Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Frank Capra. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Frank Capra. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 28 maja 2019

Pan z milionami/Mr. Deeds Goes to Town (1936)

Film o równym gościu (z milionami)

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 55 min.

Występują: Gary Cooper, Jean Arthur, George Bancroft, Lionel Stander, Douglass Dumbrille, Raymond Walburn, H.B. Warner

Frank Capra znany jest dziś głównie jako specjalista od podnoszących na duchu filmów o zwykłych Amerykanach dokonujących wielkich rzeczy. Wprawdzie kręcił także romantyczne komedie (Ich noce) oraz orientalne melodramaty (Gorzka herbata generała Yen), ale jakoś tak wyszło, że najlepiej zapamiętany został pokrzepiający cykl zapoczątkowany przez Pana z milionami. Opowieść o poczciwym facecie z prowincji, który z dnia na dzień zostaje milionerem, chwyta za serce dzięki kilku prostym trikom. Najistotniejszy z nich to obsadzenie w roli głównej Gary'ego Coopera - prostego jak struna, bezpretensjonalnego stuprocentowego Amerykanina, z którym łatwo było się utożsamić. A kibicowanie mu to po prostu prawdziwa przyjemność. Przecież każdy chciałby pozostać niezmieniony i nieskalany jak Cooper, gdyby dopadło go niespodziewane i niezasłużone bogactwo. Jakżeby inaczej.

Tytułowy bohater, niejaki Longfellow Deeds, to nieco ekscentryczny kawaler z małego miasteczka w stanie Vermont. Jest współwłaścicielem zakładu gastronomicznego, dorabia pisząc wiersze zamieszczane na pocztówkach, a dla rozrywki grywa na tubie. Pewnego dnia odwiedza go grupa nowojorskich prawników z wiadomością, że zmarły wuj zapisał mu cały swój majątek - 20 milionów dolarów. Deeds udaje się do Nowego Jorku w celu przejęcia spadku. Błyskawicznie zostaje osaczony przez grupę spryciarzy zainteresowanych pieniędzmi. Prawnicy namawiają go do wystawienia pełnomocnictwa do zarządzania majątkiem, towarzystwo przyjaciół opery oczekuje, że będzie finansował jej utrzymanie, a dziennikarka brukowca udaje przyjazną duszę, aby pod innym nazwiskiem publikować na jego temat kpiarskie artykuły. Kiedy okazuje się, że Deeds nie ma zamiaru ulegać podszeptom tego towarzystwa, zainteresowani podejmują działania w celu pozbawienia go majątku.

Pan z milionami to przede wszystkim apoteoza zdrowego rozsądku prowincjusza. Dzięki swej prostocie i braku zepsucia Deeds dostrzega to, co istotne i nie daje się wykorzystać otaczającym go sępom. Bohater jest człowiekiem nienawykłym do wielkich słów i bez oporu zadającym proste, trafiające w sedno pytania. Jedyną osobą, której udaje się go zwieść na dłużej, jest dziennikarka Babe Bennett. Kobieta wpada jednak we własne sidła, zakochując się w człowieku, którego pomogła ośmieszyć i ostatecznie zostaje jego stronniczką. A przecież na początku chodziło jej tylko o obiecany przez szefa miesiąc płatnego urlopu.

Końcowa, trwająca pół godziny scena obejmująca sąd nad niepokornym Deedsem, to wyłożenie całego filmowego dyskursu na tacy. Oskarżyciele bohatera zarzucają mu (jako objawy szaleństwa) nonkonformizm i niechęć do płynięcia z prądem. On broni się dramatyczną przemową wychwalającą moralne zalety prostego człowieka. Film popada tu trochę w patos. Sądowa dyskusja jest zbyt teatralna, wliczając w to nienaturalne milczenie bohatera, który przez długi czas odmawia zabrania głosu. Mimo wszystko cała sekwencja broni się dzięki polemicznemu zacięciu, barwności poszczególnych uczestników, odpowiedniej dawce humoru i oczywiście przemawiającej do widza gloryfikacji stereotypu "zwykłego Amerykanina". W fabule można odnaleźć wyraźne echa politycznej dyskusji wokół wprowadzanego wówczas w USA programu gospodarczego interwencjonizmu prezydenta Roosevelta. Przedmiotem krytyki jest bowiem autorski pomysł Deedsa, który pragnie wspomagać za pomocą swego majątku przedsiębiorczość ubogich. Wzbudza to oczywiście niepokój beneficjantów "starego porządku", którzy straszą gospodarczą katastrofą.

Gary Cooper wypada dobrze w roli zwykłego faceta. Ważnym elementem humorystycznym filmu są jego ekscentryzmy. Deeds na przykład instynktownie reaguje na dźwięk sygnału nadjeżdżającego wozu strażackiego i rzuca się na pomoc. Ludzi, którzy mu podpadli, ma w zwyczaju traktować zasłużonym prawym sierpowym. Oczywiście tylko tych złych. (Nieco zaskakujące jest, że takie zachowanie przedstawiono jako coś pozytywnego. Najwyraźniej w latach 30. Amerykanie uważali dyskusję przy pomocy pięści za dopuszczalne rozwiązanie). Deeds jest także spostrzegawczy. W najlepszej scenie filmu ten bystry obserwator wskazuje tiki nerwowe wszystkich otaczających go ludzi, sugerując widowni, że każdy jest po trosze wariatem. Obsada drugoplanowa Pana z milionami jest rozbudowana, ale zaangażowano głównie mniej znanych aktorów. Jako Babe Bennett wystąpiła Jean Arthur, dla której była to pierwsza duża rola po latach grania hollywoodzkich ogonów. Nie osiągnęła nią niczego ponad poprawność. Cieszy obecność dawno niewidzianego George'a Bancrofta w roli redaktora naczelnego gazety. Jego postać, mimo bycia hieną dziennikarską, okazuje się równym gościem, który odpowiedniej chwili bierze właściwą stronę. W tle przewijają się jeszcze Lionel Stander jako mimowolny asystent Deedsa oraz Douglass Dumbrille jako pozbawiony skrupułów prawnik. Nie jest to w żadnym wypadku obsada pretendująca do czegokolwiek powyżej przeciętnej.

Pan z milionami to przykład geniuszu Hollywood. Film oparty na ckliwej historii, będący jednak apelem do egalitaryzmu i hołdem dla pospolitości, wciąga i wręcz zachwyca widza. To piękna bajka, w centrum której bardzo łatwo dostrzec samego siebie. Pan Deeds ze swoim zakładem przetwórstwa tłuszczu, z podręczną tubą i mało wyrafinowanymi wierszykami jest zwierciadłem, w którym każdy przeciętniak może się przejrzeć i zakończyć seans z podniesionym czołem. Frank Capra odkrył w tym schemacie żyłę złota, którą będzie jeszcze wielokrotnie eksploatował. Póki co uczynił to niezwykle umiejętnie. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 17 marca 2019

Ich noce/It Happened One Night (1934)

Film o podróży autobusem

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Clark Gable, Claudette Colbert, Walter Connolly, Roscoe Karns, Jameson Thomas

Jaki jest przepis na udaną komedię romantyczną? Decydenci z wytwórni Columbia odkryli go dość przypadkowo dzięki Ich nocom. Film wyreżyserowany przez będącego wyraźnie na fali wznoszącej Franka Caprę (niedawno stworzył świetną Gorzką herbatę generała Yen) nie był projektem, po którym spodziewano się cudów. Długo trwały poszukiwania odtwórców głównych ról. Na planie panowała nie najlepsza atmosfera wywołana tarciami pomiędzy Claudette Colbert a reżyserem. Wątpliwości budził też scenariusz, którego pierwotna wersja po sugestiach Colbert i Clarka Gable'a uległa sporym przeróbkom. Już po zakończeniu zdjęć aktorka odnosiła się do filmu z dużym dystansem, wskutek czego dopiero w ostatniej chwili przekonano ją do udziału w ceremonii wręczenia Oscarów. Tymczasem Ich noce nie tylko zdobyły sobie popularność wśród widowni, ale również zawojowały nagrody filmowe, zgarniając statuetki za najlepszy film, reżyserię, scenariusz oraz główną rolę męską i żeńską. Był to wówczas najbardziej uhonorowany film w historii Akademii, a do dziś dorównały mu sukcesu w "głównych" kategoriach tylko dwa obrazy. Co zatem kryje w sobie takiego ta bezpretensjonalna, sympatyczna komedia, że zdobyła serca widzów i krytyków? Dobrą podpowiedzią jest wspomniane pięć statuetek, przy czym najmniejszy nacisk położyłbym na scenariusz, skupiając się przede wszystkim na reżyserii oraz wzajemnym oddziaływaniu na siebie aktorskiej pary Gable-Colbert.

Ich noce są w dużej mierze filmem drogi. Grana przez Colbert Elle Andrews jest córeczką bogatego tatusia, która ma już dość podejmowanych przez niego prób sterowania jej życiem. Po kłótni z ojcem Elle ucieka z jachtu zacumowanego w okolicach Miami i autobusem wyrusza do Nowego Jorku na spotkanie z poślubionym (również na złość) celebrytą Kingiem Westleyem. Podczas podróży poznaje dziennikarza Petera Warne, który mimo kilku początkowych sprzeczek stara się pomóc nieco zagubionej dziewczynie. A kiedy dowiaduje się, z kim ma do czynienia, składa jej pewną biznesową propozycję. Między przymusowymi towarzyszami podróży z wolna rodzi się nić sympatii. Tymczasem pan Andrews wysyła śladem córki prywatnych detektywów, którzy mają za zadanie sprowadzić ją z powrotem do domu.

Jak widać, fabuła nie grzeszy szczególną oryginalnością, a momentami nawet razi pewnymi uproszczeniami. Mimo to perypetie Ellen i Petera ogląda się z uśmiechem na twarzy. W dużej mierze dzięki chemii panującej między dwójką odtwórców głównych ról. Ellen jest nieco kapryśna i nieporadna, ale nie na tyle, żeby drażniło to widza. Grany przez Gable'a Peter to reporterski wyga i człowiek niezwykle zaradny życiowo, jednocześnie odznaczający się taktem i sporym poczuciem humoru. Początkowo para traktuje się z rezerwą, nie szczędząc sobie złośliwości. Widać jednak, że pod tą fasadą kryje się wzajemna życzliwość i rosnąca fascynacja. Dobrze się słucha zarówno wymierzanych sobie nawzajem przez bohaterów ciętych ripost, jak i ich zwykłych rozmów o życiu. Jednocześnie ów duet jest na tyle spontaniczny, że wielokrotnie zaskakuje szalonymi pomysłami. 

Ich noce wyróżniają się także różnorodnością ciekawych kinematograficznie scen. Filmowy autobus podróżuje przez "zwyczajną" Amerykę, a większość akcji toczy się z dala od wielkomiejskiego krajobrazu. Zapewne dzięki temu film zyskał sobie życzliwość mieszkańców małych miasteczek, którzy rzadko mieli okazję oglądać na kinowym ekranie elementy swojskiego świata. Przeżywane w podróży przygody również mają charakter przyziemny, acz urozmaicony. No i jest trochę wizualnych cymesów. Na przykład dziarska piosenka wykonywana przez kolejnych pasażerów autobusu (w tym samego Caprę), czy wysoce oryginalny pomysł łapania "stopa" na zgrabną damską nóżkę, który kojarzy chyba każdy miłośnik kina. Są momenty niezwykle romantyczne, jak doskonale nakręcona scena, w której Peter przenosi Ellen przez strumień, czy uwieczniony na filmowym plakacie moment chrupania przez bohaterów marchewek. I jeszcze przewijający się przez film symbol wizualny, jakim jest zaimprowizowana kotara, którą para przedziela na noc wynajmowane w motelach pokoje. Pomysłowość Franka Capry i jego ekipy jest w Ich nocach doprawdy fenomenalna, będąc zresztą źródłem inspiracji dla wielu naśladowców. Na przykład pierwowzorem Królika Bugsa był właśnie ciamkający marchewkę Clark Gable.

Ich noce są niebywale pozytywnym filmem, idealnym do oglądania w towarzystwie. Dobre aktorstwo, luźne podejście do tematyki i masa oryginalnych kompozycji wizualnych pozwoliły na stworzenie komedii romantycznej, która do dziś nie straciła na jakości. I nadal jest ponoć puszczana w amerykańskiej telewizji. Popularność tego filmu jest w pełni zasłużona. Otrzymuje ode mnie 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 4 marca 2019

Gorzka herbata generała Yen/The Bitter Tea of General Yen (1933)

Film o dyskursie międzykulturowym (pomiędzy porywaczem i jego branką)

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 27 min.

Występują: Barbara Stanwyck, Nils Asther, Walter Connolly, Toshia Mori, Gavin Gordon

Dość oryginalnie zatytułowana Gorzka herbata generała Yen to film, który nie przypadł do gustu wielu osobom. Konserwatywnym Amerykanom w latach trzydziestych nie podobały się prezentowane na ekranie związki międzyrasowe i mało pochlebny portret działań Europejczyków w Chinach. Chiński ambasador protestował przeciwko rzekomo kłamliwym obrazom brutalności jego rodaków. Bardziej współcześni krytycy zarzucali filmowi rasizm (bo tytułowego bohatera zagrał biały aktor) oraz nierealistyczne przedstawienie chińskiej kultury. Wpływając na tak burzliwe wody jak dialog międzykulturowy, zwłaszcza odnoszący się do wrażliwej kwestii "kolonizacji" Chin przez mocarstwa europejskie, trudno byłoby nie oczekiwać kłopotów. Czy medium takie jak film, nieuchronnie skazane na uproszczenia, mogło w ogóle wyjść z podobnego tematu zwycięsko?  Otóż moim zdaniem nie tylko było to możliwe, ale film Franka Capry w dużej mierze tego dokonał.

Akcja filmu rozgrywa się w Szanghaju w czasie wojny domowej lat dwudziestych. Podczas gdy w chińskiej części miasta trwają brutalne walki uliczne, mieszkańcy dzielnicy europejskiej zajmują się swoimi sprawami. Starszy wiekiem misjonarz snuje plany ewangelizacji chińskich barbarzyńców, natomiast jego młody asystent Robert oczekuje na przybycie z USA Megan, swojej narzeczonej, z którą ma wziąć ślub. Niespodziewanie okazuje się, że ceremonia musi zostać odłożona, ponieważ sieroty z ogarniętej zamieszkami części miasta czekają na ewakuację. Megan postanawia towarzyszyć narzeczonemu w tej misji. Podczas wyprawy para zostaje zaatakowana i rozdzielona. Uderzona w głowę Megan traci przytomność. Budzi się w pociągu należącym do generała Yen, jednego z watażków biorących udział w wojnie. Generał zabiera Megan do swojej siedziby, obiecując odstawić ją do Szanghaju, kiedy sytuacja się uspokoi. Jednak w rzeczywistości Chińczyk pragnie uczynić z niej swoją konkubinę.

Jak zatem wygląda dyskurs międzykulturowy w ogarniętych wojną Chinach według Franka Capry? Przede wszystkim wypada pochwalić wybór formy narracji. Przez cały film z wyjątkiem prologu oglądamy Państwo Środka oczami Megan, dziewczyny świeżo przybyłej do tego kraju i niewiele o nim wiedzącej. Jest to siłą rzeczy spojrzenie mocno subiektywne, ale prezentujące złożony i zniuansowany punkt widzenia. Pierwsze obrazy Chin, jakich doświadcza bohaterka, są dla niej szokujące. Szanghaj jest prawdziwą strefą wojny, w której oszalałe bojówki ostrzeliwują się na oślep z broni maszynowej i zastawiają na siebie rozmaite zasadzki. Cywile się nie liczą, zresztą życie ludzkie jest tu w ogóle niewiele warte. Później Megan głębiej poznaje chińską kulturę, przebywając z generałem Yen oraz jego dworem. Watażka został przedstawiony jako osoba łącząca w sobie brutalność i subtelność. Potrafi bez zmrużenia oka wydać rozkaz egzekucji, po czym oddać się wspólnie z Megan kontemplacji piękna natury. Ma przy tym specyficzne poczucie humoru, którego dowodem jest wydana europejskiemu misjonarzowi bardzo specyficzna przepustka napisana po chińsku. Kolejnym szczeblem filmowego "dyskursu" jest osobista relacja bohaterki z generałem. Watażka de facto jest jej porywaczem, ale ich związek dryfuje na ciekawe, niejednoznaczne wody. Jest tu wzajemna fascynacja z podtekstem erotycznym, ale także budujący się powoli obustronny szacunek. Co istotne, twórcy ustami generała Yen wprost oświadczają, że bohaterowie nie są w stanie nawiązać równorzędnego dialogu. "Jak możecie nas zrozumieć, skoro nie potraficie czytać w naszym języku, jeżeli nie pojmujecie naszego malarstwa" - pyta. Rzeczywiście, to trudne. A jednak w zakończeniu bohaterowie w dziwny sposób nawiązują porozumienie na poziomie wręcz elementarnym.

Aktorzy stają w Gorzkiej herbacie na wysokości zadania. Barbara Stanwyck ma do odegrania znacznie bierniejszą rolę niż w pamiętnym Baby Face. Przeważnie reaguje na działania innych postaci. Udało się jej jednak nadać Megan delikatność połączoną z ciekawością świata. W generała Yen wcielił się ucharakteryzowany na Chińczyka szwedzki aktor Nils Asther, który zrobił to na tyle dobrze, że nie doświadczyłem żadnego dysonansu poznawczego. Ciekawie prezentują się także postacie drugoplanowe - zagrana przez Japonkę Toshię Mori zagadkowa Mah-Li - konkubina generała - oraz wyrazisty Walter Connolly jako jego europejski doradca. Film wyróżnia się stroną wizualną. Duże wrażenie robią walki uliczne z wykorzystaniem czołgów i dużej liczby statystów. Miasto jako strefa wojenna to motyw bardzo filmowy i twórcy wykorzystali go do maksimum. Z drugiej strony liczne orientalne rekwizyty nadają filmowi oryginalny, egzotyczny klimat. Chodzi mi tu zarówno ubiór domowników generała, jak i ozdobne wyposażenie oraz malownicze otoczenie jego domu. Być może elementy te odbiegają od prawdy historycznej, ale trudno było mi to ocenić. Tak czy inaczej, stopień dopracowania wizualnego filmu jest naprawdę wysoki.

Nie będę dłużej ukrywał, że Gorzka herbata generała Yen mocno przypadła mi do gustu. Podobała mi się subiektywna narracja i odstąpienie przez twórców od jednoznacznej oceny sytuacji pozwalające na wyciągnięcie własnych wniosków. Mocną stroną filmu są bohaterowie - skomplikowani charakterologicznie i dalecy od stereotypizacji. Gorzka herbata przekonuje jako złożona wizualna opowieść o oryginalnym, dającym do myślenia zakończeniu. Nie zaprzeczając pewnym słabościom, uważam ów obraz za jedno z ciekawszych osiągnięć okresu "przedkodeksowego" w kinie amerykańskim. Wystawiam 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 12 lutego 2019

Arystokracja podziemi/Lady for a Day (1933)

Film o szwindlu ze szlachetnych pobudek

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 32 min.

Występują: May Robson, Warren William, Guy Kibbee, Glenda Farrell, Ned Sparks, Jean Parker, Walter Connoly

Kiedy w marcu 1934 roku wręczano Oscary za reżyserię, nominowany za Arystokrację podziemi Frank Capra, usłyszawszy swoje imię, wstał i ruszył w kierunku sceny. Popełnił w ten sposób gafę, ponieważ prowadzący wywołał Franka Lloyda uhonorowanego za Kawalkadę. Żeby rozładować sytuację, na scenę został zaproszony także trzeci nominat George Cukor. Podejrzewam, że najmniej z tego zamieszania rozumiała publiczność. Wspomniana anegdota dobrze podsumowuje problem z hollywoodzkimi produkcjami tego okresu. Nie widziałem jeszcze Małych kobietek Cukora, ale Kawalkada to obraz koszmarnie nudny i słusznie zapomniany. Arystokracja podziemi jest od niej znacznie lepsza, tym niemniej nie obfituje jakoś szczególnie w pomysły reżyserskie i sporo jej brakuje do miana filmu dobrego. Wielki Kryzys sprowadził chyba zapaść także na przemysł filmowy, ponieważ kolejne oglądane przeze mnie filmy z roku 1933 zawodzą oczekiwania.

Arystokracja podziemi jest, jak podsumowują to sami bohaterowie, opowieścią bajkową. Główną bohaterką jest Jabłkowa Annie, klepiąca biedę, podstarzała alkoholiczka, która sprzedaje jabłka na ulicach Nowego Jorku. Annie ma nieślubną córkę, którą jeszcze jako niemowlę oddała na wychowanie hiszpańskim zakonnicom. Od tego czasu utrzymuje z dziewczyną stały kontakt listowny, twierdząc że jest bogatą damą z towarzystwa i żoną szanowanego sędziego. Pewnego dnia jej blaga zostaje zagrożona. Córka powiadamia Annie, że zamierza przyjechać do Nowego Jorku w odwiedziny w towarzystwie swego narzeczonego i jego ojca - hiszpańskiego księcia. W sukurs zrozpaczonej handlarce przychodzi gangster i hazardzista Dave, który uważa, że jej jabłka przynoszą mu szczęście. Przy pomocy "ludzi z miasta" rozczochrana alkoholiczka zostaje przeobrażona w damę.

Pomysł na Arystokrację podziemi nie jest co prawda szczególnie oryginalny, ale tkwi w nim ogromny potencjał. Metamorfoza pijącej z wódkę z gwinta, rozwrzeszczanej starszej pani w dystyngowaną damę daje duże możliwości. Zwłaszcza, że jest to przemiana z rozmachem, bo gangsterzy mają gest. Wynajmują jej luksusowy apartament, załatwiają fryzjera i piękne stroje, organizują nawet "męża" w osobie bilardowego oszusta Henry'ego. W bohaterkę brawurowo wcieliła się 75-letnia aktorka teatralna May Robson, która odegrała rozhisteryzowaną pijaczkę z dużym naturalizmem. Capra zaangażował też na potrzeby filmu sporą grupę naturszczyków ściągniętych wprost z ulicy. Grają oni samych siebie - ubogich przyjaciół handlarki, którzy przemykają się w tle, nadając filmowi potrzebny koloryt. Wydawać by się mogło, że wszystko jest jak należy, a jednak film zawodzi. Dlaczego? (Uwaga, będą spoilery).

Od momentu, kiedy Arystokracja podziemi staje się przedstawieniem odgrywanym na potrzeby przybyszy z Hiszpanii, widz ma wrażenie, jakby oglądał inny film. Rzekomo centralna postać Jabłkowej Annie snuje się na głębokim drugim planie, biernie uczestnicząc w wydarzeniach i starając się głównie nikomu nie podpaść. Jej interakcje z córką są zdawkowe, a postać tejże nie została wcale rozwinięta. Przez większość czasu ekranowego obserwujemy perypetie gangsterów, którzy próbują ukryć całe przedsięwzięcie przed oczyma policji i skutecznie realizować kolejne elementy maskarady. Jest w tym trochę humoru, ale raczej naciąganego. W pamięć zapadły mi tylko sceny z udziałem oszusta Henry'ego, świetnie odegranego przez Guya Kibby'ego. Szczególnie ta, kiedy pojedynkuje się z księciem przy stole bilardowym o posag dla swojej "córki".

Przemiana głównej bohaterki jest niezwykle problematyczna. Film byłby interesujący, gdyby miała problemy z odgrywaniem roli arystokratki. Tymczasem okazuje się, że szata zdobi człowieka. Annie w nowym stroju i fryzurze momentalnie traci swój temperament, przestaje pić i niestety w drugiej części filmu nie robi niczego ciekawego. Zamiast rozwijać wątki, które tak ładnie nakreślono w zawiązaniu akcji, Capra zdryfował w kierunku śmiesznawej opowiastki dla grzecznych dzieci. Maskarada mimo różnych przeszkód udaje się. Choć w pewnej chwili Annie jest o krok od wyznania córce prawdy, nie robi tego. Wszystko kończy się "szczęśliwie" - dziewczyna wraz z narzeczonym wraca do Hiszpanii żegnana owacjami przez matkę i jej "przyjaciół". Następnego dnia każdy może powrócić do swojego prawdziwego życia. Czyli w przypadku Annie do butelki, nędznego mieszkanka, koszyka jabłek i wypełnionych nieprawdą listów do córki. Oczywiście film tego nie pokazuje, ale takie są logiczne konsekwencje. I to ma być bajkowe zakończenie? W wyniku tej opowieści nikt się niczego nie nauczył, nikt niczego w swoim życiu nie zmienił. Pozostaje jedynie powtarzanie tych samych błędów.

Arystokracja podziemi okazała się dla mnie potężnym zawodem. Spodziewałem się ciekawego filmu skupionego na psychologii głównej bohaterki. Zamiast tego dostałem obficie polukrowany zakalec. Mimo niewątpliwych zalet w postaci niezłego pierwszego aktu i gry aktorskiej Guya Kibbee, nie polecam. Film otrzymuje ode mnie 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 7 sierpnia 2018

The Power of the Press (1928)

Film o potędze mediów.

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 4 min.

Występują: Douglas Fairbanks Jr., Jobyna Ralston, Mildred Harris, Philo McCullough

Brak polskiego tytułu filmu budzi zawsze moje obawy co do jego jakości. Jest to sytuacja bardzo rzadka i dlatego nie kojarzy mi się najlepiej. W przypadku The Power of the Press obawy te złagodziło nieco nazwisko reżysera. Frank Capra jest bardzo poważanym twórcą, chociaż w latach 20. dopiero zdobywał doświadczenie. Nie jestem zaskoczony obecnością w recenzowanym filmie pewnych niedociągnięć, końcowe wrażenie jest jednak pozytywne. Obraz jest próbą analizy roli prasy jako czwartej władzy.

Bohaterem filmu jest nieopierzony dziennikarz Clem Rogers, który bardzo pragnie rozstać gwiazdą reportażu. Chłopak dostaje swoją szansę, kiedy do redakcji dociera szokująca wieść o morderstwie prokuratora okręgowego. Wobec chwilowej nieobecności innych reporterów, na miejsce zbrodni zostaje wysłany Clem. Szybkie śledztwo pozwala zidentyfikować podejrzaną. Jest nią Jane Atwill, córka senatora, która w czasie zbrodni przebywała w jego domu. Pomimo pewnych wątpliwości, redaktor naczelny decyduje się opublikować sensacyjną wiadomość mogącą zaważyć na wynikach nadchodzących wyborów. Wkrótce jednak Clem zaczyna podejrzewać, że został zmanipulowany.

The Power of the Press całkiem odważnie podchodzi do problematyki oddziaływania mediów. Możliwość zniszczenia czyjejś reputacji poprzez publikację nieprawdziwych bądź zmanipulowanych informacji to temat aktualny, dzisiaj nawet bardziej niż w czasach produkcji filmu. Jego twórcy spojrzeli na problem z wielu punktów widzenia, które są w filmie reprezentowane z przez różne postacie. Poznajemy rozważnego redaktora naczelnego, głodnego sławy i pyszałkowatego Clema Rogersa, reportera-rutyniarza Billa Johnsona, usiłujących manipulować wydarzeniami gangsterów i polityków, a także (niemal) zwykłą kobietę wplątaną wbrew swej woli w wir wydarzeń. Film zdaje się popierać popularne motto, że rolą dziennikarza jest publikacja faktów niezależnie od konsekwencji, ale rozmaitość perspektyw bez wątpienia jest jego mocną stroną.

Spośród pozytywów The Power of the Press wymienię jeszcze dwa rodzynki kinematograficzne. Pierwszym jest otwierające film przedstawienie biura redakcji - zaśmieconego, przepełnionego rywalizującymi ze sobą, nerwowymi ludźmi, którzy w wolnym czasie płatają sobie bardziej lub mniej złośliwe figle. To otoczenie dalekie od ideału, robiące wrażenie raczej toksycznego i zapewne bliskie rzeczywistości. Drugi cymes to świetnie zmontowana sekwencja przedstawiająca proces przetwarzania informacji, począwszy od napisania artykułu, poprzez zredagowanie go, skład, wysłanie do drukarni, kolportaż i wreszcie odbiór komunikatu przez czytelników. Z jednej strony daje to wgląd w ówczesną technikę wydawania gazety, z drugiej jest dobrą metaforą na zastosowanie informacji jako narzędzia władzy. Właściwie trudno mi sobie wyobrazić lepszy przykład tej koncepcji.

Teraz o słabszych stronach filmu. Główne role zagrali Douglas Fairbanks Junior i Jobyna Ralston. Pierwszy obsadzony został chyba dzięki popularności ojca, druga była znana ze współpracy z Haroldem Lloydem. Nie napiszę, że są w swoich rolach źli. Są po prostu nijacy. Dzień po seansie prawdopodobnie nie rozpoznałbym żadnego z nich na zdjęciu. Nieco kolorytu dodają filmowi wyraziści aktorzy drugoplanowi, ale nie jest to do końca satysfakcjonujące. Drugie niedociągnięcie to wyzierająca w kilku punktach scenariusza naiwność. Gdy dotyczy postaci Clema, zupełnie bezkrytycznie traktującego swoich informatorów, jest jakoś uzasadniona scenariuszowo, ale mimo to razi. Natomiast finałowe wyjaśnienie zagadki, kiedy dziennikarz dociera do pewnej osoby wmieszanej w morderstwo, a ta ot tak decyduje się wyjawić mu wszystkie szczegóły i jeszcze potwierdzić je podpisem, przekracza moje osobiste granice zawieszenia niewiary. Scenariusz zdecydowanie skorzystałby na kilku mocnych poprawkach.

The Power of the Press jest ciekawym filmem poruszającym bardzo ważne kwestie. Został sprawnie zrealizowany, jest lekki w odbiorze i nie za długi. Warto go obejrzeć dla dwóch wspomnianych rodzynków kinematograficznych i ciekawych przemyśleń na temat roli mediów. Ze względu na te atuty można nawet przymknąć oko na niedoskonałości scenariusza i miałkość odtwórców głównych ról. W sam raz na 7 gwiazdek. 

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Siłacz/The Strong Man (1926)

Film o kopaniu leżącego

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 15 min.

Występują: Harry Langdon, Priscilla Bonner, Arthur Thalasso

Poza Charlie Chaplinem, Busterem Keatonem i Haroldem Lloydem w latach dwudziestych aktywni byli także inni komicy specjalizujący się w charakterystycznym slapstickowym humorze. Jednym z nich był Harry Langdon, człowiek o lichej posturze i dziecinnym wyrazie twarzy. Siłacz to efekt jego współpracy z debiutującym reżyserem Frankiem Caprą, który w przyszłości będzie twórcą wielu hollywoodzkich hitów. Efekt mocno nieudany.

Langdon wciela się w Paula Bergot, który na początku filmu jest belgijskim żołnierzem walczącym w okopach I Wojny Światowej. Paul w ramach jakiejś akcji "Napisz do żołnierza" koresponduje z Amerykanką Mary Brown, której nigdy nie widział. Po wojnie bohater emigruje do USA i zostaje pomocnikiem jarmarcznego siłacza Zandowa. Ich popisowym numerem jest wystrzeliwanie tego drugiego z armaty. Mężczyźni podróżują ze swoim pokazem od miasta do miasta, co daje Belgowi szansę odszukania Mary. Problem w tym, że Brown to popularne nazwisko, a on dysponuje tylko niewyraźnym zdjęciem. Prawdziwe opały czekają jednak bohatera dopiero wtedy, gdy będzie zmuszony zastąpić swego partnera jako strongman i żywa kula armatnia.

Fabuła nie jest w Siłaczu szczególnie ważna. W erze slapsticku liczył się przede wszystkim humor, a nacisk był położony na poszczególne skecze, nie na linię fabularną. Taka konwencja jest do przyjęcia, jeżeli humor jest na dobrym poziomie. Tymczasem Capra i Langdon stawiają głównie na żarty napędzane fajtłapowatością i mizerną posturą głównego bohatera. Paul Bergot jest nieśmiały i niepewny siebie, porusza się niezdarnie i często jest nieświadomy swego otoczenia. Notorycznie potyka się, przewraca, obrywa pod byle pretekstem od nieznajomych i robi różne głupie rzeczy. Przyznam, że nie bawi mnie ten rodzaj humoru. Slapstick w wykonaniu Wielkiej Trójki był zabawny, ponieważ bohaterowie Chaplina, Keatona i Lloyda pomimo swoich słabości byli ludźmi zaradnymi i zdeterminowanymi. Paul Bergot ma twarz stworzoną do tego, żeby rzucać w nią tortami i głównie na tego rodzaju gagach oparty jest film. Przykro jest się śmiać z kompletnej ofiary, która nie potrafi do trzech zliczyć. To podstawowa i niewybaczalna wada Siłacza. Ale nie jedyna.

Drugą rzeczą, która mi się nie podobała, jest nadmierne rozciągnięcie w czasie poszczególnych skeczy. Kiedy Paul smaruje klatkę piersiową cuchnącym serem, musimy tę niesmaczną czynność oglądać przez okrągłe pięć minut. Gdy nieporadnie wchodzi po schodach i z nich spada, powtarza się to kilkakrotnie. Bardzo to nużące. Szczytem wszystkiego są jego nieporadne próby udawania siłacza spotykające się z zupełną obojętnością widowni. Przypadek? Nie sądzę. Wreszcie trzecia wada to obecność gagów typu "zabili go i uciekł". Postacie bez skrupułów strzelają do siebie z pistoletów i armat (i nie chodzi tu o początek filmu osadzony w realiach wojennych). Oczywiście w wyniku tych strzelanin nikomu nie dzieje się krzywda i wszystko przedstawione jest jako świetny powód do śmiechu. Wyjątkowo denny to humor, przekraczający granicę dobrego smaku.

Końcowa ocena nie może być pozytywna. Harry Langdon jest aktorem, którego specyficzny wygląd i mimikę można było wykorzystać do stworzenia czegoś zabawnego, ale Frank Capra nie poradził sobie z tym wyzwaniem. Oglądanie bezdusznych drani wyżywających się na słabowitym przygłupie nie pasuje do mojej definicją dobrej zabawy. Wystawiam Siłaczowi 4 gwiazdki. Nie skreślam go całkowicie, ponieważ sposoby gnębienia głównego bohatera są różnorodne i pomysłowe. I za niezłą kinematografię końcówki filmu. Ale zdecydowanie jestem zdania, że nie w tym kierunku powinna iść kreatywność twórców.

źródło grafiki - www.imdb.com