Pokazywanie postów oznaczonych etykietą D.W. Griffith. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą D.W. Griffith. Pokaż wszystkie posty

środa, 16 maja 2018

Czyż życie nie jest wspaniałe/Isn't Life Wonderful? (1924)

Film o poletku ziemniaków.

Reżyser: D.W. Griffith
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 39 min.

Występują: Carol Dempster, Neil Hamilton, Helen Lowell, Marcia Harris, Hans Adalbert Schlettow

Czasy się zmieniały, a D. W. Griffith wciąż kręcił filmy po swojemu. Czyż życie nie jest wspaniałe, jego obraz z 1924 roku, ponownie wykorzystuje wypróbowane techniki gry na emocjach widza. Znów również reżyser skupia swą uwagę na życiu "prostych ludzi", serwując "prostą historię" z jasnym, czytelnym morałem. Chociaż film jest dość udany, zaczynam rozumieć, dlaczego Griffith popadł w zapomnienie wraz z końcem kina niemego. Kiedyś innowacyjny, w 1924 roku preferowany przez niego sposób narracji był już nieco anachroniczny w porównaniu z tym, co proponowali reżyserzy niemieccy czy francuscy. Korzystanie ciągle z tego samego schematu fabuły musiało się kiedyś zużyć. No dobrze, ale o czym właściwie jest film?

Czyż życie nie jest wspaniałe zabiera nas w podróż do Republiki Weimarskiej. Bohaterami filmu są "polscy uchodźcy", jednak ani ich polskość, ani "uchodźczość" nie mają żadnego wpływu na fabułę. Dotarłem do informacji, że Griffith obawiał się uczynić bohaterami swego filmu Niemców, którzy mieli wówczas złą prasę, obwinieni o wywołanie I Wojny Światowej. Dlatego na przykładzie losów Polaków przybliżył warunki życia panujące w zniszczonych wojną Niemczech. Zatem nasi polscy uchodźcy zostają kilkuosobową grupą zakwaterowani z ciasnym mieszkanku i usiłują jakoś związać koniec z końcem. Są wśród nich dwie starsze wiekiem kobiety ("ciotka" i "babka"), roztargniony profesor, młody weteran wojenny Paul, który wciąż odczuwa skutki porażenia gazem bojowym oraz zakochana w nim dziewoja Inga. Polacy żyją bardzo skromnie, ale w miarę zgodnie. Zgodnie z tytułem filmu, starają się mimo trudnej sytuacji dostrzegać pozytywne strony życia. W Republice Weimarskiej praca co prawda jest, ale brakuje jedzenia. W skład diety bohaterów wchodzą małe ilości chleba, ziemniaków i dzikiego chrzanu. Mięso i inne produkty żywnościowe są trudno dostępne i bardzo drogie - szaleje hiperinflacja. Problem ten jest świetnie ukazany w scenie, w której bohaterowie stoją w długiej kolejce po mięso. Kiedy przychodzi ich kolej, nie są w stanie zapłacić, ponieważ cena podczas ich oczekiwania wzrosła o 100%. W innej scenie pracujący jako kelner Paul jest przed wyjściem z pracy przeszukiwany, ponieważ obowiązuje zakaz wynoszenia do domu resztek.

Prawdę mówiąc, film mocno się ślimaczy mniej więcej do 40 minuty, skupiając się głównie na ekspozycji i ukazywaniu różnych obrazków z życia codziennego bohaterów. Za to druga połowa okazuje się zaskakująco dynamiczna i wciągająca. Akcja od pewnego momentu skupia się wokół sekretnego poletka ziemniaków, którego doglądają Paul i Inga. Jeżeli uda im się zebrać plony, będą w stanie odłożyć zapas żywności na zimę dla wszystkich lokatorów mieszkanka. Taka niezależność pozwoli im wziąć upragniony ślub. Mężczyzna rozpoczyna też budowę drewnianego domku - altanki. Na ziemniaki czyhają jednak "robotnicy" - komunizujący złodzieje żywności, którzy polują na "spekulantów", odbierając im wszelkie nadwyżki, nierzadko wraz z życiem. Trudno nie trzymać kciuków na ciężko pracujących młodych i nie drżeć o ich losy, kiedy usiłują przetransportować zbiory w bezpieczne miejsce. Choć cały film podszyty jest sentymentalizmem, zakończenie jest realistyczne, pozbawione nadmiaru lukru, a zarazem pokrzepiające. Można rzec, że Griffithowi udało się zjeść ciastko i je mieć.

Kinematograficznie Griffith nie zawarł w filmie żadnych nowości. Kamera jest mocno statyczna, ujęcia nieskomplikowane, scenografia celowo wprowadza atmosferę "zwyczajności" otoczenia. W scenach akcji reżyser zastosował swoją wizytówkę - równoległy montaż, który sprawdza się jak zawsze. Aktorzy również wpisują się w typowe dla Griffitha ramy - główne postacie to para młodych kochanków pokonująca przeszkody stojące na drodze ich miłości, w ich tle kilka nieco groteskowych osobowości. Carol Dempster i Neil Hamilton nie są jednak aktorami kalibru Lillian Gish czy Roberta Harrona. Patrzy się na nich przyjemnie, ale nie zapadają w pamięć. W roli Giganta - przywódcy rabusiów żywności wyróżnia się jedyny niemiecki aktor zaangażowany do filmu, znany z kreacji złoczyńców w filmach Fritza Langa Hans Adalbert Schlettow.

Mimo wszystkich zastrzeżeń muszę stwierdzić, ze Griffithowi znów się udało. Wziął na warsztat bardzo ciekawy temat, ukazując w interesujący sposób trudne dziś do wyobrażenia warunki życia w nędzy. Moralizatorstwo jest w filmie obecne, ale nie przytłacza. Bohaterowie budzą sympatię i łatwo się z nimi identyfikować. W całej swej zwyczajności Czyż życie nie jest wspaniałe ogląda się przyjemnie, przynajmniej po przebrnięciu przez nudnawy początek filmu. Hojna ręką przyznaję mu 7 gwiazdek. Jest to ostatni film D.W. Griffitha, który będzie recenzowany na Chronofilmotece. Niewątpliwie był ciekawym reżyserem, któremu kino sporo zawdzięcza, jednak zabrakło w jego filmografii jakiegoś definitywnego dzieła sztuki.
źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 15 kwietnia 2018

Dwie sieroty/Orphans of the Storm (1921)


Film o dwóch siostrach zagubionych w Paryżu podczas Rewolucji Francuskiej, czyli kino w służbie kontrrewolucji.

Reżyser: D.W. Griffith
Kraj: USA
Czas trwania: 2h 30 min.

Występują: Lillian Gish, Dorothy Gish, Joseph Schildkraut, Lucille La Verne, Leslie King, Monte Blue

W roku 1921 D.W. Griffith postanowił powrócić do monumentalnych produkcji i wyreżyserował film osadzony w realiach Rewolucji Francuskiej. Korzystając ze sprawdzonego rozwiązania, ważne wydarzenia społeczne ukazał jako tło losów bohaterów filmu. 

Głównymi bohaterkami Dwóch sierotprzybrane siostry Henrietta i Louise grane przez rodzone siostry Lillian i Dorothy Gish. Są młode i piękne, ale niedawno utraciły rodziców, a Louise wskutek choroby oślepła i jest zdana na opiekę Henrietty. Siostry przybywają do Paryża w poszukiwaniu lekarstwa dla Louise, jednak wskutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności zostają rozdzielone. Louise zostaje uprowadzona przez rodzinkę ulicznych żebraków i zmuszona do pracy na ulicy. Henrietta zamieszkuje w kamienicy czynszowej i bezskutecznie poszukuje siostry. Wkrótce poznaje swoich sąsiadów - Dantona i Robespierre'a, przyszłych przywódców rewolucji mającej obalić francuski ład społeczny. Tak w skrócie przedstawia się główna oś fabuły. Szczegóły dość skomplikowanej historii dwóch sióstr pozwolę sobie pominąć. Jak na Griffitha przystało, mamy do czynienia z opowieścią mocno melodramatyczną, pełną emocji, zwrotów akcji i śmiertelnych niebezpieczeństw. Jeżeli ktoś lubi epickie kino, nie zawiedzie się. Dodatkową atrakcją jest zaangażowanie do dwóch głównych ról sióstr Gish. Lillian prezentuje swój zwyczajowy poziom, czarując widza teatralną gestykulacją i mimiką. Dorothy jest aktorką nieco mniej wyrazistą, prezentuje jednak podobny do siostry styl. Nadmienię w tym miejscu, że aktorzy w Dwóch siostrach są znacznie bardziej "ekspresyjni" niż w produkcjach amerykańskich z lat ubiegłych. Przesada w gestach momentami stawała się uciążliwa. Najwyraźniej niezbyt przeze mnie lubiany niemiecki styl aktorstwa dotarł do USA.

Co jednak z Rewolucją Francuską? Jak zaprezentował nam Griffith to ważne i kontrowersyjne wydarzenie? Reżyser na jednej z pierwszych plansz tekstowych zdradza swój stosunek do Rewolucji (obalenie złego rządu doprowadziło do władzy jeszcze gorszych tyranów), który w dużym stopniu podzielam. Dwie sieroty są na dobrą sprawę filmem propagandowym wymierzonym we współczesną filmowi Rewolucję Rosyjską. Griffith nazywa nawet ustrój rewolucyjnej Francji "anarchobolszewizmem", co wywołało we mnie niemałe rozbawienie. Jeżeli ktoś chciałby dowiedzieć się z filmu czegoś więcej o Rewolucji Francuskiej, zdecydowanie nie polecam. Licencja artystyczna została wykorzystana przez twórców filmu do granic możliwości. Ukazane na ekranie wydarzenia i postacie historyczne nie przypominają swoich historycznych odpowiedników. Tylko kilka przykładów: Bastylia przedstawiona jest jako główna twierdza królewska, podczas gdy w rzeczywistości była wówczas pomniejszym, prawie pustym więzieniem. Druga kwestia: w filmie za samą przynależność do arystokracji trybunał ludowy karze śmiercią - nieprawda (za to bliskie prawdy w rewolucyjnej Rosji). Danton i Robespierre ukazani są jako jedyni przywódcy Rewolucji, a ten pierwszy dodatkowo jako jej inspirator, podczas gdy w rzeczywistości obaj stali się ważnymi postaciami dopiero w jakiś czas po jej wybuchu. Georges Danton jest w ogóle przedstawiony dość groteskowo. Plansza tekstowa określa go jako francuskiego Lincolna (jak dla mnie całkowicie chybione porównanie), natomiast w końcowych scenach filmu jawi się wręcz jako superbohater porywający swym oratorskim talentem tłumy ludu i spieszący bohaterkom na ratunek na białym rumaku. Jest takich perełek więcej.  Najogólniej mówiąc, film wykorzystuje najbardziej znane stereotypy dotyczące Rewolucji Francuskiej, dodatkowo modyfikując je dla lepszego efektu dramatycznego oraz do celów propagandowych. Nie czuję potrzeby, żeby to jakoś szczególnie potępiać, kino ma swoje prawa. Przestrzegam jedynie przed wyciąganiem na podstawie Dwóch sierot jakichkolwiek wniosków na temat historii Francji.

Z drugiej strony Griffithowi dobrze udało się w Dwóch sierotach oddać to, co tylko film potrafi pokazać, czyli atmosferę rewolucji. Jej najważniejszym symbolem jest złowroga gilotyna czekająca na wrogów ludu. Najbardziej jednak podobała mi się zmiana, jaka zachodzi w Paryżu. Przed rewolucją miasto jest stateczne, spokojne, pełne powagi. Gdy władzę przejmuje lud, ulice ogarnia nieustający chaos. Statyści podskakują, tańczą, piją, wymachują kindżałami. Nie są wprost agresywni, stanowią raczej pijany uzyskaną wolnością tłum. W sposób wręcz genialny zostało to ukazane w scenie, kiedy miejska biedota przepędza żołnierzy i arystokratów, pląsając po ulicach w obłędnym korowodzie, do którego wciągają wszystkich napotkanych przechodniów. Trudno mi sobie wyobrazić lepszą metaforę rewolucji oddaną w jednej scenie.

Film zasługuje na pochwałę również za epicką scenografię i kostiumy, łącznie z prześmiesznymi osiemnastowiecznymi sukniami, getrami i perukami. Biedota jest rozchełstana i brudna, szlachta napuszona i dekadencka, żebracy wstrętni, siostry Gish zjawiskowe. Pojawia się nawet król Ludwik XVI, jednak Griffith zrezygnował z umieszczenia w filmie sceny ścięcia go na gilotynie. (Nie pokazano również egzekucji superbohatera Dantona ani podstępnego pokurcza Robespierre'a). 

Dwie sieroty to mocno sentymentalna produkcja D.W. Griffitha z antykomunistycznym podtekstem. Możemy podziwiać znakomite jak zawsze aktorstwo Lillian Gish, nieco mniej znakomite (choć znośne) jej siostry i aktorów drugoplanowych oraz imponujące przygotowanie planu zdjęciowego. Moim głównym zarzutem wobec filmu jest bardzo luźne potraktowanie faktów i postaci historycznych. Dwie sieroty są bardziej refleksją na temat zagrożeń płynących z rewolucji niż prawdziwym filmem historycznym. Wystawiam 7 gwiazdek, jednakże osobom czułym na przeinaczenia lub ciekawym historii Rewolucji Francuskiej zdecydowanie nie polecam.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 4 kwietnia 2018

Męczennica miłości/Way Down East (1920)


Film o losie samotnych matek w Ameryce lat 20.

Reżyser: D.W. Griffith
Kraj: USA
Czas trwania: 2h 26 min.

Występują: Lillian Gish, Richard Barthelmess, Lowell Sherman, Burr McIntosh, Kate Bruce

D.W. Griffith dał się już poznać jako reżyser nie bojący się kontrowersyjnych tematów. Męczennica miłości porusza kolejny z nich - samotne macierzyństwo. Tytułową męczennicą jest Anna Moore, łatwowierna dziewczyna z prowincji, która zostaje uwiedziona przez nałogowego kobieciarza Lennoxa. Mężczyzna namawia ją do szybkiego, sekretnego ślubu, opłaca dla niej ustronne mieszkanko i przez jakiś czas regularnie odwiedza. Gdy jednak dziewczyna zachodzi w ciążę, Lennox ujawnia, że ślub był sfingowany i porzuca ją. Dziecko umiera wkrótce po narodzinach, a Anna zostaje wyrzucona na bruk, ponieważ jej gospodyni nie ma w zwyczaju wynajmować pokoi kobietom, które urodziły dzieci, NIE MAJĄC MĘŻA! Pozbawiona środków do życia Anna zostaje przyjęta na służbę przez sympatyczną lecz pryncypialną rodzinę Bartlettów. Naturalnie zmuszona jest trzymać w tajemnicy swą przeszłość. Syn gospodarzy David zaczyna darzyć ją coraz większą sympatią. Annie żyje jednak w ciągłym strachu, że jej sekret wyjdzie na jaw. W końcu purytańscy Bartlettowie nie tolerują kobiet, które urodziły dzieci NIE MAJĄC MĘŻA! Kiedy w okolicy pojawia się Lennox, staje się jasne, że między byłymi "małżonkami" musi dojść do konfrontacji.

No cóż... Hipokryzja purytańskich Amerykanów była najwyraźniej przed stuleciem na poziomie ultra. Nawet tak na owe czasy odważny reżyser jak Griffith nie miał wystarczająco dużo odwagi, żeby stworzyć postać pozytywnej bohaterki, która po prostu nawiązała z mężczyzną romans bez ślubu. Stąd cała intryga z wynajęciem fałszywego pastora i sfingowaną ceremonią. Z tego samego powodu reżyser uśmiercił dziecko bohaterki zaraz po urodzeniu. Najwyraźniej również dla niego nie do wyobrażenia było, aby ktokolwiek potraktował przychylnie samotną kobietę z niemowlakiem. Smutne to. Mimo tych zastrzeżeń trzeba reżyserowi przyznać, że bierze stronę swej bohaterki. Anna zaprezentowana jest jako osoba postawiona w rozpaczliwej sytuacji przez pozbawione empatii i wyrozumiałości otoczenie. Przez ten bezlitosny ostracyzm młode kobiety spychane były na margines, z którego trudno było im się wydostać. Film jawnie potępia taką postawę społeczeństwa.

Oprócz głównej intrygi Męczennica miłości oferuje widzowi kilka innych atrakcji. Pierwszą są wątki poboczne przedstawiające z przymrużeniem oka perypetie sąsiadów Bartlettów. Niektóre z tych scenek były zabawne, ale brak ich związku z fabułą czy nawet z tematyką filmu sprawił, że raczej mnie nużyły. Drugą atrakcją, tym razem dla oczu, jest dramatyczna scena finałowa. David spieszy w niej na ratunek Annie, która uwięziona na krze lodowej dryfuje z nurtem rzeki w kierunku wodospadu. Skaczący po taflach lodu Richard Barthelmess i na wpół zanurzona w wodzie Lillian Gish zapadają w pamięć, współtworząc jedną z ikonicznych scen kina niemego. Jednak tutaj również trochę ponarzekam. Przede wszystkim scena ta została stworzona wyłącznie ze względu na jej efektowność. Wpływ na fabułę filmu ma dokładnie zerowy. Ponadto reżyser przedobrzył, łącząc ujęcia z udziałem aktorów kręcone na stosunkowo spokojnej rzeczce ze zdjęciami tafli lodu szaleńczo spadających w dół Wodospadu Niagara. Widać różnicę i kontrast ten nie prezentuje się najlepiej. W moim odczuciu akrobacje Barthelmessa byłyby dostatecznie atrakcyjne, gdyby nie wzbogacać ich o ewidentną ściemę.

Parę słów jeszcze na temat aktorstwa. Lillian Gish coraz bardziej mi imponuje. To już trzecia główna rola tej aktorki, w której tworzy kreację zachodzącą w pamięć i zupełnie inną od poprzednich. Jej niesamowita mimika sprawia, że łatwo jest się wczuć zarówno w sytuację naiwnej gąski uwiedzionej przez lowelasa, jak i zrozpaczonej matki nie potrafiącej uwierzyć w śmierć niemowlęcia, a później dziewczyny obawiającej się szczerej miłości Davida. Przy wszystkim zastrzeżeniach do fabuły oglądałem Lillian na ekranie z prawdziwą przyjemnością (podobnie jak to było w Prawdziwym sercu Susie). Znakomity jest także Lowell Sherman w roli uwodziciela-oszusta, świetnie manipulujący emocjami otoczenia. W razie potrzeby udaje szarmanckiego dżentelmena czy też zakłopotanego męża, a przyparty do muru ujawnia prawdziwą twarz cynika. Natomiast zapalczywy Barthelmess w roli Davida nie bardzo mi przypasował, zwłaszcza przy świadomości, że jego konkurentem do tej roli był ceniony przeze mnie Robert Harron.

Męczennica miłości to film, który w swoich czasach był wyzwaniem dla drobnomieszczańskiej moralności. Świadczą o tym próby cenzurowania takich jego elementów jak nieślubne dziecko, co przecież musiało wypaczać całą fabułę filmu. Dzisiaj jednak ogląda się go jak artefakt dziwacznej przeszłości, coś w rodzaju obrazka z życia dzikusów. O ile główny wątek filmu przedstawiony jest we właściwej Griffithowi atrakcyjnej dla widza formie, niestety w mojej opinii nie przetrwał próby czasu. Sytuacji nie poprawiają dodane nieco na siłę wątki poboczne, przez które film jest o jakieś pół godziny za długi. Nawet kultowa scena odsieczy dziewoi na krze lodowej nie prezentuje się tak dobrze, jak powinna. Męczennicy wystawiam 6 gwiazdek. Mogło być lepiej, panie Griffith.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 31 marca 2018

Prawdziwe serce Susie/True Heart Susie (1919)


Film o prostej dziewczynie o wielkim sercu. Trochę zbyt wielkim.

Reżyser: D.W. Griffith
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 27 min.
Występują: Lillian Gish, Robert Harron, Clarine Seymour

Jest takie powiedzenie, że za każdym sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wyjątkowa, mądra kobieta. Tak też przedstawia się sytuacja bohaterów filmu D.W. Griffitha Prawdziwe serce Susie. No, może mężczyzna nie jest aż taki wielki, ale poza tym wszystko się zgadza. Susie i William znają się "od podstawówki", mieszkają obok siebie i łączy ich w sumie niewinne młodzieńcze uczucie. Po skończeniu szkoły William chce wyjechać do college'u, jednak nie ma na to środków. By pomóc mu zrealizować marzenia, Susie sprzedaje swoją ulubioną krowę i przesyła Williamowi pieniądze jako anonimowy dobroczyńca. Uszczęśliwiony chłopak wyjeżdża na nauki, z których po kilku latach powraca jako młody pastor. Susie marzy się ślub, okazuje się jednak, że William traktuje ją jako przyjaciółkę, na żonę wybierając frywolną i leniwą Bettinę. Wiele się musi wydarzyć, aby zrozumiał swój błąd.

Prawdziwe serce Susie to ckliwy melodramat, który sto lat temu przekazywał pewne znaczące prawdy, dzisiaj jednak nieco się zdezaktualizował. Główną nauką płynącą z filmu (przynajmniej według wprowadzających plansz tekstowych) jest potrzeba dania kobietom możliwości swobodnego wyboru męża, tak aby małżeństwa zawierane były z miłości. Wszystko w porządku, tylko że ani Susie, ani Bettina nie są bohaterkami wpędzanymi w związki wbrew ich woli. Bettina wychodzi za Williama "bo za kogoś wyjść trzeba", od początku nim pogardzając i nie przywiązując specjalnej wagi do wierności. Historia Susie to natomiast jakaś apoteoza niedbania o własne interesy. Sprzedaje krowę, żeby jej wymarzony przyszły mąż mógł zdobyć wykształcenie, ale przez długie lata ukrywa przed nim, że to ona wysłała mu pieniądze. Kiedy jest świadkiem skoku w bok Bettiny, również zachowuje to dla siebie, działając na szkodę swoją i swego ukochanego. Dziewczyna jest nieszczęśliwa na własne życzenie i jakoś nie bardzo wzbudza to mój podziw. 

Kiepską fabułę filmu ratują w pewnym stopniu aktorzy. Lillian Gish wyciąga ze swej postaci co może, kolejny raz znakomicie operując mową ciała i mimiką. Susie w jej wykonaniu jest w sumie bardzo sympatyczną dziewczyną, pracowitą i szlachetną. Robi też śmieszne miny i ma charakterystyczny, zabawny chód. To chyba najlepsza rola Lillian, jaką dane mi było dotychczas oglądać. Sekunduje jej równie dobry Robert Harron w roli Williama. W jego kreacji szczególnie podoba mi się to, że jest oszczędna, odmiennie od wielu przesadzonych ról męskich, które już niejednokrotnie krytykowałem. Do tego Harron przekonująco (z mała pomocą wąsów) ukazuje przemianę młodego chłopaka w dojrzałego mężczyznę. Była to niestety jedna z ostatnich ról tego przedwcześnie, tragicznie zmarłego aktora. Również Clarine Seymour jako Bettina zasługuje na wyróżnienie. Jest dwulicowa i irytująca, ale taka właśnie miała być jej (anty)bohaterka.

Kinematografia Prawdziwego serca Susie to te same wysokie standardy techniczne, do których już nas przyzwyczaił pan Griffith. Film jednak jest stonowany, akcja rozgrywa się w kameralnym otoczeniu, więc tym razem nie ma okazji podziwiania jakichś zapierających dech w piersiach efektów czy scenografii. Siłą Prawdziwego serca miała być fabuła, co sam reżyser podkreśla w planszach tekstowych wprowadzających do filmu. Moim zdanie udało się to raczej średnio, ale być może w czasach premiery film był odbierany inaczej.

Prawdziwe serce Susie oceniam na 7 gwiazdek. Scenariusz jest bardzo przeciętny, ale film pociągnęli do góry znakomici aktorzy. Mimo wszystko na tle innych filmów epoki wypada tylko nieco powyżej średniej.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 28 marca 2018

Złamana lilia/Broken Blossoms (1919)


Film o dramatycznej miłości w londyńskich slumsach.

Reżyser: D.W. Griffith
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 30 min.
Występują: Lillian Gish, Richard Barthelmess, Donald Crisp


Dzisiejszy film jest kolejną produkcją D.W. Griffitha, tym razem o mniejszym rozmachu niż epickie opowieści o Ku-Klux Klanie i nietolerancji. Złamana lilia przybliża nam historię dwójki zagubionych ludzi z londyńskich slumsów. Cheng jest Chińczykiem, który przybył do kraju dzikusów, żeby nauczać ich szlachetnej drogi buddyzmu. Życie zweryfikowało jednak jego ambicje i Cheng zadowala się prowadzeniem sklepiku oraz popalaniem opium w chińskich szulerniach. Lucy jest młodą dziewczyną mieszkającą z brutalnym ojcem - bokserem, pełniąc rolę służącej i zabawki do maltretowania, kiedy bydlak ma ochotę wyładować gniew. Drogi bohaterów krzyżują się, kiedy pewnego wieczora pobita i oszołomiona Lucy wymyka się z domu i mdleje na progu sklepu Chenga. Chińczyk udziela jej pomocy i schronienia w swoim mieszkanku nad sklepem. Na ustach dziewczyny po raz pierwszy w życiu pojawia się prawdziwy uśmiech. Ojciec nie ma jednak zamiaru tak po prostu pozwolić odejść swojej córce z jakimś Chińczykiem.

Złamana lilia to film wyjątkowo mroczny. Jego klimat przywodził mi na myśl piosenkę Kultu Historia pewnej miłości. Londyńskie slumsy ukazane są w całej swej ohydzie, która przekłada się także na charaktery wielu występujących w filmie postaci. Griffith prowadzi nas brudnymi, zasnutymi mgłą uliczkami portowej dzielnicy Limehouse do przybytków hazardu, knajp i obskurnej klitki, w której gnieżdżą się Lucy z ojcem. Jest kilka jaśniejszych punktów, w tym uliczna kwiaciarnia i orientalnie urządzony pokoik Chenga (ukazany w odmiennej od wszechobecnej szarości czerwonawej tonacji), jednak ostatecznie toną one w oceanie syfu. Jeszcze bardziej przygnębiająca jest przemoc ukazana na przykładzie ponurego losu Lucy.

Jak każdy melodramat, Złamana lilia stoi kreacjami aktorskimi. Film jest prawdziwym popisem Lillian Gish, która znakomicie oddaje przygnębienie i słabość swojej bohaterki, a także chwile, kiedy nabiera ona życia podczas krótkiej znajomości z Chengiem. Zwrócę uwagę na chód Lucy, która porusza się niepewnie, drobna, przygarbiona i niezdarnie stawiająca kroki, nieodparcie budząc współczucie. W pamięć zapadają uśmiechy aktorki, ten wymuszony na żądanie ojca i ten prawdziwy, kiedy otrzymuje od Chenga lilie. A to, co pokazała w scenie, kiedy chowa się w szafie przed wymachującym siekierą ojcem, to już prawdziwa symfonia grozy. (Podobno aktorka darła się tak przeraźliwie, że na plan filmowy zbiegli się na pomoc przechodnie). Jeżeli chodzi o dwójkę pozostałych bohaterów filmu, Richard Barthelmess jako Cheng jest nadzwyczaj oszczędny w środkach wyrazu, ale taki zdaje się powinien być jego bohater - uprzejmy, delikatny, ostrożny. Natomiast Donald Crisp (późniejszy laureat Oscara) jako zbydlęcony ojciec Lucy przeszarżował. Miny, jakie stroi, usiłując oddać wściekłość swego bohatera, kojarzą się raczej z paraliżem albo upośledzeniem umysłowym. Również mowa ciała, bardzo istotna w przypadku postaci komunikującej się za pomocą pięści, pozostawia wiele do życzenia. To zdecydowanie najsłabszy punkt filmu (choć grozę budzi i tak).

Skoro mowa o wadach, wbiję jeszcze szpilę w fabułę. Akcja filmu rozgrywa się podczas jednej nocy. Rozumiem, że miłość od pierwszego wejrzenia i tak dalej, ale jednak zbyt szybko to wszystko rozkwitło między bohaterami. W ogóle ludzkie reakcje są w Złamanej lilii przesunięte nieco ku ekstremum, ale taka już natura kina niemego. W wielu oglądanych ostatnio filmach zauważam trend do nadrabiania ekspresją ograniczeń związanych z brakiem dialogów.

Na koniec jeszcze kilka słów o rasizmie. Złamana lilia przedstawiana jest niekiedy jako film ukazujący tragedię kochanków o różnym kolorze skóry na tle nietolerancyjnego społeczeństwa. Nie zgadzam się z takim ujęciem. W filmie nie obserwujemy reakcji społeczeństwa na międzyrasowy romans. Mamy jedynie wściekłość zbydlęconego człowieka, który utracił swoją zabawkę do bicia. Czy byłoby to na rzecz "żółtka", czy kogoś innego, myślę, że jego reakcja byłaby podobna. Z drugiej strony jak na swoje czasy na pewno był to obraz przełomowy, przedstawiając tego typu relację w pozytywnym świetle.

Czas na ocenę. Film otrzymuje 8 gwiazdek za ciekawą scenografię i znakomite aktorstwo Lillian Gish. Więcej nie będzie z uwagi na nieco przeszarżowaną fabułę i okropnego Donalda Crispa.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 3 marca 2018

Nietolerancja/Intolerance: Love's Struggle Throughout the Ages (1916)


 Film o nietolerancji na przestrzeni wieków.


Reżyser: D.W. Griffith
Kraj: USA
Czas trwania: 2h 57min.
Występują: Mae Marsh, Robert Harron, Walter Long, Margery Wilson, Eugene Pallette, Josephine Crowell, Constance Talmadge, Alfred Paget, Seena Owen, Tully Marshall, George Siegmann, Howard Gaye, Lillian Gish

Kolejny film D.W. Griffitha powstał w pewnym sensie jako odpowiedź na krytykę, która spadła na reżysera za rasizm Narodzin narodu. Jak czytam w niektórych źródłach, Griffith chciał na przykładzie swoich bohaterów ukazać, jaka spotkała go krzywda. Bohaterami filmu są zatem dobre jednostki krzywdzone przez nietolerancyjne społeczeństwa. Trochę to pretensjonalne i moim zdaniem w filmie wyszło nie do końca udanie, o czym więcej za chwilę.

Nietolerancja przedstawia widzowi cztery historie, dynamicznie przeskakując pomiędzy nimi i każdą z nich popychając do tragicznego lub zbawiennego finału. Taka konstrukcja filmu to nowatorski pomysł Griffitha, do którego sięgać będzie wielu późniejszych reżyserów (zresztą w obsadzie jest co najmniej kilka nazwisk, które później same będą odgrywać znaczącą rolę jako twórcy filmów, na  przykład Erich Von Stroheim czy W.S. Van Dyke). Montaż jest ponownie najwyższej klasy, przejścia są płynne, przeplatające się sceny uzupełniają się pod względem tempa i nastroju. Bardzo dobry pomysł i pod względem formalnym wykonany jest znakomicie. Co do samych historii, są nierówne zarówno pod względem długości jak i poziomu i w tym właśnie tkwi słabsza strona filmu. Przyjrzyjmy się im w kolejności od najdłuższej do najkrótszej, ponieważ w przypadku Nietolerancji jakość jest wprost do długości proporcjonalna.

Pierwsza z naszych opowieści dzieje się w czasach współczesnych filmowi i opowiada o młodym małżeństwie nękanym biedą i żyjącym na pograniczu półświatka. Przyczyną ich kłopotów jest oczywiście nietolerancja obłudnych i świętoszkowatych pań z jakiejś amerykańskiej "ligi przyzwoitości", ale również ich własna nierozwaga i konszachty męża ze światem przestępczym. W rezultacie intryg on trafia do więzienia, najpierw na krótko za pomniejsze przestępstwo, później zaś grozi mu stryczek za (niesłuszny) zarzut zabójstwa, kobiecie natomiast Liga Przyzwoitości odbiera dziecko. Ta opowieść jest całkiem dobrze napisana, rozbudowana, a dwójka głównych bohaterów budzi sympatię, również dlatego że gra ich para najlepszych w filmie aktorów (dziewczynę ponownie kradnąca cały film Mae Marsh, chłopaka również przekonujący Robert Harron). A końcowe sceny wyścigu z czasem, by uzyskać dla męża ułaskawienie, zanim zostanie powieszony, ponownie ukazują umiejętności reżysera w budowaniu filmowego napięcia. Ta historia zdecydowanie na plus.

Druga niezwykle udana opowieść przedstawia podbój Babilonu przez Persów. Zrealizowana została z prawdziwie epickim rozmachem, scenografia jest wręcz niesamowita. Na potrzeby filmu zbudowano imponujące mury miasta, genialne machiny wojenne, przygotowano wspaniałą scenografię pałacu królewskiego i świątyni. Sceny batalistyczne przedstawiające bitwę o miasto należą do najlepszych w filmie. Świadomość, że Griffith robił takie rzeczy ponad sto lat temu, wprost nie mieści mi się w głowie. Jeżeli chodzi o fabułę, mamy tu dwa wątki "nietolerancji". Pierwszy wiąże się z zatargiem kapłanów dwóch bóstw, w rezultacie którego jedni z nich zdradzają króla Babilonu i wydają miasto Persom. Nie jest to przedstawione jakoś szczególnie przekonująco, w dodatku przy świadomości, że perski zdobywca Babilonu, Cyrus, jest postacią zapisaną na kartach historii jako przykład władcy tolerancyjnego. Mniejsza jednak z tym. Drugi babiloński wątek to historia wojowniczej Górskiej Dziewczyny, która zamiast jak typowa Babilonka wyjść za mąż, zostaje wojowniczką i walczy w obronie miasta, a nawet wpada na trop spisku kapłanów. Górska Dziewczyna to trzecia z wyróżniających się kreacji aktorskich w filmie. Constance Talmadge zagrała ją z zacięciem komediowym - dziewczyna skacze, krzyczy, stroi miny, bije się, strzela w łuku, powozi rydwanem, naprawdę wszędzie jej pełno. Również dzięki niej segment babiloński oglądało się z prawdziwą przyjemnością.

Trzecia historia przedstawia francuską Rzeź Hugenotów z XVI wieku. Sceny samej rzezi są poruszające, od znakowania domów Hugenotów, którzy mają zostać zamordowani, po sceny masakry. Wszystko to przedstawione jest niezwykle przejmująco. Historia jednak cierpi na niedostateczne rozwinięcie postaci protagonistów, z którymi moglibyśmy się identyfikować. Jest wprawdzie katolicki żołnierz i hugenocka dziewczyna, w której ten jest zakochany, ale wątkowi temu poświęcono zdecydowanie za mało czasu, żeby widz mógł poznać i polubić postacie. Reżyser zapewne ne chciał wydłużać filmu ponad trzy godziny i ta opowieść ucierpiała na tym najbardziej.

Czwarta opowieść dotyczy życia i śmierci Jezusa, jest najkrótsza i została chyba umieszczona tylko ze względu na symbolizm - Jezus umiera na krzyżu w celu odkupienia nietolerancyjnego świata. Być może reżyser uznał, że widzowie sami z siebie znają życie Jezusa i nie ma potrzeby szczególnie go przybliżać, ale w rezultacie ten segment wydaje się zbędny i osobiście chętnie bym z tych kilku scen zrezygnował na rzecz rozszerzenia i uczłowieczenia opowieści hugenockiej. A tak mamy w filmie dwie historie rozbudowane, jedną wyraźnie pociętą i jedną właściwie tylko zasygnalizowaną. I tutaj dostrzegam jeden z dwóch zasadniczych minusów filmu.

Drugim minusem jest raczej nieprzekonujące przedstawienie nietolerancji jako przyczyny zła na świecie. Jest to niestety zrobione nachalnie, słowo to pada w wielu planszach tekstowych i jest do wielu wątków doklejone dość sztucznie. O ile sama narracja filmowa ukazuje przyczyny problemów naszych bohaterów w sposób głębszy, reżyser, najwyraźniej dotknięty krytyką, która spotkała go za Narodziny narodu, spłyca problemy polityczne i społeczne do jednego hasła, częściowo tylko przystającego nawet nie do rzeczywistości, ale również do sytuacji jego bohaterów. Gdyby zmienić tytuł, przerobić kilka plansz tekstowych, pozbyć się jednej opowieści i rozwinąć inną, mielibyśmy majstersztyk. A tak, wyszedł z tego film jedynie wyróżniający się.

Ku pamięci wymieńmy jeszcze najlepsze sceny filmu.
Babilon - wszystkie sceny w świątyni (uczta/orgia ukazana ze smakiem), obalenie wieży oblężniczej, szarża babilońskiej machiny wojennej - kino najwyższej próby.
Scena tłumienia strajku robotników.
Końcowe sceny opowieści współczesnej - samochodowy pościg za pociągiem, przygotowania do egzekucji. Bardzo dobrze zbudowane napięcie.
Rzeź w Noc Świętego Bartłomieja - to nie są akurat sceny przyjemne do oglądania, ale tak właśnie miało być. Pod rozwagę.

Ocena. Film otrzymuje 8 gwiazdek. Zdecydowanie godny uwagi, tym razem (w przeciwieństwie do Narodzin narodu) przesłanie filmu odbieram jako jak najbardziej słuszne, jednak dwa opisane wyżej poważne minusy nie pozwalają filmu ocenić wyżej.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 28 lutego 2018

Narodziny narodu/Birth of the Nation (1915)


 Film o tym, że Ku-Klux Klan to fajne chłopaki.


Reżyser: D.W. Griffith
Kraj: USA
Czas trwania: 3h 13min.
Występują: Lillian Gish, Mae Marsh, Henry B. Walthall, Ralph Lewis, George Siegmann, Josephine Crowell, Spottiswoode Aitken, Jennie Lee

Pierwszy film i od razu kontrowersje. Narodziny narodu to rzecz pięknie wykonana, innowacyjna, dopracowana, okraszona wspaniałą oprawą muzyczną. I rasistowska jak jasna cholera. Nie mówimy tutaj o półśrodkach czy doszukiwaniu się kontrowersji na siłę. Mówimy o filmie, którego pozytywnymi bohaterami są pędzący na okrytych białymi płachtami rumakach, zakapturzeni członkowie Ku-Klux Klanu walczący z pożądającymi białych kobiet, leniwymi, podstępnymi Murzynami. Tytułowe narodziny narodu symbolizuje połączenie sił weteranów Unii i Konfederacji w obronie czystości rasy aryjskiej zagrożonej małżeństwami mieszanymi i murzyńskimi bojówkami. To nie są hiperbole, takie sytuacje i zwroty znajdują się w filmie. Nie mam pojęcia, ile jest prawdy w przedstawionym obrazie Karoliny Południowej z okresu Rekonstrukcji, jednak nie ma żadnych wątpliwości, że relacje międzyrasowe przedstawione są w sposób karykaturalny. O ile pierwszą połowę filmu, która skupiała się na przedstawieniu bohaterów i wojnie secesyjnej, oglądałem z przyjemnością, druga połowa skupiająca się na stosunkach międzyrasowych wzbudzała już głównie niesmak. Taka na przykład scena w parlamencie stanowym, gdzie świeżo wybrani czarni senatorowie stawiają buty na stole, obżerają się i podśmiechują złowrogo z białej mniejszości. Albo murzyńscy bojówkarze nie pozwalający biednemu staruszkowi wrzucić kartki do urny. Tyle o minusach filmu. Teraz o plusach, bo również są, i to znaczące.

Narodziny narodu są uważane za film przełomowy jeżeli chodzi o kinematografię. W mojej opinii całkowicie zasłużenie. Ogromny profesjonalizm i pasję reżysera widzimy na każdym kroku - w dynamicznym montażu (scena z rycerzami KKK pędzącymi na odsiecz rodzinie oblężonej w chatce przez murzyńską bojówkę mimowolnie wzbudza pozytywne emocje w stosunku do odzianych w biel "bohaterów"). W bardzo ciekawej technice barwienia czarno-białej kliszy, co nadaje poszczególnym scenom różnego typu odcienie. W niezwykłych efektach specjalnych przy scenach batalistycznych - tu duże zaskoczenie, bo nie spodziewałem się po tak starym filmie podobnych zabiegów. Podobno scena zabójstwa prezydenta Lincolna została przygotowana i nakręcona, oddając bardzo wiernie rzeczywistą sytuację. Naprawdę jest na co popatrzeć w Narodzinach narodu. Twierdzenie, że film ten jest protoplastą wielkich hollywoodzkich produkcji jest w pełni uzasadnione. To samo odnosi się również do konstrukcji scenariusza. Mamy tu przedstawienie bohaterów, zawiązanie akcji, obligatoryjny wątek miłosny (a nawet kilka), powiązanie losów jednostek z wydarzeniami historycznymi, mały punkt kulminacyjny w połowie filmu i w końcu wielki finał.

Co z aktorstwem? Nie wszyscy bohaterowie mnie przekonali. Zwłaszcza przedstawiana jako główna gwiazda filmu Lilian Gish oraz aktorzy grający synów obydwu rodzin nie zaprezentowali moim zdanie nic szczególnego. W pamięć zapada kreacja Mae Marsh jako żywiołowej najmłodszej córki rodziny Południowców, która "ze skały skoczyła, bo nie chciała Murzyna" oraz dwóch głównych złoczyńców [sic!] filmu: Ralph Lewis jako chromy senator Austin Stoneman walczący o równouprawnienie rasowe oraz George Siegmann jako Silas Lynch, przywódca murzyńskich bojówkarzy. Obaj bardzo przekonująco ukazali nikczemność swoich kreacji. Co ciekawe, Siegmann to biały aktor, który został ucharakteryzowany na Murzyna za pomocą tzw. techniki "blackface" (można powiedzieć, że pomalowano go pastą do butów), podobnie jak wielu innych aktorów grających role Afroamerykanów. Rzekomo powodem była niedostępność czarnoskórych aktorów lub skrupuły (czyje?) w dopuszczeniu, by Czarni grali w scenach wymagających cielesnego kontaktu z białymi aktorkami.

Najlepsze sceny:
Bohaterska szarża "Małego Pułkownika" na okopy Unii podczas Bitwy o Petersburg.
Zabójstwo Abrahama Lincolna podczas przedstawienia teatralnego.
Ucieczka Flory przed pragnącym ją "poślubić" Afroamerykaninem, zakończona samobójczym skokiem z urwiska.
Odsiecz rycerzy na białych rumakach w finale filmu. Poezja.

Czas na ocenę. Będzie nią 6 gwiazdek. Film zdecydowanie ponadprzeciętny i zasługujący za uwagę, jednak odrażające przesłanie nie pozwala ocenić go wyżej.

źródło grafiki - www.imdb.com