Romeo i Julia/Romeo and Juliet (1936)

Film o paskudnej waśni

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h 4 min.

Występują: Leslie Howard, Norma Shearer, John Barrymore, Edna May Oliver, Basil Rathbone, Robert Warwick, C. Aubrey Smith, Andy Devine

Trudno w to uwierzyć, ale film Romeo i Julia z 1936 roku był pierwszą poważną próbą ekranizacji tragedii Szekspira od dwudziestu lat. Hollywoodzcy decydenci, produkujący dla masowej widowni, obawiali się dramatów pisanych trudną, starodawną angielszczyzną. Drugą przeszkodą były koszty - umiejscowiony w renesansowych Włoszech obraz powinien przyciągać uwagę efektowną scenografią i strojami. Wobec braku gwarancji sukcesu wyłożenie znacznych środków przez nękane Wielkim Kryzysem wytwórnie wydawało się decyzją ryzykowną. A jednak przebojowy producent MGM-u, legendarny Irving Thalberg dopiął swego. Mimo oporu szefa wytwórni, Louisa B. Mayera, wywalczył środki i rozpoczął produkcję. Jako reżysera dobrał specjalistę od "filmów dla kobiet" George'a Cukora, w rolach głównych obsadził natomiast śmietankę gwiazd: Lesliego Howarda, Johna Barrymore'a, Basila Rathbone'a i swoją żonę Normę Shearer jako Julię. Decyzje co do obsady wzbudziły kolejne wątpliwości. W sztuce Szekspira główni bohaterowie to ludzie na progu dorosłości, tymczasem w roku premiery filmu Howard skończył 43 lata, Barrymore - 54, Rathbone - 44 a najmłodsza z tego grona Shearer - 34. Wszystkie te elementy sprawiły, że do filmu podchodziłem z dużą rezerwą. Hermetyczny język Szekspira, afektowany styl reżyserski Cukora, podstarzali aktorzy, w tym wymoczkowaty Howard, do tego jeszcze niezbyt wysokie noty na serwisach filmowych. Spodziewałem się kolejnego zawodu. Tym milej mi napisać, że się pomyliłem. Romeo i Julia to obraz monumentalny, wysmakowany i, mimo pewnych niedostatków, udany.

Fabuła jest zapewne nieobca każdej osobie obznajomionej jako tako z kulturą. Dwa skłócone ze sobą szlacheckie rody z Werony toczą waśń, niejednokrotnie doprowadzając do rozlewu krwi. Najmłodsi przedstawiciele rodzin - Romeo i Julia - poznają się przypadkiem podczas balu maskowego i  zakochują w sobie. Później wypadki toczą się szybko - nocne schadzki, potajemny ślub u zaufanego zakonnika, później felerny pojedynek, w rezultacie którego Romeo zostaje skazany na banicję i w końcu tragiczny finał. Scenarzysta Talbot Jennings nie wykorzystał całego tekstu dramatu, wycinając około połowy. Była to słuszna decyzja. Historia jest spójna, nie nazbyt rozwleczona i pozbawiona zbędnych wypełniaczy. W rezultacie dwie godziny filmu upływają szybko i bezboleśnie.

Inną udaną decyzją był przyjęty przez George'a Cukora styl reżyserski. Słusznie obawiając się przesadnego patosu, w kluczowych scenach zminimalizował on dialogi, zastępując je tym, co stanowi główny atut kina - obrazami. Dzięki temu mamy w filmie sekwencje tak świetne jak uroczysty marsz dwóch wrogich sobie orszaków do katedry, podczas którego żołnierze i członkowie rodów wymieniają prowokacyjne spojrzenia i z rzadka tylko obsypują się złośliwościami. Godny uwagi jest także bal maskowy, podczas którego Romeo, Julia, Tybolt i Parys imponują przepysznymi strojami i skomplikowanymi układami tanecznymi. Wygląda to niemal jak zaloty pawi, do których ci wystrojeni włoscy arystokraci wykazują duże podobieństwo. Dalej jest równie ciekawie. Umizgi pod balkonem Julii, pojedynek Tybolta z Merkucjem i Romeem na rynku oraz finał rozgrywający się w rodzinnych katakumbach to sekwencje niezwykle sugestywne, korzystające w wielkiej obfitości ze scenografii, ruchu kamery i możliwości aktorów. Dzięki temu nie ma konieczności zbyt uważnego wsłuchiwania się w hermetyczne szekspirowskie dialogi, które pięknie wyglądają na papierze, ale w ustach aktorów są trudne do zrozumienia. Dzięki narracji wizualnej treść dramatu została sprowadzona do podstawowych emocji, o których przecież Szekspir chciał opowiadać.

Wielką zaletą Romea i Julii jest brak irytującego patosu. Obawiałem się go zwłaszcza ze strony nieznośnego czasem Lesliego Howarda. Tymczasem Anglik spisał się w roli Romea nadzwyczaj dobrze, łącząc romantyczną delikatność z niezłą zadziornością w wymagających tego scenach. Dobrze partneruje mu nadęty i pompatyczny Basil Rathbone jako Tybolt, główny czarny charakter. Norma Shearer w roli Julii jest najbardziej z tego grona egzaltowana, ale udało się jej pozostać za cienką linią dzielącą górnolotność od kiczu. Nie jest to może jej najwybitniejsza kreacja, ale nie zepsuła filmu i nie próbowała przytłoczyć swą obecnością pozostałych aktorów. Na drugim planie możemy podziwiać zawsze znakomitych Ednę May Oliver jako "niańkę" Julii i C. Aubreya Smitha w roli lorda Capuleti. Cukor i Thalberg zaangażowali także do filmu duże grono statystów i zadbali o porządnie przygotowane sceny grupowe, obejmujące klasyczne ceremonie kulturowe - procesję, bal i pogrzeb.

Na wielkie pochwały zasługuje techniczna strona filmu. Scenograf Cedric Gibbons i odpowiedzialni za kostiumy Adrian oraz Oliver Messel otrzymali pomoc konsultantów historycznych, a dla inspiracji sprowadzono dla nich obrazy włoskich mistrzów i zdjęcia oryginalnych zabytków Werony. Wysiłek włożony w przygotowania jest widoczny. Dekoracje i kostiumy zostały dopracowane do najdrobniejszych szczegółów i zachwycają rozmachem oraz przepychem. Dobrym przykładem będzie wspominany już bal maskowy. Efektu dopełniają wysmakowane zdjęcia Williama H. Danielsa, który odważnie eksperymentuje z nietypowymi ujęciami (na przykład w dialogu kochanków pod balkonem) oraz pomysłowym wykorzystaniem scenografii (świetna scena, kiedy Romeo idzie ogrodową ścieżką, w tle natomiast możemy podziwiać równocześnie dwa szpalery krzewów - prawdziwy i odbity w tafli stawu).

Romeo i Julia to film udany wbrew wszelkim oczekiwaniom. Historia, co prawda dość już ograna, została przedstawiona w sposób przystępny i atrakcyjny dla widza. Aktorzy stanęli na wysokości zadania, pokonując przy tym największą z przeszkód - wiekową. Nie udało się odnieść sukcesu kasowego, ale na polu artystycznym obraz doceniono kilkoma nominacjami do Oscarów. Niestety Irving Thalberg, który był głównym motorem napędowym produkcji, nie dożył tych wyróżnień. Zmarł przedwcześnie w dniu premiery Romea i Julii, pozostawiając po sobie w świecie kina pustkę, którą trudno było zapełnić. Romeo i Julia to nadzwyczaj godne epitafium dla jego kreatywności i zdolności organizacyjnych. Wystawiam mocne 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 30 czerwca 2019

Romans szulera/Le Roman d'un tricheur (1936)

Film o człowieku z inklinacją do złodziejstwa

Reżyseria: Sacha Guitry
Kraj: Francja
Czas trwania: 1 h 16 min.

Występują: Sacha Guitry, Serge Grave, Pierre Assy, Marguerite Moreno, Jacqueline Delubac, Rosine Derean, Elmire Vautier

Sacha Guitry był popularnym francuskim dramatopisarzem i aktorem teatralnym działającym na scenie niemal od początku XX. stulecia. Po rozpowszechnieniu się technologii dźwięku zainteresował się również kinem. Romans szulera był jego pierwszym filmem, który został zauważony za granicą i uznany za ważne wydarzenie artystyczne. Dzieło to rzeczywiście jest propozycją nowego podejścia. Wyziera z niego obraz Guitry'ego jako twórcy indywidualistycznego i pragnącego tworzyć po swojemu. W przypadku Romansu nie tylko wyreżyserował film, ale także napisał do niego scenariusz (na podstawie własnej sztuki) i zagrał główną rolę. Ponadto zapewnił nietypowy sposób narracji, który sprawia wrażenie, że autor zza kadru czuwa nad całością filmu. Romans szulera jest bowiem opowiedziany w formie retrospekcji. Jest to relacja głównego bohatera, który siedzi przy stoliczku w kawiarni i pisze własną autobiografię. Wszystkie sceny z przeszłości (czyli 90% filmu) są opowiadane przez narratora, który nie tylko komentuje akcję, ale również wypowiada poszczególne kwestie dialogowe. Mogłoby się wydawać, że taki styl opowiadania jest archaiczny i zniechęca do oglądania. Ku mojemu zdziwieniu sprawdził się całkiem nieźle, a w każdym razie nie był uciążliwy. Miałem raczej wrażenie, jakbym oglądał powieść graficzną. Co ważne, powieść dobrze napisaną i wciągającą.

Bohaterem filmu jest starzejący się szuler (nie poznajemy jego prawdziwego nazwiska). Jego historia zaczyna się od dzieciństwa. Ukarany przez ojca za kradzież, nie otrzymał porcji przepysznej potrawki z grzybów, której zjedzenie wszyscy jego krewni przypłacili śmiertelnym zatruciem. Wstrząśnięty śmiercią rodziny i przekonany, że zły uczynek uratował mu życie, bohater nabiera przekonania, iż występek niekiedy popłaca. Historia jego życia jest złożona. Zaciąga się do wojska, pracuje jako krupier w kasynie w Monte Carlo, ma kilka romansów z występnymi kobietami i dokonuje licznych bezczelnych oszustw. Ponieważ żyje według dewizy, że pieniądze należy wydawać równie szybko, jak się je zdobywa, jego życie to ciągłe zmiany. Przemieszcza się z miejsca na miejsce niczym niespokojny duch, poszukując nowych okazji i umykając przed ścigającymi go przedstawicielami władzy. Takie jest właśnie życie szulera.

Oryginalność opowieści Guitry'ego polega między innymi na zawarciu 50 lat biografii bohatera w formie spójnej, niezbyt długiej fabuły. W rezultacie szulera  odgrywa kolejno trzech różniących się wiekiem aktorów. Życie tego człowieka jest jeszcze bardziej zmienne niż wygląd. Jego kolejne profesje zmieniają się jak w kalejdoskopie, a wraz z nimi ewoluuje postawa życiowa. Szuler definiuje siebie poprzez swój stosunek do oszustwa, który waha się od ostrożnego, poprzez entuzjastyczne, aż do nałogu i koniecznego odwyku. W każdym ze swych wcieleń jest to natomiast człowiek szarmancki i nieodparcie sympatyczny. Świadczą o tym także kobiety jego życia - znacznie starsza, dystyngowana Hrabina, która uczyniła z niego mężczyznę; przebiegła kochanka, z którą dokonał brawurowego skoku na jubilera oraz żona, której historia jest zbyt ekstrawagancka, żeby ją tutaj przytaczać. 

Tym, co zapewnia filmowi Guitry'go urok, jest przepełniający go czarny humor. Już początkowa opowiastka o śmiertelnym zatruciu grzybami przedstawiona jest w sposób na poły kpiarski. Swe dzieje związane z karierą krupiera i oszusta przepełnia narrator autoironią. Nie sposób nie polubić faceta, który dowcipkuje ze swego podszytego oszustwem małżeństwa, robi sobie żarty z kleptomańskich skłonności i pożycza od kelnera zegarek, żeby jego dawna miłość nie rozpoznała go po jego własnym. Nie żeby miał coś przeciwko niej. Po prostu woli nie mieszać przeszłości z teraźniejszością. Wystarczy, że dokonał tego przedstawiając widzom swą opowieść. Na koniec wspomnę jeszcze o napisach początkowych, które także zrobione są inaczej niż zwykle - w sfilmowanej sekwencji reżyser przedstawia po kolei najważniejszych członków obsady i ekipy, oddając im tym samym honory.

Romans szulera to film nad wyraz oryginalny i przyjemny w odbiorze. Pomysł z narracją zza kadru może początkowo odrzucać, warto jednak dać mu szansę. Pozwoli to doświadczyć doprawdy oryginalnej i zabawnej historii. Ciekaw jestem, czy wpadnę jeszcze kiedyś w swej wędrówce po dziejach kina na Sachę Guitry'ego i jego oryginalne pomysły. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 23 czerwca 2019

Król kobiet/The Great Ziegfeld (1936)

Film o człowieku rodem z amerykańskiego snu

Reżyseria: Robert Z. Leonard
Kraj: USA
Czas trwania: 3 h 4 min.

Występują: William Powell, Louise Rainer, Myrna Loy, Frank Morgan, Virginia Bruce, Reginald Owen, Nat Pendleton

Amerykańskie kino zawdzięczało broadwayowskim teatrom bardzo wiele. Były one biblioteką spektakli adaptowanych na duży ekran, kopalnią nowych gwiazd, reżyserów, scenarzystów i scenografów, a także źródłem koncepcji całego gatunku filmowego, jakim stał się musical. Bez Broadwayu nie byłoby Hollywood takiego, jakim go znamy. Artyści kinowi nie zapominali zresztą o swoich korzeniach, często oddając w filmach hołd teatralnemu środowisku. Kiedy w 1932 roku zmarł Florenz Ziegfeld, legendarny broadwayowski impresario, wytwórnia Universal zakupiła od wdowy po nim prawa do nakręcenia filmu biograficznego. Była to nie lada gratka, ponieważ życie Ziegfelda było nierozłącznie splecione z historią Broadwayu. Wskutek pewnych zawirowań prawa do obrazu zostały sprzedane MGM-owi razem z kontraktem obsadzonego w tytułowej roli Williama Powella. Ponieważ scenariusz przewidywał przedstawienie na ekranie historii wciąż żyjących współpracowników tytułowego bohatera, pomysł na film spotkał się z mieszanymi uczuciami. W rezultacie nazwiska kilku bohaterek Króla kobiet zmieniono na fikcyjne. Mimo tych kontrowersji monumentalny, trzygodzinny musical odniósł duży sukces zwieńczony Oscarem dla najlepszego filmu. Nawiasem mówiąc, w chwili premiery był najdłuższym kinowym filmem wszech czasów. Choć obecnie oceniany jest dość krytycznie, Król kobiet stanowił ważny krok w rozwoju musicalu oraz rodzącego się właśnie podgatunku filmu biograficznego.

Opowieść o Ziegfeldzie jest iście monumentalna. Wypełniony do granic możliwości dialogami, występami artystycznymi i szczegółami życia impresaria film i tak wydaje się mocno skróconą wersją jego biografii. Bohater rozpoczyna karierę jako promotor jarmarcznego siłacza i rywalizuje z podobnym sobie spryciarzem - Billingsem, który opiekuje się pięknością tańczącą arabski taniec brzucha. Z czasem współzawodnictwo Ziegfelda z Billingsem zmienia się w przyjacielską rywalizację, a w końcu we współpracę. Obserwujemy, jak impresario podbija sceny Broadwayu dzięki sprowadzeniu z Europy utalentowanej śpiewaczki Anny Held, która wkrótce zostaje jego żoną. Jesteśmy świadkami kolejnych ryzykownych pomysłów, które przynoszą mu nie tylko sukcesy, ale także i porażki. Ziegfeld raz za razem upada, by się podnieść i powrócić z nowymi koncepcjami. Ostatnimi przeszkodami na jego drodze będą: rozwój kina jako konkurencji dla teatru oraz Wielki Kryzys.

Robert Z. Leonard, specjalista od musicali, poszedł w Królu kobiet nieco inną drogą niż w swoich poprzednich filmach muzycznych. Mamy do czynienia z pełnokrwistą biografią uzupełnianą muzyką tylko wówczas, kiedy prezentowane są najważniejsze artystyczne dokonania Ziegfelda. Jednocześnie mimo długości filmu historię jego życia ogląda się ciekawie. Zasługa to głownie Williama Powella, który szeroko rozwinął w tej roli skrzydła. Jego Ziegfeld to człowiek niezwykłego hartu ducha, pełny pomysłów, niezałamujący się porażkami i promieniujący pozytywną energią. Posiada przy tym, na co wskazuje trafny polski tytuł filmu, smykałkę do postępowania z kobietami. Dzięki urokowi osobistemu, pewnej dozie bezczelności i odwadze pozyskuje do swoich spektakli kolejne gwiazdy. Kobiety te tak naprawdę podejmują wielkie ryzyko, współpracując z człowiekiem, którego nie trzymają się pieniądze. A jednak ciężko nie wierzyć w kogoś, kto posiadł zdolności błyskawicznej improwizacji i uczenia się na własnych błędach. Znakomita to rola, zresztą sam Powell wskazywał ją jako najbardziej dopracowaną ze swoich aktorskich kreacji.

Na osobne omówienie zasługują wspomniane muzy. Bardzo od siebie różne, z każdej jednak główny bohater zdołał wyciągnąć to, co najlepsze. Pierwszą jest Anna Held, podebrana Billingsowi w Europie. Afektowana, humorzasta, jest prawdziwą diwą, która rozwija skrzydła dzięki radom swego protektora i wymyślonej przez niego kampanii promocyjnej (jej elementem są przecieki o kąpielach gwiazdy w mleku). Kolejna niewiasta to zadziorna, leniwa i chciwa Audrey Dane (bardzo wyrazista kreacja w wykonaniu Virginii Bruce), która zostaje gwiazdą nowego spektaklu Ziegfeld Follies, a następnie wywołuje bałagan w życiu osobistym bohatera. Fannie Brice (grana przez samą siebie) zostaje przez impresaria wyciągnięta z podrzędnej burleski i uczyniona wielką śpiewaczką. W końcu Billie Burke, jego druga żona, nie będąca już artystką, a raczej duchowym wsparciem. Obok kobiet poznajemy także współpracowników Ziegfelda. Billings - jego przyjaciel i rywal o tubalnym śmiechu, lokaj Sidney pozyskany obietnicą osobistego szacunku i wierny Ziegfeldowi do końca życia oraz księgowy Sampson wiecznie doprowadzany przez rozrzutność szefa do białej gorączki.

Tłem historii Ziegfelda są losy Broadwayu, którego impresario jest istotną częścią. Nie ukazano tu zbyt wyraźnie kolejnych etapów ewolucji amerykańskiego teatru. Wyrazistymi punktami są tylko - rozwój kina i związany z nim odpływ gwiazd oraz Wielki Kryzys, który prowadzi teatry do tymczasowego upadku. Sporo wysiłku włożono natomiast w oddanie scenicznej atmosfery poszczególnych spektakli. Przedstawienia przygotowano z dużym przepychem, wykorzystując między innymi monumentalne dekoracje (w tym gigantyczny "tort weselny"). Wszystko jednak z zachowaniem zasad realizmu - nie ma tu niczego, co nie zdałoby egzaminu w prawdziwym teatrze. Dużą kreatywnością wykazał się także specjalista od kostiumów, osławiony Adrian, który otrzymał na ten cel obfity budżet i w pełni go wykorzystał. Wspomnieć też trzeba o muzyce, utrzymanej w duchu "scenicznego jazzu" i zebranej w całość przez Waltera Donaldsona. Ścieżka dźwiękowa pozbawiona jest oczywistych hitów, jednak ładnie wkomponowuje się w klimat filmu.

Król kobiet jest dzisiaj oceniany jako jeden ze słabszych filmów oscarowych - rzekomo zbyt długi, przegadany, odległy od współczesnych problemów. Nie zgadzam się z tym podejściem. William Powell wykreował bohatera z krwi i kości - pogodnego, energicznego, zaczynającego wciąż od nowa człowieka amerykańskiego snu. Warto poświęcić nieco czasu, żeby zapoznać się z wciągającą i budzącą sympatię historią nietuzinkowej osobowości. Król kobiet otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 7 czerwca 2019

Więzień na Wyspie Rekinów/The Prisoner of Shark Island (1936)

Film o koźle ofiarnym

Reżyseria: John Ford
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 36 min.

Występują: Warner Baxter, Gloria Stuart, Claude Gillingwater, Arthur Byron, O.P. Heggie, Ernest Whitman, Francis McDonald

Zabójstwo Abrahama Lincolna wzbudziło w amerykańskiej opinii publicznej ogromne oburzenie. Kiedy morderca John Wilkes Booth zginął podczas próby aresztowania, w imię sprawiedliwości zaczęto się domagać ukarania jego prawdziwych i domniemanych wspólników. Oskarżono i osądzono osiem osób, z których część powieszono, część natomiast skazano na pobyt w ciężkim więzieniu na wyspie Dry Tortugas. Z dzisiejszej perspektywy wina co najmniej części z nich wydaje się wątpliwa. W roku 1936 Darryl F. Zanuck, członek zarządu wytwórni Twentieth Century Fox, zainteresował się ksiązką o losach jednego ze skazańców, lekarza Samuela Mudda. Dzięki zaangażowaniu Zanucka (jako producenta), Johna Forda (reżysera) i Nunnally Johnsona (scenarzysty) powstał Więzień na Wyspie Rekinów, opowieść o losach niewinnego człowieka skazanego za zbrodnię, której nie popełnił.

Pierwsze sceny filmu przybliżają okoliczności zabójstwa Lincolna i pościgu za mordercą. Samuel Mudd zostaje mimowolnie wplątany w całą aferę, kiedy ranny Booth zjawia się w nocy na jego progu i prosi o opatrzenie złamanej nogi. Wkrótce Booth odjeżdża, a jego śladem przybywają żołnierze. Dopiero po swoim aresztowaniu lekarz dowiaduje się, że pomógł mordercy prezydenta. Następuje pokazowy proces, którego werdykt zapada jeszcze przed przesłuchaniem oskarżonych. Ostatecznie Mudd unika stryczka, trafia jednak do drakońskiego tropikalnego więzienia. Warunki są tam straszliwe, a na domiar złego strażnicy traktują go, jakby osobiście zastrzelił Lincolna. Lekarz nie ma jednak zamiaru się poddawać i planuje ucieczkę.

Więzień na Wyspie Rekinów przedstawia dość zaskakujące oblicze okresu Rekonstrukcji po wojnie secesyjnej. Scenariusz wyraźnie bierze stronę pokonanych Południowców, do których należy także Mudd, były właściciel niewolników. Proces związany z zabójstwem Lincolna przedstawiono jako farsę urągającą elementarnym zasadom sprawiedliwości. Jankesi z Północy ukazani są jako żądni zemsty ciemiężyciele, a wyzwoleni niewolnicy jako tępa masa bezradna bez swych dawnych panów, albo dążąca do krwawego buntu. Bohater filmu okazuje się niezłomnym herosem również dlatego, że w krytycznych chwilach potrafi zapanować nad tłumem murzyńskich dezerterów, przemawiając do ich niewolniczej mentalności. Dziwi tak jednostronne podejście w filmie z drugiej połowy lat trzydziestych. Rasizm niektórych scen aż bije po oczach. Również sportretowanie Mudda jako bohatera bez skazy nie jest do końca zgodne z prawdą - zdania na jego temat są do dziś podzielone. Jednym słowem, scenarzysta dał popis hollywoodzkiej tendencyjności, tym razem zalatującej dodatkowo rasizmem i konfederackim resentymentem. Film ma jednak także drugie, lepsze oblicze.

John Ford na dobre rozwinął reżyserskie skrzydła już w Potępieńcu. Więźniem na Wyspie Rekinów udowodnił, że potrafi stworzyć wciągający film, także mając do dyspozycji słabszy scenariusz. Więzień to prawdziwa uczta wizualna. Poczynając od dopracowanych początkowych scen z przemówieniem i zabójstwem Lincolna, poprzez mroczną sekwencję procesu i wieszania skazanych zachwyca zastosowanie oświetlenia do wytworzenia odpowiedniego nastroju. Kiedy akcja przenosi się do piekielnego obozu koncentracyjnego, bez trudu wczuwamy się w sytuację umęczonych ludzi w przepoconych ubraniach, egzystujących w niezdrowym, malarycznym klimacie. Później Ford serwuje ze wszech miar genialną scenę próby ucieczki opowiedzianą prawie bez użycia słów - prawdziwy majstersztyk montażu równoległego. Ostatnia sekwencja związana z epidemią malarii i buntem czarnoskórych żołnierzy to już naprawdę dziewiąty krąg Otchłani z zapierającymi dech w piersiach wyczynami zdesperowanego Mudda, który przejmuje w końcu kontrolę nad swoim losem.

Trzeba w tym miejscu przyznać Warnerowi Baxterowi, że aktorsko stanął na wysokości zadania. Współczucie, godność, determinacja, desperacja - jego Mudd ma w sobie wszystkie te emocje. Podobnie jak Gary Cooper w Bengali, Baxter położył podwaliny pod archetyp hollywoodzkiego bohatera kina akcji. Niezbyt dopisali mu co prawda partnerzy z planu. Gloria Stuart w roli jego żony jest nudnawa, Arthur Byron jako opętany resentymentem teść - nieznośny, natomiast Claude Gillingwater jako mściwy dowódca więziennego garnizonu - nienaturalny i irytujący. Jedynie czarnoskóry Ernest Whitman w roli starego znajomego Mudda oraz Francis McDonald jako Booth prezentują dobre aktorstwo. Niedostatki drugiego planu nie mają jednak większego znaczenia, gdyż prowadzony pewną ręką Forda Baxter w pełni wystarcza.

Więzień na Wyspie Rekinów to niezwykle kontrowersyjny obraz. Jednostronnie entuzjastyczne spojrzenie na Konfederatów razi, a rasistowskie akcenty wywołują niesmak. Z drugiej strony jest to widowisko wręcz niesamowite, budujące napięcie, wciągające, oferujące powiew świeżości. Warto go obejrzeć dla niesamowitych scen akcji, które dowodzą, że John Ford osiągnął artystyczny szczyt. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 1 czerwca 2019

Skamieniały las/The Petrified Forest (1936)

Film o wykolejeńcach

Reżyseria: Archie Mayo
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 22 min.

Występują: Leslie Howard, Bette Davis, Humphrey Bogart, Dick Foran, Genevieve Tobin, Porter Hall, Charlie Grapewin

Trudno w jednoznaczny sposób wskazać początek kina noir, szczególnie że samo to określenie zostało wprowadzone retrospektywnie w połowie lat 40. Dużo łatwiej zwrócić uwagę na kilka ważnych filmów, które stały się protoplastami kiełkującego nurtu. Pierwszym takim obrazem był Potępieniec z roku 1935, kolejnym okazał się wypuszczony rok później Skamieniały las. Z obecnych w nim elementów charakterystycznych dla kina "czarnego" trzeba wymienić przygnębiającą atmosferę, ambiwalentnych moralnie bohaterów oraz Humphreya Bogarta. Występujący w swojej pierwszej ważnej roli aktor był do tej pory szerzej nieznanym aktorem, do którego pomocną dłoń wyciągnął obsadzony w roli głównej Leslie Howard. Za wstawiennictwem Howarda Bogart otrzymał okazję do pokazania światu swoich możliwości aktorskich i nie zmarnował jej. Jako symbol wdzięczności wiele lat później nadał swojej córce na imię Leslie.

Prawie cała akcja filmu rozgrywa się w kafejce przy stacji benzynowej na pustynnym odludziu Arizony. W pobliżu leży Park Narodowy Skamieniałego Lasu - stąd tytuł filmu. Na stacji pośrodku niczego życie toczy się leniwie. Gabrielle - kelnerka i córka właściciela - mało energicznie odrzuca zaloty miejscowego osiłka Boze'a. Jej ojciec jest pochłonięty jest prowadzeniem interesu i zbijaniem bąków ze swoimi kolegami z Gwardii Narodowej. Dziadek żyje wspomnieniami z lat Dzikiego Zachodu. Nudę przerywa przybycie wędrującego pieszo przez odludzie Alana - niespełnionego pisarza, który poszukuje nowego życiowego celu. Mająca artystyczne ambicje Gabrielle dostrzega w zblazowanym mężczyźnie bratnią duszę. Alan usiłuje ją zainspirować do porzucenia życia kelnerki, nie jest to jednak takie proste. Tymczasem do stacji zbliża się kolejny gość - poszukiwany za napad i morderstwo Duke Mantee wraz ze swoim gangiem.

Mimo oryginalnej lokalizacji na amerykańskiej pustyni, Skamieniały las jest filmem teatralnym. Zachowana została klasyczna zasada jedności miejsca, czasu i akcji, a rozwój fabuły odbywa się w zdecydowanej większości poprzez rozmowy. Mimo to zastosowano kilka ciekawych technik operatorskich. Autor zdjęć Sol Polito chętnie korzysta z pomysłowych ustawień kamery. Na przykład żeby opowiedzieć Alanowi o swoich marzeniach, Gabrielle wchodzi z nim na dach kafejki, skąd spoglądają z góry na nudną okolicę. Z kolei bogartowski czarny charakter filmowany jest prawie zawsze indywidualnie, żeby pogłębić wrażenie jego wrogości w stosunku do pozosałych. Oddawanie nastroju bohaterów za pomocą kadrowania to rozwiązanie zaczerpnięte z kina niemieckiego i najważniejszy "czarny" element Skamieniałego lasu.

Fabularnie mamy do czynienia z opowieścią o paskudnych ludziach uwięzionych w paskudnym miejscu. Umieszczona w centrum fabuły Gabrielle (grana przez Bette Davis) wydaje się rozmarzoną dziewczyną pragnącą wyjechać z obskurnej pustynnej dziury do Francji - kraju swoich marzeń. Zarazem jest to nieprzyjemna oportunistka czekająca z wyjazdem na śmierć dziadka i przejęcie zapisanego jej spadku. Poza tym czeka na wielką miłość, ale w międzyczasie pozwala się obmacywać tępemu jako noga stołowa osiłkowi. Na wąskiej twarzy Gabrielle łatwo wypatrzyć zarysowujący się niepozorny wyraz zgorzknienia. Dlatego tak łatwo odnajduje wspólny język z Alanem (w tej roli Leslie Howard) - uosobieniem artystycznej dekadencji i zagubienia. Ten gość został wyjałowiony emocjonalnie wskutek życiowych niepowodzeń i trudno mu znaleźć motywację do działania. Dostrzega brzydki charakter Gabrielle, ale mimo to postanawia zainwestować w jej przyszłość, by w pewien sposób zadośćuczynić własnej miałkości. Dziwny to człowiek, dokonujący trudnych do zrozumienia decyzji. Zdecydowanie ciężko się z nim utożsamiać.

Kilka słów wypada poświęcić dopracowanej roli Bogarta jako bezwzględnego bandyty, który jednak skrywa w sobie odrobinę człowieczeństwa. Nieogolony, zachrypnięty, sztywno chodzący zbir był wzorowany na słynnym Johnie Dillingerze, którego mimikę i gesty Bogart studiował na nagraniach. Ta postać także skrywa w sobie drugie dno. Na pozór pozbawiony skrupułów bandzior, który nie cofnie się przed niczym, z uwagi na chwilę wolnego czasu postanawia wysłuchać rozterek bohaterów, a nawet służyć im pewną radą. Nie zmienia to faktu, że w potrzebie czyni z nich żywe tarcze. Bogart umiejętnie połączył w tym bohaterze bezwzględność z pewną dozą refleksji. To dlatego jeden z trzymanych na muszce zakładników określa bandytę uosobieniem amerykańskiego ideału wolności.

I tutaj dochodzimy do pewnego absurdu, w jaki brnie Skamieniały las w raz z rozwojem fabuły. Te nieprawdopodobnie dziwaczne główne postacie pogrążają się w długich dyskusjach o sensie istnienia, dogadują sobie, próbują rozgryźć, co kryje się w ich duszach. Ich pomysły i decyzje są absolutnie nieracjonalne, problemy bardzo odległe od tego, co trapi zwykłego zjadacza chleba. Wieńcząca film strzelanina i skrajnie nierealistyczna konkluzja powinny zatem wywołać irytację. A jednak tak nie jest. Skamieniały las mimo swej absurdalności wciąga i bawi. Może dzięki atrakcyjności wizualnej i dobremu aktorstwu. A może ten odrealniony klimat i nierzeczywiste postacie są właśnie jego zaletą, a nie słabością? W końcu lubimy współczuć wyrzutkom, którym mniej się poszczęściło w życiu od nas. Może mieli pecha, a może zbyt duże aspiracje? Z pewnością są nietuzinkowi. Tak czy inaczej, świetnie się oglądało tych wykolejeńców. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 28 maja 2019

Pan z milionami/Mr. Deeds Goes to Town (1936)

Film o równym gościu (z milionami)

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 55 min.

Występują: Gary Cooper, Jean Arthur, George Bancroft, Lionel Stander, Douglass Dumbrille, Raymond Walburn, H.B. Warner

Frank Capra znany jest dziś głównie jako specjalista od podnoszących na duchu filmów o zwykłych Amerykanach dokonujących wielkich rzeczy. Wprawdzie kręcił także romantyczne komedie (Ich noce) oraz orientalne melodramaty (Gorzka herbata generała Yen), ale jakoś tak wyszło, że najlepiej zapamiętany został pokrzepiający cykl zapoczątkowany przez Pana z milionami. Opowieść o poczciwym facecie z prowincji, który z dnia na dzień zostaje milionerem, chwyta za serce dzięki kilku prostym trikom. Najistotniejszy z nich to obsadzenie w roli głównej Gary'ego Coopera - prostego jak struna, bezpretensjonalnego stuprocentowego Amerykanina, z którym łatwo było się utożsamić. A kibicowanie mu to po prostu prawdziwa przyjemność. Przecież każdy chciałby pozostać niezmieniony i nieskalany jak Cooper, gdyby dopadło go niespodziewane i niezasłużone bogactwo. Jakżeby inaczej.

Tytułowy bohater, niejaki Longfellow Deeds, to nieco ekscentryczny kawaler z małego miasteczka w stanie Vermont. Jest współwłaścicielem zakładu gastronomicznego, dorabia pisząc wiersze zamieszczane na pocztówkach, a dla rozrywki grywa na tubie. Pewnego dnia odwiedza go grupa nowojorskich prawników z wiadomością, że zmarły wuj zapisał mu cały swój majątek - 20 milionów dolarów. Deeds udaje się do Nowego Jorku w celu przejęcia spadku. Błyskawicznie zostaje osaczony przez grupę spryciarzy zainteresowanych pieniędzmi. Prawnicy namawiają go do wystawienia pełnomocnictwa do zarządzania majątkiem, towarzystwo przyjaciół opery oczekuje, że będzie finansował jej utrzymanie, a dziennikarka brukowca udaje przyjazną duszę, aby pod innym nazwiskiem publikować na jego temat kpiarskie artykuły. Kiedy okazuje się, że Deeds nie ma zamiaru ulegać podszeptom tego towarzystwa, zainteresowani podejmują działania w celu pozbawienia go majątku.

Pan z milionami to przede wszystkim apoteoza zdrowego rozsądku prowincjusza. Dzięki swej prostocie i braku zepsucia Deeds dostrzega to, co istotne i nie daje się wykorzystać otaczającym go sępom. Bohater jest człowiekiem nienawykłym do wielkich słów i bez oporu zadającym proste, trafiające w sedno pytania. Jedyną osobą, której udaje się go zwieść na dłużej, jest dziennikarka Babe Bennett. Kobieta wpada jednak we własne sidła, zakochując się w człowieku, którego pomogła ośmieszyć i ostatecznie zostaje jego stronniczką. A przecież na początku chodziło jej tylko o obiecany przez szefa miesiąc płatnego urlopu.

Końcowa, trwająca pół godziny scena obejmująca sąd nad niepokornym Deedsem, to wyłożenie całego filmowego dyskursu na tacy. Oskarżyciele bohatera zarzucają mu (jako objawy szaleństwa) nonkonformizm i niechęć do płynięcia z prądem. On broni się dramatyczną przemową wychwalającą moralne zalety prostego człowieka. Film popada tu trochę w patos. Sądowa dyskusja jest zbyt teatralna, wliczając w to nienaturalne milczenie bohatera, który przez długi czas odmawia zabrania głosu. Mimo wszystko cała sekwencja broni się dzięki polemicznemu zacięciu, barwności poszczególnych uczestników, odpowiedniej dawce humoru i oczywiście przemawiającej do widza gloryfikacji stereotypu "zwykłego Amerykanina". W fabule można odnaleźć wyraźne echa politycznej dyskusji wokół wprowadzanego wówczas w USA programu gospodarczego interwencjonizmu prezydenta Roosevelta. Przedmiotem krytyki jest bowiem autorski pomysł Deedsa, który pragnie wspomagać za pomocą swego majątku przedsiębiorczość ubogich. Wzbudza to oczywiście niepokój beneficjantów "starego porządku", którzy straszą gospodarczą katastrofą.

Gary Cooper wypada dobrze w roli zwykłego faceta. Ważnym elementem humorystycznym filmu są jego ekscentryzmy. Deeds na przykład instynktownie reaguje na dźwięk sygnału nadjeżdżającego wozu strażackiego i rzuca się na pomoc. Ludzi, którzy mu podpadli, ma w zwyczaju traktować zasłużonym prawym sierpowym. Oczywiście tylko tych złych. (Nieco zaskakujące jest, że takie zachowanie przedstawiono jako coś pozytywnego. Najwyraźniej w latach 30. Amerykanie uważali dyskusję przy pomocy pięści za dopuszczalne rozwiązanie). Deeds jest także spostrzegawczy. W najlepszej scenie filmu ten bystry obserwator wskazuje tiki nerwowe wszystkich otaczających go ludzi, sugerując widowni, że każdy jest po trosze wariatem. Obsada drugoplanowa Pana z milionami jest rozbudowana, ale zaangażowano głównie mniej znanych aktorów. Jako Babe Bennett wystąpiła Jean Arthur, dla której była to pierwsza duża rola po latach grania hollywoodzkich ogonów. Nie osiągnęła nią niczego ponad poprawność. Cieszy obecność dawno niewidzianego George'a Bancrofta w roli redaktora naczelnego gazety. Jego postać, mimo bycia hieną dziennikarską, okazuje się równym gościem, który odpowiedniej chwili bierze właściwą stronę. W tle przewijają się jeszcze Lionel Stander jako mimowolny asystent Deedsa oraz Douglass Dumbrille jako pozbawiony skrupułów prawnik. Nie jest to w żadnym wypadku obsada pretendująca do czegokolwiek powyżej przeciętnej.

Pan z milionami to przykład geniuszu Hollywood. Film oparty na ckliwej historii, będący jednak apelem do egalitaryzmu i hołdem dla pospolitości, wciąga i wręcz zachwyca widza. To piękna bajka, w centrum której bardzo łatwo dostrzec samego siebie. Pan Deeds ze swoim zakładem przetwórstwa tłuszczu, z podręczną tubą i mało wyrafinowanymi wierszykami jest zwierciadłem, w którym każdy przeciętniak może się przejrzeć i zakończyć seans z podniesionym czołem. Frank Capra odkrył w tym schemacie żyłę złota, którą będzie jeszcze wielokrotnie eksploatował. Póki co uczynił to niezwykle umiejętnie. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 26 maja 2019

Kusicielka/Dangerous (1935)

Film o ludziach igrających z ogniem

Reżyseria: Alfred E. Green
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 18 min.

Występują: Bette Davis, Franchot Tone, Margaret Lindsay, Alison Skipworth, John Eldredge

5 marca 1936 roku Bette Davis odebrała swojego pierwszego Oscara przyznanego jej za główną rolę w Kusicielce. Był to początek wielkiej kariery aktorki specjalizującej się w kreacjach narowistych, niesympatycznych jędz. A jednak złośliwi twierdzili, że Oscar był tylko nagrodą pocieszenia za pominięcie w poprzedniej edycji nagród przełomowej roli Davis w filmie W niewoli uczuć. Argumentowano to pewnym podobieństwem obydwu kreacji, według mnie jednak nie była to ocena sprawiedliwa. Bette jest w Kusicielce po prostu świetna. Kusicielka to także jeden z bardziej znanych filmów Alfreda E. Greena. Specjalizujący się w kinie klasy B reżyser od czasu do czasu wypuszczał obraz zaskakujący swoją jakością. Poprzednim takim przypadkiem był Baby Face ze znakomitą Barbarą Stanwyck. Oba te filmy łączy odważne podejście do kobiecości. Green miał dryg do intrygującego przedstawiania w filmach pań wyłamujących się ze schematów tradycyjnych ról społecznych.

Kusicielka opowiada o fatalnym romansie pomiędzy młodym architektem a przebrzmiałą gwiazdą teatru. Don Bellows spotyka Joyce Heath w knajpie. Niegdyś była jego muzą podziwianą na deskach Broadwayu. Jako szekspirowska Julia zainspirowała go nawet do rozwijania własnego talentu. Teraz, kiedy na szczycie zastąpiły Joyce inne aktorki, postanowiła szukać zapomnienia w butelce. Don zabiera kobietę do swojej wiejskiej rezydencji i zostawia pod opieką służącej. Początkowo bliska delirium, Joyce zaczyna z wolna odzyskiwać stabilność emocjonalną. Mężczyzna odwiedza ją od czasu do czasu i w końcu nawiązują romans. Bardzo problematyczny, gdyż architekt jest zaręczony z piękną Gail, a związek z uzależnioną od alkoholu skandalistką może poważnie zaszkodzić jego rozwijającej się karierze.

Alfred Green stworzył melodramat par excellence. Historia związku Dona i Gail jest burzliwa i pełna skrajnych emocji. Skupiony na relacji dwojga protagonistów scenariusz nie zawiera żadnych wątków pobocznych. Nie jest to jednak typowe ckliwe romansidło wywołujące nudności od nadmiaru słodyczy. Przeciwnie, film wciąga, zmusza do zastanowienia i zostawia widza z dość gorzkim posmakiem. Jest to głównie zasługa ciekawie nakreślonych bohaterów. Don i Joyce są postaciami wiarygodnymi psychologiczne i pełnymi niuansów. Co ważne, ocena ich postaw zostaje pozostawiona widzowi. Film nie opowiada się jednoznacznie po stronie żadnego z nich.

Oscarowa Bette Davis daje imponujący popis aktorstwa. Na początku filmu Joyce jest kompulsywną pijaczką zainteresowaną tylko zdobyciem kolejnych porcji alkoholu. Doprowadzona do pionu, ukazuje kolejne warstwy swej osobowości - kusicielki, twardej cyniczki liczącej tylko na siebie, delikatnej, zmęczonej życiem dziewczyny, w końcu egoistycznej desperatki próbującej wszelkimi sposobami bronić uzyskanego szczęścia. To bardzo wiele masek w jednym filmie, a Davis przechodzi od jednej do drugiej niezwykle płynnie. Trudno powiedzieć, która z nich jest prawdziwa. Prawdopodobnie każda po trochu. Polubiłem to pogubione, pyskate babsko, chociaż wiele jej wyborów było ewidentnie egoistycznych bądź nierozsądnych. Świetna postać.

Grany przez Franchota Tone'a architekt Don to całkiem inna para kaloszy. Początkowo ukazany jako idealista pragnący ocalić swój młodzieńczy przedmiot uwielbienia, szybko zapomina o honorze, nawiązując romans z Joyce za plecami narzeczonej. Co prawda nie robi tego z wyrachowania. W krytycznym momencie zachowuje się jak mężczyzna, ale... gdy wychodzi na jaw pewien brudny sekret z przeszłości Joyce, Don wcale nie jest tak wyrozumiały, jak można by się spodziewać. Choć samemu daleko mu do świętości, na moment zmienia się w nieznośnego moralistę. Widać w tym zwrocie akcji brudne nożyce cenzorskiego Urzędu Haysa, który dociął scenariusz do swych świętoszkowatych reguł. Z dzisiejszej perspektywy odmienne standardy moralności dla kobiet i mężczyzn są niezwykle rażące. W rezultacie film znalazł się na krawędzi otchłani żenady. A jednak Alfred Green przy wydatnej pomocy Bette Davis zdołał uratować zakończenie. Potępiona Joyce wychodzi z całej awantury obronną ręką.

Kusicielka jest znacznie lepszym filmem, niż można by się spodziewać. Dzięki staraniom reżysera i głównej gwiazdy filmu w nieco tandetne klisze fabularne tchnięto prawdziwego ducha. Joyce Heath zostaje dla mnie jedną z ciekawszych filmowych postaci lat trzydziestych. Bette Davis w pełni zasłużyła na swojego Oscara. Warto poświęcić temu filmowi jeden wieczór choćby ze względu na tak znaczne osiągnięcie aktorskie. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 20 maja 2019

Panowie z cylindrach/Top Hat (1935)

Film o stepowaniu, tańcu i świetnie ubranych ludziach

Reżyseria: Mark Sandrich
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 39 min.

Występują: Fred Astaire, Ginger Rogers, Edward Everett Horton, Erik Rhodes, Helen Broderick, Eric Blore

Niecały rok po premierze Wesołej rozwódki Fred Astaire i Ginger Rogers zatańczyli ponownie. Decydenci z wytwórni RKO stwierdzili, że nie ma sensu wymyślać prochu na nowo i zastosowali ten sam przepis na sukces co poprzednio. Prosta fabuła oparta na motywie komedii omyłek, dopracowane numery muzyczne, a na fotelu reżyserskim Mark Sandrich, który już raz zdołał wydobyć z dwójki gwiazd to, co w nich najlepsze. Wszystkie te elementy sprawdziły się ponownie, dając w efekcie Panów w cylindrach, musical powszechnie uznawany za najlepszy obraz duetu Astaire-Rogers.

Bohaterem filmu jest amerykański tancerz Jerry, który przebywa w Londynie na gościnnych występach. Podczas treningu stepowania Jerry wyrywa ze snu mieszkającą pod jego pokojem hotelowym modelkę Dale Tremont. Dziewczyna jest zirytowana, ale nie potrafi ukryć zauroczenia szarmanckim tancerzem. Jerry rozpoczyna skomplikowane zaloty. Na przeszkodzie staje mu rywalizujący o względy dziewczyny projektant mody Alberto oraz niefortunny zbieg okoliczności. Wskutek pomyłki Dale bierze bowiem Jerry'ego za jego współlokatora - męża swojej najlepszej przyjaciółki.

Komedia omyłek nie jest szczególnie wyszukanym pomysłem na linię fabularną. Wymaga od widza dużej tolerancji na wszystkie szyte grubymi nićmi zbiegi okoliczności. Na szczęście Panowie w cylindrach nie podchodzą do tego tematu zbyt poważnie. Wszystkie potknięcia są tylko kolejnymi etapami na drodze do radosnego połączenia Jerry'ego i Dale w finale filmu. Ani to oryginalne, ani zabawne, ale też nie o to w Panach  cylindrach chodzi. W czym więc rzecz? Przede wszystkim w dobrym smaku. Jak wskazuje tytuł, film zabiera nas w podróż do świata wyższych sfer. Zachowujących odpowiednie maniery, ale też właściwie ubranych. Szykowna elegancja Freda Astaire'a była w latach trzydziestych wyznacznikiem męskiej mody. Zarówno wizytowy frak i cylinder, jak i bardziej powszednie swetry, buty czy inne elementy garderoby - nosiło się to, co zakładał na siebie Fred. Ginger Rogers dotyczyło to w mniejszym stopniu, głównie wskutek nadmiernej ekstrawagancji jej strojów. Trudno w końcu pozwolić sobie na suknię ozdobioną strusimi piórami. Ale wypadało ich oglądać i wiedzieć, co mieli do zaproponowania.

Wyszukane stroje zdobiły całkiem sympatyczną gromadkę aktorów. Po raz kolejny dobre wrażenie zrobił na mnie Astaire, starszy i mniej naładowany testosteronem od popularnych wówczas filmowych amantów, ale nadrabiający to wszystko wdziękiem i ogładą. Ginger Rogers, robiąca wrażenie trochę niedostępnej diwy, podobała mi się mniej. Być może czekała jeszcze na swoją wielką role, bo póki co imponowała głównie na parkiecie. Najjaśniejszym punktem obsady okazał się Edward Everett Horton w roli safandułowatego przyjaciela głównego bohatera. Dzielnie partnerowała mu Helen Broderick jako pozbawiona złudzeń żona, która pragnie tylko być na bieżąco z obecną listą sympatii męża.

Najważniejszym elementem Panów w cylindrach są rzecz jasna utwory muzyczno-taneczne. Muzykę skomponował słynny artysta Irving Berlin i był to strzał w dziesiątkę. To właśnie piosenki zapewniły Panom w cylindrach sławę. Zaczynamy od niesamowitego pokazu stepowania w wykonaniu Astaire'a, który dokonuje karkołomnych wręcz akrobacji. Później Fred i Ginger tańczą na parkiecie parkowej altany otoczeni strugami deszczu. Kolejny numer, poświęcony tytułowym cylindrom, muszkom i laseczkom, Astaire wykonuje na estradzie w towarzystwie grupy stosownie ubranych dżentelmenów. No i wreszcie najsłynniejsza piosenka Cheek to Cheek, w której główny bohater przełamuje w końcu opory swojej ostrożnej partnerki. Utwór ten wszedł do historii muzyki i był wielokrotnie coverowany, między innymi przez Louisa Armstronga. Piosenki są świetnie napisane, wpadają w ucho i doskonale pasują do pokazów tańca Astaire'a, Rogers i spółki.

Panowie w cylindrach to przykład udanej komedii muzycznej z okresu Złotej Ery Hollywoodu. Mimo dość miałkiej fabuły, wyróżniają się różnorakie elementy estetycznej strony filmu. Rezultatem jest atrakcyjny dla oka i ucha spektakl o charakterze czysto rozrywkowym. Jeżeli szukacie pozycji reprezentatywnej dla gatunku, będzie to znakomity wybór. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com