Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1928. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1928. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 6 września 2018

Chronometry - nagrody blogowe (rok 1928)

Rok 1928 był ostatnim w złotej erze kina niemego. Twórcy korzystali z wypróbowanych już środków wyrazu, tworząc profesjonalnie zrealizowane, interesujące dzieła. Filmów dźwiękowych wyprodukowano raptem kilka i żaden z nich nie był na tyle znaczący, aby zostać choćby wymieniony w niniejszym podsumowaniu. Większość nominacji wśród Chronometrów stanowią pozycje amerykańskie. Hollywood stawało się coraz ciekawsze, gdyż chętniej korzystało z dorobku twórców europejskich. Dotyczy to nie tylko stylu i rozwiązań technicznych, ale również kwestii personalnych. Do USA przybywali kolejni artyści i reżyserzy ze starego świata. Swoją obecność kilkoma znakomitymi dziełami zaznaczyło także kino francuskie. Ciekawe od strony realizacyjnej produkcje powstawały w Związku Radzieckim, natomiast kino niemieckojęzyczne reprezentuje w tej edycji Chronometrów tylko jeden (ale za to ważny) film.

Średnia ocen na blogu osiągnęła wartość 7,4, wskazując na dobry, wyrównany poziom filmów. Wszystkie cztery dzieła nominowane do nagrody głównej odegrały znaczącą rolę również w innych kategoriach. Jedynie nagrody aktorskie zostały zdominowane przez artystów wyróżniających się w bardziej niepozornych produkcjach.

Najlepsza kinematografia
(kategoria obejmuje zdjęcia, montaż i efekty specjalne)

Nominowani: 
Clyde De Vinna - Białe cienie - za urokliwe zdjęcia w plenerach Tahiti.
Jules Kruger - Pieniądz - za sprawne i aktywne uczestnictwo kamery w opowiadaniu historii.
Rudolph Mate - Męczeństwo Joanny d'Arc - za piorunującą narrację uzyskaną przy użyciu minimalistycznych środków wyrazu.
Eduard Tisse i Esfir Tobak - Październik - za interesujące rozwiązania montażowe w najlepszym stylu radzieckiej szkoły filmowej.
Henry Sharp - Człowiek z tłumu - za świetne przedstawienie za pomocą zdjęć egzystencjalnych lęków zachodniej cywilizacji.
Fritz Arno Wagner - Szpiedzy - za rozmach i dynamikę godną kina akcji prima sort.


W bieżącej edycji Chronometrów przy nagrodach na kinematografię pojawiły się nazwiska osób odpowiedzialnych za zdjęcia lub montaż. Ta zmiana pozwoli lepiej śledzić rozwój karier co ciekawszych twórców. Nominacje obejmują dwa wyróżnienia za maestrię techniczną (Clyde De Vinna oraz duet radziecki), natomiast pozostałe cztery związane są bezpośrednio ze sprawnym opowiadaniem historii. Bardzo wysoko oceniam zwłaszcza zdjęcia Rudolpha Mate w Męczeństwie Joanny d'Arc. Srebrny Chronometr otrzymuje Henry Sharp za Człowieka z tłumu. Stojące przed nim zadanie było najambitniejsze spośród tych, którymi obarczeni byli nominaci. Tym bardziej cieszy końcowy rezultat będący jednym ze szczytowych osiągnięć kina niemego.

Najlepsza scenografia
(kategoria obejmuje również kostiumy)

Nominowani:
Burza nad Azją - za obrazy z życia mongolskich buddystów, które ciekawią pomimo kpiarskich intencji twórców filmu. 
Człowiek, który się śmieje - za baśniową scenerię Anglii Stuartów.
Październik - za wykorzystanie oryginalnych lokacji, w których rozgrywała się rewolucja październikowa.
Pieniądz - za ociekające przepychem wnętrza paryskich świątyń pieniądza.
Szpiedzy - za dopracowane plany zdjęciowe, w tym gabinety wiele mówiące o charakterach bohaterów filmu.


Scenografowie nie wykazali się tym razem jakimiś wybitnymi osiągnięciami. Dwa filmy radzieckie zostały nominowane ze względu na ich wartość dokumentalną. Człowiek, który się śmieje to łabędzi śpiew kina ekspresjonistycznego. Szpiedzy, jak zwykle u Fritza Langa, charakteryzują się drobiazgowo dopracowanymi planami zdjęciowymi mającymi duże znaczenie w prowadzeniu fabuły. Zwyciężyła jednak mamona. Srebrny Chronometr otrzymuje Pieniądz, którego ostentacyjny wręcz przepych lepiej od słów opowiada o moralności i wartościach wyznawanych przez swych bohaterów.

Najlepszy scenariusz


Nominowani:
Lajos Biro i Josef von Sternberg - Ostatni rozkaz - za oryginalną opowieść o tęsknocie za chwalebną przeszłością.
Joseph Delteil i Carl Theodor Dreyer - Męczeństwo Joanny d'Arc - za udaną adaptację zapisu historycznego procesu na opowieść o charakterze uniwersalnym.
Jules Furthman - Życie zaczyna się jutro - za nietypowy i wciągający scenariusz przybliżający patologiczne środowisko.
Marcel L'Herbier i Arthur Bernede - Pieniądz - za zręczną adaptację dzieła Emila Zoli do realiów lat dwudziestych.
King Vidor i John Weaver - Człowiek z tłumu - za nieprzeciętną historię o człowieku całkowicie przeciętnym.

Wszystkie nominowane filmy to oryginalne, odważne fabuły wnoszące coś nowego do rozwoju kina. Ostatni rozkaz prezentuje dogłębne spojrzenie na psychikę bohatera. Dwa filmy francuskie skupiają się na eksponowaniu tego, co w człowieku najlepsze i najgorsze. John Furthman w swoim scenariuszu do filmu Josefa von Sternberga odważnie wkracza w świat, którego zwykle staramy się nie zauważać. Srebrny Chronometr otrzymują  King Vidor i John Weaver za skrypt do Człowieka z tłumu, filmu w sposób niesamowicie ciekawy opowiadający o ludzkiej zwyczajności, niedoskonałości, uboczności i nieistotności.

Najlepsza aktorka

Nominowane:
Marion Davies - Show People - za komediową wszechstronność nie wolną od autoironii.

Marie Dressler - The Patsy - za brawurową kreację apodyktycznej matrony.
Renée Jeanne Falconetti - Męczeństwo Joanny d'Arc - za niemal mistyczne wejście w rolę świętej.
Janet Gaynor - Anioł ulicy - za subtelną i rozbudowaną rolę dobrej dziewczyny skazanej na życie w złym otoczeniu.
Lillian Gish - Wicher - za świetne odnalezienie się w nietypowej dla siebie roli kobiety o stłumionej seksualności. 

1928 był bardzo dobrym rokiem dla ról kobiecych. Wyłonienie nominacji spośród licznego grona wyróżniających się aktorek nie było łatwym zadaniem. Ostatecznie postanowiłem je dobrać możliwie różnorodnie. Po pierwsze, mamy zatem dwie utalentowane artystki komediowe z nieco dziś zapomnianych filmów Kina Vidora. Segment dramatyczny to poszukująca odmiany weteranka Lillian Gish i stosunkowo świeża ale świecąca jasnym światłem Janet Gaynor. Obie jednak zostały przyćmione przez niesamowitą kreację rodem z Francji. Srebrny Chronometr otrzymuje Renée Jeanne Falconetti za Męczeństwo Joanny d'Arc. Jej zapłakana, pokorna twarz stanowi jeden z niezapomnianych obrazów w historii filmu.

Najlepszy aktor

Nominowani:
Pierre Alcover - Pieniądz - za kompleksowy portret mężczyzny będącego niewolnikiem własnych żądz.
George Bancroft - Życie zaczyna się jutro - za nadanie głębi i człowieczeństwa postacie z pozoru będącej tylko brutalnym pijakiem.
Lon Chaney - Na zachód od Zanzibaru - za mroczną rolę faceta, który w pogoni za zemstą zatracił samego siebie.
Charles Farrell - Anioł ulicy - za zaskakującą metamorfozę w końcowej części filmu.
Emil Jannings - Ostatni rozkaz - za poruszającą kreację człowieka, który spadł z piedestału.
Louis Wolheim - Banda - za kreację charyzmatycznego złoczyńcy - jowialnego i niebezpiecznego gangstera.

Wśród mężczyzn również obrodziło aktorsko. Co ciekawe, w gronie nominatów dominują panowie w średnim wieku i odbiegający raczej od stereotypu kinowego amanta. Większość z nich wcieliła się w czarne charaktery. Na niższych stopniach podium stawiam George'a Bancrofta i Lona Chaneya, znakomitych odtwórców postaci skomplikowanych psychologiczne. Obu jednak pokonał inny gigant ekranu. Srebrny Chronometr trafia do Emila Janningsa za Ostatni rozkaz. Rola rosyjskiego księcia, który zarabia na życie jako statysta w Hollywood, to kreacja tak mocna, że twórcy zdołali zbudować wokół niej cały film.

Najlepszy reżyser

Nominowani:
Carl Theodor Dreyer - Męczeństwo Joanny d'Arc - za przedstawienie procesu sądowego jako fascynującego pojedynku woli.
Fritz Lang - Szpiedzy - za stworzenie licznych archetypów fabularnych i realizacyjnych do dziś wykorzystywanych w kinie szpiegowskim.
Victor Sjöström - Wicher - za pomysłową metaforykę łączącą dzikość natury z tą skrytą w ludzkim wnętrzu.
King Vidor - Człowiek z tłumu - za niemal doskonałe wykorzystanie medium do opowiedzenia ponadczasowej historii.
Josef von Sternberg - Ostatni rozkaz - za fascynujące przedstawienie psychologicznej metamorfozy niezwykłego człowieka.
Josef von Sternberg - Życie zaczyna się jutro - za wciągającą i zaskakującą opowieść o ludziach na skraju degeneracji.

Wśród reżyserów same nazwiska znane już z poprzednich lat. Mocno zaznaczył swoją obecność Josef von Sternberg nominowany za dwa bardzo dobre filmy. Victor Sjöström żegna się z reżyserskim fotelem pomysłowym Wichrem. Jak zwykle poniżej wysokiego poziomu nie schodzi Fritz Lang. O nagrodę główną rywalizowali jednak dwaj inni. Carl Theodor Dreyer stworzył niezwykłe widowisko za pomocą prostych środków i żelaznej dyscypliny na planie. Srebrny Chronometr trafia zaś do Kinga Vidora. Człowiek z tłumu to film niezwykły i wyprzedzający swoją epokę dzięki optymalnemu wykorzystaniu filmowego instrumentarium.


Najlepszy film

Nominowani:
Człowiek z tłumu - za przejmujące poruszenie problemów, które dziś są równie aktualne jak w czasach premiery.
Męczeństwo Joanny d'Arc - za prostą historię dającą niesamowite możliwości interpretacyjne.
Pieniądz - za epickie studium ludzkiej chciwości.
Szpiedzy - za położenie solidnych fundamentów pod kino szpiegowskie.

Cztery dzieła rywalizowały o miano najlepszego filmu roku 1928, zdecydowanie wybijając się ponad konkurencję. Pieniądz był widowiskiem ciekawym tematycznie i efektownym wizualnie. Szpiedzy to prawdziwa kopalnia pomysłów, z której będzie obficie czerpać kino akcji. Artystycznie na najwyższy poziom wzniosły się dwa ponadczasowe filmy. Człowiek z tłumu zmusza do zadania niepokojących pytań o własną indywidualność i sens życia. Złoty Chronometr otrzymuje natomiast Męczeństwo Joanny d'Arc, film o zaskakująco wielu warstwach tematycznych, a zarazem dzieło głęboko oddziałujące na emocje widza.

wtorek, 4 września 2018

W starej Arizonie/In Old Arizona (1928)

Film o dobrym bandycie i jego chciwej kochance

Reżyseria: Irving Cummings i Raoul Walsh
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 39 min.

Występują: Warner Baxter, Edmund Lowe, Dorothy Burgess

Ostatnia na Chronofilmotece pozycja z roku 1928 to przedsmak tego, co czeka kino w ciągu kolejnych dwóch lat. W starej Arizonie jest jednym z pierwszych w pełni udźwiękowionych filmów pełnometrażowych. Zawiera nie tylko kompletną ścieżkę z muzyką i efektami dźwiękowymi, ale również mówione dialogi. Było to osiągnięcie tym większe, że część scen kręcono w plenerach i konieczne było zastosowanie przenośnych mikrofonów. Taka innowacja nie mogła przejść bez echa i film otrzymał kilka nominacji oscarowych. Z dzisiejszej perspektywy wygląda nieco mniej imponująco. Warto też wspomnieć, że jest efektem pracy dwóch reżyserów. W trakcie zdjęć Raoul Walsh uległ wypadkowi, w wyniku którego stracił oko. W roli reżysera zastąpił go Irving Cummings, natomiast w roli gwiazdy filmu - Warner Baxter.

W starej Arizonie jest westernem przybliżającym postać na poły legendarnego rewolwerowca Cisco Kida. Jest to bandyta-dżentelmen z szarmanckim uśmiechem ograbiający dyliżansy  i kpiący sobie w żywe oczy ze stróżów prawa. Do schwytania bandyty (żywego lub martwego) wydelegowany zostaje sierżant Mickey Dunn, twardy żołnierz liczący na obiecane mu 5000 dolarów nagrody. Kluczem do dopadnięcia Cisco Kida może stać się jego dziewczyna Tonia Maria. Ponętna Meksykanka jest zarozumiała, chciwa i przekonana, że może zdobyć każdego mężczyznę. Prezenty otrzymywane kochanka są co prawda hojne, ale możliwe, że nagroda za jego głowę będzie bardziej kusząca.

Największa słabością W starej Arizonie jest to, co miało być jego największym atutem. Film jest wręcz przepełniony dialogami. Bohaterowie rozmawiają o wszystkim, nierzadko błyskotliwie, ale równie często się powtarzają. Cisco Kid wygłasza monologi opisujące to, co aktualnie robi. Tonia Maria popada w pełne samozachwytu przemowy. Jak na western bardzo mało jest w filmie akcji. Na rzecz nowej technologii niemal zupełnie zrezygnowano z tak dobrze sprawdzającej się w kinie niemym sztuki opowiadania obrazem. Szkoda, zwłaszcza że wśród trzech najlepszych scen filmu dwie (flirt Tonii i Mickeya z wykorzystaniem butelki wina oraz reakcja Cisco, gdy dowiaduje się o zdradzie pewnej osoby) obywają się bez słów. Najefektywniej wykorzystano dialogi podczas przyjaznej pogawędki Cisco i Mickeya w salonie fryzjerskim, kiedy ten drugi nie wie jeszcze, że ma do czynienia ze swoim wrogiem. Ta dość długa, pełna napięcia i dowcipu scena pokazuje, jak można efektywnie wykorzystać dialogi do prowadzenia narracji.

Penwą bolączką związaną z udźwiękowieniem filmu jest jakość fonii. Trudno wybrzydzać na kwestie techniczne, w końcu były to początki. Rzecz w tym, że do słabej jakości nagrania dochodzą okropne udawane akcenty aktorów, które mocno utrudniają zrozumienie ich słów. Dotyczy to zwłaszcza postaci drugoplanowych, chociaż akcent Cisco Kida też bardziej przypomina niemiecki niż meksykański. Potrzeba mi było dobrej chwili, żeby się przyzwyczaić i zacząć odbierać treści.

Aktorstwo stoi na przeciętnym poziomie. Osią fabuły jest konflikt pomiędzy bandytą, żołnierzem a stojącą pomiędzy nimi dziewczyną. Historia ta jest dość ciekawa, ale bardzo rozwlekła. Kreacja Tonii Marii - kobiety łasej na pieniądze, pełnej samouwielbienia i głupiej zahacza o kicz. Dorothy Burgess jest na ekranie równie często interesująca jak żenująca. Dziwi Oscar dla Warnera Baxtera za rolę Cisco Kida. Chociaż nie jest to zła rola, moim zdaniem nie powinien być nawet nominowany. Na koniec jeszcze jeden zarzut. Film korzysta z ładnych plenerów w amerykańskich parkach narodowych, ale pojawiają się raptem w kilku scenach, gdyż większość akcji to rozmowy w zamkniętych pomieszczeniach.

W starej Arizonie to film będący klasycznym przykładem zachłyśnięcia się nową technologią. Chociaż ogląda się go całkiem przyjemnie, jest w nim dużo zmarnowanego potencjału. Ale cóż, to dopiero początki wielkiej metamorfozy kina. Film otrzymuje ode mnie 6 gwiazdek, wyjście ponad przeciętność zawdzięczając udźwiękowieniu oraz mocnemu zakończeniu. Trochę stracona okazja, ale nie ma co żałować. Dobrych westernów będzie jeszcze co niemiara.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 3 września 2018

Dom przy Trubnej/Dom na Trubnoj (1928)

Film o moskiewskiej klasie próżniaczej

Reżyseria: Boris Barnet
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1h 2 min.

Występują: Wiera Mariecka, Władimir Fogiel, Jelena Tiapkina, Władimir Batałow

Dotychczas nie miałem okazji obejrzeć zbyt wielu komedii rodem z ZSRR, ale nie oznacza to, że nie było mi dane posmakować radzieckiego humoru. Na przykład filmy Sergieja Eisensteina i Wsiewołoda Pudowkina pełne są charakterystycznego, jadowitego dowcipu skierowanego przeważnie przeciwko "wrogom ludu". Dzisiaj przybliżę film zupełnie innego typu. Wyreżyserowany przez Borisa Barneta Dom przy Trubnej to pełnokrwista komedia korzystająca z motywów slapstickowych i satyrycznych. Tak samo jednak jak u klasyków propagandy, ostrze satyry skierowane jest wobec elementu wrogiego władzy ludowej. W tym wypadku jest nim moskiewska burżuazja, która w dziesięć lat po rewolucji nadal nie zgina karku i wykorzystuje biednych robotników.

Zbiorowym bohaterem filmu są mieszkańcy bloku przy ulicy Trubnej. Są to bogaci mieszczanie, których stać na zatrudnianie służących. Z pomocy domowych korzystają wszyscy z wyjątkiem pana Golikowa - właściciela małego salonu fryzjerskiego. Golikow jest człowiekiem zapracowanym i znerwicowanym. Ma leniwą żonę i sam wykonuje wszystkie domowe obowiązki, jednak uparcie odmawia przyjęcia na służbę pokojówek, które należą do związku zawodowego. W końcu pojawia się odpowiednia kandydatka. Jest nią przybyła z prowincji Parania, która na pytanie, czy należy do związku, odpowiada, że jest dziewicą. Zagubiona w wielkim mieście, pozbawiona związkowej ochrony, szybko zostaje popychadłem Golikowów. Na szczęście partyjny aktyw czuwa i wkrótce Parania otrzyma od niego należną pomoc.

Pomimo tendencyjnego i napisanego zgodnie z partyjnymi wytycznymi scenariusza, Dom przy Trubnej to stosunkowo udana komedia zawierająca wiele zabawnych scen. Znakomite jest pierwsze ujęcie przedstawiające przekrój klatki schodowej tytułowego domu, na której mieszkańcy prowadzą rozliczne prace. Ponieważ są burżujami, nie szanują wspólnej własności. Dlatego wymiatają na schody śmieci z mieszkań, pucują tam zakurzone trofea (w tym wypchanego lamparta), a nawet rąbią drewno. To ostatnie tak intensywnie, że zaczyna się kruszyć sufit nad jednym z półpięter. Ta absurdalna scena wprowadza nas w realia sowieckiej spółdzielczości. Film skupia się na przedstawieniu w krzywym zwierciadle zepsutych i samolubnych burżujów. Ich czołowymi reprezentantami są Golikowowie. Pan domu rozbija świeżo umyte naczynia o ścianę i robi pranie na kuchennym stole przy pomocy wody z czajnika i cedzaka do zupy. Jego żona wyleguje się całymi dniami w łóżku. Oto czołowi reprezentanci klasy dorobkiewiczów. Jadowity humor filmu łagodnieje, kiedy skupia się na robotnikach. Przybyła właśnie do Moskwy Parania ugania się po torowisku tramwajowym za przywiezioną z rodzinnej wsi kaczką. Później, podczas oglądania robotniczego przedstawienia tak wczuwa się w fabułę, że atakuje miotłą aktora grającego zamachowca. Gagi są liczne i stosunkowo udane. Bawią nawet mimo oczywistej tendencyjności i czarno-białego spojrzenia na bohaterów reprezentujących skonfliktowane ze sobą klasy społeczne.

Kinematograficznie Dom przy Trubnej jest zrealizowany nader sprawnie. Początkowe efektowne ujęcie na przekrój domu przywołuje na myśl nieco podobną scenę z Anioła ulicy. Jak to w kinie radzieckim, uwagę zwraca wywołujący emocje montaż, także w scenach czysto propagandowych jak marsz robotników na wybory do rady miejskiej. Występują nawet tak innowacyjne jak na lata dwudzieste "efekty specjalne" w rodzaju cofnięcia obrazu i retrospekcji. Film korzysta z realistycznej scenografii wykorzystującej nie tylko zbudowane w studio wnętrza tytułowego domu, ale również uzupełniające plenery ulic Moskwy.

Dom przy Trubnej to zabawna komedia, która śmieszy pomimo swojego oczywistego zaangażowania ideologicznego. Trochę było mi nieswojo naśmiewać się z tych tępych i okrutnych burżujów, ale ich portret jest prawdziwie komiczny, a szpile wbijane są celnie. Trochę gorzej jest z cukierkowym obrazem robotników, tak zgodnie się wspierających i wystawiających wspólnie teatrzyk. I tutaj wpleciono sporo humoru, tyle że łagodniejszej natury. Mimo moich zastrzeżeń postrzegam film Barneta jako udaną komedię. Sugeruję tylko wziąć poprawkę na marksistowskie wtręty. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 2 września 2018

Życie zaczyna się jutro/The Docks of New York (1928)

Film o jednej nocy w życiu degeneratów

Reżyseria: Josef von Sternberg
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 15 min.

Występują: George Bancroft, Betty Compson, Olga Bakłanowa, Mitchell Lewis

Nowy Jork, początek XX wieku, czasy parowców napędzanych węglem. Jeden z nich zawija właśnie do portu, a pod jego pokładem palacze, usmoleni i przesiąknięci dymem z pieców oraz palonych w ogromnych ilościach papierosów, już nie mogą się doczekać, kiedy wyjdą na ląd i zaznają rozrywki w portowej spelunie. Ich plany dobrze opisuje wyrysowane kredą na ścianie kotłowni pornograficzne graffiti. Dziesiątki gustujących w marynarzach portowych dziwek ochoczo wyczekują ich wizyty. W takiej oto atmosferze rozgrywa się film Josefa von Sternberga po polsku zatytułowany Życie zaczyna się jutro. Mnie bardziej przypadł do gustu oryginalny tytuł, czyli po prostu Doki Nowego Jorku.

Film opowiada o burzliwej nocy na lądzie. Z pokładu statku schodzi Bill, twardziel, pijak i wykolejeniec, który nie daje sobie w kaszę dmuchać. Po okolicy kręci się też Andy, ponury oficer nadzorujący okrętową kotłownię. Drogi ich obu prowadzą do "Sandbaru", dusznej knajpy pełnej upadłych kobiet. Andy z ponurym zdumieniem rozpoznaje w jednej z nich Lou, swoją żonę, którą porzucił kilka lat temu. Tymczasem Bill ratuje życie niedoszłej samobójczyni, która próbowała utopić się w nabrzeżnych wodach. Okazuje się nią Mae, prostytutka zmęczona swoim bezcelowym życiem. Bill pomaga w reanimacji kobiety i w porywie pijackiej galanterii kradnie dla niej ze sklepu piękną suknię. Po ostentacyjnie szczerej rozmowie na temat swojej przeszłości, Bill i Mae postanawiają się pobrać jeszcze tej nocy. Co jednak ich czeka, kiedy o poranku wytrzeźwieją?

Życie zaczyna się jutro przybliża widzowi środowisko degeneratów - rozczarowanych życiem prostytutek i zapijaczonych robotników okrętowych. Film jest bardzo bezpośredni w portretowaniu swych bohaterów. Nawet sami przed sobą nie tają, że są moralnymi wrakami i powątpiewają w możliwość własnego odkupienia. Najlepszym przykładem jest Bill brawurowo zagrany przez Georgre'a Bancrofta - brutalny alkoholik rozpychający się łokciami i kpiący sobie z wszelkich świętości. Jego okrętowi kompani to również niezgorsza hałastra. Andy jest frustratem wyładowującym swoje niepowodzenia na podwładnych, natomiast najlepszy przyjaciel Billa z okrętowej kotłowni bardzo pilnuje, żeby kompanowi przypadkiem nie wpadło mu do głowy ustatkowanie się. Postacie kobiecie - Mae i Lou - są wyraźnie zmęczone swoim nieuporządkowanym życiem, straciły jednak wiarę, że coś może się dla nich zmienić na lepsze.

Przewodnim motywem filmu jest dylemat, czy tacy bohaterowie są zdolni do miłości? Nie przelotnego uczucia, które kiełkuje i wydaje owoce podczas opływającej w alkohol nocy, ale tego co następuje później, gdy zaczyna się proza życia. Pytanie to szczególnie istotne jest dla Billa i Mae, którzy otrzymują impuls do zastanowienia się nad swoim życiem. Podczas centralnej dla filmu sceny ich ślubu pozostajemy pod wrażeniem, że to wszystko wielki żart mający na celu wyłącznie wykpienie wszelkiej świętości. Dalszy rozwój historii zmusi do ponownego rozważenia tego problemu.

Życie zaczyna się jutro cechuje się ciekawym, mocno nietypowym scenariuszem. Odejście od schematów sprawia, że właściwie do końca filmu trudno przewidzieć, w jakim kierunku zmierza historia. Bardzo dobrze wykreowano bohaterów, którzy w toku fabuły odkrywają przed nami niespodziewane poziomy głębi. Nawet poboczna postać pastora udzielającego dwojga wykolejeńcom ślubu jest interesująca w swoich skrupułach i pewnego rodzaju biernym oporze. Film wyróżnia się również ciekawą pracą kamery, która lubuje się w zbliżeniach, oddaleniach i podążaniem za bohaterami. Reżyser oszczędnie korzysta natomiast z montażu. Do zapadających w pamięć scen oprócz wspomnianego ślubu trzeba zaliczyć wszelkie interakcje byłego małżeństwa Andy'ego i Lou, których łączy bardzo specyficzna relacja. Jest jeszcze niezwykła scena, w której Mae naprawia rozdartą kurtkę Billa, ale tylko zaznaczam jej obecność, żeby nie zdradzać zbyt wiele z fabuły.

Nietrudno się domyślić, że jestem bardzo zadowolony z seansu. Josef von Sternberg ponownie daje się poznać jako twórca zainteresowany trudnymi tematami. Jego wysoce oryginalny film wyróżnia się na tle obfitujących w stereotypy produkcji Hollywood. Dobra gra aktorska i kilka niezwykłych scen dopełnia pozytywnego obrazu. Wystawiam bardzo mocne 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 1 września 2018

Show People (1928)

Film o narodzinach gwiazdy show-biznesu

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 19 min.

Występują: Marion Davies, William Haines, Dell Henderson, Paul Ralli

Rok 1928 był dla Kinga Vidora czasem dużej aktywności. Show People to już trzeci jego film z tego okresu, który leży w orbicie moich zainteresowań, a jednocześnie drugi nakręcony we współpracy z aktorką Marion Davies. Tym razem Vidor postanowił przybliżyć widzom świat Hollywood, tworząc dowcipną historię o ambitnej dziewczynie, która bardzo pragnie zostać gwiazdą melodramatu.

Peggy Pepper przyjeżdża do Los Angeles z Georgii w towarzystwie ojca - emerytowanego wojskowego. Oboje są pewni, że dziewczyna zrobi błyskawiczną karierę filmową. Na miejscu okazuje się, że rzeczywistość studiów filmowych nie do końca odpowiada ich wyobrażeniom, a zdobycie angażu do filmu wcale nie jest takie proste. W stołówce Peggy poznaje przyjaznego aktora Billy'ego Boona i dzięki jego pomocy otrzymuje pierwszą rolę w slapstickowej komedii. Mimo iż film odnosi sukces, dziewczyna nie jest usatysfakcjonowana występem polegającym na oblewaniu się wodą i obrzucaniu ciastem. Zdobyta popularność owocuje propozycją zagrania w poważniejszym filmie, z której Peggy ochoczo korzysta. Środowisko "poważnych" aktorów jest bardzo odmienne od świata komików. Największym zagrożeniem dla Peggy okazuje się jednak ona sama i uderzająca jej do głowy woda sodowa.

Show People to wysmakowana komedia z dużą dozą autoironii. Vidor pozwala widzowi zajrzeć za kulisy bezwzględnego świata show-biznesu, w którym ludzie czerpiący z aktorstwa radość zmuszeni są do rywalizacji z bezwzględnymi karierowiczami. W pierwszej części filmu źródłem humoru jest zderzenie wyobrażeń prowincjonalnej gąski z realiami Hollywood. Drugi akt przybliża nam specyficzny światek slapsticku, w którym aktorzy dobrze się bawią, tworząc absurdalne gagi i dowcipkując z samych siebie. Trzecia cześć filmu poświęcona jest środowisku największych gwiazd. Okazuje się ono nadęte, sztuczne i obłudne. Co gorsza, sława uderza bohaterce do głowy. Peggy zmienia nazwisko na "Patricia Pepoire" i za podszeptem nowego ekranowego partnera odcina się od dawnych współpracowników i przyjaciół. Podobno historia Peggy była wzorowana na biografii takich aktorek jak Gloria Swanson i Mae Murray. Niewątpliwie stosownego materiału źródłowego w Fabryce Snów nie brakowało.

Mimo słodko-gorzkiego posmaku film jest lekki i przyjemny w odbiorze. Marion Davies wchodzi na wyżyny komediowego talentu, ukazując różne (dosłownie i w przenośni) twarze swojej bohaterki. Peggy ma mimowolny talent komediowy, który ujawnia najlepiej w chwilach, gdy usiłuje być poważna. niestety nie akceptuje swego komizmu. Davies dzielnie sekunduje William Haines jako weteran slapsticku Billy Boon z kapitalnymi sumiastymi wąsami. Jak nietrudno się domyślić, do produkcji filmu wykorzystano prawdziwe zaplecze hollywoodzkich studiów filmowych. Gościnnie pojawia się w nim wiele prawdziwych gwiazd, w tym Charlie Chaplin skromnie proszący Billy'ego Boona o autograf. Vidor podśmiewuje się też z reżyserów. Każdy z kilku przewijających się twórców (w tym sam Vidor) ma swoje charakterystyczne dziwactwa, powiedzonka lub tiki. 

Show People to udana komedia, w której ludzie świata filmu z przymrużeniem oka wcielają się w samych siebie. Możliwość zajrzenia za kulisy Hollywood może być ciekawa, jeśli twórcy mają odwagę zachować szczerość. King Vidor i jego ekipa najwyraźniej dochowali tego warunku. Rezultatem jest zabawny, inteligentny film, który oceniam na 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 31 sierpnia 2018

Człowiek, który się śmieje/The Man Who Laughs (1928)

Film o człowieku, któremu nie było do śmiechu

Reżyseria: Paul Leni
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 51 min.

Występują: Conrad Veidt, Mary Philbin, Brandon Hurst, Olga Bakłanowa, Cesare Gravina

Niemiecki ekspresjonizm wydawał swoje ostatnie tchnienie w USA. Migracja niemieckich twórców do Hollywood pod koniec lat dwudziestych miała charakter niemal masowy. Choć większość z nich w niedługim czasie powróciła do Niemiec, pozostawili po sobie znaczący dorobek. Na przykład w tym okresie powstał Człowiek, który się śmieje, film wyreżyserowany przez Paula Leniego, twórcę między innymi Gabinetu figur woskowych. Główną rolę zagrał w nim inny niemiecki weteran Conrad Veidt, znany z występu w Gabinecie doktora Caligari. Film obficie korzysta z ekspresjonistycznego dorobku, zapożyczając z niego styl gry aktorskiej, fantazyjną scenografię i mocno abstrakcyjną fabułę. Z kolei główną spuścizną samego Człowieka, który się śmieje jest postać Gwynplaine'a, cyrkowca z przytwierdzonym do twarzy wyszczerzonym uśmiechem - inspiracja dla postaci słynnego komiksowego złoczyńcy Jokera.

Film powstał na motywach jednej z mniej znanych powieści Victora Hugo. Akcja dzieje się w Anglii na przełomie XVII i XVIII wieku. Gwynplaine, małoletni syn zbuntowanego arystokraty, po egzekucji ojca zostaje na rozkaz króla Jakuba II oszpecony i wygnany. Błąkając się po wybrzeżu, ratuje życie niewidomemu niemowlęciu, którego matka zmarła podczas śnieżycy. Dwójka dzieci zostaje przygarnięta przez pustelnika-filozofa Ursusa. Kilkanaście lat później Ursus, Gwynplaine i niewidoma Dea wędrują po kraju, zarabiając na życie jarmarcznymi występami ku uciesze gawiedzi. Główną atrakcją ich przedstawienia jest Gwynplaine, budzący zachwyty tłumu swą oszpeconą upiornym uśmiechem twarzą. Podczas jednego z występów klaun wpada w oko wyuzdanej księżnej Josianie, która postanawia zaciągnąć go do swej alkowy. Wskutek intryg królewskiego błazna Barkilfedra wychodzi na jaw, że rozpustna księżna zarządza obecnie włościami należącymi niegdyś do ojca Gwynplaine'a. Królowa Anna, córka zmarłego Jakuba II, usiłuje doprowadzić do małżeństwa nielubianej przez siebie Josiany z oszpeconym dziedzicem. Tymczasem sam Gwynplaine pragnie tylko, by ktoś pokochał go pomimo jego szpetoty. A już najlepiej, żeby była to jego niewidoma przybrana siostra.

Fabuła Człowieka, który się śmieje pozostawia dużo do życzenia. Na pierwszy rzut oka wydaje się ogromnie skomplikowana, a wrażenie to wzmacnia dość powolna narracja. Razi charakterystyczny dla ekspresjonizmu brak subtelności, którego nie rekompensuje niestety żaden oryginalny pomysł. Intryga nie jest interesująca, a główny bohater przez większość czasu pełni w niej rolę przedmiotową. Jest źródłem niewybrednej rozrywki dla tłumu, zabawką dla zblazowanej arystokratki, narzędziem zemsty królowej. Mało w tym jego samego. Są oczywiście sceny rozwijające postać Gwynplaine'a, ale nie napiszę o nich wiele dobrego. Uśmiechnięty człowiek to bohater do przesady melodramatyczny w swej rozterce miłosnej. Boi się, że Dea nie pokochałaby go, gdyby znała jego wygląd. W obliczu jej trwałej ślepoty jest to dylemat fałszywy. Ich relacja wydaje mi się natomiast problematyczna z innego powodu - mimo braku pokrewieństwa ta dziewczyna jest de facto jego siostrą. Czy twórcy naprawdę oczekują od widza, że będzie kibicował związkowi zahaczającemu o kazirodztwo? Cóż, żadna z filmowych postaci nie widzi w tym problemu. 

Co z innymi postaciami? Dea jest bohaterką płaską i nieciekawą, ograniczającą się głównie do afektowanego płaczu i omdleń. Znacznie oryginalniejsza jest księżna Josiana, bardzo odważna kreacja rosyjskiej aktorki Olgi Bakłanowej. Nie tylko oglądamy ją głównie w częściowym lub zupełnym negliżu (w tym bardzo ładnie sfilmowana scena podglądania jej w kąpieli przez dziurkę od klucza), ale nie ma żadnych wątpliwości, że mamy do czynienia z nimfomanką. Księżna daje się na jarmarku obmacywać podpitym mieszczanom, otwarcie prowokuje swoich dworzan i ledwie może usiedzieć w miejscu na widok nowej nietypowej zabaweczki - wyszczerzonego klauna. Obecność takiej bohaterki w produkcji hollywoodzkiej to ani chybi znak nowych czasów. To zdecydowanie najciekawsza bohaterka, choć jej temperament wydaje mi się trochę przesadzony. Z postaci drugoplanowych trzeba jeszcze wspomnieć o Barkilfedrze, nikczemnym błaźnie snującym na dworach Jakuba i Anny diaboliczne intrygi. Jest to osobowość tak paskudna, złośliwa i odrażająca, że kojarzy się z operetką.

Mimo słabej fabuły film ma swoje plusy. Chociaż mam masę problemów z postacią Gwynplaine'a, nie sposób nie docenić aktorstwa Veidta, który przy użyciu wzroku i gestów kreuje postać tragiczną, dręczoną głębokim wstydem z powodu swego wyglądu. Bardzo dobra jest nieco fantazyjna scenografia imitująca realia Anglii Stuartów. Bardziej bajkowa niż realistyczna, nadaje filmowi specyficzną atmosferę. Wspomagają ją dobre zdjęcia. Na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza obszerna sekwencja wprowadzająca widza na miejski jarmark. Składa się z dynamicznie zmontowanych ujęć cyrkowych afiszy, występujących artystów, bawiącej się widowni, straganów z jedzeniem i rekwizytami oraz innych atrakcji. Bardzo przyjemna dla oka i wartościowa artystycznie. Film zawiera także ścieżkę dźwiękową z muzyką oraz rozmaitymi efektami. Od czasu premiery Śpiewaka jazzbandu było to coraz częstsze zjawisko, zwiastujące niedługie przejście do filmu dźwiękowego.

Człowiek, który się śmieje nie przypadł mi do gustu jako opowieść. Zbytnia przesada w środkach wyrazu, uprzedmiotowienie głównego bohatera, pretensjonalne dylematy - zdecydowanie można było bardziej dopracować scenariusz. Dziwią silne akcenty antybrytyjskie, wywodzące się zapewne z powieści Hugo i przemycane w bardzo wielu scenach. Film dobrze prezentuje się od strony realizacyjnej, w pamięć zapada też rola Veidta. Jego upiorny uśmiech kilkanaście lat później pojawi się u innej nowo stworzonej ikony popkultury. Mimo niewątpliwych zasług nie mogę ocenić filmu Leniego wyżej niż na 6 gwiazdek. Tylko dla koneserów.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 30 sierpnia 2018

Męczeństwo Joanny d'Arc/La Passion de Jeanne d'Arc (1928)

Film o próbie woli

Reżyseria: Carl Theodor Dreyer
Kraj: Francja
Czas trwania: 1h 22 min.

Występują: Renée Jeanne Falconetti, Eugéne Silvain, André Berley, Maurice Schutz, Gilbert Dalleu, Jean d'Yd

Skutkiem zbiegu okoliczności albo świadomych wysiłków francuskich filmowców, najlepsze filmy z tego kraju traktują o narodowych ikonach. Czołowym dziełem tego typu był mający premierę w roku 1927 Napoleon. Potrzeba nakręcenia obrazu o kobiecej bohaterce historycznej została pod koniec lat dwudziestych zasygnalizowana wprost przez wytwórnię Société Générale des Films. Sprowadzony specjalnie w tym celu z Danii reżyser Carl Theodor Dreyer otrzymał możliwość zrealizowania filmu o jednej z trzech słynnych kobiet: Katarzynie Medycejskiej, Marii Antoninie lub Joannie d'Arc. Zgodnie z jego relacją Joanna wygrała dzięki wyciągnięciu dla niej najkrótszej zapałki. Później nie było już tak frywolnie. Półtora roku zajęło Dreyerowi zapoznanie się z historią swojej bohaterki i bardzo drobiazgowe przygotowanie scenariusza, który oparto na zachowanych protokołach z przesłuchań i relacji z egzekucji Joanny. Na potrzeby filmu przygotowano imponującą makietę średniowiecznego zamczyska w Rouen wraz z murami obronnymi i mostem zwodzonym, więzieniem, budynkami klasztoru oraz innymi szczegółami. W filmie, z uwagi na sposób prowadzenia narracji, pojawiło się z tej scenografii bardzo niewiele. Wywołało to oburzenie producentów, Dreyer stwierdził jednak, że imponująca oprawa pomogła aktorom lepiej wczuć się w role i przyczyniła się do ostatecznego sukcesu filmu. Biorąc pod uwagę wrażenia z seansu, trudno mi się z nim nie zgodzić.

Przebieg filmu jest bardzo prosty. Trwa wojna stuletnia. Joanna d'Arc, dziewiętnastoletnia wieśniaczka, która kilkakrotnie poprowadziła wojska francuskie do zwycięstwa nad Anglikami, przebywa obecnie w niewoli w zamku-klasztorze w Rouen. Lojalni wobec króla Anglii duchowni przesłuchują dziewczynę, starając się za wszelką cenę zmusić ją do przyznania się do herezji. Pomimo zastosowania rozmaitych technik, podstępów, tortur i presji psychologicznej, Joanna pozostaje niezłomna. W końcu jedynym argumentem, jaki pozostaje oprawcom, jest groźba spalenia jej na stosie.

Korzystając z niezwykle prostej fabuły, Dreyer stworzył porywające widowisko o kilku poziomach narracji i możliwości różnorodnej interpretacji. Paradoksalnie taką głębię umożliwiła prostota środków wyrazu. Przeważająca część filmu to zbliżenia na twarze bohaterów, pomiędzy którymi kamera przeskakuje dzięki dynamicznemu montażowi. Wywołuje to kontrast pomiędzy dwiema stronami konfliktu, wokół którego osnuta jest opowieść. Z jednej strony mamy prostą, smutną twarz Joanny, która często płacze. Z drugiej są wyrażające przeróżne emocje oblicza jej oprawców. Ona filmowana jest z pozycji standardowego zbliżenia, oskarżyciele natomiast ukazani są z perspektywy żabiej, aby nadać im groźną, dominującą aparycję. W filmie występuje kilku mocno się od siebie różniących antagonistów reprezentujących postawy od dociekliwości, poprzez inkwizytorskie uniesienie, skrywane pożądanie, pragnienie dominacji aż do współczucia i podziwu. Zdania i podejście do rzekomej heretyczki są podzielone i tak różne, jak różnią się od siebie ludzkie charaktery i sumienia.

Narracja słowna, obejmująca wypowiedzi uczestników procesu, odnosi się z jednej strony do zarzutów wobec Joanny - herezji, bluźnierstw, buntu wobec władzy. Druga strona medalu to techniki przesłuchań stosowane przez adwersarzy bohaterki, w tym między innymi standardowe wypytywanie, podstępy, szantaże emocjonalne oraz groźby. Mamy do czynienia z próbą zdominowania ofiary przez jej katów. Z tej perspektywy podziw musi budzić wytrwałość, z jaką Joanna znosi wszystkie szykany i upokorzenia. Nietrudno uwierzyć, że ta pełna pokory ale niezłomna dziewczyna nosi w sobie znamię świętości. Wielka w tym zasługa Renée Jeanne Falconetti, aktorki teatralnej, dla której Joanna była jedną z nielicznych ról filmowych. Prostota, niewinność i niewyobrażane cierpienie przekazane przez nią tylko mimiką i spojrzeniem stanowią kreację doprawdy wyjątkową.

Przechodząc do interpretacji filmu, wskażę trzy aspekty, które uważam za zasadnicze dla jego treści. Aspekt psychologiczny daje widzowi ciekawe studium ludzkiej psychiki. Zacznijmy od spojrzenia z perspektywy oprawców. Pozornie mają ofiarę całkowicie w swej mocy, ale jednak, nie zdoławszy jej sobie w pełni podporządkować, nie potrafią osiągnąć satysfakcji. Niespełniona potrzeba dominacji  budzi potężny zawód. Ach, te pełne nadziei spojrzenia, ach, ta konsternacja w obliczu biernego, niemal niemożliwego do złamania oporu. Jest tu obecny silny podtekst seksualny, w końcu z jednej strony mamy objętych nakazem celibatu duchownych, z drugiej "Dziewicę Orleańską". Dużo można wyczytać z lubieżnego wzroku niektórych oskarżycieli, jak również z reakcji głównego sędziego, kiedy następują kolejne zwroty akcji - wstępne przyznanie się oskarżonej do winy a następnie wycofanie przez nią zeznań. Joanna natomiast jest czysta moralnie i to umożliwia jej opór. Jedyne rozterki przeżywa wtedy, gdy rozważa kłamstwo w celu złagodzenia wyroku.

Drugim istotnym aspektem jest polityka. Joanna i jej postawa jest zagrożeniem dla panującego ładu społecznego. Nie tylko rzuciła wyzwanie władającym połową Francji Anglikom. Jest także obrazoburcza wobec standardowego portretu kobiety (stąd próby namówienia jej, by zgodziła się założyć damski strój). Nie mówiąc o tym, że podważa doczesną władzę stanu duchownego, któremu rzuca wyzwanie, twierdząc że samodzielnie komunikowała się z Chrystusem. Nieprzypadkowo jest to jeden z głównych tematów przesłuchania i źródło najcięższych zarzutów wobec oskarżonej. Kobieta stanu niższego uzurpująca sobie prawo do przekazywania owieczkom głosu Boga. Tego było dla biskupa Cauchona zdecydowanie za wiele.

Trzecia perspektywa Męczeństwa Joanny d'Arc to religia. Dreyer świadomie kreuje Joannę na podobieństwo Chrystusa. Świadczą o tym jej wypowiedzi o duchowym kontakcie z Bogiem, ale nie tylko. W jednej ze scen filmu Joanna zostaje dla żartu ukoronowana przez żołnierzy makietą korony, przywołując na myśl biblijną koronę cierniową. Scena kuszenia jej przez mnichów komunią świętą zrealizowana jest na podobieństwo kuszenia Jezusa przez Szatana. (Nie mówiąc już o tym, że przedstawia oprawców Joanny jako zdolnych do popełnienia ostatecznego bluźnierstwa, aby dopiąć swego celu. Cóż za przewrotność). Najlepiej widoczne jest to jednak w końcowych scenach męki bohaterki na stosie, które przedstawione są jako wydarzenie zarazem straszliwe i niemal mistyczne.

Męczeństwo Joanny d'Arc jest filmem jedynym w swoim rodzaju, przeżyciem niezwykłym i godnym celebrowania. Jest połączeniem głębi i prostoty. Prezentuje niemal teatralny ascetyzm wykorzystujący jednak takie atuty kina jak nietypowe ujęcia kamery i montaż. Treść filmu zdecydowanie wykracza z ram historycznych, przekazując idee o charakterze uniwersalnym. Jest to prawdziwa uczta dla kinomana, zasłużenie zaliczona do absolutnej klasyki kina. Wystawiam 10 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 28 sierpnia 2018

Człowiek z kamerą/The Cameraman (1928)

Film o pechowcu poszukującym dobrego ujęcia

Reżyseria: Edward Sedgewick i Buster Keaton
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 14 min.

Występują: Buster Keaton, Marceline Day, Harold Goodwin, Sidney Bracey, Harry Gribbon

Kontrakt z Metro-Goldwyn-Mayer był końcem kariery Bustera Keatona jako niezależnego twórcy filmowego. Odebranie mu wolności artystycznej wpędziło komika w depresję i miało wpływ na obniżeniu poziomu jego filmów. Co prawda Keaton pojawiał się na dużym ekranie jeszcze wielokrotnie, ale Człowiek z kamerą to ostatni znaczący obraz w jego karierze. Oparty na ciekawym pomyśle, zawiera mniej akcji od poprzednich keatonowych dzieł, stawiając przede wszystkim na akcenty komediowe.

Bohater filmu, noszący swojskie imię Buster, jest fotografem pracującym na ulicach Nowego Jorku. Pewnego dnia wpada mu w oko sympatyczna Sally pracująca jako sekretarka w biurze MGM Newsreels - firmy produkującej informacyjne kroniki filmowe. Chcąc być blisko swojej sympatii, Buster kupuje w lombardzie używaną kamerę i próbuje znaleźć w MGM zatrudnienie jako uliczny reporter. Ponieważ jest człowiekiem roztargnionym i prześladuje go pech, początki pracy w przemyśle informacyjnym nie są łatwe.

Zgodnie z tytułem, najważniejsze wydarzenia w filmie wiążą się z pewnym zdezelowanym urządzeniem do filmowania. Kamera jest źródłem humoru różnego typu. Po pierwsze, zgodnie z regułami slapsticku jest rekwizytem utrudniającym Busterowi poruszanie się i interakcje z ludźmi, do tego mocno awaryjnym. Ale kamerzysta jakoś nie lubi wypuszczać jej z rąk. Jest też druga strona medalu, związana z nagrywaną treścią. Buster (z właściwą dla wszystkich kreacji komika ambicją) usiłuje zdobyć ciekawy materiał, który pozwoli mu uzyskać wymarzoną pracę. Ponieważ ma poważne problemy ze znalezieniem na mieście czegoś ciekawego do sfilmowania, zaczyna być kreatywny. Aby dotrzeć do pożaru, wskakuje na gapę na wóz strażacki, ale na swe nieszczęście dociera do remizy. Stadion bejsbolowy okazuje się pusty, bo New York Yankees grają tego dnia na wyjeździe. Buster jednak nie poddaje się i sam improwizuje mecz, wcielając się kolejno w miotacza, pałkarza i łapacza. Kiedy w końcu wpada na ciekawy trop, ląduje w samym środku absurdalnej wojny chińskich gangów. Chińczycy walczą ze sobą przy użyciu karabinów maszynowych, tasaków i pięści, a nieszczęsny delikwent wszystko to kręci i cały czas jakimś cudem unika śmierci. W pracy wspomaga go przygarnięta na ulicy małpka, wyglądająca przy facecie z kamerą jak maskotka kataryniarza. Perypetie Bustera z jego urządzeniem są pomysłowe i ciekawie przygotowane. Stanowią zdecydowany atut filmu. Kiedy kamera znika z pola widzenia i Buster staje się zwykłym facetem randkującym z Sally, zaczyna być nużąco. Na szczęście sprzęt wkrótce powraca, dostarczając nowych zabawnych wrażeń.

Dużo słabiej jest w Człowieku z kamerą z wątkiem romantycznym, który jest okazją do ciągłego upokarzania biednego bohatera. Wprawdzie sekretarka darzy go sympatią, ale ma już chłopaka i Buster musi się zadowolić co najwyżej jej przyjaźnią. W dodatku wszyscy inni albo nie znoszą Bustera, albo traktują go jako obiekt złośliwych drwin. Mowa nie tylko o jego konkurentach-reporterach. Życie utrudnia kamerzyście również nieustannie wpadający na niego policjant, a nawet  mężczyzna przypadkowo spotkany w basenowej szatni. Prawda jest taka, że straszna z tego bohatera fajtłapa. Przyznam, że ciężko mi się oglądało jego perypetie z Sally. Dlatego z ulgą witałem każdy powrót zdezelowanej kamery, zwiastującej wyjście w teren i bardziej interesujące wydarzenia.

Człowiek z kamerą jest filmem zawierającym sporo dobrych pomysłów i gagów, ale nierównym. Mimo niedługiego czasu trwania, bez żalu wyrzuciłbym z niego kilka scen, które nie przypadły mi do gustu. Nie był to szczyt możliwości Keatona, ale mimo wszystko jakoś ciężko mi go krytykować. Wystawiam słabe 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Anioł ulicy/Street Angel (1928)

Film o dobrej dziewczynie z problemami

Reżyseria: Frank Borzage
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 41 min.

Występują: Janet Gaynor, Charles Farrell, Natalie Kingston, Henry Armetta

Są filmy, o których jakości stanowi ciekawy scenariusz i nieszablonowi bohaterowie wplątani w niezwykłe sytuacje. Są takie, które wyróżniają się sposobem opowiadania historii, przyciągającą oko pracą kamery, oryginalnymi pomysłami reżyserskimi, dopracowaną scenografią. Czasem jednak zdarza się, że film wybija się ponad przeciętność dzięki jednej wybitnej kreacji aktorskiej. Takim przypadkiem jest Anioł ulicy, dość szablonowy melodramat, który wyróżnia głównie jedna rzecz - genialna rola Janet Gaynor.

Akcja Anioła rozgrywa się we Włoszech, w Neapolu i jego okolicach. Dziewczyna o imieniu Angela mieszka w zapadłych slumsach tego miasta. Kiedy ją poznajemy, szuka sposobu na zdobycie pieniędzy na leki dla ciężko chorej matki. Z braku lepszych pomysłów próbuje prostytucji połączonej z okradaniem klientów, zostaje jednak błyskawicznie przyłapana. Matka Angeli umiera, a ona sama zostaje skazana na rok więzienia. Udaje jej się uciec eskortującym ją policjantom i znajduje schronienie w wędrownym cyrku. Tu poznaje Gino, artystę malarza o wielkich aspiracjach. Pomimo przybrania przez dziewczynę maski cyniczki, mężczyzna dostrzega w niej piękno. W końcu Gino kradnie serce Angeli, malując portret ukazujący ją taką, jaka jest w jego wizji - dobrą, świętą, niemal anielską. Para powraca do Neapolu, gdzie malarz zamierza szukać zajęcia godnego artysty. Przeszłość Angeli nie daje jednak o sobie zapomnieć i staje na drodze szczęścia kochanków.

Jak widać, fabuła Anioła ulicy nie grzeszy szczególną oryginalnością czy wyrafinowaniem. Co więcej, są w niej momenty niezwykle naiwne, ledwie wytrzymujące zawieszenie niewiary. A jednak Janet Gaynor winduje film w górę swoją rolą Angeli. Gwiazda daje tak szeroki popis umiejętności aktorskich, jakiego chyba jeszcze w kinie niemym nie było. Weźmy jedną z pierwszych scen filmu, kiedy jako niewinna dziewczyna usiłuje udawać zawodową ulicznicę. W jej ruchach widzimy pewną nieśmiałość, niezdarność świadczącą o braku doświadczenia. Dziewczyna przechadza się po zaułkach, ostrożnie obserwując zachowania innych kobiet. W końcu przybiera bardziej wyzywającą pozę, stając się niemal przekonującą uwodzicielką. A jednak można dostrzec, że cały czas gra, czując się w tej roli niepewnie i nieswojo. Momentów, kiedy Gaynor "gra grę" jest w filmie więcej. Podczas epizodu cyrkowego bawi jej udawany cynizm, który Gino trafnie rozpoznaje jako postawę obronną. Najlepsza jest jednak w długiej scenie zaręczynowo-pożegnalnej kolacji z Ginem, kiedy ukrywa przed narzeczonym własną rozpacz, starając się roztoczyć przed nim wizję świetlanej przyszłości. Oczywiście nie wszystkie sceny z udziałem Angeli polegają na udawaniu kogoś innego, ale na ich przykładzie najlepiej widoczny jest wielki talent aktorki. Gaynor jest w filmie wspomagana przez jej częstego ekranowego partnera Charlesa Farella. Początkowo wydawało mi się, że ten nie będzie miał wiele do zagrania, bowiem jego postać jest prostodusznym marzycielem, który głównie ładnie się uśmiecha do pięknej Angeli. Jednak Farrell pokazuje pazury w końcowych scenach filmu, kiedy osobowość jego bohatera ulega przemianie na znacznie mroczniejszą. Warto to zobaczyć.

Z innych atutów filmu muszę wspomnieć o oryginalnej ścieżce dźwiękowej, która obok klimatycznej muzyki instrumentalnej zawiera włoskie pieśni ludowe na czele ze słynnym 'O sole mio. Jest również kilka efektów dźwiękowych towarzyszących ważnym momentom, na przykład gwizdy czy stukanie kołatki. Kamera pracuje sprawnie, ochoczo podążając za bohaterami i zaglądając na plan z różnorodnych perspektyw. Widać jednak, że wszystko rozgrywa się w studio, którego ściany skryte są w nieustannie okrywającej Neapol mgle. Wspomnę jeszcze o ciekawym wykorzystaniu rekwizytu, jakim jest namalowany przez Gina portret Angeli. Losy obrazu zestawione są z przeżyciami bohaterki i jej narzeczonego i kilkakrotnie stanowią dla nich punkt odniesienia. Ten instrument narracyjny to chyba jedyny znaczący pomysł reżyserski w Aniele ulicy. Inna sprawa, że Frank Borzage nie musiał tu wiele robić. Trafnie uznał, że wystarczy pozwolić znakomitej Gaynor grać.

Anioł ulicy jest filmem niezwykle przyjemnym w odbiorze i ciekawą pozycją dla osób zainteresowanych oryginalnym aktorstwem. Należy przy tym przymknąć oko na pewne schematy i nieścisłości, ale o dziwo przyszło mi to dość łatwo. Niecierpliwie czekam na następne filmy z Janet Gaynor, która w wieku 22 lat wyrosła na prawdziwą królową Hollywood. Dzięki niej Anioł ulicy otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 26 sierpnia 2018

Samotni/Lonesome (1928)

Film o zakochanych ludziach w wielkim mieście

Reżyseria: Pál Fejös
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 4 min.

Występują: Barbara Kent, Glenn Tryon

Mary mieszka w Nowym Jorku i John też. Oboje są samotni. Ona pracuje jako telefonistka, on jest operatorem prasy w jakiejś fabryce. Ona jest metodyczna i zorganizowana, on roztrzepany. Kiedy czasu nie wypełnia im praca, spędzają go sami w swoich mieszkaniach. Pewnego dnia spotykają się przypadkiem podczas festynu na Coney Island. Wspólnie spędzone chwile tworzą między nimi nić sympatii... a może czegoś więcej. Czy jednak uda się odnaleźć siebie w wielkim mieście, w którym każdy jest indywidualnością,  a jednak wszyscy są do siebie podobni?

Samotni to bardzo interesujący komediodramat opowiadający prostą historię o miłości. Film składa się z trzech aktów. Pierwszy przedstawia równoległe żywoty Johna i Mary. Jest to w moim odczuciu najciekawsza część filmu, w wielu elementach podobna do nakręconego w tym samym czasie Człowieka z tłumu. Sceny z codziennego życia dwojga ludzi są świetnie zmontowane i pomimo różnic pomiędzy bohaterami podkreślają to, co ich łączy - osamotnienie. Oglądamy ich podczas porannego wstawania, zjedzonego w pospiechu śniadania w stołówce, a następnie podczas monotonnej, zautomatyzowanej pracy. Mary jest świadkiem rozmów pomiędzy niezliczonymi ludźmi, pełniąc funkcję niezaangażowanego obserwatora (charakter jej pracy świetnie przedstawiono poprzez pojawiające się i znikające twarze rozmaitych ludzi). Pracujący w fabryce John jest tylko ludzkim elementem działającego liniowo mechanizmu. Schematyczność ich życia nie ogranicza się do pracy. Młodzi Nowojorczycy obowiązkowo randkują i spędzają czas w lunaparku na Coney Island. Bez partnera nie ma się tam po co pokazywać, można się co najwyżej szwendać bez celu. Także bohaterowie filmu szukają sposobu, by wpasować się w otaczający ich tłum i pokonać samotność. Wówczas wpadają na siebie. Oprócz historii Johna i Mary pierwsza część filmu zawiera również sporo przepełnionych ironicznym humorem obserwacji dotyczących warunków miejskiego życia. Zatłoczona komunikacja miejska pełna jest napierających na siebie ludzi i brzydkich zapachów, a wszyscy mężczyźni mieszkający w Nowym Jorku noszą takie same kapelusze.

Drugi akt to bardzo rozbudowana sekwencja romantyczna. John i Mary spędzają ze sobą jedno popołudnie na Coney Island. Rozmawiają, tańczą, bawią się na plaży, jeżdżą kolejką górską. Jest to wyjątkowo udana randka i twórcom udało się wiarygodnie oddać rodzące się między bohaterami uczucie. Zarówno Barbara Kent jak i Glenn Tryon odnotowują bardzo dobre role i są w pełni przekonujący jako szukający szczęścia młodzi Nowojorczycy. Nietrudno zauważyć, że tej parze miło się przebywa w swoim towarzystwie. Na dobre słowo zasługuje także reżyser, który dopełnia chemię pomiędzy bohaterami kolejnymi interesującymi obrazami. Szczególnie udane są sceny tłumnej zabawy w plątaninie serpentyn i konfetti. Jedyny poważniejszy minus filmu dotyczy obszerności tej części. Jak na mój gust poświecenie niemal połowy obrazu randce to nieco zbyt dużo. Trzeci akt obejmuje wzajemne poszukiwania zakochanych, którzy w wyniku zwrotu akcji zostali rozdzieleni. Zakończenie jest interesujące i, chociaż w dzisiejszych czasach nie będzie dla widza wielką niespodzianką, w latach dwudziestych wnosiło powiew innowacyjności.

O jakości Samotnych decyduje bardzo sprawne prowadzenie fabuły, a także duże wyczucie aktorów, ale nie tylko to. Film ten, podobnie jak pokrewny mu Człowiek z tłumu, porusza problem samotności i zagubienia człowieka żyjącego nie tyle wśród, co obok innych. Nie jest to film tak poważny w wymowie jak arcydzieło Vidora. Skupia się tylko na krótkim wycinku z życia bohaterów i nie doświadczamy całkowitego odarcia ich z marzeń. A jednak, choć oglądane tylko na marginesie, setki ludzi w identycznych kapeluszach skaczące wśród serpentyn budzą pewien niepokój. Ostrzegają, że konieczność dostosowania się do oczekiwań otoczenia może prowadzić do utraty indywidualności. Samotni są wartościowym obrazem, który warto obejrzeć. Otrzymują 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 25 sierpnia 2018

Białe cienie/White Shadows in the South Seas (1928)

Film o dobrych tubylcach i złych białych ludziach

Reżyseria: W.S. van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 25 min.

Występują: Monte Blue, Raquel Torres, Robert Anderson

Wyidealizowane portrety życia społeczeństw pierwotnych były stałym elementem filmografii Roberta J. Flaherty'ego. Jego paradokumenty takie jak Nanuk z Północy i Moana prezentowały wizję prostego i szlachetnego życia ludów nieskażonych jeszcze piętnem cywilizacji. Teza ta forsowana była dyskretnie i nie odbierała przyjemności oglądania obyczajów Inuitów czy Polinezyjczyków. W drugiej połowie lat dwudziestych wytwórnia MGM postanowiła zaangażować Flaherty'ego do nakręcenia filmu fabularnego rozgrywającego się w polinezyjskich realiach. Po rozpoczęciu zdjęć szybko wyszło na jaw, że wizje dokumentalisty i producentów nie współgrają ze sobą. W rezultacie Flaherty został wymieniony na W. S. Van Dyke'a, znanego wówczas głównie jako reżyser szybko i sprawnie kończący swoje projekty (stąd przezwisko "One-Take Van Dyke"). Owocem jego pracy są Białe cienie, film przygodowy o silnym zacięciu "antycywilizacyjnym".

Obraz opowiada o przygodach Matthew Lloyda, lekarza rezydującego na jednej z wysp Polinezji. Lloyd to człowiek gorzko rozczarowanym kultem pieniądza, który otwarcie sprzeciwia się wykorzystywaniu tubylców przez białych kupców. Symbolem złej cywilizacji Zachodu jest Sebastian, bezwzględny handlarz, który płaci Polinezyjczykom mało wartościowymi błyskotkami za poławianie dla niego cennych pereł. Kiedy konflikt między mężczyznami zaognia się, Lloyd zostaje z polecenia Sebastiana zwabiony na statek pełen ciał ofiar dżumy, przywiązany do steru i porzucony na morzu. Los jednak mu sprzyja i tajfun wyrzuca go na brzeg nieznanej wyspy, której mieszkańcy nigdy jeszcze nie widzieli białego człowieka. Uznany za półboga, zostaje otoczony czcią i oddaje się rozkosznemu życiu wśród tubylców. Wkrótce okaże się jednak, że nie opuścił go przeklęty "biały cień" chciwości.

Białe cienie zostały nakręcone w przepięknych plenerach Tahiti. Dużo ujęć poświęcono po prostu cudom natury - dziewiczym wyspiarskim lasom i rafie koralowej (tu wyśmienite czarno-białe zdjęcia podwodne). Wzorując się na pomysłach Flaherty'ego, w filmie umieszczono również sporo obrazków z życia tubylców. Można zobaczyć, jak nurkują w poszukiwaniu pereł i wspinają się na wysokie plamy kokosowe. Oglądamy ich tańce ludowe oraz przyglądamy się wspaniałej uczcie złożonej z takich rarytasów jak szpinak po polinezyjsku czy sałatka z młodych ośmiornic. Spośród atrakcji wizualnych trzeba jeszcze wymienić bardzo przekonująco nakręcony tajfun miotający porzuconym na morzu statkiem Lloyda. Nominacja do Oscara za kinematografię była w pełni zasłużona.

Fabularnie Białe cienie wypadają o wiele gorzej. Do szalenie interesującego tematu wypierania kultury tubylczej przez obcą, narzuconą z zewnątrz, twórcy podeszli jednostronnie i wyjątkowo obłudnie. Nie mam tu na myśli portretu samych Polinezyjczyków, którzy jawią się jako ludzie sympatyczni i pełni godności. Problem leży w zakłamanym obrazie kultury Zachodu. Kontakt z białymi ludźmi jest przedstawiony jako jednoznacznie niekorzystny dla Polinezyjczyków. Zostają oni wyrwani ze swej idylli i skłonieni do pracy, wpadają w sidła gospodarki pieniężnej. Można dyskutować nad ekonomicznym wymiarem tego "pierwszego kontaktu", ale to przy innej okazji, bowiem film na taką analizę nie zasługuje. Nie podjęto próby przedstawienia choćby jednego pozytywnego aspektu wymiany kulturowej. Tubylcy nie odnoszą rzekomo żadnej korzyści, obcując z cywilizacją stojącą na wyższym poziomie organizacyjnym i technicznym. Wszystko to w filmie, którego główny bohater, żyjący wśród nich, jest wykształconym na uniwersytecie doktorem medycyny. 

Sprawa z kreacją wspomnianego bohatera wygląda nieciekawie z innych jeszcze powodów. Doktora Lloyda nękają nieustannie wyrzuty sumienia z powodu niegodziwości wyrządzonych przez jego białych pobratymców ludom tubylczym. Kiedy ląduje na rajskiej wyspie i otrzymuje możliwość życia "w zgodzie z naturą", postanawia za wszelką cenę "chronić" Polinezyjczyków. Przyczyną jego wewnętrznego konfliktu są nękające go napady chciwości i tęsknoty za dawnym życiem. Cóż za stracona okazja. Zupełnie nie zwrócono bowiem uwagi na rzeczywisty problem, który stawia postać Lloyda w bardzo nieciekawym świetle. Otóż w żaden sposób nie próbuje on przygotować Polinezyjczyków na kontakt ze znienawidzonymi przez siebie kupcami. Chętnie przyjmuje zaoferowaną mu funkcję bożyszcza i korzysta z życia, trzymając swych przyjaciół w nieświadomości czyhających na nich zagrożeń. Tubylcy zostali potraktowani jak nieporadne i niepotrafiące decydować o własnym losie dzieci, które należy dla ich dobra trzymać w niewiedzy. Takie protekcjonalne podejście nie świadczy dobrze o zacnym doktorze, ani o autorach scenariusza. Zamiast pochylić się nad rzeczywistym problemem, skupili się na jakimś wyimaginowanym cieniu.

Nie piszę tym razem o aktorstwie, bo nie stanowi ono zbytnio o jakości filmu. Białe cienie okazały się obrazem przyjemnym wizualnie, ale fabularnie niezwykle naiwnym, przekazującym swe przesłanie w sposób łopatologiczny. Ot, bajeczka o złym białym człowieku, który okrada naiwnych dzikusów i dobrym, który mimo dobrych intencji również uważa ich za głupców. Z przeciętności wyrywają film tylko świetne zdjęcia. Wyłącznie ze względu na nie wystawiam aż 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 17 sierpnia 2018

Burza nad Azją/Potomok Czyngizchana (1928)

Film o uśpionym gniewie mongolskiego ludu

Reżyseria: Wsiewołod Pudowkin
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1h 32 min.

Występują: Walerij Inkiżinow, Wiktor Coppi, Aleksandr Czistakow, I. Denincew, Fiodor Iwanow

Stepy Azji Środkowej. Pustkowia usiane gdzieniegdzie jurtami koczowniczych pasterzy. Mieszkają w nich prości ludzie prowadzący spokojne życie. Akurat cała grupa wybiera się do miasteczka na targ. Jeden z gospodarzy jest chory i zamiast niego pojedzie syn. Tymczasem nad słabującym odprawia modły sprowadzony z klasztoru buddyjski mnich. Kapłan bierze za uzdrawiające obrzędy co łaska, lecz łaska gospodarzy jest dla niego za skromna. Postanawia przywłaszczyć sobie jedną z przeznaczonych na handel zwierzęcych skórek. Wybucha bójka i chciwy mnich bierze nogi za pas, po drodze gubiąc magiczny amulet. Przedmiot przywłaszcza sobie syn gospodarza. Nie wie, że to niepozorne cacko zadecyduje kiedyś o jego losie.

Burza nad Azją Wsiewołoda Pudowkina przybliża mało znane wydarzenia z syberyjskiego frontu rosyjskiej wojny domowej. Film jest propagandówką skierowaną przeciwko dwóm siłom ciemiężącym mieszkańców Azji (głównie azjatyckiej Rosji i Mongolii). Pierwszą są buddyjscy kapłani, klasa wykpiona znacznie brutalniej, niż w podobnych filmach czyniono to z Cerkwią. Druga wroga grupa to brytyjski korpus interwencyjny, który był w roku 1920 zaangażowany w okupację Syberii. Wymienione grupy reprezentują dwie przeszkody stojące na drodze modernizacji azjatyckich pustkowi. Wewnętrzną są zacofane wierzenia, zewnętrzną - rasizm. Spotkałem się z opiniami, że fakty zostały przez twórców filmu mocno przeinaczone. W szczególności za problemem rasizmu nie stali obecni w Rosji tylko incydentalnie Brytyjczycy, ale europejscy Rosjanie. Nie wgłębiałem się jednak mocniej w kontekst historyczny. Istotniejsze było dla mnie to, co Wsiewołod Pudowkin ma do powiedzenia o potomkach Czyngis Chana.

Film przybliża losy młodego Mongoła, który za pobicie białego handlarza futer zostaje wygnany z rodzimej społeczności. Chłopak przyłącza się do walczących w tajdze komunistycznych partyzantów, a następnie zostaje pojmany przez brytyjskie wojsko. Jego dalsze losy są doprawdy zaskakujące i wiążą się z amuletem, który wskazuje, że jego posiadacz jest w prostej linii potomkiem słynnego władcy mongolskich hord.

Współcześni Mongołowie są w Burzy nad Azją przedstawieni jako wierzący w zabobony słudzy władającej nimi kasty buddyjskich mnichów. Gniew ludu kumuluje się jednak i wybuch rewolucji jest już bliski. Film bardzo dużo czasu poświęca przybliżeniu buddyjskich obrzędów. Oglądamy tańce mnichów odzianych w rytualne maski, skomplikowane rytuały i modły. Kiedy dochodzimy do audiencji brytyjskich oficerów u niemowlęcego wcielenia jakiegoś buddyjskiego proroka, jasnym staje się, że celem twórców jest wykpienie buddystów jako wyznawców prymitywnych i niedorzecznych obyczajów. Zgodnie z marksistowskim hasłem, że religia jest opium dla mas.

Brytyjscy najeźdźcy nie są lepsi. Częścią ich orszaku są chciwi kapitaliści. Reprezentuje ich handlarz futer. Mężczyzna popala cygaro i z pogardą rzuca grosiwo nędzarzom, sprzedającym mu za bezcen upolowane skórki. Oficerowie są natomiast twarzą imperializmu. Z pełną powagą łykają niedorzeczne buddyjskie przesądy, ponieważ odpowiada to ich celom. Anglicy bez skrupułów rozstrzeliwują szlachetnych komunistów, a nawet postanawiają stworzyć na Syberii własne marionetkowe państwo, które pozwoli im jeszcze skuteczniej drenować Azję z jej bogactw.

Myślę, że powyższe opisy dają wystarczający wgląd w przekaz tego świetnego technicznie i dobijającego intelektualnie filmu. Propaganda jest tu pozbawiona wszelkiej subtelności i sprawia wrażenie, jakby twórcy uważali swoich widzów za ludzi mało wyrafinowanych. Jest to tym bardziej rażące, że maestria techniczna Burzy nad Azją jest niewątpliwa. Montaż i suspens takich scen, jak przygotowania do rozstrzelania młodego Mongoła albo wspomniana audiencja u niemowlaka, przywołują na myśl najlepsze dzieła kina radzieckiego. Całość kręcona była w azjatyckich plenerach i wykorzystuje bardzo bogatą scenografię. Buddyjskie obrzędy ukazane są z rozmachem godnym filmu dokumentalnego. Zaraz potem zostają jednak ze szczętem zdezawuowane szyderczym komentarzem. Bohaterowie zostali zagrani przez świetnych aktorów charakterystycznych, ale wskutek czarno-białej wizji świata postacie te jawią się jako karykatury. A wszystko wieńczy plansza tekstowa zamykająca film. "Śmierć psom łańcuchowym imperializmu!" Zaprawdę.

Burza nad Azją mocno zawiodła moje oczekiwania. To film antyintelektualny, wręcz prostacki w swej wymowie. Szkoda talentu takich twórców jak Pudowkin na podobne "dzieła". Wystawiam 5 gwiazdek. Zdecydowanie można sobie darować.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 16 sierpnia 2018

The Patsy (1928)

Film o dysfunkcyjnej rodzince

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 14 min.

Występują: Marion Davies, Orville Caldwell, Marie Dressler, Lawrence Gray, Dell Henderson, Jane Winton

Moja sympatia do Kinga Vidora to już fakt ustalony. Po takich znakomitościach jak Wielka parada i Człowiek z tłumu każdy jego następny film budzi we mnie nadzieję na niezapomniane przeżycia. Ale oczywiście nie każda produkcja Vidora będzie dziełem ponadczasowym i niezapomnianym. Na przykład The Patsy jest dość konwencjonalną komedią obyczajową, która nie zapisała się specjalnie głośno w historii kina. Jest to jednak film inteligentny i zawierający ciekawe rozwiązania. Zanim przejdę do rzeczy, słowo wyjaśnienia odnośnie tytułu. Jest to gra słów - zdrobnienie imienia głównej bohaterki a jednocześnie potoczne określenie osoby pełniącej rolę "chłopca do bicia", czyli takiej, jaką pełni w swej rodzinie główna bohaterka.

The Patsy opowiada o losach mocno podzielonej rodziny Harringtonów, reprezentantów amerykańskiej klasy średniej. W domu żelazną ręką rządzi matka, surowa i wtrącająca się we wszystko matrona o mocno zwietrzałej już urodzie. Oczkiem w głowie mamusi jest Grace, rozpuszczona i nieco leniwa panna na wydaniu. Jej przeciwieństwem jest druga córka, Patricia, pracowita lecz wątpiąca w siebie. Pat z nieznanych powodów nie jest lubiana przez matkę, która na każdym kroku podważa jej samoocenę, a w przypadku nieporozumień zawsze staje po stronie Grace. Obrazu dopełnia tatuś, trzymający się na uboczu dobroduszny pan, zdecydowanie trzymający z Patricią. Jak widać, sytuacja w rodzinie jest napięta, a w trakcie filmu konflikt ulegnie jeszcze eskalacji.

Kanwą fabuły jest rywalizacja sióstr Harrington o względy Tony'ego Andersona. Tony to chłopak Grace i dobrze rokujący architekt (albo inżynier?). Patricia podkochuje się w nim i na każdym kroku usiłuje mu zaimponować. Niestety, Anderson nie zauważa jej zabiegów. Doskonale widzi je natomiast matka, która stara się odsunąć Patsy w cień. Tymczasem Grace niewiele sobie robi ze swojego związku, prawie otwarcie grając na drugim froncie z "królem życia" Billym Caldwellem.

W większości scen The Patsy skupia się na satyrze obyczajowej, uwypuklając dysfunkcyjne relacje pomiędzy Harringtonami. Choć z pozoru film traktuje o miłostkach dwóch sióstr, jego rzeczywistym tematem jest krytyka hipokryzji i nieumiejętności rozwiązywania konfliktów.  "Lepsza" strona rodziny też nie jest bez winy - ojciec dobrowolnie ucieka w bierność, natomiast Pat lubuje się w złośliwościach w stronę mniej od niej inteligentnych matki i siostry. Świetnie ogląda się w tym kontekście groźnie wyglądającą Marie Dressler jako matkę. Aktorka jest zarazem złowroga i komiczna jako wyniosła "władczyni" chcąca samodzielnie o wszystkim decydować i wszystko wiedząca najlepiej.

Marion Davies jako Patricia stawia na humor sytuacyjny, kreując nieco postrzeloną bohaterkę. Jej Pat jest sympatyczna, lubi cięte riposty i wypada przekonująco jako atrakcyjna dziewczyna, która jeszcze nie zna swojej prawdziwej wartości. Najlepszą scena w jej wykonaniu są przebieranki, podczas których bohaterka udaje słynne aktorki Lillian Gish, Mae Murray i Polę Negri w charakterystycznych dla nich przebraniach i pozach. Podobno Davies dostała w filmie dużo swobody, co na pewno przyczyniło się do stworzenia tej mocno naturalnej kreacji.

Jako ciekawostkę dodam, że film zawiera niezwykle odważną i rozbudowaną jak na lata dwudzieste scenę przygotowań rodziny do wspólnego wyjścia towarzyskiego. Cała czwórka występuje w samej bieliźnie [!], a w ich komicznych przepychankach i zabiegach jest sporo frywolności.

The Patsy jest bardzo dobrą komedią obyczajową. Z wdziękiem porusza trudne tematy, cały czas pilnując, aby raczej bawić niż pouczać. Reżyserska zręczność Vidora sprawia, że dydaktyka filmu jest dobrze ukryta pod płaszczykiem historii o rywalizujących siostrach. Mówiąc krótko, dobrze się to oglądało. Wystawiam 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 15 sierpnia 2018

Banda/The Racket (1928)

Film o pojedynku silnych osobowości

Reżyseria: Lewis Milestone
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 24 min.

Występują: Thomas Meighan, Louis Wolheim, Marie Prevost, George E. Stone, Pat Collins

Czasy prohibicji to w USA okres rozkwitu korupcji i licznych konszachtów przestępców z przedstawicielami władzy. Alkohol był towarem łatwo dostępnym, choć nie wolno było o tym głośno mówić, a mafijni bossowie hojnie sponsorowali polityków, aby ci przymykali oko na jego produkcję. Reżyser Lewis Milestone i producent Howard Hughes postanowili przybliżyć nieco ten światek w filmie Banda będącym adaptacją sztuki teatralnej pod tym samym tytułem. Przez długie lata film był uznawany zaginiony, jednak po śmierci Hughesa w latach 70. w jego zbiorach odnaleziono kopię, którą następnie odrestaurowano.

Akcja Bandy rozgrywa się w Chicago i opowiada o konfrontacji nieprzekupnego policjanta Jamesa McQuigga z szefem mafii alkoholowej Nickiem Scarsim. Scarsi jest pozornie wszechwładnym bimbrownikiem mającym w kieszeni burmistrza, sędziego i szefa policji. Każda zbrodnia uchodzi mu na sucho, o co dba jego przebiegły adwokat. McQuigg jest jednym z niewielu ludzi, którzy nie zamierzają tego tolerować. Deptanie gangsterowi po piętach przynosi rezultaty, ale skorumpowany wymiar sprawiedliwości nie zamierza z nich korzystać. Scarsi podejmuje kilka prób obłaskawienia krnąbrnego policjanta, a kiedy nie daje to efektu, załatwia przeniesienie go na podrzędny posterunek na obrzeżach miasta. McQuigg nie poddaje się. Nieustannie prowokuje rywala, podsyłając dziennikarzom złośliwe plotki na jego temat. Szansa na uziemienie gangstera pojawia się niespodziewanie, kiedy jego brat przypadkowo potrąca samochodem kobietę.

Banda jest sztuką teatralną przeniesioną na ekran filmowy, co jest bardzo widoczne w konstrukcji scenariusza. Obraz składa się z trzech aktów, które zachowują zasadę jedności miejsca, czasu i akcji. Kolejne ujęcia przypominają sceny dramatu z poszczególnymi postaciami wchodzącymi i wychodzącymi wedle potrzeby. Jest to mocno nietypowy sposób konstrukcji fabuły filmu, momentami nieco sztuczny, ale nie można mu odmówić oryginalności. W teatralnej konwencji utrzymano również dość minimalistyczną scenografię.

Ponieważ film opowiada o pojedynku dwóch silnych charakterów, McQuigg i Scarsi bardzo często występują na ekranie razem. Obaj są postaciami wygadanymi, nie szczędzącymi sobie nawzajem złośliwości i elokwentnych polemik. Z pary aktorów zdecydowanie lepiej wypada Louis Wolheim, bardzo wiarygodny jako bezwzględny gangster niepozbawiony dyskretnego uroku. Słabiej jest z Thomasem Meighanem w roli McQuigga. Aktor chodzi sztywno jak słup soli i ciągle robi tę samą, niezbyt inteligentną minę. Zdecydowanie można było dobrać lepszego odtwórcę. Obsadę uzupełniają George E. Stone jako jego nieudaczny Joe - brat gangstera i Marie Prevost jako łasa na pieniądze dziewczyna Joe'go. Oboje pozostają w cieniu dwóch głównych postaci.

Jeżeli chodzi o godne zapamiętania sceny, jest ich w Bandzie kilka. Świetnie wyreżyserowano gangsterskie porachunki w restauracji, kiedy Scarsi i jego ludzie czekają na ruch potencjalnego zamachowca spokojnie konsumującego obiad. W ogóle specjalnością chicagowskiej gangsterki było ukrywanie pistoletów pod kapeluszami, obrusami, połami marynarek i innych takich. Inna pamiętna scena to konfrontacja Scarsiego z policjantem, który ośmielił się aresztować jego brata. Wolheim świetnie sobie radzi z przekazem niewerbalnym i mimo uprzejmych słów tworzy atmosferę niewypowiedzianego zagrożenia. Dodam jeszcze, że film nie stroni od przemocy i w jego trakcie pada całkiem sporo trupów, rzecz jak dotąd rzadko spotykana w kinie amerykańskim.

Banda była całkiem przyjemną rozrywką. Do mocnych stron filmu zaliczę bardzo dobrą rolę Loiusa Wolheima oraz ciekawe pomysły reżyserskie Lewisa Milestone'a. W dół ciągnie Bandę słaba kreacja Thomasa Meighana, który nie nadał swej postaci charyzmy koniecznej, by uczynić z niej równego partnera dla Nicka Scarsiego. Dlatego wystawiam 7 gwiazdek, akurat tyle, żeby film docenić, ale nie przecenić. Do obejrzenia dla fanów gangsterki.

źródło grafiki - www.imdb.com