Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 5 gwiazdek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 5 gwiazdek. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 1 sierpnia 2019

Wzgardzona/Stella Dallas (1937)

Film o wysokich aspiracjach

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 45 min.

Występują: Barbara Stanwyck, John Boles, Anne Shirley, Barbara O'Neil, Alan Hale

Czasem dobre chęci i otwarte nastawienie nie wystarczają, bo napotykamy film tak obcy i odległy od naszego światopoglądu, że nie potrafimy do niego wykrzesać cienia sympatii. Taki problem dopadł mnie z Wzgardzoną. Obraz nakręcony przez cenionego przeze mnie Kinga Vidora, z rolą główną znakomitej Barbary Stanwyck, skupia się na problemach związanych z awansem społecznym. Główna bohaterka, ogarnięta obsesją zdobycia pozycji w tak zwanym towarzystwie, lekkomyślnie niszczy swoje małżeństwo, a później próbuje uratować córkę podobnym losem. Jest to rzeczywiście życiowe wyzwanie, ale niestety stoi za nim kompletna myślowa pustka, która wywołała u mnie głównie niesmak.

Film opowiada o życiu Stelli, córki robotnika z Massachusetts, dziewczyny na swój sposób ambitnej i marzącej o życiu podpatrzonym w rubrykach towarzyskich. By zrealizować swój cel, sprytnie uwodzi pochodzącego z "towarzystwa" Stephena Dallasa i bierze z nim szybki ślub. Prędko okazuje się, że mąż był jej potrzebny tylko do zdobycia pozycji społecznej. Stella nie jest zainteresowana życiem rodzinnym. Pragnie brylować na upragnionych salonach, choć nie do końca wie, jak się do tego zabrać. Chwile towarzyskiej chwały prędko dobiegają końca. Dallasom rodzi się córka, a wkrótce potem dochodzi między nimi do separacji. Stephen wyjeżdża do Nowego Jorku, Stella zostaje na prowincji, samotnie wychowując małą Laurel. Dziewczynka tylko kilka razy w roku odwiedza ojca. Jej matka, zamiast korzystać z uroków życia, zaprzyjaźnia się z wulgarnym pijakiem Edem. Mijają lata. Kiedy Laurel staje na progu dorosłości, staje się oczywiste, że to ojciec i jego nowa rodzina mogą jej zapewnić odpowiedni start w życiu. Stella zamierza jednak walczyć o względy córki i udowodnić wszystkim, że także ona jest coś warta.

Od strony obyczajowej Wzgardzona dostarcza złożonego obrazu rodzinnych konwenansów międzywojennej Ameryki. Mamy tu odważne jak na Hollywood kwestie rozwodu, separacji i pewnego stopnia rodzinnej patologii. Chociaż Stella stara się być dobrą matką, jest oczywiste, że nie potrafi dać córce odpowiedniego przykładu. Dla pozbawionej gustu nuworyszki nie ma miejsca w świecie eleganckich pań i panów. Stella ubiera się zbyt krzykliwie, nie potrafi się zachować w towarzystwie i ma przyjaciół z marginesu społecznego. Z jej marzeń o "bywaniu na salonach" niewiele zostało. Dlatego bardzo pragnie, żeby Laurel mogła prowadzić takie życie, do jakiego ona aspirowała. I tutaj pojawia się mój gigantyczny problem z tym filmem.

Barbara Stanwyck gra Stellę po prostu doskonale. To postać wielowymiarowa - chorobliwie ambitna, egoistyczna, momentami prostacka, ale zdolna też do poświęceń. Stanwyck sprzedaje ją w stu procentach. Mimo to nie potrafiłem się zaangażować w śledzenie losów Stelli. Te wszystkie jej starania i ambicje są takie... płytkie. Widać to już na początku filmu, kiedy zaraz po porodzie wyciąga męża na bal, bo chce w końcu zacząć bywać, tańczyć, bawić się. Przez takie błahostki i brak cierpliwości bardzo szybko odrzuca to, co wartościowe - dobrego człowieka i szansę na realizację swoich aspiracji. Dla córki planuje takie samo wyśnione życie, udowadniając, że niczego się nie nauczyła. Ostatecznie do rangi wyzwania urasta problem przecięcia pępowiny i wyekspediowania Laurel w dorosłość. I wielki, wzruszający sukces - że udało się młodą dobrze wydać za mąż. Czy powtórzy błędy matki, nie wiadomo, ale przedstawiono tę scenę jako odkupienie Stelli.

Otóż ja tego nie kupuję. Stanwyck pięknie zagrała prostaczkę pozbawioną zdolności do refleksji, a Vidor zaaranżował wszystko tak, żebyśmy jako widzowie drżeli nad jej losem i ronili łzy współczucia. Osobiście się z tego kółeczka adoracji dla płytkiej kobiety wypisuję. Nie wszystkie marzenia są tak samo wartościowe. Ciężko mi się Wzgardzoną oglądało i nie chciałbym powtarzać tego doświadczenia. Mimo całej sympatii dla Stanwyck wystawiam 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 15 lipca 2019

Dama kameliowa/Camille (1936)

Film o sztuczności

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 49 min.

Występują: Greta Garbo, Robert Taylor, Lionel Barrymore, Henry Daniell, Jessie Ralph

Ostatnim filmem, którego premiery dożył nieodżałowany producent Irving Thalberg byli Romeo i Julia w reżyserii George'a Cukora. Thalberg pozostawił po sobie również inny reżyserowany przez Cukora, w chwili jego śmierci jeszcze nieukończony - Damę kameliową. O ile Romeo i Julia byli bombastyczną adaptacją szekspirowskiej tragedii, Dama sięgała do nieco mniej odległej przeszłości. Za podstawę scenariusza posłużyła romantyczna powieść Alexandre Dumasa (tego młodszego). Melodramatyczny do bólu film rozgrywa się w kręgu XIX-wiecznych paryskich utracjuszy i luksusowych dziwek. Specjalizujący się w "kinie kobiecym" Cukor otrzymał możliwość współpracy z samą Gretą Garbo. "Boska Szwedka", która przecież upodobała sobie melodramat, stanęła przed wyzwaniem niemal na miarę Anny Kareniny - rolą damy do towarzystwa rozdartej pomiędzy dwoma pragnącymi jej kochankami. Jeżeli wyczuwacie teatralną przesadę i morze krokodylich łez, to się nie pomyliliście. Cukor, Garbo i reszta pobłądzili w romantycznych ostępach i zabrakło kogoś, kto sprowadziłby ich na ziemię. Na przykład zmarłego Thalberga, bo postprodukcję filmu nadzorował już ktoś inny.

Przedstawiony w filmie salonowy Paryż z połowy XIX-wieku to środowisko birbantów, bon vivantów i hedonistów. Trwają tu nieustanne hulanki, libacje i nieprzyzwoite potańcówki. Bogaci młodzi arystokraci grają w gry miłosne z pięknymi paniami o wątpliwej moralności. Wszyscy posługują się kodem, w którym każde spojrzenie, gest czy komplement mają swoje ukryte znaczenie. Jedną z popularniejszych panien w tym środowisku jest Marguerite Gautier, pochodząca ze wsi piękność, która swą urodą i zaradnością wywalczyła sobie godną pozazdroszczenia pozycję. Marguerite jest aktualnie utrzymanką barona de Varville, który lekką ręką pokrywa jej rozbuchane wydatki. Dziewczynie wpada jednak w oko młody Armand Duval, człowiek nie tak majętny, ale przystojny i zakochany w niej po uszy. Na drodze do ich szczęścia stają jednak: zazdrosny de Varville, zatroskany o reputację syna ojciec Armanda oraz liche zdrowie Marguerite.

Przywarą wyzierającą z każdej klatki Damy kameliowej jest okropna sztuczność zarówno historii, jak i świata, w którym została osadzona. Środowisko wiecznie biesiadujących bogaczy i dziwek jest wręcz nieznośne w swojej lekkomyślności i gnuśności. Ci ludzie nie mają właściwie żadnych problemów poza obmyślaniem kolejnych rozrywek. Trwonią czas na pijaństwie, opowiadaniu plotek i miłosnych intrygach. Jest to towarzystwo tak bardzo nieznośne i antypatyczne, że z trudem się na nie patrzy. W samym środku tej szopki tkwi Greta Garbo, jak zwykle dryfująca kilka centymetrów ponad ziemią, rozmarzona, bujająca w obłokach. Nawet kiedy wyjeżdża z Armandem na wieś, z której się wywodzi, biega wśród kaczek w niedorzecznej kloszowej sukni i rozkoszuje się zapachem kwiatów, wzdychając nad swoim słabym zdrowiem. Chlew i hałda obornika pozostają rzecz jasna niewidoczne. Trawiące bohaterkę suchoty to kolejna niedorzeczność, idealnie podkreślająca sztuczność filmu. Nawet wycieńczona, nieledwie konająca i wypluwająca swoje płuca bohaterka jest posągowo piękną Gretą Garbo, której cierpienie trudno brać na poważnie. Aktorka otrzymała za tę rolę nominację do Oscara, tymczasem uważam, że jest to jeden z jej najsłabszych występów. Nie do końca z jej winy. Oderwana od rzeczywistości Garbo sprawdza się dobrze w filmach, w których taki sposób bycia kontrastuje z bardziej realistycznym otoczeniem (jak było to w Ludziach w hotelu czy we wspomnianej już Annie Kareninie). Tutaj podkreślała tylko niedorzeczność całej historii.

Czas napisać kilka słów o miłosnym dylemacie bohaterki. Polega on z grubsza rzecz biorąc na tym, że wydaje ona pieniądze barona w sumach idących w tysiące franków miesięcznie. Zakochany w niej Armand jest w stanie zapewnić zaledwie ułamek tych kwot, a nie ma zamiaru z nikim się nią dzielić. Po wielu zamyślonych spojrzeniach bohaterka uznaje, że będzie w stanie przełknąć życie w nędzy. Wtedy na scenie pojawia się ojciec Armanda, który błaga ją, aby nie szargała reputacji jego syna. Oczywiście jedynym rozwiązaniem, na jakie stać było scenarzystów, jest brnięcie Marguerite w kłamstwa i robienie z niej męczenniczki. Jedynym pocieszeniem jest pojawienie się w tym wątku Lionela Barrymore'a grającego wspomnianego ojca. Wyrazista kreacja jedynego w filmie człowieka, który twardo stąpa po ziemi, odznacza się od pozostałej zgrai. Konkretny i rzeczowy Barrymore kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Niestety więcej plusów nie zauważyłem.

Dama kameliowa zawodzi fabularnie i aktorsko. To nieznośny, afektowany film powielający najbardziej tandetne melodramatyczne schematy. Wypełniają go niesympatyczne i głupie postacie, a najbardziej męczącą z nich jest konająca w nienagannym makijażu Greta Garbo. Być może kiedyś tego typu wątki wzruszały co bardziej emocjonalnych widzów. U mnie wywołują tylko poczucie niesmaku. Wystawiam 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 25 czerwca 2019

Anthony Adverse (1936)

Film o podróżującym młodzieńcu

Reżyseria: Mervyn LeRoy
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h 20 min.

Występują: Fredric March, Olivia de Havilland, Donald Woods, Anita Louise, Claude Rains, Edmund Gwenn, Gale Sondergaard

Sukces takich filmów jak Kapitan Blood i Bunt na Bounty spowodował pojawienie się ich naśladowców. W Hollywood zaczęto coraz chętniej tworzyć filmy kostiumowe, podparte mniej lub bardziej luźnym tłem historycznym, z reguły opowiadające o awanturniczych perypetiach młodych męskich protagonistów. W ten nurt wpisuje się Anthony Adverse, adaptacja zapomnianej dziś powieści przygodowej Herveya Allena. Rzecz dzieje się w czasach napoleońskich, a akcja filmu przeskakuje między takimi lokacjami jak Włochy, Francja, Kuba czy Afryka Zachodnia. Na fotelu reżyserskim zasiadł znany z oryginalności Mervyn LeRoy, w rolach głównych obsadzono natomiast doświadczonego Fredrica Marcha i nową gwiazdę Olivię de Havilland. Film spotkał się z ciepłym przyjęciem, zdobywając kilka Oscarów (m.in. za zdjęcia i muzykę) i nominację w kategorii najlepszego filmu. Znalazło się jednak kilku malkontentów, którzy nie podzielali entuzjazmu, sugerując wręcz, że król jest nagi. Tak się składa, że przychylam się do ich zdania.

Film opowiada historię tytułowego Anthony'ego Adverse, młodego mężczyzny podrzuconego jako niemowlę do klasztoru i wychowanego przez zakonnice. Szczegóły jego poczęcia i narodzin są szczegółowo przybliżone podczas pierwszych 40 minut filmu. Później śledzimy dzieje młodości Anthony'ego - pracę dla kupca Johna Bonnyfeathera (który trzyma przed bohaterem w tajemnicy, że jest jego dziadkiem), młodzieńczą miłość do Angeli - córki kucharki i aspirującej śpiewaczki, wyprawę w interesach do Hawany, a następnie epizod handlu niewolnikami w Afryce. Ostatnie sceny obejmują spotkanie Anthony'ego z Napoleonem, który stawia go przed nowymi życiowymi perspektywami.

Główny problem Anthony'ego Adverse polega na epizodyczności fabuły i braku motywu przewodniego. Pierwsza ćwiartka filmu poświęcona jest skomplikowanej historii przyjścia głównego bohatera na świat. W rezultacie spodziewamy się, że wydarzenia te będą miały swoje konsekwencje w dalszej części filmu. A figę. Co prawda pojawiają się osoby zamieszane w te wydarzenia, ale do końcowej konfrontacji... nie dochodzi. Podobnie problematyczny jest epizod w Afryce, który sam w sobie znakomity, nie ma właściwie żadnych konsekwencji dla życia Anthony'ego. Bohater powraca do Europy i zajmuje się innymi sprawami. Z uwagi na taką konstrukcję fabuły, protagonista jawi nam się jako nijaki. Spotykają go kolejne przygody, bywa w ciekawych miejscach, dokonuje kilku odważnych czynów. I co? I nic. Nowa scena - nowa historia, zupełnie jak w amerykańskim komiksie. Trudno powiedzieć, że Anthony na skutek swoich przeżyć czegoś się uczy, szczególnie że niezbyt często wykazuje się inicjatywą, raczej realizując pomysły i plany innych osób.

Pozytywnym wyjątkiem w mocno przeciętnej fabule jest wspomniany epizod afrykański. Anthony trafia do faktorii zajmującej się handlem niewolnikami. Pomimo początkowej odrazy do tego procederu, postanawia wziąć w nim udział, żeby odzyskać pieniądze należne jego pracodawcy. Z czasem paskudne lecz dochodowe zajęcie zaczyna go wciągać. W jego "przygodzie" towarzyszą mu dobry i zły duch - ksiądz niosący pomoc niewolnikom oraz chciwa służka, która zostaje jego kochanką. Całkiem ciekawie przybliżono w tych scenach wędrówkę bohatera do jądra ciemności. Tylko że... epizod dobiega końca i nic z niego nie wynika.

Od strony technicznej Anthony Adverse cechuje się dużym profesjonalizmem. Przygotowano różnorodne zestawy historycznych kostiumów dopasowane do poszczególnych lokalizacji. Stworzono także kilka charakterystycznych miejsc, w szczególności klasztor, w którym wychowywał się Anthony oraz afrykańską faktorię handlową. Reżysersko na wyróżnienie zasługuje scena starcia dwóch karoc na alpejskiej przełęczy - jak na ówczesne możliwości realizacyjne wręcz mrożąca krew w żyłach. Akcji towarzyszy wspaniała muzyka stworzona przez Ericha Wolfganga Korngolda - oparta na klasyce, świetnie dopasowana do akcji ścieżka dźwiękowa, która zasłużenie została nagrodzona Oscarem. Szkoda, że cała ta otoczka wieńczy wielką pustkę.

Anthony Adverse to film pogubiony i niedopracowany fabularnie. Dziwne, otwarte zakończenie zdaje się sugerować powstanie drugiej części, w której liczne otwarte wątki mogłyby się odczekać konkluzji. Nic jednak nie wskazuje, żeby choćby prowadzono prace nad taką kontynuacją. W rezultacie mamy dopieszczony technicznie, bardzo długi film o niczym. Jego bohater, przez większość czasu bierny, może i w pewien sposób dorasta... ale interesujący jest tylko w jednym epizodzie, którego konsekwencje następnie spływają po nim jak woda po kaczce. Ten film to wręcz modelowy przykład zmarnowanego potencjału. Wystawiam 5 gwiazdek. Technikalia to nie wszystko.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 16 maja 2019

Peter Ibbetson (1935)

Film o zaburzonym marzycielu

Reżyseria: Henry Hathaway
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 25 min.

Występują: Gary Cooper, Ann Harding, John Halliday, Ida Lupino

Wyidealizowana romantyczna miłość to chyba najpopularniejszy stereotyp Hollywoodu. Pełne lukru filmy o kochankach z bajki pojawiały się w Fabryce Snów od samego początku jej istnienia, zachwycając co podatniejszych widzów i irytując tych nastawionych mniej idealistycznie. Najczęściej przed zakochanymi stawiane były niezwykłe przeszkody, które nie pozwalały im wieść wspólnego, spokojnego (i rzekomo nudnego dla widzów) życia. Wyprodukowany przez Paramount Peter Ibbetson jest kwintesencją tej ckliwej stylistyki. Film wyróżnia się wyjątkowo przejaskrawionym, zahaczającym o absurd podejściem do tematu. Gdyby przyjąć za dobrą monetę wszystko, co dzieje się na ekranie, otrzymalibyśmy piękną baśń o miłości od kołyski aż po grób. Spojrzenie bardziej krytyczne czyni z Ibbetsona opowieść o zaburzonym emocjonalnie człowieku, który mimowolnie zniszczył życie własne i jeszcze kilku osób.

Pierwszy akt filmu przedstawia dziecięcą miłość chłopca i dziewczynki mieszkających po sąsiedzku na przedmieściach Paryża. "Gogo" i "Mimsey" dobrze się ze sobą dogadują i od pewnego momentu są nierozłączni. Niestety zostają rozdzieleni, kiedy matka chłopca umiera i zostaje on zabrany przez wuja na wychowanie do Londynu. Wiele lat później już dorosły "Gogo" (czyli tytułowy Peter Ibbetson), wzięty architekt, zostaje zaangażowany do przebudowy posiadłości angielskiego księcia. Dręczony melancholijną tęsknotą za dziecięcą miłością bohater zamieszkuje u pracodawcy i niespodziewanie zakochuje się w jego żonie. Wkrótce odkrywa, że Mary to jego ukochana Mimsey z dzieciństwa. Po raz pierwszy mający jakiś cel w życiu Peter postanawia odzyskać swą miłość życia bez względu na wszystko.

Co tu dużo pisać, chociaż filmowy Ibbetson jest przedstawiony jako romantyczny heros, w rzeczywistości jest to zagubiony, niedojrzały chłopiec, który nie potrafi odnaleźć się w życiu. Pamiętacie swoje miłości z czasów przedszkolnych, drodzy czytelnicy? To teraz wyobraźcie sobie, że pielęgnowaliście to czyste, dziecięce uczucie aż do dorosłości. Nie jako miłe wspomnienie, tylko gorącą tęsknotę. Przez wiele lat nie zwracając najmniejszej uwagi na innych ludzi, nie wykazując chęci ułożenia sobie życia, nie patrząc w przyszłość. Bo bawiliście się z kimś misiami, a później was rozdzielono. Taki właśnie jest Peter Ibbetson. Tytułowy bohater żyje w świecie marzeń, którego realność potwierdza telepatyczna więź, jaka ma go łączyć z Mimsey. Dzięki tej więzi rozpoznają się po latach, a kiedy w wyniku tragicznego wypadku ponownie zostają rozdzieleni, spotykają się "w snach". 

Rzeczywistość Ibbetsona jest mniej idealna od jego marzeń. Film gloryfikuje niedojrzałego marzyciela, który w imię pielęgnowanej przez lata traumy niszczy cudze małżeństwo. Co prawda "książę pan" nie należy do najsympatyczniejszych ludzi, ale do momentu odkrycia, że Peter przyprawia mu rogi, traktuje go jak przyjaciela domu. Mary, pozostająca w cieniu Ibbetsona, wydaje się podzielać jego chorobliwe uczucie, chociaż w jej przypadku można to równie dobrze przypisać znudzeniu mężem. Oczywiście jak każda szanująca się romantyczna miłość, uczucie Petera i Mary nie ma szans na spełnienie. Gdyby mieli okazję stworzyć prawdziwy związek, mogliby przecież posmakować gorzkiej prozy życia. Znacznie piękniej jest podtrzymywać swoje mrzonki nawet wtedy, gdy staje się oczywiste, że nic z tego nie będzie.

Ten lepki od cukru film został całkiem sprawnie zrealizowany, co tylko pogłębia moje rozczarowanie. Gary Cooper wkłada sporo wysiłku, żeby wydobyć dramatyzm ze swojego groteskowego bohatera. Znakomite zdjęcia Charlesa Langa podkreślają tragiczny mistycyzm historii Ibbetsona. Klimatyczna muzyka Irvina Talbota uzyskała nawet nominację do Oscara. Profesjonalna realizacja wskazuje na to, że Henry Hathaway i jego ekipa nie pogubili się gdzieś po drodze. Oni naprawdę pragnęli ukazać historię Petera jako pełną patosu, romantyczną opowieść o nieszczęśliwej miłości. W rzeczywistości jest to zaś ponura historia faceta z zaburzeniami i duchowa strawa dla niedojrzałych emocjonalnie marzycieli. Nie polecam. Wystawiam 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 1 maja 2019

Agenci policji śledczej/G Men (1935)

Film o dobrych policjantach i złych gangsterach

Reżyseria: William Keighley
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 26 min.

Występują: James Cagney, Robert Armstrong, Margaret Lindsay, Ann Dvorak, Barton MacLane, Lloyd Nolan

W reakcji na falę filmów gangsterskich, która zalała kina amerykańskie na początku lat trzydziestych, co najmniej kilka tęgich głów zauważyło potrzebę stworzenia dla nich jakiejś przeciwwagi. Co prawda kino gangsterskie dokonywało jednoznacznej oceny moralnej swoich protagonistów, ale nie sposób zaprzeczyć, że zanim nadchodził żałosny koniec, życie filmowego przestępcy miewało swoje uroki. Problematyczne było już samo osadzenie w centrum akcji kryminalistów, szczególnie że grali ich tak charyzmatyczni aktorzy jak Robinson, Muni czy Cagney. Odpowiedzią wytwórni Warner Bros na te kontrowersje miał być film Agenci policji śledczej, czyniący głównym bohaterem młodego rekruta federalnej policji, który staje do bohaterskiej walki z gangsterami. Lokomotywą filmu stał się James Cagney, wcześniej znany z roli kryminalisty we Wrogu publicznym nr 1. Tym razem niespożyta energia tego niewielkiego wzrostem aktora miała służyć sprawie dobra.

Cagney wciela się w młodego prawnika Jamesa "Bricka" Davisa, który po długich wahaniach decyduje się na wstąpienie do federalnej policji. Nie jest to dla niego łatwa decyzja. Choć sam jest krystalicznie uczciwy, jego prawniczą edukację opłacał zaprzyjaźniony gangster. W Waszyngtonie Brick przechodzi szkołę życia. Nadzorujący go instruktor Jeff McCord nie przepada za prawnikami i znajduje przyjemność w utrudnianiu życia pewnemu siebie rekrutowi. Brick szybko udowadnia swoją wartość, identyfikując po drobnym szczególe sprawcę brutalnego morderstwa. Prawdziwa próba czeka go jednak, kiedy będzie zmuszony stanąć przeciwko swoim znajomym z czasów młodości.

Pomysł na Agentów policji śledczej był niezły. W scenariuszu przemycono ciekawe smaczki z początków FBI - funkcjonariusze nie mogą nosić broni, ani ścigać podejrzanego poza stan, w którym popełniono przestępstwo. Dopiero fala zbrodni gangów skłania Kongres do przyznania praktycznie bezbronnym agentom większych uprawnień. Bohater Cagneya przedstawiony został jako człowiek stojący w rozkroku pomiędzy lojalnością wobec dawnych znajomych, a zobowiązaniami związanymi ze służbą. To niezła rola, dynamiczna i niepozbawiona akcentów komediowych. Brick jest twardzielem, który nie daje sobie w kaszę dmuchać, ale ma także swoje słabości. Jeden ze sparingpartnerów na siłowni zamiata nim podłogę, a przełożeni pokazują mu jego miejsce, kiedy zbyt ochoczo pragnie nadawać ton śledztwu. Niestety gwieździe filmu nie dorównuje aktorskim kunsztem Robert Armstrong grający wrednego instruktora. Jego rola jest niezgrabna i momentami (przede wszystkim z uwagi na nieprzyjemny śmiech) irytująca. Z zalet filmu wymienię jeszcze dobre zdjęcia Sola Polito, który wzorowo wykorzystuje oświetlenie, tworząc mroczne kompozycje podobne do tych z Człowieka z blizną. Niestety zdjęciom nie dorównuje nieudolny montaż. W rezultacie ze scen strzelanin wieje monotonią, w dodatku często trudno rozgryźć, kto jest kim i co się dokładnie dzieje.

Największym problemem Agentów policji śledczej jest niedopracowany scenariusz. Autorzy próbowali upchnąć zbyt wiele materiału w niespełna półtoragodzinnym filmie. W rezultacie żaden z wątków nie doczekuje się satysfakcjonującego rozwiązania. Motyw rozdarcia głównego bohatera pomiędzy dwoma światami ostatecznie nie prowadzi do żadnego dramatycznego wyboru. Przełożeni po odkryciu jego przeszłości ostrzegają, że będą mu patrzeć na ręce i na tym koniec. Z kolei gangsterski mentor nie ma do niego żadnych pretensji, kiedy James dobiera mu się do skóry. W końcu sam go namawiał do wstąpienia do policji. Okeeeej. Bardzo zaniedbano także wątki obu bohaterek żeńskich - dawnej dziewczyny Bricka, która została żoną gangstera oraz nowej sympatii, będącej siostrą jego instruktora. Panie pojawiają się w kluczowych scenach, ale obie są tam jakby od niechcenia, mało wyraziste i zepchnięte na ubocze.

Każdy element fabuły Agentów razi schematyzmem. Reżyserowi nie udało się zmienić tej historii w pełnokrwistą opowieść. Poszczególne postacie realizują po prostu swoje scenariuszowe funkcje, ginąc lub usuwając się na bok w momencie, kiedy przestają być potrzebne. W dodatku bije od nich sztampą. Oglądając ten film ani przez chwilę nie poczułem emocji, nie martwiłem się losem żadnego z bohaterów, nie poczułem do nikogo szczególnej sympatii bądź niechęci. Zbyt sztuczne i wyrachowane to wszystko. Szkoda. Agenci policji śledczej otrzymują ode mnie 5 gwiazdek.
źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 7 kwietnia 2019

Imitacja życia/Imitation of Life (1934)

Film o rzeczach, których nie ma

Reżyseria: John M. Stahl
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 50 min.

Występują: Claudette Colbert, Louise Beavers, Warren William, Rochelle Hudson, Fredie Washington, Ned Sparks

Francuska maksyma głosi, że hipokryzja to hołd, który występek składa cnocie, ale nie zawsze tak jest. Oblicza hipokryzji Hollywood były rozmaite, w latach trzydziestych związane przede wszystkim z wejściem w życie Kodeksu Haysa - zasad cenzury prewencyjnej, które objęły produkcje wszystkich głównych wytwórni filmowych. Cenzorzy pilnowali, żeby filmy nie zawierały zbyt dużo seksu i przemocy, zapobiegali ostatecznemu triumfowi zła i bronili wartości religijnych. Najbardziej kontrowersyjnym elementem Kodeksu były jednak reguły dotyczące relacji międzyrasowych, a przede wszystkim tak zwanej miscegenacji czyli "krzyżowania ras". W żadnym z dotychczas oglądanych przeze mnie filmów absurdalność reguł Haysa nie była tak bardzo widoczna jak w Imitacji życia. Ambitna, wielowątkowa opowieść poruszająca między innymi problem emancypacji Afroamerykanów została wskutek cenzorskiej interwencji doprowadzona do postaci karykatury. Która i tak w ówczesnych wyższych sferach zyskała sobie opinię filmu postępowego społecznie. Przejdźmy jednak do konkretów.

Imitacja życia, stworzona na podstawie powieści Fannie Hurst, opowiada o długoletniej przyjaźni dwóch kobiet samotnie wychowujących córki. Bea Pullman jest białą wdową, która próbuje jakoś związać koniec z końcem po niedawnej śmierci męża. Delilah Johnson to jej czarnoskóra gosposia mająca na utrzymaniu nieślubną córkę Peolę. Film nie wchodzi w szczegóły, ale jasna karnacja dziecka wskazuje na to, że jej ojcem był jakiś biały mężczyzna. Kobiety otwierają wspólnie naleśnikarnię, która dzięki przedsiębiorczości Bei i talentowi kulinarnemu Delilah szybko zaczyna przynosić zyski. Po kilku latach kobiety nawiązują współpracę z menadżerem Elmerem Smithem, który pomaga im przemienić jadłodajnię w dużą firmę spożywczą. Tymczasem podrastająca Peola zaczyna sprawiać poważne problemy związane z kompleksami na temat swego pochodzenia.

Muszę zaznaczyć, że fabuła tego niesłusznie nominowanego do Oscara filmu miała spory potencjał. Pierwsze sceny obrazujące rozwój spółki prowadzonej przez dwie kobiety wzbudziły mój entuzjazm. Co prawda łatwość, z jaką Bea i Delilah osiągają sukces, wygląda nieco bajkowo, ale ich pomysłowość i pracowitość to bardzo ładna ilustracja idei amerykańskiego snu. Zwłaszcza, że dotyczy duetu kobiet, samotnych matek, z których jedna jest czarna. Widzę oczami wyobraźni laurki wystawiane przez wolnorynkowców. Później wątek przedsiębiorczości odchodzi na drugi plan, ustępując miejsca problemom miłosnym i wychowawczym. Sporo miejsca poświęcono rywalizacji białej bohaterki i jej córki o względy jednego mężczyzny (który na dokładkę jest ichtiologiem, co jest źródłem nieco nużących żartów). Wątek ten jest mocno rozwinięty i w miarę sensownie rozwiązany, należy jednak do mniej interesujących elementów filmu. Nawet niezłe aktorstwo Claudette Colbert i Warrena Williama nie zdołało ukryć jego banalności. Największe zainteresowanie wzbudzają kwestie związane z postaciami czarnoskórymi. I tutaj robi się ciekawie.

Delilah przedstawiona została jako prosta gospodyni o mentalności służalczo-niewolniczej. Chociaż Bea pragnie traktować ją jak wspólniczkę, kobieta dobrowolnie rezygnuje z własnej części zysku i nawet jako osoba zamożna zamieszkuje w "niskim parterze" wspólnej rezydencji, nie uczestniczy w wydawanych przez Beę bankietach i z radością masuje jej stopy. Tak jakby była jej panią, a nie partnerką. Jest to traktowane przez całe otoczenie jako zupełnie naturalne i sympatyczne. Aż prosiłoby się pokazać negatywne reakcje córek czy wyrzuty sumienia prezentowanej jako dobra osoba Bei. Nic z tych rzeczy. Film niby sygnalizuje, że taka sytuacja nie jest w porządku, ale jednocześnie odnosimy wrażenie, że to wyłącznie wina nieskomplikowanej osobowości Murzynki. Jeszcze gorzej zaprezentowano konflikt Delilah z Paolą. Jasnoskóra córka jest posyłana do szkoły dla białych, gdzie nie przyznaje się nikomu, że jest Mulatką. Kiedy jej sekret wychodzi na jaw, wypiera się matki i traktuje ją okropnie. I znowu, sytuacja jak najbardziej możliwa w ówczesnej rzeczywistości społecznej została przedstawiona jako kuriozum. Film w żadnej scenie nie zająkuje się na temat przyczyn wstydu i kompleksów Paoli. W rezultacie bohaterka ta prezentuje się jako wyrodna egoistka, samolubne monstrum zainteresowane wyłącznie sobą. Ten jednowymiarowy wizerunek (dodatkowo wzmocniony przez fatalną grę aktorską Fredie Washington) jest konsekwencją ucieczki od prawdziwych źródeł problemu. 

Raczej nie istnieje możliwość sprawdzenia, jak wyglądał oryginalny scenariusz filmu. Zasadne wydaje się jednak założenie, że wymienione problemy wynikają z cenzorskich interwencji, o których informacje można znaleźć w artykułach na temat Imitacji życia. Obrońcy moralności publicznej pozwolili na prezentację konsekwencji rasizmu, jednocześnie nie dopuszczając do pokazania na ekranie jego przejawów. W rezultacie otrzymaliśmy niemalże kabaretowe postacie układnej niewolnicy masującej stopy swojej wspólniczki i jej jasnoskórej córki, która wstydzi się matki z powodu wewnętrznego rozchwiania osobowości. Nikogo z jej otoczenia w najmniejszym stopniu to nie interesuje. Nie ma również przyzwolenia, żeby wspomnieć cokolwiek na temat ojca Paoli. Zapewne był białym dżentelmenem i nie mógł sobie pozwolić na skazę na reputacji. Wszystkie te wstydliwie zamiecione pod dywan sekrety wskazują na głęboko osadzone w amerykańskiej kulturze rasistowskie stereotypy. Mimo że Hollywood było środowiskiem postępowym, dystrybutorzy nie odważyli się nawet na umieszczenie czarnoskórych aktorów na plakacie filmowym. Najwyraźniej obawiano się, że odstraszy to potencjalnych widzów.

Nie trzeba było wiele, żeby uczynić z Imitacji życia dobry dramat społeczny. Wystarczyłyby dwie lub trzy sceny ukazujące kontekst problemów Delilah i Paoli, kilka dodatkowych dialogów pogłębiających ich motywacje. Widz z lat trzydziestych, dobrze znający tło społeczne, w pełni rozumiał sytuację. Widz współczesny musi poszukiwać odpowiedzi, których w samym filmie nie odnajdzie. Widz całkowicie niezaznajomiony z kontekstem otrzyma niezrozumiały galimatias, w którym początkowo rozsądnie zachowujące się bohaterki nagle tracą rozum. Nie powinno tak być. Wykastrowana Imitacja życia otrzymuje ode mnie 6 gwiazdek. Miało być pięć, ale dodałem jedną ze względu na bardzo dobry występ Louise Beavers w roli Delilah. Szkoda tej dobrej aktorki, która dała z siebie wszystko w upokarzającej ją roli.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 29 marca 2019

Napoleon na Broadwayu/Twentieth Century (1934)

Film o szalonym mistrzu i jego muzie

Reżyseria: Howard Hawks
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 31 min.

Występują: John Barrymore, Carole Lombard, Walter Connolly, Roscoe Karns

W roku 1934 powstały dwa filmy, które są uważane za pierwowzory "screwball comedy" - podgatunku skupiającego się na ekscentrycznych romansach połączonych z wojną płci. Pierwszym z nich były pełne świetnych pomysłów Ich noce Franka Capry. Drugi to Napoleon na Broadwayu wyreżyserowany przez innego hollywoodzkiego tytana Howarda Hawksa. W tym miejscu wyjaśnię mylący oryginalny tytuł filmu, który nie odnosi się do żadnych motywów historycznych czy obyczajowych, tylko do nazwy popularnej linii kolejowej łączącej Chicago z Nowym Jorkiem. W pociągu linii 20th Century Limited rozgrywa się bowiem znaczna część akcji filmu. A tytuł polski? On z kolei pochodzi od sztuki teatralnej, która stała się podstawą scenariusza.

Fabuła Napoleona przypomina nieco historię Pigmaliona. Ekscentryczny reżyser teatralny Oscar Jaffe obsadza w głównej roli swej najnowszej sztuki nikomu nieznaną amatorkę. Mimo wątpliwości współpracowników Oscar bierze Mildred pod swoją pieczę. Dzięki intensywnym treningom dziewczyna odnosi sukces i wkrótce staje się gwiazdą teatru. Zostaje też praktycznie ubezwłasnowolniona przez swojego mistrza. Oscar kontroluje każdy aspekt jej życia, zmuszając ją nawet do używania wymyślonego przez siebie pseudonimu artystycznego "Lily Garland". Po długim okresie owocnej artystycznie i krępującej emocjonalnie współpracy Mildred/Lily ma dość. Zrywa kontakt ze swoim nadopiekuńczym mentorem i wyjeżdża robić karierę w Hollywood. Choć Oscar początkowo jest załamany, nie ma on zamiaru tak łatwo rezygnować ze swojej pupilki.

Humor filmu opiera się na interakcjach pomiędzy postaciami, przede wszystkim poprzez dialogi. Można go z grubsza podzielić na potyczki pary głównych bohaterów oraz działania postaci drugoplanowych. W relacji Oscar-Mildred stroną hiperaktywną jest odgrywany przez Johna Barrymore'a reżyser. Jest to obłąkany dyktator pałający żądzą kontrowania każdego kroku swojej podopiecznej. Barrymore odgrywa swoją postać jako szaleńczo gestykulującego kabotyna z rozwianą fryzurą, u którego samozachwyt przeplata się z napadami przygnębienia. Mildred/Lily jest nie tyle jego muzą, co tworzywem, które siłą woli przekształcił w gwiazdę. Oscar nie może znieść myśli, że podopieczna mogłaby funkcjonować niezależnie od niego. Reprezentuje w ten sposób ponury archetyp maskulinistycznego pana i władcy. Ona z kolei początkowo jest nieśmiałą i potulną wykonawczynią poleceń, później natomiast zaczyna pragnąć niezależności. Prawdę jednak mówiąc, jest to bohaterka dość bezbarwna. Przedstawiona w filmie relacja mistrza i jego uczennicy jest absolutnie toksyczna i nie ogląda się jej z rozbawieniem. Przeszarżowany Barrymore momentami jest żenujący ze swoją zamaszystą gestykulacją. Ma kilka niezłych monologów (miedzy innymi fantazje o obsadzeniu Mildred jako Marii Magdaleny), ale toną w zalewie słowotoku. Najgorsze jest to, że od pewnego momentu Oscar i Mildred komunikują się wyłącznie za pomocą wrzasku, który szybko staje się nie do zniesienia. Jednym słowem, przesada w każdym aspekcie.

Postacie drugoplanowe to bardzo nierówna gromadka. Zabawny jest grany przez Waltera Connolly'ego księgowy, który w obliczu obłędu Oscara stara się zachować zdrowy rozsądek, jest jednak przez niego notorycznie zwalniany. Dużo gorzej wypada nieustannie podchmielony asystent reżysera reprezentujący pijacki slapstick. Z bardziej wyrazistych postaci mamy jeszcze uciekiniera z zakładu psychiatrycznego, który niezwykle przekonująco udaje milionera. Do tego kilka bezbarwnych osobistości krzątających się gdzieś na zapleczu. Obsada układa się więc w kratkę.

Napoleon na Broadwayu wybitnie mi nie podszedł. Nie polubiłem głównych bohaterów, którzy okazali się parą zaabsorbowanych własną karierą egoistów. Znużenie nieustanną gadaniną zniechęciło mnie do wyłapywania zdarzających się tu i ówdzie dowcipnych dialogów. Wizualnie film wykonany jest solidnie, ale nie zauważyłem żadnej wyróżniającej się kompozycyjnie sceny. Im dalej w głąb fabuły, tym bardziej byłem senny i tylko nieznośne przekrzykiwanie się bohaterów uchroniło mnie przed zaśnięciem. Być może w realiach kulturowych lat trzydziestych Napooleon na Broadwayu był dowcipną satyrą na nierównoprawne relacje damsko-męskie. Obecnie jest nużącym i nieśmiesznym filmem o mało sympatycznych ludziach. Nie polecam. Wystawiam 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 16 lutego 2019

Lady Lou/She Done Him Wrong (1933)

Film o kobiecie w pajęczynie intryg

Reżyseria: Lowell Sherman
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 2 min.

Występują: Mae West, Cary Grant, Owen Moore, Gilbert Roland, Noah Beery, David Landau, Rafaela Ottiano

Kiedy Mae West po raz pierwszy wystąpiła na dużym ekranie w głównej roli, była już uznaną gwiazdą estrady. Jej teatralną specjalnością były role frywolnych, wyzwolonych obyczajowo uwodzicielek, pełne seksualnych aluzji i dwuznaczności. W roku kinowego debiutu West skończyła 40 lat, co podobnie jak dzisiaj było wyjątkowo późnym wiekiem na rozpoczęcie kariery filmowej. Mimo to udało jej się zyskać popularność. Lady Lou stanowi dobrą próbkę stylu tej aktorki. Film ów zdobył nominację do Oscara, uratował studio Paramount przed bankructwem, wypromował jako aktora Cary'ego Granta i tak oburzył amerykańskich moralistów, że przyspieszyli prace nad cenzorskim Kodeksem Haysa. Sporo osiągnięć, jak na obraz trwający tylko godzinę i, nie ma co ukrywać, niepowalający na kolana.

Film rozgrywa się w latach 90. XIX wieku i opowiada historię tytułowej Lou, uwielbiającej diamenty śpiewaczki rezydującej w knajpie w nowojorskiej dzielnicy nędzy Bowery. Lou jest utrzymywana przez właściciela spelunki, prowadzącego szemrane interesy Gusa Jordana, ale za jego plecami flirtuje z kilkoma innymi mężczyznami. Jednym z jej zalotników jest wspólnik Gusa Sergiej, innym jego rywal Dan Flynn. Lou utrzymuje też kontakt z siedzącym w więzieniu Chickiem Clarkiem, swym dawnym ukochanym, który został skazany za kradzież diamentów. Grono adoratorów Lou uzupełnia kapitan Cummings, pracownik socjalny próbujący resocjalizować mieszkańców Bowery oraz zakochany w niej platonicznie ochroniarz Spider. Rywalizacja o względy Lou się zaostrza, kiedy policja zaczyna się interesować mętnymi interesami Gusa, a Chick Clark ucieka z więzienia zdeterminowany, by na powrót połączyć się z kochanką.

Niestety muszę zaliczyć Lady Lou do grona filmów o zmarnowanym potencjale. Jedną z przyczyn jest niedopracowany scenariusz. Przez większość filmu śledzimy perypetie Lou z jej adoratorami. Polegają one głównie na niepowiązanych ze sobą rozmowach. Wychodzi jeden amant, wchodzi następny, mijają się w drzwiach i jak gdyby nigdy nic przechodzą do swoich spraw. Brakuje w tych przejściach płynności, są jakby przypadkowo posklejane. Kiedy w finale filmu wszystkie wątki wreszcie zostają połączone, jest to zrobione topornie, tak jakby scenarzystom zależało głównie na tym, żeby jak najprędzej wszystko zakończyć. Film jest także za krótki, co nie pozwoliło dostatecznie rozwinąć bardzo licznego grona postaci.

Drugi problem to gra aktorska. Dziwi mnie, że rola Cummingsa była przełomowa dla Cary'ego Granta, bo znacznie ciekawszą postać odegrał rok wcześniej w Blond Wenus. Ale on akurat jest w miarę strawny. Nie chodzi również o te kilka scen śmierci, które są tak sztuczne, że budzą tylko śmiech. Można je przecierpieć. Strawiłbym nawet koszmarnego Owena Moore w roli Chicka, chociaż zupełnie nie potrafi oddać mieszaniny miłości i nienawiści, jaką jego bohater czuje do tytułowej postaci. Największy problem jest z samą Mae West, która absolutnie nie radzi sobie na dużym ekranie. Kreowana na seksbombę, ubrana w obcisłe suknie, porusza się ociężale i bez wdzięku. Jej umiejętności aktorskie ograniczają się do miny z zamkniętymi ustami i drugiej - z otwartymi. Dialogi jej postaci nie są złe, ale West nie wypowiada ich dostatecznie przekonująco. To zdecydowanie nie jest femme fatale, która mogłaby zafascynować widza. Jest tak drewniana, że do końca filmu nie byłem pewien, czy Lou jest pociągającą za wszystkie sznurki intrygantką, czy nieświadomą konsekwencji swoich działań ofiarą. To po prostu słaba aktorka.

Lady Lou jest kiepskim filmem, który niewiele ma wspólnego z dobrym aktorstwem czy ciekawą intrygą. To, co miało być jego największym atutem, okazało się główną słabością. Z niezrozumiałego dla mnie powodu amerykańska publiczność uznała inaczej, oceniając Lady Lou zdecydowanie powyżej tego, na co zasługuje. Bywa i tak. Wystawiam 5 gwiazdek. Zdecydowanie nie polecam.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 12 lutego 2019

Arystokracja podziemi/Lady for a Day (1933)

Film o szwindlu ze szlachetnych pobudek

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 32 min.

Występują: May Robson, Warren William, Guy Kibbee, Glenda Farrell, Ned Sparks, Jean Parker, Walter Connoly

Kiedy w marcu 1934 roku wręczano Oscary za reżyserię, nominowany za Arystokrację podziemi Frank Capra, usłyszawszy swoje imię, wstał i ruszył w kierunku sceny. Popełnił w ten sposób gafę, ponieważ prowadzący wywołał Franka Lloyda uhonorowanego za Kawalkadę. Żeby rozładować sytuację, na scenę został zaproszony także trzeci nominat George Cukor. Podejrzewam, że najmniej z tego zamieszania rozumiała publiczność. Wspomniana anegdota dobrze podsumowuje problem z hollywoodzkimi produkcjami tego okresu. Nie widziałem jeszcze Małych kobietek Cukora, ale Kawalkada to obraz koszmarnie nudny i słusznie zapomniany. Arystokracja podziemi jest od niej znacznie lepsza, tym niemniej nie obfituje jakoś szczególnie w pomysły reżyserskie i sporo jej brakuje do miana filmu dobrego. Wielki Kryzys sprowadził chyba zapaść także na przemysł filmowy, ponieważ kolejne oglądane przeze mnie filmy z roku 1933 zawodzą oczekiwania.

Arystokracja podziemi jest, jak podsumowują to sami bohaterowie, opowieścią bajkową. Główną bohaterką jest Jabłkowa Annie, klepiąca biedę, podstarzała alkoholiczka, która sprzedaje jabłka na ulicach Nowego Jorku. Annie ma nieślubną córkę, którą jeszcze jako niemowlę oddała na wychowanie hiszpańskim zakonnicom. Od tego czasu utrzymuje z dziewczyną stały kontakt listowny, twierdząc że jest bogatą damą z towarzystwa i żoną szanowanego sędziego. Pewnego dnia jej blaga zostaje zagrożona. Córka powiadamia Annie, że zamierza przyjechać do Nowego Jorku w odwiedziny w towarzystwie swego narzeczonego i jego ojca - hiszpańskiego księcia. W sukurs zrozpaczonej handlarce przychodzi gangster i hazardzista Dave, który uważa, że jej jabłka przynoszą mu szczęście. Przy pomocy "ludzi z miasta" rozczochrana alkoholiczka zostaje przeobrażona w damę.

Pomysł na Arystokrację podziemi nie jest co prawda szczególnie oryginalny, ale tkwi w nim ogromny potencjał. Metamorfoza pijącej z wódkę z gwinta, rozwrzeszczanej starszej pani w dystyngowaną damę daje duże możliwości. Zwłaszcza, że jest to przemiana z rozmachem, bo gangsterzy mają gest. Wynajmują jej luksusowy apartament, załatwiają fryzjera i piękne stroje, organizują nawet "męża" w osobie bilardowego oszusta Henry'ego. W bohaterkę brawurowo wcieliła się 75-letnia aktorka teatralna May Robson, która odegrała rozhisteryzowaną pijaczkę z dużym naturalizmem. Capra zaangażował też na potrzeby filmu sporą grupę naturszczyków ściągniętych wprost z ulicy. Grają oni samych siebie - ubogich przyjaciół handlarki, którzy przemykają się w tle, nadając filmowi potrzebny koloryt. Wydawać by się mogło, że wszystko jest jak należy, a jednak film zawodzi. Dlaczego? (Uwaga, będą spoilery).

Od momentu, kiedy Arystokracja podziemi staje się przedstawieniem odgrywanym na potrzeby przybyszy z Hiszpanii, widz ma wrażenie, jakby oglądał inny film. Rzekomo centralna postać Jabłkowej Annie snuje się na głębokim drugim planie, biernie uczestnicząc w wydarzeniach i starając się głównie nikomu nie podpaść. Jej interakcje z córką są zdawkowe, a postać tejże nie została wcale rozwinięta. Przez większość czasu ekranowego obserwujemy perypetie gangsterów, którzy próbują ukryć całe przedsięwzięcie przed oczyma policji i skutecznie realizować kolejne elementy maskarady. Jest w tym trochę humoru, ale raczej naciąganego. W pamięć zapadły mi tylko sceny z udziałem oszusta Henry'ego, świetnie odegranego przez Guya Kibby'ego. Szczególnie ta, kiedy pojedynkuje się z księciem przy stole bilardowym o posag dla swojej "córki".

Przemiana głównej bohaterki jest niezwykle problematyczna. Film byłby interesujący, gdyby miała problemy z odgrywaniem roli arystokratki. Tymczasem okazuje się, że szata zdobi człowieka. Annie w nowym stroju i fryzurze momentalnie traci swój temperament, przestaje pić i niestety w drugiej części filmu nie robi niczego ciekawego. Zamiast rozwijać wątki, które tak ładnie nakreślono w zawiązaniu akcji, Capra zdryfował w kierunku śmiesznawej opowiastki dla grzecznych dzieci. Maskarada mimo różnych przeszkód udaje się. Choć w pewnej chwili Annie jest o krok od wyznania córce prawdy, nie robi tego. Wszystko kończy się "szczęśliwie" - dziewczyna wraz z narzeczonym wraca do Hiszpanii żegnana owacjami przez matkę i jej "przyjaciół". Następnego dnia każdy może powrócić do swojego prawdziwego życia. Czyli w przypadku Annie do butelki, nędznego mieszkanka, koszyka jabłek i wypełnionych nieprawdą listów do córki. Oczywiście film tego nie pokazuje, ale takie są logiczne konsekwencje. I to ma być bajkowe zakończenie? W wyniku tej opowieści nikt się niczego nie nauczył, nikt niczego w swoim życiu nie zmienił. Pozostaje jedynie powtarzanie tych samych błędów.

Arystokracja podziemi okazała się dla mnie potężnym zawodem. Spodziewałem się ciekawego filmu skupionego na psychologii głównej bohaterki. Zamiast tego dostałem obficie polukrowany zakalec. Mimo niewątpliwych zalet w postaci niezłego pierwszego aktu i gry aktorskiej Guya Kibbee, nie polecam. Film otrzymuje ode mnie 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 6 stycznia 2019

Ja i moja dziewczyna/Me and My Gal (1932)

Film o facecie, jego dziewczynie, jej siostrze i chłopaku siostry

Reżyseria: Raoul Walsh
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 19 min.

Występują: Spencer Tracy, Joan Bennett, Marion Burns, George Walsh

Wszelkiego rodzaju "listy najlepszych filmów" mają to do siebie, że czasem trafia się na nich jakaś pozycja przypadkowa. Zapewne autor listy potrafiłby umotywować swoje decyzje, ale bywają sytuacje, że widzowi trudno się domyślić, co właściwie zdecydowało o wyróżnieniu danego filmu. Chociaż przez Chronofilmotekę przewinęło się już kilka bardzo nisko ocenionych pozycji, tym razem stanąłem przed przypadkiem chyba najbardziej zagadkowym. Nie mam pojęcia, dlaczego Ja i moja dziewczyna miałby być jednym ze "1001 filmów, które powinienem zobaczyć przed śmiercią". Nie tylko nie widzę w nim żadnej wybitności. Właściwie trudno mi dostrzec w tym hollywoodzkim produkcyjniaku cokolwiek, co wyróżniałoby go z szarej przeciętności.

Wyreżyserowany przez Raoula Walsha film jest komedią z wątkiem romantycznym i kryminalnym. Głównym bohaterem jest grany przez Spencera Tracy bostoński policjant Dan, zajmujący się patrolowaniem portu. Do jego codziennych obowiązków należy ratowanie tonących piesków, neutralizacja pijaków i uspokajanie zbyt hucznych imprez. Dan flirtuje też z pracującą w portowej jadłodajni kelnerką Helen, wygadaną dziewuchą, która nieustannie żuje gumę. Siostra Helen - Kate - przygotowuje się właśnie do ślubu z prostodusznym marynarzem. Jej poprzedni chłopak, gangster Duke, siedzi w więzieniu, ma jednak w planie przypomnieć jeszcze Kate o swoim istnieniu.

Czemu film Ja i moja dziewczyna nie przypadł mi do gustu? Przede wszystkim nie jest zabawny. Nie podobały mi się wtórne gagi z zataczającymi się pijaczkami, ludźmi powtarzającymi po sobie wypowiedzi i ostentacyjnym żuciem gumy. Lista dialogowa jest nad wyraz rozbudowana, ale ma to głównie taki efekt, że nieliczne błyskotliwe wypowiedzi giną w zalewie bezbarwnego słowotoku. Pierwsza połowa filmu jest przez to właściwie stracona. Wątek romantyczny pomiędzy Danem a Helen jest... taki sobie. Jakaś chemia między nimi panuje, chociaż nie na tyle wyrazista, żeby ten romans zapadał jakoś w pamięć. Ot, przekomarzają się, czasem kłócą, a ostatecznie wszystko schodzi na drugi plan. W każdym razie dziewczyna wyrzuca na prośbę Dana gumę do żucia, co jest jakimś osiągnięciem dla komfortu estetycznego.

Jedynym w miarę ciekawym elementem filmu jest wątek kryminalny, który związany jest z ukrywaniem się poszukiwanego gangstera na strychu mieszkania Kate. Ptaszek jest niebezpiecznym i dość sprytnym przeciwnikiem dla dzielnych funkcjonariuszy. Mamy też ciekawie przeprowadzony napad na bank i oryginalną postać sparaliżowanego teścia komunikującego się poprzez "wymrugiwanie" alfabetu Morse'a. Coś jak jeden z bohaterów Hrabiego Monte Christo. Jeżeli chodzi o aktorstwo, można o nim powiedzieć, że jest. I to poprawne. Proszę o wybaczenie, ale na nic więcej w tym temacie się nie zdobędę. Bohaterowie filmu są zdecydowanie nie z mojej bajki, więc i na aktorów patrzyłem ze średnią przyjemnością.

Właściwie niewiele więcej mam do dodania na temat Mnie i mojej dziewczyny. To film tak mało charakterystyczny, przegadany i bezbarwny, że zapewne za tydzień będę miał problemy z przypomnieniem sobie czegokolwiek na jego temat. Ta podręcznikowa definicja przeciętności otrzymuje ode mnie przewidziane specjalnie na taką okazję 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 14 listopada 2018

Arrowsmith (1931)

Film o nauce i etyce

Reżyseria: John Ford
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 39 min.

Występują: Ronald Colman, Helen Hayes, Richard Bennett, A.E. Anson, Clarence Brooks

Wiarygodne przedstawienie na dużym ekranie dokonań naukowców to duże wyzwanie. Zbierane latami obserwacje, mozolnie przeprowadzane eksperymenty, które rzadko kiedy dają efektowne rezultaty, konieczność ciągłych korekt własnych wniosków - wszystko to ciężko jest przedstawić w sposób atrakcyjny dla widza. Do dzisiaj filmowcom nie udało się rozwiązać tego problemu, wskutek czego filmy o naukowcach najczęściej skupiają się bardziej na ich życiu prywatnym niż pracy badawczej. W roku 1931 wyzwanie trudnemu tematowi zdecydował się rzucić John Ford. Jego Arrowsmith to adaptacja nagrodzonej Nagrodą Pulitzera książki opowiadającej o życiu fikcyjnego lekarza wspinającego się po kolejnych stopniach kariery naukowej.

Martina Arrowsmitha poznajemy jeszcze jako młodego chłopca marzącego o zostaniu wielkim uczonym. Zgodnie z ideą amerykańskiego snu zdolny młodzieniec dąży do swojego celu, podejmując studia w szkole medycznej i praktykując u uznanego choć szorstkiego badacza nazwiskiem Gotlieb. Towarzyszymy Arrowsmithowi podczas pierwszych kroków w karierze lekarza, początkowo pracującego w miejskim szpitalu. Obserwujemy, jak poślubia pielęgniarkę Leorę i wyjeżdża do jej rodzinnego miasteczka w Południowej Dakocie, aby tam otworzyć prywatną praktykę. Tutaj odnotowuje pierwsze sukcesy naukowe, opracowując skuteczne lekarstwo na zarazę nękającą bydło. Po kilku latach Arrowsmith dołącza do Gotlieba w jego nowojorskim instytucie badawczym, gdzie poznaje blaski i cienie środowiska naukowego. Szansa na dokonanie czegoś wielkiego pojawia się, gdy młody lekarz otrzymuje propozycję wyjazdu na Karaiby i pracy nad lekarstwem na panującą tam dżumę.

Arrowsmith jest ciekawym przykładem filmu traktującego o dylematach moralnych naukowca. Główny bohater staje przed trudnymi decyzjami związanymi z solidarnością korporacyjną, lojalnością wobec kolegów oraz etyką lekarza i naukowca. Wszystkie te wartości są dla niego ważne, jednak nierzadko stoją ze sobą w konflikcie i Martin zmuszony jest pomiędzy nimi wybierać. Pomysł na fabułę to kapitalny, jednak wykonanie nie jest najwyższej próby. Problem mam przede wszystkim z postacią doktora Arrowsmitha, który wydaje się przez cały film bardziej płynąć na fali wydarzeń, niż samemu je kreować. Rzadko podejmuje samodzielne decyzje, najczęściej kierując się radami i sugestiami żony, przyjaciół i współpracowników. Co gorsza, raczej nie uzasadnia swoich wyborów, pozostając postacią mdłą. Dziwne to odczucie, zwłaszcza że dokonania doktora są niemałe. Nie winiłbym tu aktora, bowiem Roland Colman bardzo się stara. Po prostu kolejne sceny i dialogi nie dają mu okazji do wykazania się. 

Gdzie szukać przyczyny? Istnieją pewne poszlaki. Anegdota głosi, że producenci z Samuel Goldwyn Productions wydali Johnowi Fordowi kategoryczny zakaz picia alkoholu na planie. Efektem miało być ukończenie przez niego filmu w ekspresowym tempie i pominięcie części zawartych w scenariuszu scen. Trudno powiedzieć, czy to prawda, ale wyjaśniałoby to pewne niedopracowanie opowiadanej historii. Finezja znana z poprzednich filmów Forda tym razem pojawia się tylko momentami. Dobrym jej przykładem jest kolacja, podczas której Arrowsmith poznaje swoich teściów. Początkowo niezadowoleni z wyboru córki, zostają przez nią bezceremonialnie przymuszeni do wypłacenia posagu, który posłuży Martinowi do otwarcia praktyki lekarskiej. To właściwie jedyny moment, w którym postać grana przez Helen Hayes pokazuje pazury. Niestety tak dobrych scen jest niewiele.

Największym zawodem filmu jest sposób przedstawienia kluczowego dla fabuły eksperymentu prowadzonego na chorych na dżumę. Arrowsmith tworzy z części chorych grupę kontrolną, która nie jest leczona przy pomocy jego pionierskiego leku. Jest to działanie niezwykle kontrowersyjne moralnie i bohaterowie filmu kilkakrotnie to zaznaczają. Jednak powody i dokładny sposób przeprowadzenia eksperymentu są przedstawione na tyle niejasno, że nie obznajomiony z metodą naukową widz może niewiele z tego zrozumieć. Również towarzyszący badaniu problem etyczny został zasygnalizowany, ale nie wskazano jasno konsekwencji decyzji doktora. Widz jest świadomy jego dylematów, ale już nie potencjalnych sposobów ich rozwiązania. Szkoda, bo przy niewielkim wysiłku film byłby znacznie czytelniejszy i ciekawszy.

Arrowsmith niestety zawodzi. Mimo znakomitego pomysłu i ciekawego zarysu fabuły, nie został przygotowany z należytą starannością. Ewidentnie zawiódł reżyser, który z jakichś powodów nie udźwignął tematu, lub nie był do końca zainteresowany efektem końcowym. Nie spodziewałem się tego po postaci takiego kalibru jak John Ford. Widocznie każdy artysta musi mieć swoje słabsze momenty. Arrowsmith otrzymuje ode mnie 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 27 września 2018

Lucky Star (1929)

Film o facecie na wózku i dziewczynie, co się nie myła

Reżyseria: Frank Borzage
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Charles Farrell, Janet Gaynor, Guinn Williams, Hedwiga Reicher

Duet aktorski Janet Gaynor i Charlesa Farrella w roku 1929, po rolach w genialnym Wschodzie słońca i bardzo dobrych Siódmym niebie oraz Aniele ulicy miał już za sobą szczyt kreatywności. Lucky Star to czwarta próba obsadzenia tej pary jako doświadczanych przez los kochanków. Najwyraźniej formuła zaczęła się wyczerpywać, gdyż jest to najmniej udany z wymienionych filmów - bardzo konwencjonalny pod względem scenariusza i mało interesujący w środkach artystycznego wyrazu. Najgorsze jest to, że okrutnie mnie znudził.

Akcja filmu rozgrywa się na głębokiej amerykańskiej prowincji w czasach I Wojny Światowej. W pierwszych scenach poznajemy Mary Tucker, młodą wiejską dziewuchę żyjącą pod jednym dachem z matką - wdową i grupką nieletniego rodzeństwa. Mary jest rezolutna i zadziorna, ale miejscowi chłopcy nie traktują jej poważnie. W okolicy mieszkają też Tim Osborn i Martin Wrenn, dwóch rywalizujących ze sobą monterów linii elektrycznej. Wkrótce obaj zostają wysłani na wojenny front do Francji, a Mary, jak na porządną Amerykankę przystało, pisze do nich listy. Losy mężczyzn toczą się skrajnie odmiennie. Wrenn jako kombinator i oszust zostaje wydalony z wojska, natomiast Osborn wskutek wybuchu szrapnela odnosi rany i ląduje na wózku inwalidzkim. Obaj powracają do rodzinnej wsi. Mary zaprzyjaźnia się z niepełnosprawnym Timem. Pomaga mu w pracach domowych, sama natomiast uczy się czynności, których nie wyniosła z domu, jak mycie się i czesanie. Tymczasem Wrenn kłamliwie podający się za oficera próbuje zmusić Mary do małżeństwa za wstawiennictwem zapatrzonej w niego matki dziewczyny.

Fabuła może wydawać się interesująca, ale okazała się wyjątkowo nieatrakcyjna. Jej osią uczyniono rywalizację dwóch facetów o względy Mary. Mogło to być ciekawe, gdyby każdy z nich miał dziewczynie coś do zaoferowania. Tymczasem chromy Osborn ma tak oczywistą przewagę nad kłamliwą szują Wrennem, że łatwo domyślić się finału historii. Mary ani przez chwilę nie spogląda przychylnie na drugiego zalotnika. Jej jedynym problemem jest kwestia sprzeciwienia się woli matki. Ta natomiast z jakimś ślepym uporem bierze stronę faceta, o którym wszyscy wokoło wiedzą, że jest oszustem. Za to grany przez Farrella Osborn jest tak szlachetny, że można usnąć. Jego walka o odzyskanie sprawności jest tylko pretekstem do przeciągania wątku melodramatycznego. Na domiar złego utwierdza ukochaną, że zawsze powinna słuchać mamy. I jeszcze wymyśla dla dziewczyny przydomek "Baa Baa", jakby była jakąś owcą. Ta jest oczywiście zachwycona. Przyjmuje nawet od niego pierścionek z wygrawerowanym przezwiskiem. Sceny, kiedy Tim uczy Mary myć włosy i tłumaczy jej, że może rozjaśnić cerę, zmywając przyschnięty do twarzy brud, są może i zabawne, ale niezbyt przekonują, kiedy kocmołucha gra bladolica i piękna Janet Gaynor. Mimo to jej postać jest najjaśniejszym punktem tego całkowicie przeciętnego filmu, wnosząc do niego sporo energii. Niestety to nie wystarcza.

Kinematograficznie Lucky Star jest konwencjonalny do bólu. Królują statyczne ujęcia niczym z filmów D.W. Griffitha. Scenografia jest czysto studyjna i nie kryje swej sztuczności. Nie przypominam sobie w Lucky Star żadnej sceny, która wizualnie zapadłaby mi w pamięć. Jednym słowem jest to film całkowicie przeciętny, wpisujący się świetnie w ramy hollywoodzkiej konwencji. Mało inspiracji, mało emocji. Typowe 5 gwiazdek. Nie polecam.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 20 września 2018

Melodia Broadwayu/The Broadway Melody (1929)

Film o poszukiwaczkach szczęścia w wielkim mieście

Reżyseria: Harry Beaumont
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 40 min.

Występują: Anita Page, Bessie Love, Charles King, Jed Prouty, Kenneth Thomson

Melodia Broadwayu. Jeden z pierwszych musicali i pierwszych zdobywców Oscara w kategorii najlepszego filmu. W swoich czasach zachwycał nowymi możliwościami - mówionymi dialogami, numerami muzycznymi i (dziś zaginioną) końcową sekwencją nakręconą w Technicolorze. W przeciwieństwie do Hollywood Revue of 1929 jest to pełnokrwisty film fabularny, w którym piosenki stanowią tylko rozwinięcie i uzupełnienie scenariusza. Muszę z przykrością stwierdzić, że czas obszedł się z tym filmem mało łaskawie.

Bohaterkami Melodii Broadwayu są siostry Hank i Queenie Mahoney, młode artystki o wielkich aspiracjach. Właśnie przyjechały do Nowego Jorku z zamiarem zrobienia kariery na Broadwayu. Hank jest mózgiem tego duetu, natomiast Queenie uważana jest za piękniejszą i bardziej utalentowaną. Siostry próbuje wspomóc narzeczony Hank, Eddie Kearns, który jest śpiewakiem o uznanej renomie. Mężczyzna załatwia dziewczynom udział w przesłuchaniu do wodewilu, w którym występuje. Tutaj ma miejsce brutalne zderzenie z rzeczywistością - konkurentki są zawistne i nieżyczliwe, a reżyser wybredny i bardzo zajęty. Ostatecznie uznanie tego ostatniego zdobywa tylko Queenie, która dostaje rolę w zastępstwie kontuzjowanej tancerki. Kariera Hank staje pod znakiem zapytania. Tymczasem Eddie po bliższym poznaniu Queenie zaczyna preferować ją ponad swoją narzeczoną. Na horyzoncie zaczyna rysować się siostrzany rozłam.

Główny problem Melodii Broadwayu polega na okropnej przeciętności tego filmu. Przeciętny jest scenariusz, gdyż historia sióstr Mahoney nie jest ani szczególnie oryginalna, ani specjalnie porywająca. Przeciętna jest scenografia. Co prawda film rozgrywa się w środowisku broadwayowskich teatrów i wykorzystuje różnorodne kostiumy oraz dekoracje, ale jakoś żadna nie zapada szczególnie w pamięć. Średnie są też numery muzyczne, które w czasach premiery były przecież największym atutem filmu. Wydaje mi się, że w tym przypadku zadziałał efekt świeżości, bowiem żadna z piosenek nie jest szczególnie porywająca. Podobnie ma się rzecz z układami tanecznymi. Są poprawne, nic nie kłuje w oczy, ale też nic ponadto.

Poniżej przeciętnej oceniam w Melodii Broadwayu aktorstwo. Jest to przede wszystkim związane z niedoświadczeniem aktorów i reżysera w pracy z dźwiękiem. Dialogi są okropne, pełne popularnych w latach 20. kolokwializmów i powiedzonek, które brzmią w ustach postaci sztucznie. Sami aktorzy grają z irytującą manierą mówienia do kamery i przesadnego akcentowania swoich wypowiedzi. Przoduje w tym Anita Page w roli Queenie. Momentami słuchanie filmowych rozmów bywało uciążliwe. Również melodramatyczna strona filmu została rozegrana tak sobie. Co prawda problem mimowolnej rywalizacji miedzy siostrami został przez aktorki przedstawiony poprawnie, a dynamika ich relacji jest wiarygodna, ale nic ponadto. Bardzo letnie to wszystko. W całym filmie mogę wskazać jedną scenę, która zrobiła na mnie większe wrażenie - reakcję Hank, kiedy ta uświadamia sobie, że narzeczony zakochał się w jej siostrze. Poza tym nuda.

Melodia Broadwayu jest doskonałym przykładem filmowej nijakości. Dziełem, które z biegiem czasu utraciło walory czyniące je atrakcyjnym w dniu premiery. Film regularnie pojawia się na listach najbardziej niezasłużonych laureatów Oscarów. Zasadnie. Nie ma w nim nic na tyle złego, żeby go w jakiś miażdżący sposób skrytykować. Ale nie ma w nim też praktycznie niczego, co sprawiłoby, że chciałbym go komuś polecić. słusznie zapomniany laureat Oscara otrzymuje ode mnie 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 12 września 2018

Alibi (1929)

Film o przestępcy z niezłym alibi

Reżyseria: Roland West
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 23 min.

Występują: Chester Morris, Harry Stubbs, Mae Busch, Eleanor Griffith, Regis Toomey, Purnell Pratt

W roku 1929 produkcja filmów dźwiękowych w USA ruszyła pełną parą. Wprawdzie kino nieme nie wydało jeszcze ostatniego tchu, ale metamorfoza Hollywood była nieunikniona. Jakość pierwszych "talkies" była dyskusyjna. Twórcy dopiero uczyli się korzystać z nowych narzędzi. Jednym z pierwiosnków dźwiękowego kryminału jest Alibi - obraz nominowany do Oscara w trzech kategoriach, dziś zaś mocno trącący myszką.

Film jest adaptacją broadwayowskiej sztuki teatralnej noszącej tytuł Nightstick. Teatralne inspiracje są widoczne w budowie scenariusza. Gangster Chick Williams opuszcza więzienie po zakończeniu wyroku i zostaje serdecznie powitany przez swoich przyjaciół. Jest wśród nich Joan Manning, córka policyjnego weterana Pete'a Manninga. Zauroczona Williamsem dziewczyna uważa go za skazanego za niewinność. Nie daje wiary ojcu i jego partnerowi Buckowi Bachmanowi, którzy są przekonani, że Chick szybko wróci na drogę przestępstwa. Policjanci umieszczają w otoczeniu gangstera Danny'ego McGanna, szpicla udającego zapijaczonego gogusia, który ma im donosić o każdym ruchu przestępcy. Wkrótce podczas próby włamania zostaje zastrzelony policjant. Głównym podejrzanym jest Chick Williams, który jednak triumfalnie prezentuje policjantom swoje alibi. Podczas zabójstwa przebywał w teatrze z Joan Manning, która z całym przekonaniem świadczy o jego niewinności.

Alibi jest filmem dosyć problematycznym. Obok ciekawych eksperymentów z kamerą i dźwiękiem mamy do czynienia z drewnianym aktorstwem oraz słabą jakością fonii. Obok mocnych i interesujących scen - rażące naiwnością dziury fabularne. Jest w filmie na co popatrzeć. Korzystając z nowych możliwości, reżyser chętnie umieszcza bohaterów w knajpach, gdzie w tle ich rozmów pląsają kabaretowe artystki. Ruchliwa kamera chętnie podąża za aktorami i przygląda się im z nietypowych ustawień. Ładnie prezentuje się gangsterski apartament na szczycie Brooks Building (to chyba Chicago), ukryty za neonowymi literami. Do dobrze sfilmowanych scen należą - złowrogie przesłuchanie jednego z gangsterów na komisariacie, niefortunny rabunek zakończony śmiercią policjanta czy też końcowa konfrontacja Williamsa z Bachmanem. Podobało mi się przedstawienie gliniarzy jako twardzieli, którzy nie boją się pobrudzić sobie rąk, żeby dopaść swoich przeciwników. Policjanci kina niemego bywali zazwyczaj nijacy albo ugrzecznieni.

Teraz szerzej o minusach. Niska jakość dźwięku to problem, który pewnie będzie zmorą "talkies" jeszcze przez jakiś czas. Zwłaszcza kwestie szepczącego Bachmana i bełkoczącego McGanna są nagrane fatalnie i zrozumienie ich wymaga dużego skupienia. Aktorstwo nie jest najwyższych lotów, a nie pomaga w tym dziurawa fabuła. Córeczka policjanta trzymająca z gangsterskim narzeczonym przeciw apodyktycznemu ojcu to ciekawy pomysł, ale przedstawiono go kiepsko. Joan jest kompletną idiotką. Nie tylko ślepo wierzy w każde słowo Williamsa, ale bezmyślnie wyjawia mu policyjne sekrety. Jej ojciec i jego podwładni okazują się natomiast kompletnymi amatorami, którzy wyjawiają osobie postronnej poufne informacje i spotykają się przy niej z informatorami. Przecież od samego początku wiedzą o jej konszachtach z gangsterem. Sam Chick Williams okazuje się przebiegłym psychopatą i jest chyba najlepiej zagraną postacią w filmie. No, może nie na miarę nominacji do Oscara. Wyróżnia się też Regis Toomey jako szpicel McGann, ale jego bełkotliwy głos trochę mi przeszkadzał. Eleanor Griffith i Purnell Pratt jako skonfliktowani córka i ojciec są natomiast absolutnie drewniani i nieprzekonujący.

Alibi jest przeciętnym filmem kryminalnym z kilkoma jaśniejszymi punktami. W latach dwudziestych mogło robić wrażenie dzięki pewnej innowacyjności. Dzisiaj raczej nie zachwyci już nikogo. Wystawiam mu 5 gwiazdek. Nie bez powodu jest to obraz raczej zapomniany.


źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 10 września 2018

Królowa Kelly/Queen Kelly (1929)

Film o deprawacji niewinnych

Reżyseria: Erich von Stroheim
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 40 min.

Występują: Gloria Swanson, Walter Byron, Seena Owen

Wszystkie filmy w reżyserii Ericha von Stroheima napotykały poważne problemy produkcyjne wynikające z trudnej osobowości reżysera. Von Stroheim był perfekcjonistą o specyficznej wizji kina, wyraźnie odstającej od standardów Hollywood. Już w przypadku takich dzieł jak Szalone żony i Chciwość konflikty z producentami były nader poważne, a nożyce wytwórni bezlitośnie okrajały przygotowane przez reżysera wersje pierwotne. Miarka przebrała się podczas kręcenia Królowej Kelly. Konflikt reżysera z gwiazdą filmu Glorią Swanson zakończył się wyrzuceniem go z pracy po zrealizowaniu zdjęć do zaledwie jednej trzeciej scenariusza. Swanson w porozumieniu z wytwórnią United Artists zdecydowała o wypuszczeniu Królowej Kelly w okrojonej postaci, z zakończeniem dokręconym przez Ryszarda Bolesławskiego. W latach 80. firma Kino International pozyskała prawa do całego zachowanego materiału nakręconego przez von Stroheima i stworzyła pewnego rodzaju rekonstrukcję. Film został przedłużony o 30 minut i zbliżony do pierwotnej wizji reżysera. Tę wersję dane mi było obejrzeć.

Królowa Kelly rozgrywa się w fikcyjnym europejskim królestwie rządzonym przez zdegenerowaną królową Reginę. Jest to kobieta nad wyraz próżna, rozkapryszona i znana z napadów szału. Jej narzeczonym jest kapitan królewskiej gwardii, lekkoduch i kobieciarz, książę Wolfram. W przeddzień swego ślubu z królową, Wolfram spotyka Patricię Kelly, uczennicę miejscowej szkoły przyklasztornej. Pocieszny wypadek z opadającymi pantalonami dziewczyny sprawia, że oboje wpadają sobie w oko. W nocy Wolfram wraz z adiutantem organizują dywersję, w wyniku której Kelly zostaje uprowadzona z klasztoru do jego apartamentów. Tam ulega urokom księcia, który zakochuje się w niewinnej ale zadziornej dziewczynie. Romantyczną noc przerywa wtargnięcie zazdrosnej królowej, która nie ma zamiaru puścić tego afrontu płazem.

Królowa Kelly prezentuje typowe dla von Stroheima cyniczne podejście do romantyzmu i satyryczny obraz arystokracji. Reżyser z upodobaniem tytła w błocie wszelkie świętości, co szczególnie widoczne jest w ostatniej, zrekonstruowanej części filmu. Pierwsza godzina mieści się jeszcze w hollywoodzkich kanonach estetyki, przedstawiając podboje miłosne lowelasa Wolframa i wybryki szalonej królowej. Postać Kelly - wychowanki zakonnic sprowadzonej na złą drogę - jest już dość odważna jak na ówczesne standardy. Prawdziwa jazda bez trzymanki zaczyna się w części zrekonstruowanej. Patricia wyrusza do Afryki, zostaje wepchnięta w łapy kalekiego degenerata i kontynuuje upadek na samo dno. Nietrudno zrozumieć, dlaczego Swanson w pewnym momencie zbuntowała się przeciw reżyserowi. Według jej wyjaśnień, bardziej odrażające pomysły von Stroheima nie były jasno ujęte w scenariuszu i wychodziły na jaw dopiero podczas zdjęć. Sądząc po tym, co przetrwało do dzisiejszych czasów, nietrudno w jej słowa uwierzyć. Nie są to oczywiście sceny wstrząsające w sensie wizualnym. Rzecz w tym, że po obejrzeniu końcówki człowiek czuje się brudny.

Trochę o pozytywach. Film cechuje się znakomitą scenografią. Wnętrza pałacu królowej kipią od ekstrawaganckiego przepychu. Komnaty Wolframa pełne są romantycznych gadżetów typowych dla nałogowego kobieciarza. Von Stroheim we współpracy z odpowiedzialnym za scenografię Haroldem Milesem kunsztownie zaaranżowali pompatyczne i pretensjonalne wnętrza, aby później bezlitośnie wykpiwać ich lokatorów. Kolejne sceny to przeważnie interakcje trójki głównych bohaterów wypełnione zjadliwym humorem lub silnymi emocjami. Rozmowy rozwijają się niespiesznie, ale ogląda się je przyjemnie dzięki dużej wiarygodności psychologicznej. Najbardziej jednak zapamiętałem paskudną scenę z końcowej części filmu stanowiącą wiwisekcję ludzkiej deprawacji. Von Stroheim lubił wyciągać na wierzch to, co w ludziach najgorsze. W tym wypadku jednak przesadził, pozostawiając wrażenie absurdu i niesmaku. Jeżeli chodzi o aktorstwo, Gloria Swanson umiejętnie flirtuje z Walterem Byronem, ale chyba nieco przeszarżowała z cierpiętniczymi pozami swojej bohaterki. Świetna jest natomiast Seena Owen w roli obłąkanej królowej osłaniającej swą nagość puchatym kotem. Tully Marshall jako degenerat Jan Vryheid również zapada w pamięć, ale w przypadku tej postaci wolałbym, aby tak nie było.

Mam spory problem z oceną tego filmu. Wersja pierwotna, kończąca się na konfrontacji z królową, to sprawnie zrealizowany melodramat nie prezentujący jednak niczego szczególnego. Wersja zrekonstruowana nie jest pełnoprawnym filmem - oprócz przywróconych scen składa się z plansz tekstowych opisujących utracony materiał. Co prawda poznajemy pełną historię bohaterów, ale doświadczamy tylko małej jej części. W dodatku część ta jest niesmaczna. Jako całość wersja zrekonstruowana nie broni się. Jest zaledwie ciekawostką przybliżającą ostatnią produkcję nietuzinkowego reżysera. Po wyrzuceniu go z planu Królowej Kelly Erich von Stroheim stał się bowiem w Hollywood persona non grata. Zatrudniano go nadal aktora, ale nigdy więcej nie został dopuszczony do fotela reżyserskiego. Szkoda, bo jego filmy były doświadczeniem nad wyraz oryginalnym, wybijającym się ponad przeciętność melodramatu. A jednak trzeba przyznać, że ciężko sobie na ten status pariasa zapracował. Królowa Kelly jest tego najlepszym dowodem. Wystawiam temu filmowi 5 gwiazdek. Mimo niewątpliwych zalet nie mógłbym go polecić nikomu poza osobom zainteresowanym twórczością Ericha von Stroheima.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 7 września 2018

Królowa bez korony/The Divine Lady (1929)

Film o kobiecie uwikłanej w nietypowe związki

Reżyseria: Frank Lloyd
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 38 min.

Występują: Corinne Griffith, Victor Varconi, H.B. Warner, Ian Keith

Filmy osadzone w kontekście historycznym trzymają się różnych konwencji. Są takie, które wykorzystują realia epoki, żeby przedstawić porywającą, efektowną opowieść. Inne skupiają się na rozwoju postaci i przybliżeniu dawnej obyczajowości lub moralności. Istnieją również takie, które łączą obie możliwości lub wymykają się podobnie uproszczonej klasyfikacji. I najtrudniejszy przypadek - filmy, które nie potrafią zdecydować, o czym są. Do tego ostatniego typu należy Królowa bez korony, film niemy ze ścieżką dźwiękową w nowatorskim systemie Vitaphone, produkt czysto hollywoodzkiego wyrachowania.

Akcja rozgrywa się na przełomie XVIII i XIX wieku. Film opowiada historię Emmy Hart, córki kucharki, która przebyła drogę od metresy brytyjskiego polityka, poprzez żonę ambasadora i przyjaciółkę królowej Neapolu, aż do bohaterki skandalu obyczajowego uwikłanej w pozamałżeński związek z bohaterem Wielkiej Brytanii, admirałem Horatio Nelsonem. Poznajemy Emmę jako młodą trzpiotkę, która bezczelnością i urokiem przyciąga uwagę pracodawcy swej matki, czcigodnego Charlesa Greville'a, posła do Izby Gmin Zjednoczonego Królestwa. Dziewczyna zostaje jego kochanką. Po jakimś czasie arystokrata podsyła ją jako rodzaj upominku swojemu wujowi Williamowi Hamiltonowi, brytyjskiemu ambasadorowi w Neapolu. Emma otrzymuje we Włoszech wszechstronne wykształcenie i wkrótce poślubia dużo starszego od siebie Hamiltona. Jest to małżeństwo z rozsądku i przypomina bardziej przyjacielski układ niż związek z miłości. Pewnego dnia do Neapolu przybywa Horatio Nelson, oficer dowodzący brytyjską flotą walczącą z okrętami rewolucyjnej Francji. Emma i Horatio od początku pałają do siebie sympatią, a kiedy ambasadorowa oddaje mu niezwykła przysługę dyplomatyczną, rozpoczynają romans pod łaskawym okiem jej męża.

Na pozór Królowa bez korony ma wszystkie cechy dobrego epickiego filmu. Ciekawe tło historyczne, nietuzinkowych bohaterów, efektowne kostiumy, z rozmachem zrealizowane sceny bitew morskich, ścieżkę dźwiękową z piosenkami i znakomicie dopasowaną muzyką. A jednak uważam, że jest to obraz, który całkowicie zmarnował swój potencjał. Moje zarzuty mają przede wszystkim charakter fabularny. Film usiłuje być odważny. Główną bohaterką jest przecież kobieta uwikłana aż w trzy kontrowersyjne związki, w tym ostatni z żonatym admirałem Nelsonem. Problemem nie jest jednak to, co w filmie pokazano, tylko to, czego w nim nie ma. Po pierwsze, postać Emmy jest mało wyrazista. Niby łamie te wszystkie normy obyczajowe, ale czyni to jakby od niechcenia. Trudno powiedzieć, czy jest osobą nonkonformistyczną, uczuciową, czy po prostu wyrachowaną. Robi wrażenie, jakby po prostu płynęła z prądem wydarzeń. Przyczyna tkwi trochę w schematycznym scenariuszu, który polega głównie na odhaczaniu kolejnych punktów życiorysu bohaterki. To spotkanie, ten związek, ta bitwa, tamten skandal i tak dalej. A im dalej, tym monotonniej. Nie skorzystano z możliwości przybliżenia związku Emmy i Horatia w okresie, kiedy mieszkali razem - jest to zaledwie muśnięte i po chwili film przechodzi do ważniejszych wydarzeń. Nelsona właściwie nie ma okazji poznać jako człowieka, cały czas jest niedostępną postacią historyczną. Sytuacji nie poprawia gra aktorska Corinne Griffith i Victora Varconiego, którą najlepiej określa słowo bezbarwna. Żadne z nich nie zdołało nadać swojej postaci jakiegoś interesującego rysu. Przewijają się przez ekran i na tym poprzestają.

To nie koniec problemów. Bardzo po macoszemu potraktowano w całej opowieści żonę Nelsona, która jest przedstawiona wyłącznie jako przeszkoda na drodze do szczęścia kochanków. Żadne z nich nie ma ani jej, ani na jej temat zupełnie nic do powiedzenia. Natomiast ambasador Hamilton ukazany jest jako hipokryta, któremu romans żony nie przeszkadza, dopóki nie staje się publicznie znaną plamą na jego honorze. Niby jest to zrozumiałe w kontekście obyczajowości epoki,  ale... zaciekawiony tłem historycznym poczytałem sobie trochę o Emmie Hamilton i stwierdzam, że twórcy filmu stchórzyli. Prawdziwy ambasador Hamilton żył w jawnym trójkącie ze swoja żoną i Nelsonem. Przez jakiś czas nawet mieszkali we trójkę. W filmie pominięto także jego śmierć, która nastąpiła kilka lat przed kończącą Królową bez korony bitwą pod Trafalgarem i zdecydowanie nie była wydarzeniem dla Emmy obojętnym. Zdecydowanie wypaczono tę postać, co gorsza czyniąc ją mniej interesującą, niż mogła być. To nie koniec. Prawdziwa Emma Hart była nie tylko żoną dyplomaty, ale artystką zabawiającą neapolitańską arystokrację śpiewem (to w filmie zaznaczono) i specyficzną odmianą pantomimy nawiązującą do antycznego teatru. Nie rozumiem, dlaczego pominięto tak bardzo filmowy materiał. No i jeszcze dwie ciąże Emmy, wraz z kontrowersjami dotyczącymi ojcostwa, również są w filmie całkowicie nieobecne. Tytuł powinien chyba brzmieć Królowa straconych szans.

Pomimo kilku atutów realizacyjnych, w szczególności bardzo dobrze zintegrowanej z fabułą muzyki, film Franka Lloyda pozostawił u mnie uczucie głębokiego niedosytu. Nie jest to epika historyczna, bo wielka historia dzieje się w tle. Jako obyczajówka zawodzi na całej linii, mało wyraziście zarysowując głównych bohaterów i uciekając od szalenie interesującego materiału, który był dostępny jak na dłoni. Skoro twórcom zabrakło odwagi, żeby zgłębić kontrowersyjny temat, to może trzeba było się za niego nie brać? Królowa bez korony otrzymuje 5 gwiazdek - w sam raz dla produkcji przeciętnej w każdym tego słowa znaczeniu.

źródło grafiki - www.imdb.com