Pokazywanie postów oznaczonych etykietą George Cukor. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą George Cukor. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 15 lipca 2019

Dama kameliowa/Camille (1936)

Film o sztuczności

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 49 min.

Występują: Greta Garbo, Robert Taylor, Lionel Barrymore, Henry Daniell, Jessie Ralph

Ostatnim filmem, którego premiery dożył nieodżałowany producent Irving Thalberg byli Romeo i Julia w reżyserii George'a Cukora. Thalberg pozostawił po sobie również inny reżyserowany przez Cukora, w chwili jego śmierci jeszcze nieukończony - Damę kameliową. O ile Romeo i Julia byli bombastyczną adaptacją szekspirowskiej tragedii, Dama sięgała do nieco mniej odległej przeszłości. Za podstawę scenariusza posłużyła romantyczna powieść Alexandre Dumasa (tego młodszego). Melodramatyczny do bólu film rozgrywa się w kręgu XIX-wiecznych paryskich utracjuszy i luksusowych dziwek. Specjalizujący się w "kinie kobiecym" Cukor otrzymał możliwość współpracy z samą Gretą Garbo. "Boska Szwedka", która przecież upodobała sobie melodramat, stanęła przed wyzwaniem niemal na miarę Anny Kareniny - rolą damy do towarzystwa rozdartej pomiędzy dwoma pragnącymi jej kochankami. Jeżeli wyczuwacie teatralną przesadę i morze krokodylich łez, to się nie pomyliliście. Cukor, Garbo i reszta pobłądzili w romantycznych ostępach i zabrakło kogoś, kto sprowadziłby ich na ziemię. Na przykład zmarłego Thalberga, bo postprodukcję filmu nadzorował już ktoś inny.

Przedstawiony w filmie salonowy Paryż z połowy XIX-wieku to środowisko birbantów, bon vivantów i hedonistów. Trwają tu nieustanne hulanki, libacje i nieprzyzwoite potańcówki. Bogaci młodzi arystokraci grają w gry miłosne z pięknymi paniami o wątpliwej moralności. Wszyscy posługują się kodem, w którym każde spojrzenie, gest czy komplement mają swoje ukryte znaczenie. Jedną z popularniejszych panien w tym środowisku jest Marguerite Gautier, pochodząca ze wsi piękność, która swą urodą i zaradnością wywalczyła sobie godną pozazdroszczenia pozycję. Marguerite jest aktualnie utrzymanką barona de Varville, który lekką ręką pokrywa jej rozbuchane wydatki. Dziewczynie wpada jednak w oko młody Armand Duval, człowiek nie tak majętny, ale przystojny i zakochany w niej po uszy. Na drodze do ich szczęścia stają jednak: zazdrosny de Varville, zatroskany o reputację syna ojciec Armanda oraz liche zdrowie Marguerite.

Przywarą wyzierającą z każdej klatki Damy kameliowej jest okropna sztuczność zarówno historii, jak i świata, w którym została osadzona. Środowisko wiecznie biesiadujących bogaczy i dziwek jest wręcz nieznośne w swojej lekkomyślności i gnuśności. Ci ludzie nie mają właściwie żadnych problemów poza obmyślaniem kolejnych rozrywek. Trwonią czas na pijaństwie, opowiadaniu plotek i miłosnych intrygach. Jest to towarzystwo tak bardzo nieznośne i antypatyczne, że z trudem się na nie patrzy. W samym środku tej szopki tkwi Greta Garbo, jak zwykle dryfująca kilka centymetrów ponad ziemią, rozmarzona, bujająca w obłokach. Nawet kiedy wyjeżdża z Armandem na wieś, z której się wywodzi, biega wśród kaczek w niedorzecznej kloszowej sukni i rozkoszuje się zapachem kwiatów, wzdychając nad swoim słabym zdrowiem. Chlew i hałda obornika pozostają rzecz jasna niewidoczne. Trawiące bohaterkę suchoty to kolejna niedorzeczność, idealnie podkreślająca sztuczność filmu. Nawet wycieńczona, nieledwie konająca i wypluwająca swoje płuca bohaterka jest posągowo piękną Gretą Garbo, której cierpienie trudno brać na poważnie. Aktorka otrzymała za tę rolę nominację do Oscara, tymczasem uważam, że jest to jeden z jej najsłabszych występów. Nie do końca z jej winy. Oderwana od rzeczywistości Garbo sprawdza się dobrze w filmach, w których taki sposób bycia kontrastuje z bardziej realistycznym otoczeniem (jak było to w Ludziach w hotelu czy we wspomnianej już Annie Kareninie). Tutaj podkreślała tylko niedorzeczność całej historii.

Czas napisać kilka słów o miłosnym dylemacie bohaterki. Polega on z grubsza rzecz biorąc na tym, że wydaje ona pieniądze barona w sumach idących w tysiące franków miesięcznie. Zakochany w niej Armand jest w stanie zapewnić zaledwie ułamek tych kwot, a nie ma zamiaru z nikim się nią dzielić. Po wielu zamyślonych spojrzeniach bohaterka uznaje, że będzie w stanie przełknąć życie w nędzy. Wtedy na scenie pojawia się ojciec Armanda, który błaga ją, aby nie szargała reputacji jego syna. Oczywiście jedynym rozwiązaniem, na jakie stać było scenarzystów, jest brnięcie Marguerite w kłamstwa i robienie z niej męczenniczki. Jedynym pocieszeniem jest pojawienie się w tym wątku Lionela Barrymore'a grającego wspomnianego ojca. Wyrazista kreacja jedynego w filmie człowieka, który twardo stąpa po ziemi, odznacza się od pozostałej zgrai. Konkretny i rzeczowy Barrymore kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Niestety więcej plusów nie zauważyłem.

Dama kameliowa zawodzi fabularnie i aktorsko. To nieznośny, afektowany film powielający najbardziej tandetne melodramatyczne schematy. Wypełniają go niesympatyczne i głupie postacie, a najbardziej męczącą z nich jest konająca w nienagannym makijażu Greta Garbo. Być może kiedyś tego typu wątki wzruszały co bardziej emocjonalnych widzów. U mnie wywołują tylko poczucie niesmaku. Wystawiam 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 2 lipca 2019

Romeo i Julia/Romeo and Juliet (1936)

Film o paskudnej waśni

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h 4 min.

Występują: Leslie Howard, Norma Shearer, John Barrymore, Edna May Oliver, Basil Rathbone, Robert Warwick, C. Aubrey Smith, Andy Devine

Trudno w to uwierzyć, ale film Romeo i Julia z 1936 roku był pierwszą poważną próbą ekranizacji tragedii Szekspira od dwudziestu lat. Hollywoodzcy decydenci, produkujący dla masowej widowni, obawiali się dramatów pisanych trudną, starodawną angielszczyzną. Drugą przeszkodą były koszty - umiejscowiony w renesansowych Włoszech obraz powinien przyciągać uwagę efektowną scenografią i strojami. Wobec braku gwarancji sukcesu wyłożenie znacznych środków przez nękane Wielkim Kryzysem wytwórnie wydawało się decyzją ryzykowną. A jednak przebojowy producent MGM-u, legendarny Irving Thalberg dopiął swego. Mimo oporu szefa wytwórni, Louisa B. Mayera, wywalczył środki i rozpoczął produkcję. Jako reżysera dobrał specjalistę od "filmów dla kobiet" George'a Cukora, w rolach głównych obsadził natomiast śmietankę gwiazd: Lesliego Howarda, Johna Barrymore'a, Basila Rathbone'a i swoją żonę Normę Shearer jako Julię. Decyzje co do obsady wzbudziły kolejne wątpliwości. W sztuce Szekspira główni bohaterowie to ludzie na progu dorosłości, tymczasem w roku premiery filmu Howard skończył 43 lata, Barrymore - 54, Rathbone - 44 a najmłodsza z tego grona Shearer - 34. Wszystkie te elementy sprawiły, że do filmu podchodziłem z dużą rezerwą. Hermetyczny język Szekspira, afektowany styl reżyserski Cukora, podstarzali aktorzy, w tym wymoczkowaty Howard, do tego jeszcze niezbyt wysokie noty na serwisach filmowych. Spodziewałem się kolejnego zawodu. Tym milej mi napisać, że się pomyliłem. Romeo i Julia to obraz monumentalny, wysmakowany i, mimo pewnych niedostatków, udany.

Fabuła jest zapewne nieobca każdej osobie obznajomionej jako tako z kulturą. Dwa skłócone ze sobą szlacheckie rody z Werony toczą waśń, niejednokrotnie doprowadzając do rozlewu krwi. Najmłodsi przedstawiciele rodzin - Romeo i Julia - poznają się przypadkiem podczas balu maskowego i  zakochują w sobie. Później wypadki toczą się szybko - nocne schadzki, potajemny ślub u zaufanego zakonnika, później felerny pojedynek, w rezultacie którego Romeo zostaje skazany na banicję i w końcu tragiczny finał. Scenarzysta Talbot Jennings nie wykorzystał całego tekstu dramatu, wycinając około połowy. Była to słuszna decyzja. Historia jest spójna, nie nazbyt rozwleczona i pozbawiona zbędnych wypełniaczy. W rezultacie dwie godziny filmu upływają szybko i bezboleśnie.

Inną udaną decyzją był przyjęty przez George'a Cukora styl reżyserski. Słusznie obawiając się przesadnego patosu, w kluczowych scenach zminimalizował on dialogi, zastępując je tym, co stanowi główny atut kina - obrazami. Dzięki temu mamy w filmie sekwencje tak świetne jak uroczysty marsz dwóch wrogich sobie orszaków do katedry, podczas którego żołnierze i członkowie rodów wymieniają prowokacyjne spojrzenia i z rzadka tylko obsypują się złośliwościami. Godny uwagi jest także bal maskowy, podczas którego Romeo, Julia, Tybolt i Parys imponują przepysznymi strojami i skomplikowanymi układami tanecznymi. Wygląda to niemal jak zaloty pawi, do których ci wystrojeni włoscy arystokraci wykazują duże podobieństwo. Dalej jest równie ciekawie. Umizgi pod balkonem Julii, pojedynek Tybolta z Merkucjem i Romeem na rynku oraz finał rozgrywający się w rodzinnych katakumbach to sekwencje niezwykle sugestywne, korzystające w wielkiej obfitości ze scenografii, ruchu kamery i możliwości aktorów. Dzięki temu nie ma konieczności zbyt uważnego wsłuchiwania się w hermetyczne szekspirowskie dialogi, które pięknie wyglądają na papierze, ale w ustach aktorów są trudne do zrozumienia. Dzięki narracji wizualnej treść dramatu została sprowadzona do podstawowych emocji, o których przecież Szekspir chciał opowiadać.

Wielką zaletą Romea i Julii jest brak irytującego patosu. Obawiałem się go zwłaszcza ze strony nieznośnego czasem Lesliego Howarda. Tymczasem Anglik spisał się w roli Romea nadzwyczaj dobrze, łącząc romantyczną delikatność z niezłą zadziornością w wymagających tego scenach. Dobrze partneruje mu nadęty i pompatyczny Basil Rathbone jako Tybolt, główny czarny charakter. Norma Shearer w roli Julii jest najbardziej z tego grona egzaltowana, ale udało się jej pozostać za cienką linią dzielącą górnolotność od kiczu. Nie jest to może jej najwybitniejsza kreacja, ale nie zepsuła filmu i nie próbowała przytłoczyć swą obecnością pozostałych aktorów. Na drugim planie możemy podziwiać zawsze znakomitych Ednę May Oliver jako "niańkę" Julii i C. Aubreya Smitha w roli lorda Capuleti. Cukor i Thalberg zaangażowali także do filmu duże grono statystów i zadbali o porządnie przygotowane sceny grupowe, obejmujące klasyczne ceremonie kulturowe - procesję, bal i pogrzeb.

Na wielkie pochwały zasługuje techniczna strona filmu. Scenograf Cedric Gibbons i odpowiedzialni za kostiumy Adrian oraz Oliver Messel otrzymali pomoc konsultantów historycznych, a dla inspiracji sprowadzono dla nich obrazy włoskich mistrzów i zdjęcia oryginalnych zabytków Werony. Wysiłek włożony w przygotowania jest widoczny. Dekoracje i kostiumy zostały dopracowane do najdrobniejszych szczegółów i zachwycają rozmachem oraz przepychem. Dobrym przykładem będzie wspominany już bal maskowy. Efektu dopełniają wysmakowane zdjęcia Williama H. Danielsa, który odważnie eksperymentuje z nietypowymi ujęciami (na przykład w dialogu kochanków pod balkonem) oraz pomysłowym wykorzystaniem scenografii (świetna scena, kiedy Romeo idzie ogrodową ścieżką, w tle natomiast możemy podziwiać równocześnie dwa szpalery krzewów - prawdziwy i odbity w tafli stawu).

Romeo i Julia to film udany wbrew wszelkim oczekiwaniom. Historia, co prawda dość już ograna, została przedstawiona w sposób przystępny i atrakcyjny dla widza. Aktorzy stanęli na wysokości zadania, pokonując przy tym największą z przeszkód - wiekową. Nie udało się odnieść sukcesu kasowego, ale na polu artystycznym obraz doceniono kilkoma nominacjami do Oscarów. Niestety Irving Thalberg, który był głównym motorem napędowym produkcji, nie dożył tych wyróżnień. Zmarł przedwcześnie w dniu premiery Romea i Julii, pozostawiając po sobie w świecie kina pustkę, którą trudno było zapełnić. Romeo i Julia to nadzwyczaj godne epitafium dla jego kreatywności i zdolności organizacyjnych. Wystawiam mocne 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 6 maja 2019

David Copperfield (1935)

Film o zwykłym życiu przeciętnego Anglika

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h 10 min.

Występują: Freddie Bartholomew, Frank Lawton, Edna May Oliver, Basil Rathbone, Jessie Ralph, Lionel Barrymore, Una O'Connor, W.C. Fields, Lennox Pawle, Lewis Stone, Roland Young, Madge Evans, Hugh Williams, Maureen O'Sullivan

Filmowy David Copperfield z 1935 roku był dzieckiem Davida O. Selznicka, doświadczonego producenta i zięcia Louisa B. Mayera, prezesa wytwórni MGM. Selznick od dawna marzył o przeniesieniu na ekran powieści Karola Dickensa, która była jedną z książek jego dzieciństwa. Materiał wyjściowy rzeczywiście był niezły, z jednym poważnym zastrzeżeniem. David Copperfield to powieść rozbudowana, wypełniona dziesiątkami charakterystycznych postaci i wątków pobocznych. Zmieszczenie wszystkiego w dwugodzinnym filmie było niemożliwością, natomiast okrojenie nieuchronnie prowadziło do zubożenia historii Copperfielda. Na szczęście Selznick miał już pewne doświadczenie w realizacji rozbudowanych fabuł, zdobyte chociażby przy produkcji Kolacji o ósmej. Do napisania scenariusza zaangażował pisarza Hugh Walpole'a i filmowca Howarda Estabrooka, którzy z dużą elegancją podołali niełatwemu zadaniu. Pozostała tylko kwestia znalezienia odpowiednich aktorów.

Film podzielono na dwie części, z których pierwsza (nieco dłuższa) opisuje dzieciństwo tytułowego bohatera, natomiast druga - jego młodość. Początkowo Copperfielda gra dziesięcioletni Freddie Bartholomew, później zastępuje go trzydziestoletni Frank Lawton. Zdecydowanie lepiej wypada ten pierwszy, wkładający w rolę dużo emocji, ale skutecznie wystrzegający się przesady. Lawton natomiast jest bezpłciowy i zdecydowanie zepchnięty w cień przez bardziej interesujących bohaterów pobocznych. Dlatego też o pierwszej części filmu można rzec, że opowiada o losach Davida Copperfielda, natomiast druga raczej o wydarzeniach, które dzieją się wokół niego.

Zamiast skrótowo opisywać fabułę, zwrócę uwagę na co bardziej interesujące z pojawiających się w filmie postaci. Zacznijmy od surowego i podłego ojczyma Davida zagranego z zacięciem przez Basila Rathbone'a. Ten wzorowy angielski dżentelmen ma zawsze w zanadrzu jakiś surowy przytyk dla pasierba, często też bez najmniejszych emocji łoi mu skórę. Wiarygodny przykład pozbawionego sumienia, zadowolonego z siebie łotra. Jego przeciwieństwem jest ciotka Davida, stara panna Trotwood, która pod szorstką powierzchownością skrywa złote serce. Brawurowo zagrana przez Ednę May Oliver, wnosi do filmu sporo humoru. Polecam zwłaszcza sceny przepędzania żarłocznych osłów.

Komik W.C. Fields wcielił się w ekscentrycznego przyjaciela Davida, zadłużonego po uszy pana Micawbera. Fields nadał tej postaci wyraźnie komediowy sznyt, obdarzając ją charakterystycznymi ekscentryzmami, w tym znacznym roztargnieniem. Nie popadł jednak w groteskę, w rezultacie tworząc jedną z najlepiej zagranych ról w filmie. Konkurować z nim może tylko Roland Young jako obłudny oszust Uriasz Heep - postać ociekająca fałszywą uprzejmością i nieustannie węsząca w poszukiwaniu haków na innych. W powieści Heep jest tak przerysowany, że spodziewałem się problemów, jednak Young wyszedł zwycięsko z aktorskiego wyzwania. Jego Uriasz jest uroczą kanalią, zarówno gdy się łasi, jak i wtedy, kiedy pokazuje na chwilę swoją prawdziwą twarz. Z aktorek obok Oliver wyróżnię jeszcze Maureen O'Sullivan grającą Dorę, pierwszą miłość głównego bohatera - postać niezaradną, infantylną i zainteresowaną głównie swoim małym pieskiem. Jest ona irytująca do bólu, a zarazem ma w sobie tyle uroku, że można zrozumieć, dlaczego Copperfield popełnił swój błąd młodości.

Trudno w Davidzie Copperfieldzie wskazać jakiś wyrazisty przewodni motyw. Można rzec, że to historia trudnego dzieciństwa i osiągania przez tytułowego bohatera życiowej dojrzałości. Mimo wszystko brzmi to banalnie. Dickens był pisarzem konserwatywnym, a jednocześnie spostrzegawczym obserwatorem życia społecznego. Takie też tony przebrzmiewają w filmowej adaptacji jego dzieła. Przyglądamy się Anglikom z prowincji, mieszkańcom Dover, Canterbury i innych pomniejszych miasteczek. Poznajemy ich codzienne problemy, dobre i złe strony życia. Dzięki zaangażowaniu zdolnych aktorów i starannie przygotowanej scenografii stworzono barwny portret epoki. Brak jednak filmowi pazura, tak samo jak brak go tytułowej postaci. David Copperfield jest typowym przedstawicielem wiktoriańskiej klasy średniej, który dzięki rozwadze i wsparciu przyjaciół posuwa się naprzód. Ale też jest on zaledwie średniakiem wiodącym przeciętne, zwyczajne życie, jak setki innych jemu współczesnych Anglików. U Dickensa to nie przeszkadza. W filmie jesteśmy skazani na aktora Franka Lawtona, któremu zupełnie nie udało mu się uczynić swojego bohatera interesującym, w szczególności na tle barwnych postaci drugoplanowych. Z uwagi na ten fakt wystawiam Davidowi przyzwoite choć pozbawione rewelacji 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 17 lutego 2019

Małe kobietki/Little Women (1933)

Film o więzach rodzinnych

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 55 min.

Występują: Katharine Hepburn, Joan Bennett, Frances Dee, Jean Parker, Spring Byington, Douglass Montgomery, Paul Lukas

Małe kobietki to popularna w Stanach Zjednoczonych powieść dla dziewcząt, którą kilkakrotnie przenoszono na ekran kinowy. Film George'a Cukora z roku 1933 była pierwszą dźwiękową adaptacją tej książki. Obraz cieszył się dużą popularnością wśród widzów i otrzymał kilka nominacji do nagród Akademii Filmowej. Jednym z jego głównych atutów była obsadzona w głównej roli Katharine Hepburn, nowa gwiazda Hollywood. Podchodziłem do tego filmu z pewną ostrożnością, zrażony poziomem oscarowych produkcji z roku 1933. Z drugiej strony poprzedni film Cukora, Kolacja o ósmej, jak najbardziej spełnił moje oczekiwania. Niestety zawiodłem się na Małych kobietkach, chociaż tym razem bardziej niż zwykle jest to kwestia osobistych preferencji. A konkretnie samej tematyki filmu.

Akcja opowieści rozpoczyna się w końcowej fazie wojny secesyjnej. Bohaterkami są cztery siostry mieszkające z matką w miasteczku Concord w stanie Massachussetts. Ich ojciec uczestniczy w walkach i tylko od czasu do czasu przesyła do domu listy. W trakcie filmu obserwujemy dorastanie i wejście w dorosłość wszystkich czterech dziewcząt, ich pierwsze miłości, chwile szczęścia oraz rodzinne tragedie. Bohaterki różnią się charakterami. Najstarsza, stateczna Meg pracuje jako guwernantka i pomaga matce w zarządzaniu domem. Energiczna i głośna Jo marzy o karierze pisarki. Delikatna i nieśmiała Beth jest uzdolniona muzycznie, biedująca rodzina ma jednak kłopot z zapewnieniem jej możliwości nauki. Najmłodsza Amy jest dość próżna i dziecinna, ale za to drzemie w niej talent malarski.

Film podkreśla rolę wartości rodzinnych. Chociaż siostry są różne od siebie, są ze sobą bardzo zżyte i wzajemnie sobie pomagają. Wiele scen poświęcono ich łobuzerskim wybrykom albo organizowanym wspólnie przedsięwzięciom, na przykład przedstawieniu dla sierot. Ważne wątki opowieści dotyczą poszukiwaniu przez nie sposobów zarobkowania, co nie było wówczas łatwym zadaniem dla młodych kobiet. W późniejszej części filmu ważnym wątkiem staje się rywalizacja dziewcząt o względy przystojnego sąsiada, co wystawia na próbę ich relacje. Muszę przyznać, że scenariusz jest spójny i poprowadzony w sposób przejrzysty. Niestety problemy dojrzewających amerykańskich dziewcząt z połowy XIX wieku są mi dość odległe. Małe kobietki mocno stawiają na realizm i odtworzenie klimatu epoki, która była dla kobiet dość sztywna i nieciekawa. Jednym słowem, był to film zupełnie nie dla mnie.

Skoro mowa o realizmie, przejawia się on nie tylko w bardzo przyziemnej, zdroworozsądkowej fabule, ale także w drobiazgowo przygotowanej scenografii i kostiumach. Mamy okazję szczegółowo oglądać gospodarskie czynności wykonywane przez dziewczęta. Również ubiory bohaterek odpowiadają realiom epoki. Mówiąc wprost, są to prześmieszne suknie trzymające się na fiszbinowych rusztowaniach. Kiedy w jednej ze scen Jo przewraca się, niosąc talerze z jedzeniem, dłuższą chwilę zajmuje jej wydobycie wiktuałów z załomów swojej straszliwej szaty. W jednym tylko, za to bardzo ważnym punkcie, film rozmija się z realistyczną konwencją. Małe kobietki pokazują dorastanie sióstr, które na początku opowieści są nastolatkami. Tymczasem wszystkie zostały zagrane przez dorosłe aktorki. W efekcie w pierwszej połowie filmu mamy sporo scen, w których wszystkie te gwiazdy biegają i szczebioczą jak podlotki, co jest widokiem dość kuriozalnym. Drugą konsekwencją takiego wyboru jest rażące przerysowanie emocjonalne. Kiedy jedna z sióstr jest ciężko chora, pozostałe lamentują, jakby już nie żyła. W weselszych scenach ich ekspresyjna radość również nie licuje z dojrzałymi rysami twarzy, zwłaszcza w przypadku Hepburn raz po raz wykrzykującej swoje absurdalne powiedzonko "Christopher Columbus". Być może niektórych to rozbawi, ale dla mnie takie aktorstwo, trwające w dodatku prawie dwie godziny, było męczące.

Małe kobietki ewidentnie nie trafiły w moje gusta. Jest to film, który z pewnością będzie miał swoich fanów, zwłaszcza że jest spójny fabularnie i starannie przygotowany. Nie zdołał mnie jednak wciągnąć, do czego na pewno przyczyniła się kwestia odgrywania nastolatek przez dorosłe kobiety. Jeżeli komuś to nie przeszkadza i dodatkowo lubuje się w tego rodzaju obyczajowych opowieściach na podobieństwo Doktor Quinn, to jest film dla niego. Dla mnie raczej nie. Dlatego wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 10 lutego 2019

Kolacja o ósmej/Dinner at Eight (1933)

Film o obłudzie

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 46 min.

Występują: Marie Dressler, Lionel Barrymore, Billie Burke, Madge Evans, Wallace Beery, Jean Harlow, John Barrymore, Lee Tracy, Edmund Lowe

Duży sukces kasowy i artystyczny Ludzi w hotelu skłonił decydentów z MGM-u do błyskawicznej próby eksploatacji jego nowatorskiej formuły. W ciągu roku powstała młodsza siostra tego dzieła. Kolacja o ósmej, podobnie jak jej bardziej znany poprzednik, zatrudniła śmietankę gwiazd Hollywood, w tym ponownie braci Barrymore'ów i Wallace'a Beery'ego. Co więcej, Beery tak jak w Ludziach wcielił się w pozbawionego skrupułów biznesmena, natomiast Lionel Barrymore w człowieka trapionego ciężką chorobą. Na fabułę złożyło się kilka odrębnych wątków, które zostały ze sobą powiązane dopiero w finale filmu rozgrywającym się podczas tytułowej kolacji. Sporo tych podobieństw, na całe jednak szczęście George'owi Cukorowi udało się nadać swojemu dziełu własny styl. 

Kolacja, która zgromadzi wszystkich bohaterów filmu, wyprawiana jest w domu państwa Jordanów. Gospodyni o wdzięcznym imieniu Millicent jest niezwykle przejęta tym doniosłym wydarzeniem. Z wielką atencją dogląda każdego szczegółu, w tym zmieniającej się ciągle listy gości. Jej dużo starszy mąż Oliver ma własne problemy. Jego firma stoi w obliczu bankructwa, a zdrowie zaczyna coraz bardziej szwankować. Córka Jordanów Paula w tajemnicy spotyka się z Larrym Renaultem, starzejącym się aktorem, który ma kłopoty z nadużywaniem alkoholu. Kariera Larry'ego załamała się wraz z nadejściem kina dźwiękowego i coraz trudniej jest mu znaleźć środki na opłacenie luksusowego stylu życia. Przyjaciółka i dawna kochanka Olivera, Carlotta Vance, po przejściu na emeryturę mierzy się ze zmianą pozycji społecznej z gwiazdy kina na samotną starszą panią. Jest jeszcze Dan Packard, hiperaktywny biznesmen, który nie ma czasu ani cierpliwości dla swojej znudzonej, opychającej się czekoladkami żony. Kitty rekompensuje sobie brak zainteresowania męża skokami w bok ze swoim lekarzem. 

Jak widać, scenarzyści Frances Marion i Herman Mankiewicz zdecydowali się mocno rozbudować obsadę. W Kolacji o ósmej bierze udział osiem głównych postaci uzupełnianych przez jeszcze kilku bohaterów drugoplanowych. Można było mieć obawy, czy wystarczy czasu na odpowiednie przedstawienie ich wszystkich, ale zgrabnie napisane dialogi i świetne aktorstwo sprawiają, że przyjęta formuła zdaje egzamin. Każda z postaci posiada wyrazisty charakter i otrzymuje co najmniej jedną scenę, w której ma okazję zabłysnąć. Na gwiazdę filmu wykreowano platynowłosą Jean Harlow, która nosi niedorzeczne suknie, przegląda się w gigantycznym lusterku i świetnie odgrywa rolę rozpuszczonej idiotki... tylko po to, żeby w końcówce filmu pokazać, że wcale nie jest taka głupia. Jej rola jest jednym z jaśniejszych punktów obsady, ale bynajmniej nie jedynym. Wallace Beery właściwie powtarza swoją kreację bogatego łotra z Ludzi w hotelu, ale patrzy się na niego z równą przyjemnością, co w tamtym filmie. John Barrymore wzrusza jako człowiek, któremu błyskawicznie zaczyna uciekać grunt pod nogami. Marie Dressler (to jedna z ostatnich ról tej aktorki) jest świetna jako starsza pani, której trudno się pogodzić z nadchodzącą starością. Przy tej okazji muszę zresztą pochwalić Hollywood lat trzydziestych, bo Dressler nie zestarzała się ładnie, a mimo to nie wahano się korzystać z jej znakomitego aktorstwa. W dzisiejszych czasach trudno sobie wyobrazić, żeby wpuszczono na ekran kobietę po sześćdziesiątce, która... no po prostu mocno wygląda na te swoje sześćdziesiąt parę lat. Z wyróżniających się aktorów dorzucę jeszcze Billie Burke, która, wcielając się w próżną i zakochaną w blichtrze panią domu, poszła bardziej w stronę satyry. Jest w tym niezwykle przekonująca, także dzięki swemu piskliwemu głosowi.

Kolacja o ósmej zaklasyfikowana została jako komediodramat, chociaż śmiechu jest w niej w sumie niewiele. Można ten film uznać za satyrę na mieszczańską obłudę. Większość machinacji bohaterów filmu polega na oszukiwaniu innych lub samych siebie, próbach podnoszenia swego statusu społecznego lub walce o jego zachowanie. Sceny humorystyczne mają miejsce, gdy niektórzy z nich potykają się w tych staraniach o własne nogi. Chociaż nie w każdym przypadku jest tak zabawnie. Finał filmu splata ze sobą wszystkie wątki, doprowadzając niektóre postacie do konfrontacji ze sobą, inne natomiast do zamiecenia pewnych spraw pod dywan. W porównaniu z Ludźmi w hotelu zakończenie jest niezwykle wyważone. Mamy tu do czynienia z przyzwyczajonymi do stabilizacji mieszczanami, a nie z ludźmi oddalonymi od swoich codziennych problemów, dlatego nie jest tak wybuchowo. Nie chcę przez to powiedzieć, że film mnie rozczarował, bo wszystko ma swój logiczny koniec. Po prostu spodziewałem się czegoś mocniejszego.

Kolacja o ósmej nie jest taką bombą jak jej wielokrotnie wspomniany w tym tekście poprzednik. Choćby dlatego właśnie, że czerpie z przetestowanego wcześniej wzorca. Tym niemniej jest filmem sprawnie napisanym, inteligentnym i wypełnionym po brzegi świetnym aktorstwem. Stanowi doskonałą próbkę możliwości Hollywood lat trzydziestych. Ciekaw jestem, w jakim kierunku pójdzie rozwój tych wielowątkowych produkcji pełnych supergwiazd. Niewątpliwie tkwi w nich duży potencjał. Film otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 27 stycznia 2019

What Price Hollywood? (1932)

Film o cenie sławy

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 28 min.

Występują: Constance Bennett, Lowell Sherman, Neil Hamilton, Gregory Ratoff

Hollywoodzkie filmy o kulisach Fabryki Snów mają swoją tradycję. Różny jest ich poziom, ale zazwyczaj łączy je wspólna cecha - nie mają nic wspólnego z życiem prawdziwego Hollywood. Zazwyczaj są to bajki dla marzycieli i romantyków albo moralitety. What Price Hollywood? wyreżyserowany przez George'a Cukora wpisuje się w ten nurt, chociaż jego spojrzenie jest bardziej gorzkie niż słodkie. Główną rolę powierzono niezwykle popularnej w owym okresie Constance Bennett. W protektora głównej bohaterki i zarazem wiodącego hollywoodzkiego reżysera wcielił się Lowell Sherman, sam zajmujący się obok aktorstwa reżyserią. Scenariusz, napisany przez aż czterech scenarzystów, został luźno oparty na biografiach takich osób jak Colleen Moore, John McCormick i Tom Forman - istotnych (choć bez przesady) postaci kina lat dwudziestych.

W filmie śledzimy losy Mary Evans, która przechodzi drogę od skromnej kelnerki do gwiazdy filmowej światowego formatu. Swą karierę Mary w dużej mierze zawdzięcza szczęściu - pewnej nocy przypadkowo poznaje reżysera Maxa Careya, który w przypływie pijackiej wspaniałomyślności zabiera ją na branżowy bankiet. Następnie Mary odprowadza pijanego w sztok Maxa do domu. W ramach wdzięczności Carey pozwala jej spróbować swoich sił w jakiejś trzecioplanowej rólce. Zdeterminowana dziewczyna robi szybkie postępy i wkrótce zostaje gwiazdą. Wychodzi też za mąż za Lonny'ego Bordena, zawodowego gracza w polo. Niebawem zaczynają się problemy. Lonny nie potrafi zaakceptować, że praca żony zajmuje dużo czasu i wymaga poświęceń. Na domiar złego Max coraz bardziej pogrąża się w depresji i alkoholizmie.

What Price Hollywood? to film, na który był ciekawy pomysł, ale wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Najpierw parę słów o tym, co dobre. Świetna w całej swojej naiwności jest scena otwierająca film, w której rozmarzona Mary przegląda fotografie swych hollywoodzkich idoli. Pierwszy akt obejmujący interakcje pijanego reżysera z kelnerką również jest niczego sobie. Trzeba tu zaznaczyć, że chociaż strzegący filmowej moralności Kodeks Haysa jeszcze nie obowiązywał, Mary odprowadza Maxa do jego domu, ale do sypialni już nie wchodzi i grzecznie kładzie się spać na kanapie. Tak wygląda początek pięknej przyjaźni. W ogóle Lowell Sherman jako dobrotliwy alkoholik, który powoli traci złudzenia, jest najciekawszą postacią w tym filmie. Kreacja prawdziwie tragiczna, głównie dzięki temu, że Sherman unika przesady, tak jakby jego bohater wstydliwie krył się ze zżerającą go depresją. Tak jak to często bywa. Niestety, im dalej w film, tym gorzej. I z nim i z fabułą.

Constance Bennett jak na wielką gwiazdę Hollywood jest przeciętna. Daleko jej do Marlene Dietrich czy Miriam Hopkins. Wprawdzie trudno się w jej nieco naiwnej kreacji do czegoś przeczepić, ale też niczym szczególnym nie zachwyca. Trudno byłoby mi wymienić jakąś scenę, która jest interesująca dzięki aktorstwu Bennett. Problematyczna jest także historia marszu jej bohaterki ku sławie. W scenariuszu potraktowano tę kwestię bardzo skrótowo. Ot, dużo ćwiczyła, poznała ważnego reżysera, została gwiazdą. Zbyt łatwe to i właściwie tylko zasygnalizowane, a nie pokazane. Część dotycząca ciemnych stron kariery jest dalece bardziej rozbudowana, ale niestety niezbyt mnie zaangażowała emocjonalnie. Może dlatego, że miałem wrażenie, jakby po Mary Evans to wszystko spływało. Uczestniczy w wydarzeniach, ale po zakończeniu pierwszego aktu niewiele do nich wnosi.

Absolutnie okropnym elementem filmu jest postać męża głównej bohaterki, Lonny'ego. Jest to postać odpychająca, całkowicie egoistyczna i zapatrzona w siebie. Trudno się dziwić, że Mary spędza więcej czasu ze swoimi przyjaciółmi filmowcami niż z typem, który cały świat postrzega tylko przez pryzmat swojego ego. Przy czym nie taki był zamysł scenarzystów, bowiem to Lonny punktuje wszystkie niedogodności i wyrzeczenia, które ponosić musi jego żona. Tyle że wychodzi przy tym na zwykłego zawistnego dupka. Nie mówiąc już o szokującej wręcz scenie ich pierwszej randki. Otóż Lonny zaprasza Mary na wystawną kolację, ta jednak nie przychodzi. Zawiedziony amant zakrada się do jej domu. Kiedy nie zostaje wpuszczony, włamuje się przez okno do sypialni dziewczyny i siłą zaciąga ją do restauracji. W samej tylko koszuli nocnej z narzuconą na nią marynarką Lonny'ego. Obrażona Mary odmawia jedzenia. Wtedy ten facet... siłą wpycha jej łyżkę do ust!? I po takiej randce ona przyjmuje oświadczyny tego gościa?! Ja rozumiem, że w latach trzydziestych obowiązywały inne normy obyczajowe, ale bez przesady. Lonny powinien po czymś takim trafić za kratki i otrzymać sądowy zakaz kontaktów, a nie przygruchać sobie żonę. Nie mam pojęcia, co myślał scenarzysta, kiedy tworzył, i wolę nie wiedzieć.

What Price Hollywood? jest dość przeciętnym filmem z kilkoma ciekawymi elementami. Żadnej prawdy o Hollywood tam oczywiście nie ma, chociaż ciemna strona Fabryki Snów została przedstawiona dość kompleksowo. Jedyne, co jest naprawdę godne uwagi, to sceny z Lowellem Shermanem. To jednak o wiele za mało, zwłaszcza że musimy też oglądać okropnego Neila Hamilona jako Lonny'ego. Myślę, że spokojnie można sobie darować przygodę z tym obrazem. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 11 stycznia 2019

Godzina z tobą/One Hour With You (1932)

Film o ludziach, którzy nie biorą życia serio

Reżyseria: Ernst Lubitsch i George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 14 min.

Występują: Maurice Chevalier, Jeanette MacDonald, Genevieve Tobin, Charles Ruggles, Roland Young

W recenzji Karuzeli małżeńskiej Ernsta Lubitscha stwierdziłem, że przedstawiona w tym niemym filmie historia miłosnego czworokąta lepiej sprawdziłaby się z udźwiękowionymi dialogami. Reżyser był najwyraźniej podobnego zdania, ponieważ w osiem lat po premierze Karuzeli przystąpił do realizacji jej dźwiękowego remake'u zatytułowanego Godzina z tobą. Film otrzymał nie tylko rozbudowane dialogi, ale również oprawę muzyczną i piosenki. W międzyczasie z powodu problemów organizacyjnych Lubitsch został na stołku reżyserskim zastąpiony przez George'a Cukora. Tylko po to, aby po kilku tygodniach powrócić na to stanowisko z powodu konfliktu swojego zmiennika z gwiazdą filmu - Maurice Chevalierem. Już po premierze Lubitsch i Cukor starli się w sądzie o prawa do tytułu reżysera Godziny z tobą. Zwyciężył ten pierwszy, natomiast Cukor musiał się zadowolić tytułem "asystenta reżysera". Wspomniane wydarzenia musiały mieć wpływ na atmosferę na planie oraz końcowy efekt.

Akcenty scenariusza są w Godzinie z tobą rozłożone inaczej niż w Karuzeli małżeńskiej. W centrum uwagi znajdują się doktor Andre Bertier i jego żona Colette - szczęśliwe i nadal (w 3 lata po ślubie) zauroczone sobą małżeństwo. Bertierowie żyją w dostatku i nie doskwierają im właściwie żadne problemy. Może poza osobą Mitzi, najlepszej przyjaciółki Colette. Ta pozbawiona moralności, swawolna kobieta nie ma w zwyczaju przepuszczać żadnemu mężczyźnie, który wpadnie jej w oko. Po przypadkowym spotkaniu z mężem przyjaciółki w taksówce, Mitzi postanawia schrupać go na śniadanie. Nieważne czy za jego zgodą, czy bez. Na obrzeżach tej historii występuje jeszcze dwóch panów. Mąż Mitzi, profesor Olivier, podejrzewa ją o niewierność i wynajmuje detektywa, który ma dostarczyć dowodów. Niejaki Adolph jest natomiast przyjacielem państwa Bertier i facetem beznadziejnie zakochanym w Collette, która traktuje go jako dobrego przyjaciela. Zderzenie pragnień i planów całej piątki następuje podczas hucznego balu wydanego przez państwo Bertier. Po tym wydarzeniu nic już nie będzie takie samo... Albo i będzie.

Godzina z tobą charakteryzuje się typową dla Lubitscha frywolnością, wszechobecnością aluzji i erotycznych podtekstów. Bohaterom właściwie tylko jedno w głowie i większość czasu poświęcają dążeniu do spełnienia swych pragnień. Przy tym chętnie dzielą się swymi przemyśleniami z widzem, wielokrotnie przemawiając wprost do kamery lub śpiewając dwuznaczne piosenki. Tu przoduje stworzony do tego typu ról Maurice Chevalier, doskonały dżentelmen o kpiącym uśmiechu. Chevalier nieźle sobie radzi ze śpiewem, ma duży dystans do siebie i świetnie bawi się rolą. Jego postać jest dość podobna do tej, którą grał w Uśmiechniętym poruczniku, co wskazuje na pewnego rodzaju specjalizację aktorską. Z dwóch kobiecych bohaterek grana przez Jeanette MacDonald pani Bertier jest bardziej dystyngowana i stateczna, przez co pozostaje w cieniu konkurentki. Genevieve Tobin jako rozpustna Mitzi robi wszystko, żeby królować na ekranie. Momentami eksponuje się i prowokuje z taką ostentacją, jak gdyby chciała wszystkim pokazać, że to do niej należy ten film. Niestety jest w błędzie.

Co z dialogami, których tak bardzo mi brakowało w Karuzeli małżeńskiej? Prawdę mówiąc nie są tak błyskotliwe, jak się spodziewałem. Owszem, mamy podteksty, półsłówka, wieloznaczności, ale momentami przechodzą one w jednoznaczności. Bohaterowie nie wciągnęli mnie w swoją erotyczną gierkę. Za bardzo są zblazowani, znudzeni i najedzeni. Tak naprawdę od wyniku ich roszad nic nie zależy. Pozostaną ze sobą lub pozmieniają konfiguracje, ale nadal będą lekko ociężałymi bogaczami, którym jest właściwie wszystko jedno. Wcale się tego nie wypierają, na zakończenie filmu puszczając do widza oko i zapewniając, że każdy powinien raz w życiu spróbować skoku w bok. Ha ha, hi hi. Nie powinieneś, drogi widzu, podchodzić do życia zbyt poważnie. Cóż, nie satysfakcjonuje mnie taka konkluzja, przynajmniej nie w tym filmie. Może gdybym był rentierem...

Na koniec zwrócę jeszcze uwagę na złożoną ścieżkę dźwiękową filmu skomponowaną przez aż czterech kompozytorów. Składają się na nią zarówno piosenki, jak i utwory instrumentalne, również budzących skojarzenia z przepychem i frywolnością. To dobra muzyka i odpowiednio dopasowana do tego filmu. Ale za serce nie chwyta. Nic nie poradzę, że tym razem ceniony przeze mnie Lubitsch (w asyście Cukora) nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań. Żarty żartami, ale wszystko takie jakieś jałowe. Pomimo wysokiego poziomu realizacyjnego wystawiam ledwie 6 gwiazdek. Identycznie jak w niemym pierwowzorze.

źródło grafiki - www.imdb.com