Pokazywanie postów oznaczonych etykietą King Vidor. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą King Vidor. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 1 sierpnia 2019

Wzgardzona/Stella Dallas (1937)

Film o wysokich aspiracjach

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 45 min.

Występują: Barbara Stanwyck, John Boles, Anne Shirley, Barbara O'Neil, Alan Hale

Czasem dobre chęci i otwarte nastawienie nie wystarczają, bo napotykamy film tak obcy i odległy od naszego światopoglądu, że nie potrafimy do niego wykrzesać cienia sympatii. Taki problem dopadł mnie z Wzgardzoną. Obraz nakręcony przez cenionego przeze mnie Kinga Vidora, z rolą główną znakomitej Barbary Stanwyck, skupia się na problemach związanych z awansem społecznym. Główna bohaterka, ogarnięta obsesją zdobycia pozycji w tak zwanym towarzystwie, lekkomyślnie niszczy swoje małżeństwo, a później próbuje uratować córkę podobnym losem. Jest to rzeczywiście życiowe wyzwanie, ale niestety stoi za nim kompletna myślowa pustka, która wywołała u mnie głównie niesmak.

Film opowiada o życiu Stelli, córki robotnika z Massachusetts, dziewczyny na swój sposób ambitnej i marzącej o życiu podpatrzonym w rubrykach towarzyskich. By zrealizować swój cel, sprytnie uwodzi pochodzącego z "towarzystwa" Stephena Dallasa i bierze z nim szybki ślub. Prędko okazuje się, że mąż był jej potrzebny tylko do zdobycia pozycji społecznej. Stella nie jest zainteresowana życiem rodzinnym. Pragnie brylować na upragnionych salonach, choć nie do końca wie, jak się do tego zabrać. Chwile towarzyskiej chwały prędko dobiegają końca. Dallasom rodzi się córka, a wkrótce potem dochodzi między nimi do separacji. Stephen wyjeżdża do Nowego Jorku, Stella zostaje na prowincji, samotnie wychowując małą Laurel. Dziewczynka tylko kilka razy w roku odwiedza ojca. Jej matka, zamiast korzystać z uroków życia, zaprzyjaźnia się z wulgarnym pijakiem Edem. Mijają lata. Kiedy Laurel staje na progu dorosłości, staje się oczywiste, że to ojciec i jego nowa rodzina mogą jej zapewnić odpowiedni start w życiu. Stella zamierza jednak walczyć o względy córki i udowodnić wszystkim, że także ona jest coś warta.

Od strony obyczajowej Wzgardzona dostarcza złożonego obrazu rodzinnych konwenansów międzywojennej Ameryki. Mamy tu odważne jak na Hollywood kwestie rozwodu, separacji i pewnego stopnia rodzinnej patologii. Chociaż Stella stara się być dobrą matką, jest oczywiste, że nie potrafi dać córce odpowiedniego przykładu. Dla pozbawionej gustu nuworyszki nie ma miejsca w świecie eleganckich pań i panów. Stella ubiera się zbyt krzykliwie, nie potrafi się zachować w towarzystwie i ma przyjaciół z marginesu społecznego. Z jej marzeń o "bywaniu na salonach" niewiele zostało. Dlatego bardzo pragnie, żeby Laurel mogła prowadzić takie życie, do jakiego ona aspirowała. I tutaj pojawia się mój gigantyczny problem z tym filmem.

Barbara Stanwyck gra Stellę po prostu doskonale. To postać wielowymiarowa - chorobliwie ambitna, egoistyczna, momentami prostacka, ale zdolna też do poświęceń. Stanwyck sprzedaje ją w stu procentach. Mimo to nie potrafiłem się zaangażować w śledzenie losów Stelli. Te wszystkie jej starania i ambicje są takie... płytkie. Widać to już na początku filmu, kiedy zaraz po porodzie wyciąga męża na bal, bo chce w końcu zacząć bywać, tańczyć, bawić się. Przez takie błahostki i brak cierpliwości bardzo szybko odrzuca to, co wartościowe - dobrego człowieka i szansę na realizację swoich aspiracji. Dla córki planuje takie samo wyśnione życie, udowadniając, że niczego się nie nauczyła. Ostatecznie do rangi wyzwania urasta problem przecięcia pępowiny i wyekspediowania Laurel w dorosłość. I wielki, wzruszający sukces - że udało się młodą dobrze wydać za mąż. Czy powtórzy błędy matki, nie wiadomo, ale przedstawiono tę scenę jako odkupienie Stelli.

Otóż ja tego nie kupuję. Stanwyck pięknie zagrała prostaczkę pozbawioną zdolności do refleksji, a Vidor zaaranżował wszystko tak, żebyśmy jako widzowie drżeli nad jej losem i ronili łzy współczucia. Osobiście się z tego kółeczka adoracji dla płytkiej kobiety wypisuję. Nie wszystkie marzenia są tak samo wartościowe. Ciężko mi się Wzgardzoną oglądało i nie chciałbym powtarzać tego doświadczenia. Mimo całej sympatii dla Stanwyck wystawiam 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 23 kwietnia 2019

Nasz chleb powszedni/Our Daily Bread (1934)

Film o kolektywizacji made in USA

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 17 min.

Występują: Karen Morley, Tom Keene, Barbara Pepper, Addison Richards

W Człowieku z tłumu, filmie który śmiało można nazwać jego magnum opus, King Vidor trafnie zdiagnozował lęki Amerykanów przed bezwzględnym, wielkomiejskim środo-wiskiem zagrażającym depersonalizacją i utratą podmiotowości. Wielki Kryzys, który szalał w USA na początku lat trzydziestych, potwierdził jego obawy. Wskutek gospodarczego krachu wielu mieszkańców miast utraciło dorobek życia i wylądowało na bruku. Bezrobotni i zadłużeni, błąkali się, tworząc zaimprowizowane dzielnice nędzy na wysypiskach śmieci. Atmosfera bezradności i beznadziei nie trwała jednak długo. Na scenie pojawił się prezydent Franklin Roosevelt ze swoją polityką państwowego interwencjonizmu. Hollywoodzkie wytwórnie chętnie wsparły polityczny zwrot filmami zawierającymi elementy optymizmu. Również Vidor poczuł się zobowiązany do zaproponowania pewnych rozwiązań. Jego samodzielnie wyprodukowany Nasz chleb powszedni okazał się swoistym sequelem Człowieka z tłumu. Bohaterowie, chociaż zagrani przez innych aktorów, noszą te same nazwiska co główne postacie filmu z 1928 roku. Fabuła nie stanowi bezpośredniej kontynuacji wydarzeń, przedstawiając zamiast tego późniejsze losy małżeństwa Simsów, które postanowiło poszukać szczęścia z dala od miejskiego zgiełku.

W pierwszych scenach klepiący biedę Mary i John Simsowie decydują się opuścić niegościnny dla nich Nowy Jork. Od jednego z krewnych otrzymują w dzierżawę opuszczoną farmę. Żadne z nich nie ma pojęcia o uprawie ziemi, wpadają jednak na genialny pomysł. Dzięki rozstawionym przy drodze tablicom z ogłoszeniami zapraszają do osiedlenia się ludzi podobnych do nich - szukających okazji do zaczęcia wszystkiego od nowa i posiadających jakiś fach. Wkrótce na farmie pojawiają się tłumy chętnych do współpracy mieszczuchów - murarze, stolarze, szewcy, kowale, a nawet grabarz i muzyk. John Sims zostaje jednogłośnie obrany przywódcą "kolonii". Kolejne sceny filmu przedstawiają tworzenie przez osadników harmonijnej społeczności, czego symbolem stanie się wspólna budowa rowu irygacyjnego dostarczającego wodę na nękane suszą pola.

Fakt, że w indywidualistycznym i kapitalistycznym do bólu USA powstał taki film jak Nasz chleb powszedni, wzbudził moje niemałe zdziwienie. Vidor w sposób całkowicie otwarty i entuzjastyczny promuje idee socjalistyczne. Mam wrażenie, że jego dzieło mogłoby być bez żadnych interwencji cenzury wyświetlane w ogarniętym kampanią kolektywizacji ZSRR. Co prawda bohaterowie Chleba nieśmiało sugerują, że wyjazd na wieś jest zarazem powrotem do tradycyjnego stylu życia dawnych osadników, trudno jednak się z tym zgodzić. Mieszkańcy farmy Simsów [sic!] tworzą prawdziwą komunę, w której środkiem płatniczym staje się wzajemna wymiana usług, a dochód z uzyskanych plonów jest wspólny. Nie ma tu miejsca na indywidualizm. W pozytywnym świetle ukazana została bezinteresowność, natomiast nieliczni chciwi i egoistyczni mieszkańcy farmy szybko zostają z niej wykurzeni przez praworządną większość. W niczym nie przypomina to libertariańskich miasteczek Dzikiego Zachodu. Budowa osławionego rowu irygacyjnego to już entuzjastyczny czyn grupowy godny prawdziwych przodowników pracy. Gdyby spytać o różnice z socjalizmem radzieckim, wskazałbym głównie na decentralizację. Mieszkańcy farmy mają złe wspomnienia z życia w mieście. Kontakt ze światem zewnętrznym nawiązują tylko z konieczności, niechętnie, traktując go raczej jako zagrożenie dla zagospodarowanego wspólnymi siłami skrawka ładu. Państwo ich zawiodło i nadal pozostaje raczej symbolem opresji niż wsparcia.

Kolektywizm promowany przez Vidora wyraża się także w doborze aktorów. Nie ma w obsadzie znanych nazwisk. Królują everymani wyglądający jak zwykli, przeciętni Amerykanie. W przeciwieństwie do zdepersonalizowanych postaci z Człowieka z tłumu mieszkańcy farmy różnią się między sobą wyglądem, strojem i fachem, natomiast hierarchia społeczna jest ograniczona do minimum. Co prawda Simsowie jako pomysłodawcy wspólnoty są przywódcami, "pierwszymi wśród równych", jednak w kilku scenach wyraźnie zaznaczono, że jest to pozycja honorowa i bynajmniej nie przyznana na stałe. Film zawiera także zaadaptowaną wersję innego z amerykańskich mitów. Tak jak cała społeczność otrzymuje szansę na nowy początek, w szczególny sposób dotyczy to jednego z jej członków. Wcześniej będąc poszukiwanym przestępcą, człowiek ten zostaje na farmie kimś w rodzaju szeryfa. Z oddaniem pilnuje porządku i bardziej ofiarnie niż inni poświęca się dla wspólnego dobra. Wiejska komuna Simsów staje się dla niego miejscem odkupienia win i odcięcia się od niechlubnej przeszłości. Można się tu doszukiwać paraleli z zakończeniem w USA nieodpowiedzialnego okresu powojennego kapitalizmu, który doprowadził do Wielkiego Kryzysu i potrzebą zaczęcia wszystkiego od nowa.

Nasz chleb powszedni to interesujące i bardzo nietypowe spojrzenie na problemy społeczne USA w początkach tak zwanego New Dealu. Można się z jego przesłaniem zgadzać lub nie, ale zdecydowanie warto je poznać. Film nie zaskarbił sobie takiej popularności jak Człowiek z tłumu, również dlatego, że od strony artystycznej nie oferuje fajerwerków. To nieco zgrzebny produkt socrealistycznego rzemiosła pozbawiony efektowności swojego poprzednika. Przyczyn można się doszukiwać w braku wsparcia produkcyjnego wielkiej wytwórni, prowincjonalnego miejsca akcji lub zmiany ideologicznego paradygmatu Kinga Vidora. Myślę, że w największy wpływ odegrał trzeci z tych czynników.

Nasz chleb powszedni otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 12 grudnia 2018

Mistrz/The Champ (1931)

Film o samotnym ojcu z problemami

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 26 min.

Występują: Wallace Beery, Jackie Cooper, Irene Rich

Nadszedł czas na pierwszy na Chronofilmotece film o człowieku uprawiającym boks. Ten brutalny sport ma w sobie coś, co sprawia, że dobrze wygląda na ekranie kinowym. Pewnie ma to związek z jego indywidualistycznym charakterem, brutalnością i intuicyjnie zrozumiałymi zasadami. W każdym razie ważnych filmów bokserskich było w historii kina sporo, a ich protoplastą jest prawdopodobnie Mistrz. Wyreżyserowany przez jednego z moich ulubieńców, Kinga Vidora, film skupia się na rodzinnych i osobistych problemach boksera Andy'ego "Mistrza" Purcella, w którego wcielił się niezwykle popularny na początku lat trzydziestych Wallace Beery.

"Mistrza" poznajemy w chwili, kiedy jego sportowa sława odchodzi już w zapomnienie. Dawny mistrz świata wagi ciężkiej obecnie zamieszkuje z ośmioletnim synem Dinkiem w obskurnym mieszkanku w meksykańskiej Tijuanie. Choć nadal w dobrej kondycji fizycznej, bardziej niż na treningi ciągnie go do butelki i hazardu. Stara się być dobrym ojcem, ale jego relacja z synem to pasmo wzlotów i upadków. Dobrze symbolizuje to koń wyścigowy, którego Andy kupuje Dinkowi za wygrane pieniądze tylko po to, żeby następnie kilkakrotnie przegrać go i ponownie odkupić. Pewnego dnia Dink poznaje na torze wyścigowym uprzejmą kobietę imieniem Linda. Wkrótce okazuje się, że jest to jego matka, która przybyła do Tijuany w towarzystwie drugiego męża i córki. Chociaż chłopak jest silnie przywiązany do ojca, Linda podejmuje próbę zdobycia względów dziecka i przejęcia nad nim opieki. Andy nie zamierza jednak tak łatwo ustąpić byłej żonie.

Mistrz jest ciekawym spojrzeniem na problemy rodzinne, bo ukazanym z perspektywy samotnego, mocno niedoskonałego ojca. Nie poznajemy powodów rozstania rodziców Dinka, ale najwyraźniej Linda dobrowolnie pozostawiła chłopca pod opieką boksera i przez kilka lat nie utrzymywała z nim żadnych kontaktów. Andy jest przedstawiony jako człowiek wyraźnie nieradzący sobie ze schyłkiem swojej kariery sportowej, przyzwyczajonym do rozrzutności i mającym problemy z panowaniem nad własnymi popędami. Jedną z jego nielicznych pozytywnych cech jest troska o syna, którego szczerze kocha i stara się podejmować jak najlepsze dla niego decyzje. Przynajmniej kiedy jest trzeźwy. Dobrych intencji nie sposób odmówić również matce, chociaż jej postaci poświęcono w filmie dalece mniej miejsca. Dużym plusem jest natomiast zwrócenie uwagi na osobę i zapatrywania dziecka. Dink jest postacią pełnoprawną, z silnym charakterem i to on nadaje zazwyczaj ton fabule swymi odważnymi działaniami. Duża w tym zasługa świetnego dziecięcego aktora Jackiego Coopera. Podobno na planie nie było chemii pomiędzy nim a Wallacem Beery'm, ale na ekranie absolutnie tego nie widać. Dzieciak jest wręcz fenomenalnie autentyczny w swoich emocjach. Równocześnie kibicujemy mu i współczujemy, kiedy szuka pijanego ojca po knajpach, opiekuje się swoim koniem czy też w bardzo ciekawy sposób reaguje na przedstawienie mu matki, którą uważał za zmarłą. Jest to zdecydowanie najlepsza aktorsko postać z całego filmu.

Kilka słów wypada napisać również o oscarowej roli Beery'ego. Chociaż według mnie Cooper zgarnia palmę pierwszeństwa, również jego dorosły partner odnotowuje znakomity występ. Ma on w filmie ogromne pole do popisu, zarówno w zakresie ekscesów alkoholowych, jak i wzruszających scen z synem. Bardzo dobra jest także wieńcząca film walka bokserska, w której "Mistrz" daje z siebie wszystko. Podupadły bokser z pewnością nie jest wzorem do naśladowania, ale jego portret w wykonaniu Beery'ego jest na tyle głęboki i zniuansowany, że trudno nie potraktować tej postaci ze współczuciem. Naprawdę na nie zasługuje.

Mistrz jest ucieczką Kinga Vidora od eksperymentów. To chyba najbardziej konwencjonalny film tego reżysera, jaki było mi dane dotychczas oglądać. Dobrze to współgra z wartościami rodzinnymi, jakim Mistrz hołduje. Nie jest to absolutnie zarzut. Znakomite aktorstwo, duża dynamika akcji i ciekawe przedstawienie problemu rozbitej rodziny oraz podupadłej kariery sportowca - wszystko to składa się na bardzo dobry film. W sam raz na 8 gwiazdek. Warto obejrzeć.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 19 listopada 2018

Street Scene (1931)

Film o mieszkańcach pewnej kamienicy

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 18 min.

Występują: Sylvia Sidney, Estelle Taylor, William Collier Jr., David Landau, Beulah Bondi

Życie w nowojorskiej kamienicy każdego dnia toczy się podobnie. Jedni mieszkańcy wychodzą do pracy, inni wracają z nocnych hulanek. Socjalistyczny myśliciel spędza całe dnie, rozważając swoje idee, podczas gdy jego córka haruje w pocie czoła jako przedszkolanka. Gospodynie domowe gotują obiady dla swoich grubo ciosanych mężów, skrycie marząc o innej, delikatniejszej miłości. Młode małżeństwo oczekuje narodzin swego pierwszego dziecka, gdy tymczasem dorastająca dziewczyna zaczyna się zastanawiać nad wyprowadzką z rodzinnego domu. Wszyscy ci ludzie mijają się codziennie na schodach prowadzących do budynku, nieraz spędzając tam czas na pogawędkach. Oto bohaterowie Street Scene - zwykli ludzie przeżywający swoje zupełnie zwyczajne życie.

Jeden z mniej znanych filmów Kinga Vidora przedstawia historię jednego dnia z życia mieszkańców wspomnianej kamienicy. Historie bohaterów są bardzo przyziemne. Większość z nich pochłonięta jest codziennym mozołem i nie zastanawia się nad jutrem. Najważniejsze wydarzenia rozgrywają się wokół rodziny Maurrantów. Jej głową jest Frank, szorstki, surowy mąż i ojciec zazwyczaj kursujący między pracą a knajpą. W chwilach, kiedy jest w domu, zajmuje się głównie strofowaniem i ustawianiem swoich bliskich do pionu. Jego żona Anna stara się jak może, by zadowolić męża, ale powoli zaczyna mieć tego wszystkiego dość. Spostrzegawczy sąsiedzi zauważają, że spędza coraz więcej czasu z sympatycznym zbieraczem butelek po mleku. Córka Maurrantów, Rose, bardzo poważnie myśli nad wyprowadzką. Właśnie otrzymała propozycję zostania utrzymanką swojego pracodawcy, ale bardziej pociąga ją jej rówieśnik Sam z sąsiedniego mieszkania. Problem w tym, że otoczenie może nie zaakceptować związku Żyda z katoliczką.

Kameralny Street Scene jest zbiorem kilku prostych historii, które dają widzowi wgląd w problemy trapiące uboższą warstwę mieszkańców Nowego Jorku. Scenariusz powstał na podstawie nagrodzonej Pulitzerem sztuki Elmera Rice'a i zawiera wiele interesujących spostrzeżeń społecznych. Wszystko podane w spartańskiej oprawie, aby nie odciągać uwagi od tego, co ważne - ludzi i ich rozterek. King Vidor postawił na oszczędność w środkach wyrazu. Prawie cały film toczy się przed fasadą wielorodzinnej kamienicy, a większość scen to rozmowy mieszkańców przesiadujących na schodach lub wyglądających przez okna. Pozorny spokój nie został pozostawiony bez pointy; finał filmu jest równie niespodziewany co gwałtowny. A jednak większość problemów trapiących bohaterów pozostaje nierozwiązana, bo też rzadko kiedy zmiany w życiu przebiegają rewolucyjnie. Dla prawie wszystkich mieszkańców kamienicy był to dzień jak co dzień. Są oczywiście wyjątki, ale wpływają one na resztę w stopniu nawet mniejszym, niż można by się tego spodziewać.

Film tak bardzo skupiony na charakterystyce postaci wymagał zaangażowania utalentowanych aktorów. Vidor dobrał obsadę bardzo starannie. Nie ma w niej słabych punktów, a każdy z kilkunastu bohaterów ma w sobie coś specyficznego, dzięki czemu łatwo go odróżnić od pozostałych. Najbardziej wyróżnia się Sylvia Sidney w roli nękanej życiowymi dylematami Rose, natomiast spośród postaci drugoplanowych palma pierwszeństwa przypada Beulah Bondi jako wścibskiej i złośliwej pani Jones. Wśród mężczyzn zwraca uwagę David Landau grający obcesowego pana Maurranta, chyba najbardziej złożoną z postaci.

Street Scene nie jest przełomowym filmem w rodzaju Człowieka z tłumu. King Vidor ponownie wziął w obiektyw zwykłych ludzi, tym razem jeszcze bardziej podkreślając pospolitość swoich bohaterów. Obrazek z ich życia skłania do refleksji, choć nie zachwyca walorami czysto kinematograficznymi. Film wymaga dużej uwagi i pewnej dozy cierpliwości. Uważam, że warto mu je poświęcić. Street Scene otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 24 września 2018

Dusze czarnych/Hallelujah (1929)

Film o pełnym muzyki życiu Afroamerykanów

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Daniel L. Haynes, Nina Mae McKinney, William Fountaine

Po nakręceniu kilku standardowych (ale bardzo dobrych) komedii u Kinga Vidora ponownie dała o sobie znać żyłka innowatora. Na swój pierwszy film dźwiękowy wybrał musical rozgrywający się w środowisku Murzynów uprawiających bawełnę w dorzeczu Missisipi. Wszystkie role w filmie zostały obsadzone przez czarnoskórych aktorów, z których część miała doświadczenie teatralne, a część była zupełnymi amatorami. Bohaterowie mówią z charakterystycznym śpiewnym akcentem, a ich gramatyka odbiega od standardowego american english, przypominając trochę dzisiejszy murzyński slang. Dusze czarnych mają bogatą oprawę dźwiękową złożoną w znakomitej większości z autentycznej czarnej muzyki lat dwudziestych. Jest to chyba największy atut tego nad wyraz oryginalnego obrazu.

Bohaterem filmu jest Zeke, którego poznajemy jako wesołego, zżytego ze swoją liczną rodziną rolnika. Zeke wraz z bratem wyruszają do miasta na targ. Z pieniędzy za sprzedaną bawełnę mają poczynić zakupy dla całej rodziny. W miasteczku bohater spotyka uwodzicielską Chick, która najpierw wyciąga go na tańce, a następnie namawia do roztrwonienia pieniędzy w grze w kości. To stała sztuczka dziewczyny i jej partnera Hot Shota, który używa do gry trefnych kości. Gdy Zeke orientuje się, że został oszukany, wybucha strzelanina, podczas której przypadkowo ginie jego brat. Załamany Zeke wraca do rodzinnej wsi. Podniesiony na duchu przez pastora, odkrywa w sobie powołanie religijne. Zostaje kaznodzieją charyzmatycznie głoszącym słowo Boże wśród murzyńskiej braci. Wkrótce los wystawia go ponownie na próbę. Na jednym z jego nabożeństw pojawiają się Chick i Hot Shot, którzy zamierzają udowodnić, że nawrócenie Zeke'a jest fałszywe.

Dusze czarnych są filmem nieco cierpiącym z powodu obecnych w nim negatywnych stereotypów rasowych. Główny bohater jest człowiekiem targanym gwałtownymi emocjami, niezdolnym do kontrolowania swoich popędów. Obdarzony jest żarliwą ale płytką wiarą w Boga i raczej niskim intelektem. Chick - czołowa reprezentantka afroamerykańskiej kobiecości, jest z kolei niestabilna w uczuciach, rozpustna i niezdecydowana, czego chce od życia. Są to rzekomo ówczesne klasyczne afroamerykańskie stereotypy. Trzeba w tym miejscu przyznać Vidorowi i aktorom, że uczynili dużo, aby na ich bazie stworzyć pełnokrwiste postacie. Ponadto w filmie nie brakuje bohaterów drugoplanowych reprezentujących całkiem inne typy osobowości. No ale stało się, niezwykle wrażliwa na punkcie rasowym opinia publiczna przypięła Duszom czarnych etykietkę rasizmu. Osobiście nie czuję się dotknięty, ale daleko mi do amerykańskiego bojownika o sprawiedliwość społeczną. W filmie znalazło się także nieco obserwacji socjologicznych. Główną pozytywną wartością w społeczności czarnych jest rodzina - silnie ze sobą związana i wspierająca się w potrzebie. Krytyce poddano powierzchowną religijność Murzynów. Opiera się ona na przesadnej ekspresji kojarzonej dziś z teleewangelistami. Religijne przykazania nie są natomiast zbyt konsekwentnie wcielane w życie nawet przez głosicieli dobrej nowiny. 

Kinematograficznie w Duszach czarnych nie brakuje ciekawych aranżacji. Bardzo ładnie zobrazowano czynność tak prozaiczną jak transport i składowanie bawełny, rozrywkowe tańce w zadymionej spelunce czy też ekstatyczny spektakl religijny pod tytułem Pociąg do piekła. Nie brak scen znakomicie zmontowanych i budzących silne emocje. Na myśl przychodzą mi zwłaszcza uwodzenie Zeke'a podczas hipnotycznego nabożeństwa oraz nocny pościg za Hot Shotem po mokradłach (świetna ruchoma kamera). Najlepszym elementem filmu jest jednak bardzo różnorodna czarna muzyka. Najsilniej reprezentowany jest nurt gospel - pieśni religijne i entuzjastyczne recytacje. Są też tańce weselne, ludowe przyśpiewki (Och, bawełno!) a nawet utwory protojazzowe podczas zabawy w knajpie. Świetnie się tego słucha i choćby z tego powodu warto filmowi poświęcić uwagę.

Ocena Dusz czarnych jest problematyczna. Podobały mi się zarówno wizualne kompozycje Vidora, jak i znakomita muzyka. Stereotypy rasowe nie były dla mnie szczególnie rażące, ale mimo wszystko najsłabszym punktem filmu jest fabuła. Vidor opowiada prostą historię o niemądrych ludziach. Nieco zbyt prostą jak na mój gust. Za łatwo przychodzą bohaterom liczne wolty w uczuciach i postawach. Dlatego 7 gwiazdek. Osoby zainteresowane kulturą Afroamerykanów mogą dodać jedną ze względu na walory muzyczne i historyczne.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 1 września 2018

Show People (1928)

Film o narodzinach gwiazdy show-biznesu

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 19 min.

Występują: Marion Davies, William Haines, Dell Henderson, Paul Ralli

Rok 1928 był dla Kinga Vidora czasem dużej aktywności. Show People to już trzeci jego film z tego okresu, który leży w orbicie moich zainteresowań, a jednocześnie drugi nakręcony we współpracy z aktorką Marion Davies. Tym razem Vidor postanowił przybliżyć widzom świat Hollywood, tworząc dowcipną historię o ambitnej dziewczynie, która bardzo pragnie zostać gwiazdą melodramatu.

Peggy Pepper przyjeżdża do Los Angeles z Georgii w towarzystwie ojca - emerytowanego wojskowego. Oboje są pewni, że dziewczyna zrobi błyskawiczną karierę filmową. Na miejscu okazuje się, że rzeczywistość studiów filmowych nie do końca odpowiada ich wyobrażeniom, a zdobycie angażu do filmu wcale nie jest takie proste. W stołówce Peggy poznaje przyjaznego aktora Billy'ego Boona i dzięki jego pomocy otrzymuje pierwszą rolę w slapstickowej komedii. Mimo iż film odnosi sukces, dziewczyna nie jest usatysfakcjonowana występem polegającym na oblewaniu się wodą i obrzucaniu ciastem. Zdobyta popularność owocuje propozycją zagrania w poważniejszym filmie, z której Peggy ochoczo korzysta. Środowisko "poważnych" aktorów jest bardzo odmienne od świata komików. Największym zagrożeniem dla Peggy okazuje się jednak ona sama i uderzająca jej do głowy woda sodowa.

Show People to wysmakowana komedia z dużą dozą autoironii. Vidor pozwala widzowi zajrzeć za kulisy bezwzględnego świata show-biznesu, w którym ludzie czerpiący z aktorstwa radość zmuszeni są do rywalizacji z bezwzględnymi karierowiczami. W pierwszej części filmu źródłem humoru jest zderzenie wyobrażeń prowincjonalnej gąski z realiami Hollywood. Drugi akt przybliża nam specyficzny światek slapsticku, w którym aktorzy dobrze się bawią, tworząc absurdalne gagi i dowcipkując z samych siebie. Trzecia cześć filmu poświęcona jest środowisku największych gwiazd. Okazuje się ono nadęte, sztuczne i obłudne. Co gorsza, sława uderza bohaterce do głowy. Peggy zmienia nazwisko na "Patricia Pepoire" i za podszeptem nowego ekranowego partnera odcina się od dawnych współpracowników i przyjaciół. Podobno historia Peggy była wzorowana na biografii takich aktorek jak Gloria Swanson i Mae Murray. Niewątpliwie stosownego materiału źródłowego w Fabryce Snów nie brakowało.

Mimo słodko-gorzkiego posmaku film jest lekki i przyjemny w odbiorze. Marion Davies wchodzi na wyżyny komediowego talentu, ukazując różne (dosłownie i w przenośni) twarze swojej bohaterki. Peggy ma mimowolny talent komediowy, który ujawnia najlepiej w chwilach, gdy usiłuje być poważna. niestety nie akceptuje swego komizmu. Davies dzielnie sekunduje William Haines jako weteran slapsticku Billy Boon z kapitalnymi sumiastymi wąsami. Jak nietrudno się domyślić, do produkcji filmu wykorzystano prawdziwe zaplecze hollywoodzkich studiów filmowych. Gościnnie pojawia się w nim wiele prawdziwych gwiazd, w tym Charlie Chaplin skromnie proszący Billy'ego Boona o autograf. Vidor podśmiewuje się też z reżyserów. Każdy z kilku przewijających się twórców (w tym sam Vidor) ma swoje charakterystyczne dziwactwa, powiedzonka lub tiki. 

Show People to udana komedia, w której ludzie świata filmu z przymrużeniem oka wcielają się w samych siebie. Możliwość zajrzenia za kulisy Hollywood może być ciekawa, jeśli twórcy mają odwagę zachować szczerość. King Vidor i jego ekipa najwyraźniej dochowali tego warunku. Rezultatem jest zabawny, inteligentny film, który oceniam na 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 16 sierpnia 2018

The Patsy (1928)

Film o dysfunkcyjnej rodzince

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 14 min.

Występują: Marion Davies, Orville Caldwell, Marie Dressler, Lawrence Gray, Dell Henderson, Jane Winton

Moja sympatia do Kinga Vidora to już fakt ustalony. Po takich znakomitościach jak Wielka parada i Człowiek z tłumu każdy jego następny film budzi we mnie nadzieję na niezapomniane przeżycia. Ale oczywiście nie każda produkcja Vidora będzie dziełem ponadczasowym i niezapomnianym. Na przykład The Patsy jest dość konwencjonalną komedią obyczajową, która nie zapisała się specjalnie głośno w historii kina. Jest to jednak film inteligentny i zawierający ciekawe rozwiązania. Zanim przejdę do rzeczy, słowo wyjaśnienia odnośnie tytułu. Jest to gra słów - zdrobnienie imienia głównej bohaterki a jednocześnie potoczne określenie osoby pełniącej rolę "chłopca do bicia", czyli takiej, jaką pełni w swej rodzinie główna bohaterka.

The Patsy opowiada o losach mocno podzielonej rodziny Harringtonów, reprezentantów amerykańskiej klasy średniej. W domu żelazną ręką rządzi matka, surowa i wtrącająca się we wszystko matrona o mocno zwietrzałej już urodzie. Oczkiem w głowie mamusi jest Grace, rozpuszczona i nieco leniwa panna na wydaniu. Jej przeciwieństwem jest druga córka, Patricia, pracowita lecz wątpiąca w siebie. Pat z nieznanych powodów nie jest lubiana przez matkę, która na każdym kroku podważa jej samoocenę, a w przypadku nieporozumień zawsze staje po stronie Grace. Obrazu dopełnia tatuś, trzymający się na uboczu dobroduszny pan, zdecydowanie trzymający z Patricią. Jak widać, sytuacja w rodzinie jest napięta, a w trakcie filmu konflikt ulegnie jeszcze eskalacji.

Kanwą fabuły jest rywalizacja sióstr Harrington o względy Tony'ego Andersona. Tony to chłopak Grace i dobrze rokujący architekt (albo inżynier?). Patricia podkochuje się w nim i na każdym kroku usiłuje mu zaimponować. Niestety, Anderson nie zauważa jej zabiegów. Doskonale widzi je natomiast matka, która stara się odsunąć Patsy w cień. Tymczasem Grace niewiele sobie robi ze swojego związku, prawie otwarcie grając na drugim froncie z "królem życia" Billym Caldwellem.

W większości scen The Patsy skupia się na satyrze obyczajowej, uwypuklając dysfunkcyjne relacje pomiędzy Harringtonami. Choć z pozoru film traktuje o miłostkach dwóch sióstr, jego rzeczywistym tematem jest krytyka hipokryzji i nieumiejętności rozwiązywania konfliktów.  "Lepsza" strona rodziny też nie jest bez winy - ojciec dobrowolnie ucieka w bierność, natomiast Pat lubuje się w złośliwościach w stronę mniej od niej inteligentnych matki i siostry. Świetnie ogląda się w tym kontekście groźnie wyglądającą Marie Dressler jako matkę. Aktorka jest zarazem złowroga i komiczna jako wyniosła "władczyni" chcąca samodzielnie o wszystkim decydować i wszystko wiedząca najlepiej.

Marion Davies jako Patricia stawia na humor sytuacyjny, kreując nieco postrzeloną bohaterkę. Jej Pat jest sympatyczna, lubi cięte riposty i wypada przekonująco jako atrakcyjna dziewczyna, która jeszcze nie zna swojej prawdziwej wartości. Najlepszą scena w jej wykonaniu są przebieranki, podczas których bohaterka udaje słynne aktorki Lillian Gish, Mae Murray i Polę Negri w charakterystycznych dla nich przebraniach i pozach. Podobno Davies dostała w filmie dużo swobody, co na pewno przyczyniło się do stworzenia tej mocno naturalnej kreacji.

Jako ciekawostkę dodam, że film zawiera niezwykle odważną i rozbudowaną jak na lata dwudzieste scenę przygotowań rodziny do wspólnego wyjścia towarzyskiego. Cała czwórka występuje w samej bieliźnie [!], a w ich komicznych przepychankach i zabiegach jest sporo frywolności.

The Patsy jest bardzo dobrą komedią obyczajową. Z wdziękiem porusza trudne tematy, cały czas pilnując, aby raczej bawić niż pouczać. Reżyserska zręczność Vidora sprawia, że dydaktyka filmu jest dobrze ukryta pod płaszczykiem historii o rywalizujących siostrach. Mówiąc krótko, dobrze się to oglądało. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 30 lipca 2018

Człowiek z tłumu/The Crowd (1928)

Film o człowieku, któremu nie udało się zostać nikim szczególnym,

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 29 min.

Występują: Eleanor Boardman, James Murray, Bert Roach, Estelle Clark

Mówi się, każdy człowiek jest bohaterem własnej historii. We własnym mniemaniu każdy jest kimś wyjątkowym, niezwykłym, odróżniającym się od ogółu. Natomiast otaczający nas ludzie, których bliżej nie znamy, są tylko anonimowymi elementami pozbawionego właściwości tłumu. Co zabawne, wspomniana dychotomia dotyczy każdego pojedynczego człowieka na Ziemi. King Vidor zbudował wokół tego spostrzeżenia fabułę filmu noszącego tytuł Człowiek z tłumu.

Tytułowym człowiekiem jest John Sims, przekonany o własnym powołaniu do wielkości młody mężczyzna, który przybywa do Nowego Jorku w poszukiwaniu szczęścia. John szybko znajduje pracę jako księgowy w spółce ubezpieczeniowej. Przy wsparciu kolegi z pracy poznaje sympatyczną Mary, której oświadcza się już na pierwszej randce. Młodzi szybko biorą ślub i zamieszkują w małym mieszkanku przy torowisku. Szybko zaczynają się pierwsze problemy. John niezbyt dobrze dogaduje się z braćmi i matką żony. Rozgoryczony brakiem postępów w karierze, stopniowo zaczyna być drażliwy i w domu wybuchają awantury o błahostki. Sytuacja poprawia się, kiedy Mary zachodzi w ciążę, jednak upragnione sukcesy zawodowe Johna w dalszym ciągu nie nadchodzą. A najtrudniejsze próby losu dopiero przed nim.

Historia Johna Simsa jest bardzo życiowa. Kiedy go poznajemy, wydaje się zupełnie zwykłym młodym człowiekiem, takim jakich tysiące przybywa do wielkiego miasta w poszukiwaniu lepszego życia. Jego początkowe decyzje wydają się stosunkowo sensowne. Im jednak dalej, tym bardziej Johna zaczyna zżerać poczucie, że nie spełnia oczekiwań otoczenia i swoich własnych. Od dziecka przekonany od swojej wyjątkowości, okazuje się człowiekiem nie wyróżniającym się z tłumu innych księgowych, mężów, nowojorczyków. Na domiar złego Sims ma brzydką cechę obwiniania za swoje błędy i niepowodzenia wszystkich poza sobą. Marzy o wielkiej karierze, ale nie robi wiele, żeby jej dostąpić. Nie potrafi radzić sobie z problemami i zachowywać zimnej krwi. Właściwie tylko w roli ojca radzi sobie w miarę dobrze. Najdogodniejszą ofiarą do wyładowania frustracji staje się żona. Mary jest oazą cierpliwości i wyrozumiałości, ale również ona ma swoje granice upokorzenia, które Sims kilkakrotnie wystawia na próbę. Opowieść o powolnym upadku marzeń i ambicji pospolitego człowieka mocno działa na emocje. Można powiedzieć, że Sims jest nieudacznikiem, który w dużej mierze sam odpowiada za własne niepowodzenia. A jednak trudno go definitywnie osądzać. W jednej z pierwszych scen filmu bohater naśmiewa się z człowieka zarabiającego na życie jako chodząca reklama. Nie jest mu do śmiechu, kiedy dużo później sam jest zmuszony podjąć podobną pracę. Twórcy filmu zwracają uwagę oglądającym go przeciętniakom, że wejścia na szczyt dostępują nieliczni, natomiast upadek jest bardzo łatwy. Trudno o trafniejszą krytykę "amerykańskiego snu".

Od strony aktorskiej wyrazy uznania należą się odtwórcom głównych ról. Eleanor Boardman z wyczuciem portretuje kobietę męczącą się w trudnym związku, a jednak zbyt wierną i dobrą, by odejść. James Murray, bliżej nieznany aktor wybrany przez Kinga Vidora właśnie ze względu na swą anonimowość, jest niezwykle autentyczny jako ofiara kaprysów losu i własnej lekkomyślności. Tragiczny los Murraya, który kilka lat później zmarł jako bezdomny alkoholik na ulicach Nowego Jorku, jest ponurym epilogiem do jedynego filmu, w jakim zaistniał w publicznej świadomości.

Oprócz mocnej historii Człowiek z tłumu wyróżnia się także znakomitą aranżacją kinematograficzną. King Vidor chciał zawrzeć w filmie jak najwięcej scen pokazujących tłum złożony z ludzkich drobin. Najlepszą z nich jest zbliżenie na biuro spółki ubezpieczeniowej - w olbrzymiej sali dziesiątki księgowych siedzą przy ustawionych obok siebie biurkach, wykonując te same czynności. Wśród nich John Sims, tak podobny do innych, pozbawiony indywidualnych cech. Nawet kiedy wychodzą z pracy, księgowi żegnają się i konwersują ze sobą przy użyciu tych samych zwrotów. Randkowanie w Nowym Jorku przypomina taśmociąg - w umówionym miejscu spotkań panowie zapraszają nadchodzące akurat panie na spacer, po czym wspólnie jadą do lunaparku na Coney Isalnd, gdzie wszyscy oddają się tym samym rozrywkom. Kiedy jedna grupa opuszcza "tunel miłości", druga czeka już na wejście. Zjeżdżając na zjeżdżalni bohaterowie mijają ciżbę cisnącą się po schodach, żeby podążyć w ich ślady.  Nawet na oddziale porodowym dziesiątki młodych matek leżą obok siebie w symetrycznie porozstawianych łóżkach, czekając na odwiedziny mężów. Te spersonalizowane sceny uzupełnione są zupełnie anonimowymi sekwencjami, w których podobnie ubrani przechodnie spieszą do pracy, podobne samochody i tramwaje suną ulicami, wieżowce o setkach takich samych kwadratowych okienek górują nad tętniącym życiem miastem. Zwykły John Sims jest wśród tego wszystkiego zaledwie pyłkiem, ziarenkiem piasku na pustyni. Przytłaczające.

Człowiek z tłumu jest filmem, który uwypukla nieistotność pojedynczego elementu wielkiego zbioru. Jest to także historia tragedii człowieka niezdolnego do przekroczenia własnych ograniczeń. Bardzo ambitne tematy jak na jeden obraz, a jednak udało się je zrealizować z powodzeniem. Na poziomie opowiadania obrazem to po prostu filmowy miód i orzeszki. Wystawienie 10 gwiazdek przyszło mi w tym przypadku wyjątkowo łatwo.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 26 czerwca 2018

Cyganeria/La Bohéme (1926)

Film o głodujących artystach.

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 33 min.

Występują: Lillian Gish, John Gilbert, Renée Adorée, Roy D'Arcy, George Hassell

Manipulujący uczuciami widza melodramat stworzony na podstawie opery. W rolach głównych król i królowa Hollywood. Brzmi jak przepis na kicz i Cyganeria niebezpiecznie zbliża się do jego granicy. Ale jej nie przekracza. Magicznym składnikiem, który sprawił, że film zaliczyć można do udanych, jest reżyseria Kinga Vidora. Twórca ten już po raz drugi (po Wielkiej paradzie) bierze na warsztat niełatwy materiał i wyciąga z niego to, co najlepsze. Pomaga mu w tym plejada znakomitych aktorów.

Film zabiera nas w świat paryskiej cyganerii - biedujących artystów, którzy z trudem ciułają grosz do grosza na czynsz. Sprawy przyziemne niezbyt ich interesują. Najważniejsza jest sztuka. Skromne mieszkanko w paryskiej kamienicy zajmuje czterech takich ludzi sztuki. Rodolphe jest dramatopisarzem zarabiającym na życie poprzez pisanie sentymentalnych opowiadań do pisma dla hodowców zwierząt. Marcel to malarz, Schaunard jest muzykiem a Colline molem książkowym. Mężczyźni są dokarmiani przez dziewczynę Marcela - Musette, utrzymującą się z bliskich kontaktów z bogatymi mężczyznami. Rodolphe zaprzyjaźnia się z mieszkającą w sąsiednim pokoiku Mimi, nieśmiałą, skromną hafciarką. Ich przyjaźń wkrótce staje się czymś więcej, jednak wybuchowy charakter Rodolphe'a oraz wizyty składane Mimi przez próbującego ją uwieść wicehrabiego Paula wywołują częste spięcia. Mimo to dziewczyna postanawia za wszelką cenę pomóc ukochanemu napisać i opublikować sztukę, nawet za cenę własnego szczęścia i zdrowia.

Cyganeria jest filmem bardzo umiejętnie łączącym sceny komediowe z poważnymi. Pierwsza połowa filmu utrzymana jest w klimacie sielanki. Obserwujemy rozmaite perypetie i rozrywki bohaterów, którzy mimo nędzy potrafią cieszyć się życiem i żyją ze sobą w prawdziwej przyjaźni. Bardzo dobrze zaaranżowane są romantyczne momenty pomiędzy Mimi a Rodolphem, poczynając od sceny, gdy wyłamuje on nogę z fotela, aby napalić w piecu i pozwolić przemarzniętej dziewczynie się rozgrzać, poprzez piknik nad jeziorem, kiedy zaczynają romans, aż do późniejszych mocnych scen zazdrości i kłótni. Im bliżej końca filmu, tym klimat robi się poważniejszy. Vidor zastosował sprytny zabieg, najpierw poświęcając bohaterom odpowiednio dużo czasu i sympatycznych obrazów, żebyśmy zdążyli ich polubić, później natomiast wplątuje ich w nie lada tarapaty. Jest to rozwiązanie bardzo podobne do wykorzystanego w Wielkiej paradzie i jak widać równie dobrze sprawdza się w filmie o całkowicie odmiennej tematyce.

Film wciąga również dzięki świetnej obsadzie. Gilbert jest absolutnie przekonujący w roli zapalczywego, wrażliwego, ale skupionego przede wszystkim na sobie pisarza. Partnerująca mu Lillian Gish gra swoją specjalność - dziewczynę delikatną, skłonną do poświęceń, prawdziwą męczennicę miłości. Kiedy jest wesoła i radosna, przyjemnie na nią patrzeć. Gdy krucha i wycieńczona błąka się po ulicach, próbując dotrzeć na spotkanie z ukochanym, wzbudza szczerą litość. Jej postać jest całkowicie altruistyczna, a ponoszone przez nią poświęcenia zostały przez reżysera wykorzystane jako bezlitosny wyciskacz łez. Gish odnotowała wcześniej serię znakomitych występów w filmach D.W. Griffitha, jednak Mimi to chyba jej najlepsza jak dotąd kreacja. Co ważne, pomiędzy wykonawcami głównych ról czuć dobrą chemię. Oprócz Gish i Gilberta w roli kochanków połączonych trudną miłością w Cyganerii występują świetni aktorzy drugoplanowi: Renée Adorée jako kurtyzana o złotym sercu, Roy D'Arcy jako arystokrata-kobieciarz z szelmowskim uśmiechem i Karl Dane w roli poczciwego dozorcy. Przyjemnie się ogląda taką obsadę złożoną z oryginalnych osobowości aktorskich.

Cyganeria to bardzo dobry film ze świetnym aktorstwem i wciągającą fabułą. Mocno melodramatyczna końcówka filmu może być nieco męcząca, chociaż w moim odczuciu reżyser odrobił zadanie domowe. Podczas finału widz jest na tyle zżyty z bohaterami, że ich dramatyczne decyzje są zrozumiałe i mogą rzeczywiście wzruszać. Mają na to także wpływ znakomite role Gish i Gilberta. Wystawiam filmowi Vidora zasłużone 8 gwiazdek. Jeśli macie ochotę na dobry niemy melodramat, warto sięgnąć właśnie po Cyganerię.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 3 czerwca 2018

Wielka parada/The Big Parade (1925)


Film o młodych amerykańskich chłopakach, młodych francuskich dziewczynach i Niemcach z moździerzami

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 2h

Występują: John Gilbert, Renée Adorée, Tom O'Brien, Karl Dane

Czas na film (anty)wojenny. Wielka parada, jeden z najpopularniejszych filmów niemych wszech czasów, wprowadziła Kinga Vidora do reżyserskiej pierwszej ligi. Odtwórcy głównych ról John Gilbert i Renée Adorée zostali obwołani gwiazdami kina, a zyski z filmu osiągnęły ponoć poziom pobity dopiero czternaście lat później przez Przeminęło z wiatrem. Czy wszystkie te laury są zasłużone? Z pewnością jest Wielka parada produkcją efektowną i oryginalną, dziełem antywojennym, jakiego przed nim nie było.

Jest rok 1917. Jim Apperson, syn bogatego amerykańskiego biznesmena początkowo negatywnie nastawiony do udziału USA w Wielkiej Wojnie, pod wpływem narzeczonej i przyjaciół zaciąga się na ochotnika do wojska i zostaje wysłany do Europy. Podczas szkolenia zaprzyjaźnia się z dwoma innymi rekrutami - nałogowo żującym tytoń Południowcem Slimem i barmanem z Bronxu Bullem. Po przybyciu do Francji kompania naszych bohaterów przez dłuższy czas przebywa za frontem, obozując w urokliwej wiosce Champillon. Żołnierze spędzają czas na zbijaniu bąków, smaleniu cholewek do francuskich wieśniaczek i innych rozrywkach. Jim zakochuje się z wzajemnością w pięknej Melisande, chociaż z powodu wzajemnej nieznajomości francuskiego i angielskiego para może się komunikować tylko na migi. W końcu kompania zostaje wysłana na front. Przygoda Jima, Slima i Bulla z polem bitwy jest bardzo krótka. Już pierwsza bitwa, w której biorą udział, decyduje o dalszych losach każdego z nich.

Wielka parada wyróżnia się pomysłowym scenariuszem. Jego autor, Harry Behn, postanowił pokazać wojnę nie z perspektywy starych wiarusów, tylko outsiderów, dla których udział w walkach jest doświadczeniem całkiem nowym. Pierwsza połowa filmu poświęcona jest wyłącznie rozwojowi postaci i ma w dużej mierze charakter komediowy. Perypetie żołnierzy w Champillon mają mało wspólnego z wojną. Trzej przyjaciele rywalizują o względy kobiet, robią sobie nawzajem dobroduszne dowcipy, korespondują z bliskimi. Bardzo ładnie ukazana jest miłość rodząca się pomiędzy Jimem (solidny, ale nie rewelacyjny John Gilbert) a Melisande (przeurocza Renée Adorée). Vidor stworzył pomiędzy nimi kilka zapadających w pamięć scen. Spotykają się, kiedy żołnierz idzie przez wieś schowany w pustej beczce mającej służyć przyjaciołom za zaimprowizowany prysznic. Na pierwszej randce (wzorowy nastrój romantyzmu) Amerykanin uczy Francuzkę żuć gumę do żucia. Kilka dni później następuje wzruszające pożegnanie, kiedy zakochani próbują się nawzajem odnaleźć w tłumie wyruszających na front ciężarówek, żołnierzy i innych dziewczyn żegnających swoich wojennych "narzeczonych". To uświadamia, że historia Jima jest tylko jedną z wielu podobnych, jakie musiały się rozgrywać na francuskiej wsi.

Rozbudowana pierwsza połowa filmu powoduje, że druga jego część, rozgrywająca się na froncie, robi mocne wrażenie. Bitwa rozpoczyna się, gdy żołnierze idą tyralierą, pokonując coraz silniejsze umocnienia niemieckie. Raz po raz któryś z nich pada martwy, reszta jednak prze dalej. Zatrzymują się dopiero pod ostrzałem artyleryjskim. Nie ma czasu na kopanie zasieków. Ich kryjówkami stają się leje po bombach. Przed trójką przyjaciół postawione zostaje zadanie zlikwidowania niemieckiego moździerza. Jest to okazja do konfrontacji ich wyobrażeń o wojennym bohaterstwie z realiami. W tej części filmu wyróżnia się Karl Dane w roli Slima. Wcześniej robiący wrażenie przygłupa, na froncie Południowiec pokazuje, co jest wart.
Słów kilka o scenografii i zdjęciach. Wielka parada korzysta z dużych ilości sprzętu wojskowego wypożyczonego od US Army. Oprócz kilku przemarszów nie ma tu jednak monumentalnych scen bojowych. Akcja jest kameralna i skupia się na tym, czego doświadcza trójka bohaterów. Mimo tego obrazy z frontu przygotowano profesjonalnie i różnorodnie. Początek bitwy rozgrywa się w lesie, następnie zapada noc i przenosimy się na usiane lejami pobojowisko, które tylko od czasu do czasu rozświetla wybuch jakiegoś pocisku. Idealna sceneria do konfrontacji bohaterów z własnym przeznaczeniem. Jest też w filmie kilka nakręconych z powietrza ujęć eskadry samolotów patrolowych - bardzo przyjemny dodatek.

Wielka parada jest ciekawym przykładem kina wojennego nakręconego z pomysłem. Scenariusz, mimo pewnego sentymentalizmu, jest dojrzały i czytelnie przekazuje antywojenne przesłanie twórców. Dobrze się to oglądało, chociaż odbiór nastąpił tylko na poziomie intelektualnym. Emocji we mnie Vidor nie rozpalił. Długo się zastanawiałem nad oceną, bo jednak jest ten cholerny sentymentalizm, ale rekompensuje go dojrzałe spojrzenie na pole bitwy. Dlatego Wielka parada otrzymuje 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com