sobota, 25 sierpnia 2018

Białe cienie/White Shadows in the South Seas (1928)

Film o dobrych tubylcach i złych białych ludziach

Reżyseria: W.S. van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 25 min.

Występują: Monte Blue, Raquel Torres, Robert Anderson

Wyidealizowane portrety życia społeczeństw pierwotnych były stałym elementem filmografii Roberta J. Flaherty'ego. Jego paradokumenty takie jak Nanuk z Północy i Moana prezentowały wizję prostego i szlachetnego życia ludów nieskażonych jeszcze piętnem cywilizacji. Teza ta forsowana była dyskretnie i nie odbierała przyjemności oglądania obyczajów Inuitów czy Polinezyjczyków. W drugiej połowie lat dwudziestych wytwórnia MGM postanowiła zaangażować Flaherty'ego do nakręcenia filmu fabularnego rozgrywającego się w polinezyjskich realiach. Po rozpoczęciu zdjęć szybko wyszło na jaw, że wizje dokumentalisty i producentów nie współgrają ze sobą. W rezultacie Flaherty został wymieniony na W. S. Van Dyke'a, znanego wówczas głównie jako reżyser szybko i sprawnie kończący swoje projekty (stąd przezwisko "One-Take Van Dyke"). Owocem jego pracy są Białe cienie, film przygodowy o silnym zacięciu "antycywilizacyjnym".

Obraz opowiada o przygodach Matthew Lloyda, lekarza rezydującego na jednej z wysp Polinezji. Lloyd to człowiek gorzko rozczarowanym kultem pieniądza, który otwarcie sprzeciwia się wykorzystywaniu tubylców przez białych kupców. Symbolem złej cywilizacji Zachodu jest Sebastian, bezwzględny handlarz, który płaci Polinezyjczykom mało wartościowymi błyskotkami za poławianie dla niego cennych pereł. Kiedy konflikt między mężczyznami zaognia się, Lloyd zostaje z polecenia Sebastiana zwabiony na statek pełen ciał ofiar dżumy, przywiązany do steru i porzucony na morzu. Los jednak mu sprzyja i tajfun wyrzuca go na brzeg nieznanej wyspy, której mieszkańcy nigdy jeszcze nie widzieli białego człowieka. Uznany za półboga, zostaje otoczony czcią i oddaje się rozkosznemu życiu wśród tubylców. Wkrótce okaże się jednak, że nie opuścił go przeklęty "biały cień" chciwości.

Białe cienie zostały nakręcone w przepięknych plenerach Tahiti. Dużo ujęć poświęcono po prostu cudom natury - dziewiczym wyspiarskim lasom i rafie koralowej (tu wyśmienite czarno-białe zdjęcia podwodne). Wzorując się na pomysłach Flaherty'ego, w filmie umieszczono również sporo obrazków z życia tubylców. Można zobaczyć, jak nurkują w poszukiwaniu pereł i wspinają się na wysokie plamy kokosowe. Oglądamy ich tańce ludowe oraz przyglądamy się wspaniałej uczcie złożonej z takich rarytasów jak szpinak po polinezyjsku czy sałatka z młodych ośmiornic. Spośród atrakcji wizualnych trzeba jeszcze wymienić bardzo przekonująco nakręcony tajfun miotający porzuconym na morzu statkiem Lloyda. Nominacja do Oscara za kinematografię była w pełni zasłużona.

Fabularnie Białe cienie wypadają o wiele gorzej. Do szalenie interesującego tematu wypierania kultury tubylczej przez obcą, narzuconą z zewnątrz, twórcy podeszli jednostronnie i wyjątkowo obłudnie. Nie mam tu na myśli portretu samych Polinezyjczyków, którzy jawią się jako ludzie sympatyczni i pełni godności. Problem leży w zakłamanym obrazie kultury Zachodu. Kontakt z białymi ludźmi jest przedstawiony jako jednoznacznie niekorzystny dla Polinezyjczyków. Zostają oni wyrwani ze swej idylli i skłonieni do pracy, wpadają w sidła gospodarki pieniężnej. Można dyskutować nad ekonomicznym wymiarem tego "pierwszego kontaktu", ale to przy innej okazji, bowiem film na taką analizę nie zasługuje. Nie podjęto próby przedstawienia choćby jednego pozytywnego aspektu wymiany kulturowej. Tubylcy nie odnoszą rzekomo żadnej korzyści, obcując z cywilizacją stojącą na wyższym poziomie organizacyjnym i technicznym. Wszystko to w filmie, którego główny bohater, żyjący wśród nich, jest wykształconym na uniwersytecie doktorem medycyny. 

Sprawa z kreacją wspomnianego bohatera wygląda nieciekawie z innych jeszcze powodów. Doktora Lloyda nękają nieustannie wyrzuty sumienia z powodu niegodziwości wyrządzonych przez jego białych pobratymców ludom tubylczym. Kiedy ląduje na rajskiej wyspie i otrzymuje możliwość życia "w zgodzie z naturą", postanawia za wszelką cenę "chronić" Polinezyjczyków. Przyczyną jego wewnętrznego konfliktu są nękające go napady chciwości i tęsknoty za dawnym życiem. Cóż za stracona okazja. Zupełnie nie zwrócono bowiem uwagi na rzeczywisty problem, który stawia postać Lloyda w bardzo nieciekawym świetle. Otóż w żaden sposób nie próbuje on przygotować Polinezyjczyków na kontakt ze znienawidzonymi przez siebie kupcami. Chętnie przyjmuje zaoferowaną mu funkcję bożyszcza i korzysta z życia, trzymając swych przyjaciół w nieświadomości czyhających na nich zagrożeń. Tubylcy zostali potraktowani jak nieporadne i niepotrafiące decydować o własnym losie dzieci, które należy dla ich dobra trzymać w niewiedzy. Takie protekcjonalne podejście nie świadczy dobrze o zacnym doktorze, ani o autorach scenariusza. Zamiast pochylić się nad rzeczywistym problemem, skupili się na jakimś wyimaginowanym cieniu.

Nie piszę tym razem o aktorstwie, bo nie stanowi ono zbytnio o jakości filmu. Białe cienie okazały się obrazem przyjemnym wizualnie, ale fabularnie niezwykle naiwnym, przekazującym swe przesłanie w sposób łopatologiczny. Ot, bajeczka o złym białym człowieku, który okrada naiwnych dzikusów i dobrym, który mimo dobrych intencji również uważa ich za głupców. Z przeciętności wyrywają film tylko świetne zdjęcia. Wyłącznie ze względu na nie wystawiam aż 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz