Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Raoul Walsh. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Raoul Walsh. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 14 lutego 2019

Going Hollywood (1933)

Film o pogoni za szczęściem

Reżyseria: Raoul Walsh
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 18 min.

Występują: Marion Davies, Bing Crosby, Fifi D'Orsay, Stuart Erwin, Ned Sparks, Patsy Kelly

Przyszedł czas na kolejny z mojej listy musical opowiadający o życiu w Fabryce Snów. Zwykle takie filmy wywołują we mnie znudzenie bądź irytację miałkością fabuły. Going Hollywood również nie jest przykładem szczególnie wciągającej historii. Ma jednak elementy, które w dużym stopniu to rekompensują. Nazywają się one Bing Crosby i Marion Davies. Piosenki pierwszego i całokształt występu drugiej podnoszą film Raoula Walsha do poziomu nieszkodliwej komedyjki, która zapewnia przyjemną rozrywkę. Niby niewiele, ale mogło być znacznie gorzej.

Film opowiada o losach Sylvii Bruce, która pod wpływem usłyszanej w radio piosenki rezygnuje z przyziemnej pracy nauczycielki i wyrusza na spotkanie świata show-biznesu. Na początek odnajduje Billy'ego Williamsa, swego ulubionego śpiewaka, który jednak nie ma dla niej czasu, gdyż właśnie wyrusza do Hollywood kręcić film. Sylvia podąża jego śladem. W Los Angeles ima się dorywczych zajęć związanych z przemysłem filmowym i czeka na swoją okazję do zdobycia sławy i serca uwielbianego muzyka.

Jak widać, fabuła filmu jest cienka jak barszcz. Na szczęście nie jest prowadzona zbyt serio, służąc raczej jako pretekst do popisów gwiazd filmu. Postać Sylvii jest całkiem sympatyczna i miło się ogląda jej perypetie. Duża w tym zasługa uroku osobistego Marion Davies, która ma wspaniały uśmiech, dystans do siebie i świetnie tańczy. Ze scen czysto fabularnych trzeba ją wyróżnić za konfrontację z rozkapryszoną gwiazdą filmu, w którym sama gra jako tancerka. Podczas przerwy w zdjęciach Sylvia prezentuje świetną parodię napuszonej francuskiej divy. Kiedy urażona gwiazda policzkuje ją, Sylvia w rewanżu nabija jej śliwę pod okiem. W ten sposób zarozumiała gwiazda zostaje wykluczona z filmu, zwalniając miejsce dla bohaterki. Najzabawniejsza w tej scenie jest rozbrajająca wręcz szczerość na temat kulisów rywalizacji gwiazd. Brak sentymentów i czyhanie na okazję prowadzą prosto na szczyt.

Bing Crosby jako aktor nie pokazuje w Going Hollywood właściwie nic godnego uwagi. Jako śpiewak jest nader interesujący. Wykonuje w filmie sporo numerów utrzymanych w stylistyce jazzu lat trzydziestych. Piosenki są różnorodne, miłe dla ucha i okraszone ciekawymi inscenizacjami. Jedną z nich śpiewa na przykład na stacji metra w towarzystwie tłumu statystów, inną w obskurnej meksykańskiej knajpie, w której jego bohater ląduje podczas kryzysu twórczego. Bohaterowie w kilku utworach tańczą, w czym przoduje bardzo sprawnie stepująca Davies. Piosenki wypełniają blisko połowę filmu, nie pozostawiając wiele miejsca na fabułę. I bardzo dobrze, gdyż są jego najwartościowszą częścią.

Going Hollywood okazał się filmem przyjemnym w odbiorze, w dużej mierze dzięki temu, że nie wymaga bezwzględnego zaangażowania w fabułę. Nie ma potrzeby oglądać go zbyt uważnie pomiędzy poszczególnymi utworami. Co tu więcej napisać? Lubię Marion Davies, polubiłem Crosby'ego. Fajnie, gdyby kiedyś dostali coś ambitniejszego do zagrania. Natomiast Going Hollywood z czystym sumieniem wystawiam 7 gwiazdek. Ani przez moment mnie ten film nie zmęczył, chociaż nie prezentuje sobą nic poza walorami estetycznymi.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 6 stycznia 2019

Ja i moja dziewczyna/Me and My Gal (1932)

Film o facecie, jego dziewczynie, jej siostrze i chłopaku siostry

Reżyseria: Raoul Walsh
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 19 min.

Występują: Spencer Tracy, Joan Bennett, Marion Burns, George Walsh

Wszelkiego rodzaju "listy najlepszych filmów" mają to do siebie, że czasem trafia się na nich jakaś pozycja przypadkowa. Zapewne autor listy potrafiłby umotywować swoje decyzje, ale bywają sytuacje, że widzowi trudno się domyślić, co właściwie zdecydowało o wyróżnieniu danego filmu. Chociaż przez Chronofilmotekę przewinęło się już kilka bardzo nisko ocenionych pozycji, tym razem stanąłem przed przypadkiem chyba najbardziej zagadkowym. Nie mam pojęcia, dlaczego Ja i moja dziewczyna miałby być jednym ze "1001 filmów, które powinienem zobaczyć przed śmiercią". Nie tylko nie widzę w nim żadnej wybitności. Właściwie trudno mi dostrzec w tym hollywoodzkim produkcyjniaku cokolwiek, co wyróżniałoby go z szarej przeciętności.

Wyreżyserowany przez Raoula Walsha film jest komedią z wątkiem romantycznym i kryminalnym. Głównym bohaterem jest grany przez Spencera Tracy bostoński policjant Dan, zajmujący się patrolowaniem portu. Do jego codziennych obowiązków należy ratowanie tonących piesków, neutralizacja pijaków i uspokajanie zbyt hucznych imprez. Dan flirtuje też z pracującą w portowej jadłodajni kelnerką Helen, wygadaną dziewuchą, która nieustannie żuje gumę. Siostra Helen - Kate - przygotowuje się właśnie do ślubu z prostodusznym marynarzem. Jej poprzedni chłopak, gangster Duke, siedzi w więzieniu, ma jednak w planie przypomnieć jeszcze Kate o swoim istnieniu.

Czemu film Ja i moja dziewczyna nie przypadł mi do gustu? Przede wszystkim nie jest zabawny. Nie podobały mi się wtórne gagi z zataczającymi się pijaczkami, ludźmi powtarzającymi po sobie wypowiedzi i ostentacyjnym żuciem gumy. Lista dialogowa jest nad wyraz rozbudowana, ale ma to głównie taki efekt, że nieliczne błyskotliwe wypowiedzi giną w zalewie bezbarwnego słowotoku. Pierwsza połowa filmu jest przez to właściwie stracona. Wątek romantyczny pomiędzy Danem a Helen jest... taki sobie. Jakaś chemia między nimi panuje, chociaż nie na tyle wyrazista, żeby ten romans zapadał jakoś w pamięć. Ot, przekomarzają się, czasem kłócą, a ostatecznie wszystko schodzi na drugi plan. W każdym razie dziewczyna wyrzuca na prośbę Dana gumę do żucia, co jest jakimś osiągnięciem dla komfortu estetycznego.

Jedynym w miarę ciekawym elementem filmu jest wątek kryminalny, który związany jest z ukrywaniem się poszukiwanego gangstera na strychu mieszkania Kate. Ptaszek jest niebezpiecznym i dość sprytnym przeciwnikiem dla dzielnych funkcjonariuszy. Mamy też ciekawie przeprowadzony napad na bank i oryginalną postać sparaliżowanego teścia komunikującego się poprzez "wymrugiwanie" alfabetu Morse'a. Coś jak jeden z bohaterów Hrabiego Monte Christo. Jeżeli chodzi o aktorstwo, można o nim powiedzieć, że jest. I to poprawne. Proszę o wybaczenie, ale na nic więcej w tym temacie się nie zdobędę. Bohaterowie filmu są zdecydowanie nie z mojej bajki, więc i na aktorów patrzyłem ze średnią przyjemnością.

Właściwie niewiele więcej mam do dodania na temat Mnie i mojej dziewczyny. To film tak mało charakterystyczny, przegadany i bezbarwny, że zapewne za tydzień będę miał problemy z przypomnieniem sobie czegokolwiek na jego temat. Ta podręcznikowa definicja przeciętności otrzymuje ode mnie przewidziane specjalnie na taką okazję 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 20 października 2018

Droga olbrzymów/The Big Trail (1930)

Film o ludziach na szlaku

Reżyseria: Raoul Walsh
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h

Występują: John Wayne, Marguerite Churchill, Tully Marshall, Tyrone Power Sr., Ian Keith, Charles Stevens

Udźwiękowienie filmów nie było jedynym technicznym osiągnięciem przełomu lat 20. i 30. Hollywood eksperymentowało także z obrazem. W omawianym okresie pojawiło się kilka filmów korzystających z obrazu panoramicznego (dzięki zastosowaniu taśmy filmowej 70 mm - dwukrotnie szerszej od standardu). Znacznie poprawiało to jakość wizualną produkcji korzystających ze scen grupowych i plenerów. Wkrótce potem Wielki Kryzys wywołał konieczność cięcia kosztów, która nie ominęła również filmowców i właścicieli kin. Dlatego technologia panoramiczna została szybko zarzucona i poszła w zapomnienie na długie lata. Podobnie jak stworzone za jej pomocą filmy, których nie można było wyświetlać bez specjalnego sprzętu. Taki właśnie los spotkał Drogę olbrzymów, pierwszy ważny obraz w karierze Johna Wayne'a.

Droga olbrzymów opowiada o wędrówce grupy pionierów tak zwanym Szlakiem Oregońskim, który prowadzi z położonego w środku USA St. Louis aż do wybrzeży Pacyfiku. Film kręcono w kilku stanach, korzystając z bardzo różnorodnych plenerów. Zaangażowano też do niego kilkuset statystów. Wraz z wozami, realistycznymi strojami i ekwipunkiem oraz stadami koni i bydła złożyło się to wszystko na imponującą otoczkę. Nietrudno się domyślić, że głównym atutem Drogi olbrzymów są niesamowite obrazy. Jest na co popatrzeć, poczynając od zatłoczonego pokładu parowca żeglującego po Missisipi, poprzez gigantyczny obóz pionierów, aż po nakręcone z wielkim rozmachem sceny wędrówki. Na potrzeby filmowego polowania zapędzono przed kamery liczące kilkaset sztuk stado bizonów. Niebezpieczna przeprawa przez rzekę obejmuje dziesiątki wozów i zwierząt. Jeszcze bardziej zapiera dech w piersiach spuszczanie bydła i taboru na linach podczas przeprawy przez góry. Na dokładkę niesamowicie sfilmowana bitwa z Indianami (osadnicy bronią się przy użyciu słynnej taktyki kręgu wozów) oraz końcowe sceny rozgrywające się u stóp kalifornijskich sekwoi. Autorzy zdjęć dali upust swojej kreatywności. Budżet filmu musiał być doprawdy wysoki.

Fabuła ma w Drodze olbrzymów charakter uzupełniający. Na początku filmu poznajemy spośród grupy pionierów kilka wyróżniających się postaci i towarzyszymy im w wędrówce. Najważniejszy jest grany przez Wayne'a traper Breck Coleman, który służy wędrowcom za przewodnika. Jego głównym nemezis jest Czerwony Flack, zarządca wozów, którego traper podejrzewa o rozbójnictwo i morderstwo. Płeć piękną reprezentuje podróżująca w poszukiwaniu lepszej przyszłości Ruth Cameron, która początkowo nie przepada za Breckiem. Jest Bill Thorpe, oszust uciekający przed własną zła sławą, poniewierany przez swoją teściową Gus i kilka innych postaci. Ich perypetie są raczej pretekstem do ukazywania kolejnych etapów podróży i podtrzymywania narracji. Żadna z prezentowanych historii nie jest szczególnie oryginalna, a żaden bohater zbyt głęboki. Anegdota głosi, że gdy niedoświadczony John Wayne wyraził obawę, czy podoła roli pierwszoplanowej, reżyser zapewnił go, że wystarczy, jeśli będzie dobrze wyglądał na koniu. To chyba najlepiej charakteryzuje fabułę tego filmu, w którym trudno powiedzieć coś negatywnego, ale nie ma go również za co wychwalać.

Droga olbrzymów nie zrobiła furory wśród widzów. Obraz panoramiczny okazał się wynalazkiem zbyt nowoczesnym i wyświetlały go tylko nieliczne kina. Między innymi z tego powodu John Wayne ponownie pogrążył się w anonimowości, z której wyrwie go dopiero Dyliżans. Druga sprawa, że aktorsko nie wykazał się w nim niczym szczególnym. Moja ocena filmu jest dość surowa, gdyż poza pięknymi widokami ciężko doszukać się w nim czegoś oryginalnego. Wystawiam 6 gwiazdek. Ale warto obejrzeć dla zdjęć.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 4 września 2018

W starej Arizonie/In Old Arizona (1928)

Film o dobrym bandycie i jego chciwej kochance

Reżyseria: Irving Cummings i Raoul Walsh
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 39 min.

Występują: Warner Baxter, Edmund Lowe, Dorothy Burgess

Ostatnia na Chronofilmotece pozycja z roku 1928 to przedsmak tego, co czeka kino w ciągu kolejnych dwóch lat. W starej Arizonie jest jednym z pierwszych w pełni udźwiękowionych filmów pełnometrażowych. Zawiera nie tylko kompletną ścieżkę z muzyką i efektami dźwiękowymi, ale również mówione dialogi. Było to osiągnięcie tym większe, że część scen kręcono w plenerach i konieczne było zastosowanie przenośnych mikrofonów. Taka innowacja nie mogła przejść bez echa i film otrzymał kilka nominacji oscarowych. Z dzisiejszej perspektywy wygląda nieco mniej imponująco. Warto też wspomnieć, że jest efektem pracy dwóch reżyserów. W trakcie zdjęć Raoul Walsh uległ wypadkowi, w wyniku którego stracił oko. W roli reżysera zastąpił go Irving Cummings, natomiast w roli gwiazdy filmu - Warner Baxter.

W starej Arizonie jest westernem przybliżającym postać na poły legendarnego rewolwerowca Cisco Kida. Jest to bandyta-dżentelmen z szarmanckim uśmiechem ograbiający dyliżansy  i kpiący sobie w żywe oczy ze stróżów prawa. Do schwytania bandyty (żywego lub martwego) wydelegowany zostaje sierżant Mickey Dunn, twardy żołnierz liczący na obiecane mu 5000 dolarów nagrody. Kluczem do dopadnięcia Cisco Kida może stać się jego dziewczyna Tonia Maria. Ponętna Meksykanka jest zarozumiała, chciwa i przekonana, że może zdobyć każdego mężczyznę. Prezenty otrzymywane kochanka są co prawda hojne, ale możliwe, że nagroda za jego głowę będzie bardziej kusząca.

Największa słabością W starej Arizonie jest to, co miało być jego największym atutem. Film jest wręcz przepełniony dialogami. Bohaterowie rozmawiają o wszystkim, nierzadko błyskotliwie, ale równie często się powtarzają. Cisco Kid wygłasza monologi opisujące to, co aktualnie robi. Tonia Maria popada w pełne samozachwytu przemowy. Jak na western bardzo mało jest w filmie akcji. Na rzecz nowej technologii niemal zupełnie zrezygnowano z tak dobrze sprawdzającej się w kinie niemym sztuki opowiadania obrazem. Szkoda, zwłaszcza że wśród trzech najlepszych scen filmu dwie (flirt Tonii i Mickeya z wykorzystaniem butelki wina oraz reakcja Cisco, gdy dowiaduje się o zdradzie pewnej osoby) obywają się bez słów. Najefektywniej wykorzystano dialogi podczas przyjaznej pogawędki Cisco i Mickeya w salonie fryzjerskim, kiedy ten drugi nie wie jeszcze, że ma do czynienia ze swoim wrogiem. Ta dość długa, pełna napięcia i dowcipu scena pokazuje, jak można efektywnie wykorzystać dialogi do prowadzenia narracji.

Penwą bolączką związaną z udźwiękowieniem filmu jest jakość fonii. Trudno wybrzydzać na kwestie techniczne, w końcu były to początki. Rzecz w tym, że do słabej jakości nagrania dochodzą okropne udawane akcenty aktorów, które mocno utrudniają zrozumienie ich słów. Dotyczy to zwłaszcza postaci drugoplanowych, chociaż akcent Cisco Kida też bardziej przypomina niemiecki niż meksykański. Potrzeba mi było dobrej chwili, żeby się przyzwyczaić i zacząć odbierać treści.

Aktorstwo stoi na przeciętnym poziomie. Osią fabuły jest konflikt pomiędzy bandytą, żołnierzem a stojącą pomiędzy nimi dziewczyną. Historia ta jest dość ciekawa, ale bardzo rozwlekła. Kreacja Tonii Marii - kobiety łasej na pieniądze, pełnej samouwielbienia i głupiej zahacza o kicz. Dorothy Burgess jest na ekranie równie często interesująca jak żenująca. Dziwi Oscar dla Warnera Baxtera za rolę Cisco Kida. Chociaż nie jest to zła rola, moim zdaniem nie powinien być nawet nominowany. Na koniec jeszcze jeden zarzut. Film korzysta z ładnych plenerów w amerykańskich parkach narodowych, ale pojawiają się raptem w kilku scenach, gdyż większość akcji to rozmowy w zamkniętych pomieszczeniach.

W starej Arizonie to film będący klasycznym przykładem zachłyśnięcia się nową technologią. Chociaż ogląda się go całkiem przyjemnie, jest w nim dużo zmarnowanego potencjału. Ale cóż, to dopiero początki wielkiej metamorfozy kina. Film otrzymuje ode mnie 6 gwiazdek, wyjście ponad przeciętność zawdzięczając udźwiękowieniu oraz mocnemu zakończeniu. Trochę stracona okazja, ale nie ma co żałować. Dobrych westernów będzie jeszcze co niemiara.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 28 maja 2018

Złodziej z Bagdadu/The Thief of Bagdad (1924)

Film o złodzieju, co rękę księżniczki chciał skraść

Reżyseria: Raoul Walsh
Kraj: USA
Czas trwania: 2h 29 min.

Występują: Douglas Fairbanks, Snitz Edwards, Charles Belcher, Julanne Johnston, Sojin Kamiyama

Douglas Fairbanks ostatnio pojawił się na Chronofilmotece jako irytujący kowboj z filmu Wild and Woolly. Fairbanks specjalizował się w kinie przygodowym, pozbawionym głębszych treści lecz pozwalającym mu na wykorzystanie nadzwyczajnych umiejętności atletycznych i akrobatycznych. Złodziej z Bagdadu, jego najgłośniejsze dzieło, osadzone zostało w klimacie Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Wśród produkcji kina rozrywkowego wyróżnia się przede wszystkim imponującą scenografią oraz bardzo wyrazistym głównym bohaterem wpisującym się w archetyp zawadiaki - czarującego rozbójnika.

Pomimo faktu, że Złodziej z Bagdadu jest filmem dosyć długim, scenariusz nie należy do skomplikowanych. Na dzień dobry poznajemy Ahmeda, tytułowego złodzieja lekkoducha. Ahmed mieszka na ulicach Bagdadu, korzysta z życia i bez skrupułów przywłaszcza sobie wszystko, na co ma w danej chwili ochotę. Pewnego dnia postanawia wykonać nad wyraz śmiały numer i za pomocą skradzionej magicznej liny wkrada się do pałacu kalifa. Natrafia tam na wiele skarbów, wszystkie jednak bledną przy najwspanialszym z klejnotów - śpiącej córce kalifa. Ahmed zakochuje się w dziewczynie od pierwszego wejrzenia - sytuacja nad wyraz dla niego nietypowa. Jako jedyne trofeum wynosi z pałacu jej sandał. Tymczasem kalif ogłasza zlot zalotników, którzy konkurować będą o rękę księżniczki. Zgłaszają się ociekający bogactwem książęta Persji, Indii i Mongolii. Oraz Ahmed, podszywający się pod "Księcia Siedmiu Mórz". Zdobycie ręki księżniczki nie będzie jednak łatwe. Zalotnicy otrzymują zadanie dostarczenia niezwykłych darów z dalekich krajów. Kto przyniesie najrzadszy, ten zwycięży. Rozpoczyna się nie do końca uczciwa konkurencja.

Złodziej z Bagdadu to przede wszystkim popis umiejętności Fairbanksa. Nie tyle aktorskich, co atletycznych. Aktor dokonuje na ekranie niezwykłych akrobacji, skoków, wspinaczek i innych manewrów kaskaderskich. Jego wygląd - bufiaste spodnie i odkryta, naoliwiona klatka piersiowa, przywodzą na myśl cyrkowego linoskoczka. Cyrkowa jest też zamaszysta gestykulacja Fairbanksa i jego zawadiacki uśmieszek pod szpiczastym wąsikiem. Aktor przez cały film świetnie się bawi, najprawdopodobniej grając po części samego siebie. Reszta obsady nie za bardzo ma wyjście i musi iść w jego ślady. Film ma dużo akcji, mało tekstu, a większość scen konwersacji odgrywana jest za pomocą pantomimy. Nie, żeby było w nich szczególnie dużo do odgrywania. Spośród aktorów wyróżnia się jeszcze Sojin Kamiyama jako nieco demoniczny Książę Mongolii, główny konkurent Ahmeda o rękę księżniczki i pozbawiony skrupułów tyran.

Druga atrakcja Złodzieja to bajkowe dekoracje o niezwykłym rozmachu. Twórcy nie silili się na realizm - umowność Bagdadu i innych lokacji jest oczywista, ale jest to raczej atutem. Miejskie ulice, meczety z minaretami i pałace przygotowano z dużą fantazją, malując na dykcie rozmaite orientalne symbole i kształty. Pomysłowe jest szczególnie wykonanie pałacowych wrót. Jednocześnie nie można mówić o przesadnym przepychu scenografii. Rekwizytów jest akurat tyle, ile potrzeba do realizacji danej sceny. Bardzo wysmakowane są kostiumy, wśród których królują przewiewne stroje Wschodu. Stroje są dobrze dobrane, czytelnie wskazując pozycję społeczną właścicieli. Metamorfoza Ahmeda ze złodzieja w księcia jest pod tym względem szczególnie udana. Nie brak też w Złodzieju fantazyjnych urządzeń (najbardziej zapadła mi w pamięć gigantyczna machina do gotowania skazańców w gorącym oleju) oraz magicznych przedmiotów takich jak latający dywan czy płaszcz niewidzialności. Film wykorzystuje również egzotyczne zwierzęta, a dzięki efektom specjalnym Ahmed ma okazję walczyć ze smokiem i innymi magicznymi bestiami.

Tym, czego Złodziejowi z Bagdadu brakuje, jest jakakolwiek głębia. Postacie są charakterologicznie niezwykle proste, w większości ledwie zarysowane, a ich głównym zadaniem jest popychanie do przodu fabuły i umożliwianie Fairbanksowi prezentacji kolejnych efektownych numerów. Można wręcz określić ten film jako trwające dwie i pół godziny przedstawienie cyrkowe ze wszystkimi niemal jego elementami - akrobatą, czarodziejami, tresurą zwierząt, pantomimą. Brakuje chyba tylko klauna. Trzeba podkreślić, że jest to przedstawienie najwyższej klasy, ale też nie oferuje niczego ponad efektowne popisy. Osobiście szukam w kinie nieco odmiennych wrażeń. Wystawiam mocne 7 gwiazdek. Fani blockbusterów spokojnie mogą dopisać o jedną więcej. Jako przedstawiciele niezobowiązującego kina przygodowego Fairbanks i spółka zasługują na uznanie.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 4 marca 2018

Regeneration (1915)


 Film o resocjalizacji młodego ulicznika.

Reżyser: Raoul Walsh
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 13min.
Występują: Rockliffe Fellowes, Anna Q. Nilsson

Pierwszy film Raoula Walsha, który to reżyser będzie się przewijał wśród bohaterów tego bloga aż do lat 50. Dodatkowo Regeneration jest prawdopodobnie najstarszym zachowanym filmem gangsterskim. Scenariusz powstał na bazie pamiętników wychowanego w nowojorskich slumsach Owena Kildare'a i bez upiększeń przedstawia bezlitosny świat manhattańskich dzielnic nędzy, takich jak Bowery czy Hell's Kitchen.

Najmocniejszą stroną filmu, który należy do nurtu kina społeczne zaangażowanego, jest właśnie realizm w przedstawieniu warunków i trybu życia nowojorskiego półświatka. Jako statyści i część postaci drugoplanowych występują w filmie naturszczycy i osoby rzeczywiście reprezentujące najniższe warstwy społeczne. Jest dużo brzydoty, pijaństwa, brutalności, wszystko to pokazane bez żadnych upiększeń. Dwie sceny, w których pijany ojczym rzuca na oko dziesięcioletnim pasierbem wzbudziły we mnie wręcz przerażenie o losy młodocianego aktora.

Regeneration oprócz nędzy i brutalności ukazuje też drogę nadziei dla ludzi z marginesu. Głównymi bohaterami filmu są Owen, młody gangster, który pod wpływem młodej i pięknej (jakżeby inaczej) działaczki społecznej Marie postanawia zrezygnować z dawnego życia i "wyjść na ludzi". Naturalnie dawni koledzy-gangsterzy nie zamierzają tak łatwo na to pozwolić, co prowadzi do tragicznego finału. Historia Owena współcześnie może wydać się nam nieco naiwna, sięga też do kilku sprawdzonych w literaturze schematów i zwrotów akcji. Uroku dodaje jej jednak słodko-gorzki wydźwięk, ukazujący, że mimo dobrych chęci praca wśród gangsterów może skończyć się tragicznie.

Jeżeli chodzi o aktorstwo, całkiem przekonująco wypada Rockliffe Fellowes w roli dorosłego Owena, jednak największym atutem filmu są wspomniani już aktorzy charakterystyczni, którzy w zasadzie odgrywają siebie, dając nam fenomenalny obrazem nowojorskich slumsów sprzed stu lat.

Z najlepszych scen filmu wymienię dwie. Bardzo dobrze napisana i odegrana została scena ukazująca punkt zwrotny w życiu Owena, kiedy na prośbę Marie "odbija" niemowlę z rąk pijanego ojca-brutala i zwraca je matce. Wzrok bohatera dostrzegającego w dziecięciu samego siebie sprzed lat mówi naprawdę wiele.
Druga godna uwagi scena to pożar łodzi wycieczkowej wywołany przez nierozważnie rzucony niedopałek. Paniczna ewakuacja z udziałem wielu statystów i skomplikowanego montażu to bardzo ciekawe widowisko.

Filmowi Regeneration przyznaję 7 gwiazdek. Jest to obraz wartościowy, jednak fabuła prezentuje się nieco zbyt schematycznie, żeby ocenić go jako dzieło.

źródło grafiki - letterboxd.com