czwartek, 28 lutego 2019

Queen Christina/Królowa Krystyna (1933)

Film o królowej, co nie chciała męża

Reżyseria: Rouben Mamoulian
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 39 min.

Występują: Greta Garbo, John Gilbert, Ian Keith, Lewis Stone, Elizabeth Young, C. Aubrey Smith, Reginald Owen

Pamiętacie jeszcze Johna Gilberta, gwiazdora kina niemego, który odznaczył się świetnymi rolami w takich filmach jak Wesoła wdówka, Cyganeria czy Symfonia zmysłów. W latach trzydziestych jego gwiazda mocno przygasła. Różne są opinie co do powodów, w każdym razie Gilbert znalazł się w artystycznym i życiowym dołku. Wtedy rękę wyciągnęła do niego Greta Garbo. Dawniej partnerowała mu w jego najlepszych filmach, a po nadejściu kina dźwiękowego utrzymała swój status supergwiazdy. To na życzenie Garbo Gilbert został zaangażowany do Królowej Krystyny, powracając do roli jej ekranowego kochanka. Film - kostiumowy dramat historyczny rozgrywający się w egzotycznej dla Amerykanów Szwecji - odniósł sukces. Kariery Gilberta odbudować jednak nie zdołał. Nieco ponad rok po premierze wyniszczony chorobą alkoholową aktor zmarł na zawał serca. Smutne to pożegnanie utalentowanego artysty, który nie poradził sobie z własną sławą. W Krystynie ponownie pokazał, że talentu mu nie brakowało. Rzecz w tym, że jego przyjaciółka miała go znacznie więcej.

Tytułowa królowa to filmowa wersja Krystyny Wazównej władającej Szwecją w czasach bezpośrednio poprzedzających Potop. Ukoronowana jako sześcioletnia dziewczynka, początkowo rządzi tylko tytularnie. Po osiągnięciu dorosłości okazuje się silną i charyzmatyczną władczynią, która wycofuje kraj z niszczących wojen, skupiając się na budowie wewnętrznego dobrobytu. Film koncentruje się jednak głównie na jej życiu miłosnym. Pomimo oczekiwań dworzan i ludu ceniąca sobie niezależność Krystyna uparcie odmawia wyjścia za mąż (i spłodzenia następcy tronu). O jej względy zabiegają biegły w wojaczce książę Karol Gustaw oraz minister skarbu, hrabia Magnus. Serce Krystyny skłania się w końcu ku hiszpańskiemu dyplomacie imieniem Antonio, którego poznaje przypadkiem, podróżując incognito po kraju. Ślub z katolikiem jest jednak niemożliwy dla królowej luteranki. Obecność kłopotliwego gościa na dworze królewskim wywołuje coraz większą niechęć hrabiego Magnusa, który postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.

Nie ma co ukrywać, że wartość Królowej Krystyny jako filmu historycznego jest nikła. Twórcy udramatyzowali postacie historyczne, naginając fakty do potrzeb fabuły. Sama opowieść również nie jest szczególnie porywająca. Ot, historyjka o trudnej miłości arystokratów, jakich w kinie było wiele. Film broni się jednak jako widowisko, w czym zasługa utalentowanego reżysera Roubena Mamouliana, imponującej pracy scenografów oraz aktorstwa Grety Garbo. 

Scenografia jest niezwykle efektowna, zwłaszcza na tle powstających w tamtych czasach ponurych i ubogich wizualnie obrazów osadzonych w realiach Wielkiego Kryzysu. Większość akcji rozgrywa się w pałacu królewskim w Sztokholmie, budowli wzbudzającej respekt surowością konstrukcji i przestronnością komnat. Wrażenie robią sceny rozgrywające się w ogromnej sali tronowej, a także w kameralnych komnatach prywatnych Krystyny. Są w filmie piękne śnieżne pejzaże, stylowy statek z dziobem w kształcie smoka oraz efektowne stroje utrzymane w stylistyce XVII wieku. W tym aspekcie naprawdę odrobiono zadanie domowe. 

Jeżeli chodzi o reżyserię, Mamoulian zrozumiał, że w osobie Grety Garbo ma do czynienia z aktorskim diamentem i pozwolił mu lśnić. Szwedka była wręcz stworzona do roli niedostępnej, wyemancypowanej, pełnej dostojeństwa królowej. Kiedy w końcowej scenie filmu stoi na dziobie statku, wpatrując się w morze, równie dobrze mogłaby się unosić nad falami. A jak władcza jest, kiedy w pojedynkę daje odpór protestującym pod zamkiem poddanym. Jaka refleksyjna, kiedy po nocy spędzonej w gospodzie z kochankiem ostrożnie studiuje wszystkie elementy ich miłosnego gniazka, starając się jak najpełniej zapamiętać ten moment. Doprawdy, to chyba najlepsza rola Garbo, jaką do tej pory widziałem. 

Co do Johna Gilberta, aktor dość swobodnie poczuł się w roli Antonia, ale nie miał tylu okazji do wykazania się, co jego partnerka. Jego postać głównie reaguje na wydarzenia, rzadko je inicjując. Zalicza jednak świetny moment, kiedy podczas pierwszej audiencji u Krystyny okazuje bezgraniczne zdumienie pewnym istotnym dla fabuły faktem. W rolach drugoplanowych bardzo dobrze wypadli Lewis Stone jako wiekowy namiestnik Oxenstierna oraz Ian Keith w roli podstępnego Magnusa. Zwłaszcza ten drugi przypadł mi do gustu jako inteligentny, chłodno kalkulujący czarny charakter. 

Królowa Krystyna okazała się filmem, który z fabularnej przeciętności wyciągnęła profesjonalna realizacja. Warto go obejrzeć dla barokowej otoczki i przede wszystkim dla licznych scen udowadniających aktorską wielkość Grety Garbo. Szkoda mi też Johna Gilberta. Mogli jeszcze wspólnie ze Szwedką zrobić niejeden dobry film. Królowa Krystyna otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 26 lutego 2019

Baby Face (1933)

Film o kobiecie z wolą mocy

Reżyseria: Alfred E. Green
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 15 min.

Występują: Barbara Stanwyck, George Brent, Donald Cook, Alphonse Ethier, Henry Kolker, Theresa Harris

Jeżeli kogoś interesuje, na czym polegała różnica pomiędzy Hollywood przed wprowadzeniem cenzury prewencyjnej w postaci Kodeksu Haysa, a sytuacją po tym wydarzeniu, powinien obejrzeć Baby Face. Ten film zawiera w pigułce wszystko, co świętoszkowaci cenzorzy uważali w kinie za niemoralne i gorszące. Grana przez Barbarę Stanwyck bohaterka prowadzi rozwiązłe życie erotyczne, podstępnie manipulując mężczyznami, żeby się "jakoś w życiu ustawić". Chociaż nie ma w nim ani grama golizny, film jest nad wyraz odważny w eksponowaniu tej tematyki i nie próbuje owijać niczego w bawełnę. Jednocześnie narusza rozmaite tabu związane ze społeczną rolą kobiety i "publiczną moralnością". Nic dziwnego że przed premierą został okrojony z najbardziej bulwersujących niuansów. Na szczęście pełna wersja Baby Face została odnaleziona w roku 2004 w jednym z państwowych archiwów. Dzięki temu miałem okazję obejrzeć w pełnej krasie "jeden z dziesięciu najważniejszych filmów", które spowodowały wprowadzenie Kodeksu Haysa.

Bohaterką Baby Face jest Lily Powers. Poznajemy ją jako młodą dziewczynę pomagającą ojcu w prowadzeniu meliny w jakiejś małej mieścinie. Tatuś, ordynarny prostak, dorabia sobie, sprzedając jej wdzięki klientom lokalu. Lily ma coraz bardziej dość odrażającego życia bez perspektyw. W końcu, za radą jednego z klientów, który zaznajamia ją z filozofią Nietzschego, bohaterka postanawia przejąć kontrolę nad własnym losem. Wyjeżdża do Nowego Jorku, gdzie znajduje pracę w banku. A właściwie kupuje ją sobie, płacąc jedyną walutą, jaką dysponuje. Choć zaczyna od najniższego stanowiska, Lily stopniowo uwodzi kolejnych kierowników i dygnitarzy, pnąc się w bankowej hierarchii. Nadchodzi jednak chwila, kiedy będzie zmuszona się przekonać, że łatwe życie ma swoją cenę.

Powyższa fabuła wymaga kilku słów komentarza. Wbrew pozorom główna bohaterka filmu jest bardzo inteligentną osobą, co wielokrotnie udowadnia. Jej styl życia wynika z koszmarnego dzieciństwa i potrzeby uporządkowania samej siebie. A Wola mocy okazuje się na to dobrym lekarstwem. Opowieść o młodej dziewczynie żyjącej według ideałów Nietzschego to pomysł nadzwyczaj oryginalny, a reżyser Alfred Green skorzystał z okazji, żeby zgłębić wiele aspektów tej filozofii. Początkowo mamy więc bohaterkę z wolna wydostającą się z życiowego bagna. Później następuje faza euforii i bezlitosnego korzystania ze swoich nowo odkrytych atutów. I w końcu moment otrzeźwienia, o którym nic więcej nie napiszę. Brzmi to poważnie, ale film bawi także swoim brakiem pruderii. Liczne sceny damsko-męskie rozgrywają się w miejscu pracy, co prowadzi do sprawnie wyreżyserowanych kompromitujących sytuacji. Obraz nie przekracza przy tym granicy dobrego smaku, konsekwentnie nie pokazując pewnych rzeczy wprost.

Wychwalając zalety Baby Face, muszę także pochwalić aktorstwo Barbary Stanwyck. Jest absolutnie fantastyczna w trudnej roli Lily. Dzięki fenomenalnej grze spojrzeniem świetnie oddaje skomplikowany charakter swojej bohaterki. Nietrudno uwierzyć w uwodzicielskie talenty Lily, a jednocześnie Stanwyck przemyca nutkę nadziei, że nie wszystko w tej dziewczynie uległo zepsuciu. To nie jest ani klasyczna femme fatale, ani zagubiona dziewuszka o złotym sercu, tylko silna, ciekawa osobowość. No i jeszcze wielkie brawa z kapitalną scenę na początku filmu, w której Lily z zimną krwią odpiera atak ordynarnego klienta próbującego ją zgwałcić. Z partnerujących jej aktorów wspomnę jeszcze o czarnoskórej Theresie Harris, która wcieliła się w jedyną przyjaciółkę Lily. Niezważająca na podziały rasowe relacja między dwoma kobietami to kolejny kamyczek do ogródka "publicznej moralności".

Baby Face cechuje się świetną pracą kamery. Ujęcia są pomysłowe, dynamiczne i wszędobylskie. Obiektyw nieraz wygląda zza rogu, dyskretnie obserwuje sytuację z boku kadru lub uprzejmie wycofuje się w odpowiednim momencie. Jest także w filmie kilka interesujących pomysłów reżyserskich, na przykład ujęcia na coraz wyższe piętra budynku symbolizujące kolejne awansy społeczne bohaterki. Wreszcie posiada Baby Face bardzo dobrze dopasowaną oprawę muzyczną, na czele ze stanowiącym motyw przewodni filmu utworem St. Louis Blues.

Film Alfreda E. Greena to jeden z rodzynków, na odkrycie których liczyłem, zakładając mojego bloga. Został prawie całkowicie zapomniany, tymczasem dojrzałością i odwagą w ukazywaniu niektórych problemów wyprzedził swoją epokę. Można nawet powiedzieć, że przyczynił się tą odwagą do zamiecenia pewnych tematów na długie lata pod dywan. To jednak nie wina filmu, a "publicznej moralności", którą tak celnie skrytykował. Kiedy do ciężaru gatunkowego dodamy doskonałą Barbarę Stanwyck i świetną otoczkę realizacyjną, otrzymamy zaskakujące nawet mnie samego 9 gwiazdek. To jeden z najlepszych filmów roku 1933.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 25 lutego 2019

Pała ze sprawowania/Zero de conduite (1933)

Film o starciu konformizmu z anarchią

Reżyseria: Jean Vigo
Kraj: Francja
Czas trwania: 41 min.

Występują: Gerard de Bedarieux, Louis Lefebvre, Gilbert Prunchon, Coco Golstein, Jean Daste

Króciutki, trwający raptem 40 minut filmik niszowego francuskiego reżysera Jeana Vigo nieźle namieszał w światku krytyków filmowych. Pała ze sprawowania to ciekawy przykład połączenia  realizacyjnej siermiężności z kryjącą się pod nią głęboką myślą. Film zrealizowano za śmieszne pieniądze, z udziałem niezawodowych aktorów i prymitywnych technik rejestracji dźwięku. Natychmiast po premierze wzbudził ogromne kontrowersje, skłaniając recenzentów do skrajnych ocen. W rezultacie błyskawicznie wycofano go z dystrybucji. Światło dzienne ujrzał ponownie dopiero po II Wojnie Światowej, stając się inspiracją między innymi dla Francoisa Truffauta. I pomyśleć, że cały ambaras dotyczył tematu tak prozaicznego jak  szkolna awantura.

Pała ze sprawowania przybliża niezwykłe zdarzenia, które rozgrywają się we francuskiej szkole z internatem. Panują tu surowe reguły, a wszelka niesubordynacja pociąga za sobą kary, na przykład konieczność stania na baczność przy łóżku wychowawcy. W szkole pojawia się jednak nowy nauczyciel, pan Huguet, który daje młodym wychowankom do zrozumienia, że nie trzeba wszystkiego traktować ze śmiertelną powagą. Wkrótce czwórka najodważniejszych chłopców zaczyna coraz śmielej sprawdzać wyznaczone przez wychowawców granice, przygotowując otwarty bunt.

Pała ze sprawowania pod przykrywką opowieści o uczniowskiej rebelii skrywa mit odwiecznego konfliktu anarchizmu z konformizmem. Uczniowie są przedstawicielami kreatywnego, buntowniczego ducha młodości. Grono nauczycielskie reprezentuje skostniały system narzucający sztywne reguły postępowania. Ponieważ wiele szkolnych zasad jest absurdalnych, a nauczyciele nie są w pilnowaniu porządku konsekwentni ani zdeterminowani, anarchia zaczyna coraz mocniej zapuszczać korzenie. Ostatecznie doprowadza to do poważnego kryzysu, wręcz miniaturowej rewolucji. Oto francuska tradycja republikańska w pigułce. Dwie skrajne postawy zostały w uderzający sposób skonfrontowane w osobach nonkonformistycznego nauczyciela Hugueta oraz karłowatego dyrektora szkoły. Huguet otwarcie dworuje sobie z reguł, integruje się z uczniami, a w wolnych chwilach udaje Charliego Chaplina albo chodzi na rękach. Dyrektor, mierzący sobie metr dwadzieścia w kapeluszu, z gęstą czarną brodą i piskliwym głosem, jest karykaturą wyobcowanego, pełnego samozachwytu dygnitarza. On i jego nauczycielscy kamraci funkcjonują jakby w odrębnym świecie, z rzadka tylko spuszczając wzrok na swoich kipiących energią podopiecznych.

Główne minusy filmu wynikają z jego amatorskiej realizacji. Jakość dźwięku jest wprost tragiczna, nawet jak na standardy lat trzydziestych. Narracja prowadzona jest co najmniej mgliście i często gęsto trzeba się mocno nagłowić, żeby zrozumieć, co się dzieje. Trzeba zaznaczyć, że filmowe wydarzenia nierzadko celowo wkraczają na grząski grunt abstrakcji obejmującej na przykład zapętlenie czasowe podczas wycieczki po mieście albo bitwę w szkolnej stołówce, w której amunicją staje się znienawidzona fasolka szparagowa. Amatorskie aktorstwo uniemożliwiło umieszczenie w filmie wyrazistych charakterologicznie postaci. Aktorzy są raczej wykonawcami kolejnych rozdziałów scenariusza niż odtwórcami ról. Swoją drogą ciekaw jestem, skąd Jean Vigo wytrzasnął aktora grającego dyrektora, który wygląda jakby został żywcem wyjęty z jakiegoś abstrakcyjnego obrazu.

Pała ze sprawowania to surrealistyczna etiuda z ciekawym, prowokującym do myślenia scenariuszem. Dwuznaczne zakończenie godnie wieńczy ten kuriozalny rarytas, który pozornie opowiada się po stronie anarchii... ale nie do końca. Pomimo odstręczającej jakości istniejących kopii filmu warto się przełamać i sprawdzić to jedyne w swoim rodzaju dziełko. Przyznaję mu 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 24 lutego 2019

Niewidzialny człowiek/The Invisible Man (1933)

Film o niewidzialnym nudyście

Reżyseria: James Whale
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 8 min.

Występują: Claude Rains, William Harrigan, Gloria Stuart, Henry Travers

Niewidzialny człowiek, chociaż mniej znany niż potwór Frankensteina czy hrabia Drakula, należy do grupy klasycznych popkulturowych monstrów rozpropagowanych między innymi poprzez kino. Film o tym dziwnym "antyzłoczyńcy" zawdzięczamy hollywoodzkiemu specjaliście od filmów grozy, Jamesowi Whale'owi. Scenariusz oparty na motywach opowiadania Herberta George'a Wellsa został powiązany ze swym pierwowzorem bardzo luźno. Zmianom uległa zarówno historia jak i osobowość tytułowego bohatera. Prawdopodobnie wynikało to ze specyficznego podejścia Whale'a. Reżyser ten pokazał już przy Frankensteinie, że jego priorytetem jest budowanie atmosfery, nawet kosztem pewnych uproszczeń fabularnych. Okazało się, że znów miał rację. Niewidzialny człowiek zyskał sobie dużą popularność i wszedł na stałe do kanonu filmowego horroru. Jakie wrażenie robi dzisiaj?

Film opowiada historię Jacka Griffina - naukowca, który w wyniku przeprowadzanych na sobie samym eksperymentów stał się niewidzialny. Ukryty przed światem w prowincjonalnej gospodzie pracuje nad antidotum, które przywróci mu normalny wygląd. Może jednak nie zdążyć, gdyż serum niewidzialności wpływa na jego umysł, wywołując u niego coraz silniejszą megalomanię. Tymczasem narzeczona i przyjaciele Griffina rozpoczynają poszukiwania zaginionego naukowca.

Niewidzialny człowiek przyciąga niepokojącymi obrazami. Postać Jacka Griffina - mężczyzny w prochowcu, charakterystycznych ciemnych okularach i z twarzą ukrytą pod bandażami - to wizerunek już klasyczny, a przy tym pomysłowy i dopracowany. Kiedy natomiast filmowy Griffin zdejmuje przebranie, pod nim... nie ma nic! Efekty specjalne imitujące niewidzialność były jak na lata trzydzieste niesamowite, a i dziś patrzy się na nie z zainteresowaniem. Bo kto nie chciałby zobaczyć człowieka ściganego przez biegające kalesony. Jest jeszcze trzeci element mitu Niewidzialnego człowieka, także w pewien sposób komiczny. Otóż kiedy Griffin pragnie skorzystać z atutów niewidzialności, zmuszony jest pozbyć się całego odzienia. Oglądamy zatem perypetie niewidzialnego złoczyńcy, który biega wszędzie na golasa. Ot, czasami zabiera ze sobą koc, żeby okryć się po akcji. Obecność Jacka sugeruje nam wprawną ręką operator Arthur Edeson. Kamera sugestywnymi ruchami prowadzi narrację na statycznych kadrach, przez które przemieszcza się niewidoczny mężczyzna. Zastąpienie ruchów postaci ruchem kamery to pomysł, który zrobił na mnie wrażenie prostotą i efektywnością wykonania. W postać Griffina wcielił się Claude Rains. Miał on okazję wykazać się głównie swoim głębokim, specyficznym głosem, bardzo adekwatnym dla maniakalnego złoczyńcy.

O ile strona wizualna filmu jest bezsprzecznie znakomita, historia trochę się zestarzała. Przede wszystkim trudno brać na poważnie złoczyńcę, który snuje plany opanowania świata tylko dzięki swej niewidzialności. Diaboliczny spisek polega na zaszantażowaniu byłego współpracownika, kilku morderstwach na pokaz i... właściwie tyle. Griffin jest za to bardzo wylewny w opisach swoich słabości. Na przykład nie może wyruszać w teren świeżo po posiłku, gdyż jedzenie trawione w jego żołądku jest widoczne dla postronnych. Dobrze, że twórcy nie próbowali nam tego pokazać. W scenariuszu dużo jest podobnych smaczków zahaczających trochę o kicz. Przykładowo postronni reagują na obecność niewidzialnego złoczyńcy z przesadną paniką, wydając histeryczne okrzyki. Słabo wypada także narzeczona Griffina, która nie wnosi do historii nic poza zamartwianiem się o jego los. Ponarzekawszy trochę, przyznam, że Niewidzialnego człowieka ogląda się przyjemnie. Sceny z Griffinem wykonującym swoje machinacje są pomysłowe i pełne humoru. Chociaż absurdalny, Jack potrafi być zabójczo skuteczny, co uwalnia go od zagrożenia śmiesznością. Także plan jego powstrzymania jest logiczny, przemyślany i satysfakcjonująco zrealizowany. Jednym słowem, nie jest to zła opowieść. Tylko nie można brać jej nazbyt serio.

Niewidzialny człowiek to przykład oryginalnego połączenia horroru z wczesnego typu science fiction. Nie jest klasycznym filmem grozy, bo bardziej śmieszy niż straszy. Daleko mu do ideału, ale pomysłowość i świetna strona wizualna zapewniają sporo niezobowiązującej rozrywki. Ogólny werdykt jest zatem zdecydowanie pozytywny. Przyznaję temu filmowi 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 23 lutego 2019

Władza i chwała/The Power and the Glory (1933)

Film o bardzo potężnym człowieku

Reżyseria: William K. Howard
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 15 min.

Występują: Spencer Tracy, Colleen Moore, Ralph Morgan, Helen Vinson, Phillip Trent

Swoim scenariuszem do Władzy i chwały młody scenarzysta Preston Sturges narobił w Hollywood niezłego zamieszania. Pierwszym powodem było wynegocjowanie sobie przez niego jako premii procentu od zysków przyniesionych przez film. Co prawda nie zarobił na tym wiele, ale dał przykład (według decydentów niedobry) innym twórcom. Ważniejsze jest jednak to, że napisana częściowo na podstawie życiorysu dziadka żony historia o prostym robotniku kolejowym, który własnym wysiłkiem dochodzi do pozycji przemysłowego magnata, wprowadziła rewolucyjne rozwiązania formalne. Historię głównego bohatera poznajemy bowiem jako opowieść snutą po jego śmierci przez przyjaciela. Sturges uświadomił twórcom filmowym, że możliwe jest nieliniowe prowadzenie fabuły, a tak zwany nierzetelny narrator może wnieść do opowieści wizualnej wiele ciekawego. Władzę i chwałę z uwagą obejrzał Orson Welles, wówczas początkujący reżyser teatralny, który osiem lat później miał stworzyć opartego na podobnym pomyśle Obywatela Kane.

Film opowiada o losach Toma Garnera, owianego złą sławą przemysłowca zmarłego niedawno samobójczą śmiercią. Jego przyjaciel i sekretarz Henry opowiada żonie o życiu człowieka, którego nie ocenia tak jednoznacznie jak opinia publiczna. W kolejnych retrospekcjach poznajemy młodość Toma i początki jego małżeństwa z Sally - kobietą, która pchnęła tego nieskomplikowanego człowieka na drogę wielkiej kariery. Przyglądamy się także późniejszym wydarzeniom, które pchnęły Garnera ku samobójstwu - kryzysowi małżeńskiemu, relacjom z synem oraz problemom z jego kolejowym imperium.

Opowieść o Garnerze jest wciągająca przede wszystkim dzięki oryginalnemu scenariuszowi. Historia jego życia podawana jest w małych dawkach, a kolejne elementy układanki odsłaniane stopniowo. Rozgryzanie zagadki jego samobójstwa to ciekawa szarada. Co ważne, retrospekcje nie są ułożone chronologicznie. Przeciwnie, nieustannie skaczemy w czasie, obserwując poczynania bohaterów na różnych etapach ich życia. Trzeba przyznać Williamowi K. Howardowi, że zdołał z takiej fabuły złożyć film spójny i zrozumiały. Ani razu nie miałem momentu zagubienia czy dezorientacji. Wręcz przeciwnie, wszystkie etiudy z życia Gardnera składają się w klarowną całość. Miałem jednak odczucie, że film jest za krótki. Pewne wątki z życia bohaterów aż się prosiły o szersze rozwinięcie, szczególnie mowa tu o relacjach z synem i budowie biznesowego imperium.

W głównego bohatera wcielił się Spencer Tracy, który dobrze wypada w rolach twardych, prostych facetów. Na ukłony zasługuje zwłaszcza scena, w której kilkoma szorstkimi słowami stawia do pionu wzburzony zarząd swojej firmy, oraz bliźniacza sekwencja, kiedy odważnie występuje przeciw przywódcom strajku. Tracy'emu dzielnie partneruje Colleen Moore w roli żony Toma. Aktorka jest znakomicie wstrząsająca we wszystkich scenach dotyczących małżeńskiego kryzysu Garnerów. Trochę słabiej jest z obsadą drugoplanową. Mam tu zwłaszcza na myśli ważną dla fabuły postać syna Toma i Sally zagraną przez bezbarwnego Phillipa Trenta. Na komplementy zasługuje natomiast scenografia obficie wykorzystująca motywy związane z kolejnictwem. Pociągi mają w sobie to coś, co sprawia, że dobrze wyglądają na ekranie.

Władza i chwała to film niezwykle innowacyjny i więcej niż poprawnie zrealizowany. Co prawda gdyby tę opowieść ułożyć chronologicznie, nie byłaby jakoś szczególnie sensacyjna. Tym niemniej sam pomysł nieliniowej narracji zasługuje na najwyższe uznanie. Naśladowcy Prestona Sturgesa mieli stworzyć jeszcze niejeden niesamowity scenariusz. Władza i chwała otrzymuje ode mnie mocne 8 gwiazdek. To wprost żenujące, że Akademia Filmowa nie zauważyła zupełnie tego filmu, zamiast niego promując w roku 1933 bardzo przeciętne produkcje.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 22 lutego 2019

Wybuchowa blondynka/Bombshell (1933)

Film o kobiecie w pułapce

Reżyseria: Victor Fleming
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 35 min.

Występują: Jean Harlow, Lee Tracy, Frank Morgan, Franchot Tone

Jean Harlow była mistrzynią gry własnym wizerunkiem. Platynowłosa piękność obsadzana była często w rolach uwodzicielek bądź zepsutych panienek, stając się pierwszym hollywoodzkim symbolem seksu. Negatywną stroną tego wizerunku było utożsamianie Harlow z jej bohaterkami. Tymczasem przynajmniej aktorsko była to osoba nad wyraz inteligentna i zdolna do tworzenia zniuansowanych kreacji. Udowodniła to chociażby w Kolacji o ósmej. W Wybuchowej blondynce, jednym ze swoich najbardziej znanych filmów, Harlow otwarcie gra własnym wizerunkiem. Wciela się w postać celebrytki, która bardzo pragnie zacząć znów żyć normalnym życiem, ale nikt z jej otoczenia nie ma najmniejszego zamiaru do tego dopuścić.

Lola Burns to gwiazda tkwiąca w pułapce sławy. Teoretycznie ma wszystko - gra główne role w najpopularniejszych filmach, a jej nazwisko nie schodzi z nagłówków gazet. Problem w tym, że każdy jej krok jest własnością publiczną. Ojciec i brat żerują na jej pozycji i majątku, a służba nie pozostaje za nimi w tyle. Prześladuje ją obłąkany wielbiciel uważający się za jej męża. Najgorszy jest jednak Space Hanlon, jej menadżer odpowiadający za kreowanie wizerunku medialnego. Hanlon nie tylko aranżuje niekończące się spotkania z dziennikarzami i ustawki medialne, ale uprawia niemal jawną dywersję, neutralizując wszelkie próby wyrwania się Loli poza zaklęty gwiazdorski krąg. Granica zostaje przekroczona, kiedy wskutek jego machinacji aktorka zostaje skompromitowana przed paniami z ośrodka adopcyjnego. Lola pakuje się i wyjeżdża do pustynnego kurortu, aby odnaleźć spokój z dala od wścibskich dziennikarzy, członków rodziny i agentów. Hanlon nie ma jednak zamiaru dać za wygraną.

Wybuchowa blondynka jest obmyślana jako szalona komedia, ale momentami oglądało się ją jak horror. Losy głównej bohaterki uwięzionej w panoptykonie stworzonym przez obłąkanego menadżera są trochę przerażające. Jej rodzinka - hałaśliwy tatulek i śliski braciszek, to odstręczające typy stawiające ją regularnie w żenujących sytuacjach. Na dodatek codziennie jest zmuszona czytać w gazetach zmyślone sensacyjne historie na swój temat i obcować z obłąkanym Hanlonem, który postawił sobie za punkt honoru kontrolowanie każdego aspektu jej życia. Ten grany przez Lee Tracy'ego człowiek jest straszliwie namolny, pozbawiony jakiegokolwiek taktu, a w dodatku wyrzuca z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Trudno sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek był w stanie wytrzymać jego obecności dłużej niż kilka minut. Lola kilka razy dzienne wyrzuca go z pracy, tylko po to, żeby po chwili przyjąć go z powrotem, kiedy ujmie ją jakimś szarmanckim i całkowicie wyrachowanym gestem. Po prostu wcielony diabeł.

Jeżeli chodzi o komediowe aspekty filmu, oscylują one pomiędzy czarnym humorem a delikatnym absurdem. Jest trochę żartów z życia gwiazd, sporo nieprawdopodobnie bezczelnych numerów Hanlona i parę innych smaczków. W pamięć zapadły mi komplementy prawione Loli przez jednego z zalotników, że jej włosy "są jak łąka pełna stokrotek, po której chciałby biegać na bosaka", a usta "niczym gardenia wyciągająca swe płatki w kierunku słońca". Niezły odjazd. Jean Harlow pełni w scenariuszu rolę postaci, z którą ma się identyfikować widz - jedynej normalnej osaczonej przez wariatów. Wychodzi jej to bardzo dobrze, chociaż miała ułatwione zadanie, po części wcielając się w samą siebie. Nota bene, film nawiązuje w kilku scenach do poprzednich ról aktorki, między innymi pamiętnej sceny kąpieli w beczce z Kaprysu platynowej blondynki.


Wybuchowa blondynka to niezła komedia z mrocznym posmakiem. Trudno się nie śmiać z absurdalnej sytuacji, w której znalazła się opływająca w luksusy, a jednocześnie całkiem ubezwłasnowolniona gwiazda. I trudno jej nie współczuć, bo Jean Harlow przekonująco sprzedaje swoją bohaterkę jako normalną dziewczynę, która pragnie od życia tego, co większość z nas. Gdyby tylko Hanlon był trochę mniej namolny, bo jego słowny ostrzał potrafi naprawdę zmęczyć, kiedy słucha się go przez jedną trzecią seansu. Ze względu na ten dyskomfort Wybuchowa blondynka otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek. Do ośmiu brakowało niewiele.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 21 lutego 2019

Cesarz Jones/The Emperor Jones (1933)

Film o łapczywości pewnego psychopaty

Reżyseria: Dudley Murphy
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 15 min.

Występują: Paul Robeson, Dudley Digges, Frank H. Wilson, Fredi Washington, Ruby Elzy

Przewinęło się już przez Chronofilmotekę trochę filmów, które trudno wrzucić do jakiejś szufladki. Zrealizowane poza systemem produkcyjnym, tworzone przez pasjonatów, wyłamujące się z przyjętych konwencji. Równie często inspirujące i innowacyjne co pretensjonalne i nużące. Cesarz Jones zalicza się do tej jaśniejszej strony. Stworzony na podstawie sztuki noblisty Eugene'a O'Neilla, wyreżyserowany przez eksperymentatora Dudleya Murphy'ego film jest szaloną, utrzymaną w szekspirowskim duchu opowieścią o karierze i upadku Brutusa Jonesa, który rozpoczyna swoją drogę jako ambitny pucybut, dochodząc aż do tytułu cesarza. Cesarz jest niezwykły nie tylko ze względu na niekonwencjonalny charakter opowieści, ale również naruszenie pewnego tabu. W głównych rolach występują czarnoskórzy aktorzy, a fabuła wykorzystuje elementy kultury afroamerykańskiej i karaibskiej - rzecz niezwykle rzadka w klasycznym kinie amerykańskim.

Skomplikowana historia Brutusa Jonesa rozpoczyna się, kiedy zostaje on przyjęty do pracy jako pociągowy pucybut. Zaradny i sprytny, szybko poznaje dodatkowe źródła czerpania dochodu. Wkrótce staje się stałym bywalcem przybytków hazardu i koneserem łatwych kobiet. W końcu wskutek krwawo zakończonego zatargu z przyjacielem Jones trafia za kraty i zostaje skazany na ciężkie roboty. Po ucieczce z obozu pracy zaciąga się na okręt jako palacz. Ostatecznie dociera na karaibską wyspę rządzoną przez czarnoskórego dyktatora w cylindrze. Dzięki sprytnemu planowi uknutemu wspólnie z białym handlarzem Smithersem Jones przejmuje władzę i mianuje się cesarzem wysepki. Głównym celem jego rządów staje się czerpanie osobistych korzyści.

Cesarz Jones jest dramatem o sile ludzkiej chciwości i żądzy władzy. Momentami ogląda się go jak czarną komedię. Główny bohater to pozbawiony jakichkolwiek zasad spryciarz, który jest bardzo skuteczny w walce o swoje, a jednocześnie zbyt chciwy i impulsywny, by zatrzymać to, co już zdobył. Jest klasycznym self-made manem o lekkim zabarwieniu psychopatycznym, co prowadzi go do wielokrotnych upadków i ponownych wzlotów. W rezultacie spoglądałem na perypetie Jonesa w mieszaniną podziwu i niesmaku. Z jednej strony mamy na przykład kapitalną ucieczkę z obozu pracy, podczas której trzeźwo myślący Brutus kryje się w wywrotce i  pozwala przysypać toną kamieni. Z drugiej gość traktuje swoje kochanki absolutnie przedmiotowo, a to, co wyprawia jako władca, przypomina wyczyny afrykańskich dyktatorów. Najważniejszym elementem filmu jest kilkunastominutowy monolog Jonesa podczas opętańczej ucieczki przez dżunglę, obrazujący jego powolne osuwanie się w otchłań szaleństwa. Przyznam, że akurat ta scena przypadła mi do gustu najmniej, jako nadmiernie wydłużona i częściowo (z powodu silnego karaibskiego akcentu bohatera) niezrozumiała. Chociaż upiorny akompaniament odległych bębnów to pomysł trafiony.

Główną rolę w filmie zagrał Paul Robeson, czarnoskóry śpiewak mierzący dwa metry wzrostu i zbudowany jak gladiator. Dudley Murphy nie zawahał się wykorzystać wszystkich jego atutów. Robeson śpiewa pięknym barytonem do czarnych melodii. W wielu scenach wyeksponowano jego muskularną klatę. Trzeba przyznać, że z rolą poradził sobie Robeson bardzo dobrze. Stworzył w pełni przekonujący portret krwawego tyrana nie znającego strachu, ale i pozbawionego dalekosiężnej wyobraźni. Ciekawym elementem kreacji jest używany przez niego język - momentami trudny do zrozumienia murzyński slang, będący wczesną wersją gadki dzisiejszych czarnych gangsterów. Z bohaterów drugoplanowych wspomnę o jednej ciekawej osobistości. W drugiej części filmu giermkiem Jonesa zostaje grany przez Dudleya Diggesa Smithers - jedyna znacząca biała postać w filmie. Smithers jest bezwzględnym i chciwym kupcem o malarycznej aparycji. Można go nazwać złym bratem bliźniakiem głównego bohatera.

Cesarz Jones to interesujący eksperyment filmowy. Ładnie nakręcony, profesjonalnie zagrany, z dobrą muzyką, porusza tematy nieobecne w głównym nurcie Hollywood. Wśród minusów muszę wskazać nieco męczącą scenę finałową oraz rażący absurd, jakim jest wyjaśnienie, w jaki sposób Jones przeżył pewną salwę z pistoletu. Już lepiej było pozostawić tę kwestię metafizyce, niż wyjaśniać ją w tak niedorzeczny sposób, w jaki zrobili to twórcy. Mimo tych zastrzeżeń całkiem dobrze mi się Cesarza oglądało. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 19 lutego 2019

Na obrzeżach/Okraina (1933)

Film o absurdzie Wielkiej Wojny

Reżyseria: Boris Barnet
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1 h 36 min.

Występują: Siergiej Komarow, Robert Erdman, Jelena Kuźmina, Hans Klering, Nikołaj Bogolubow, Nikołaj Kriuczkow, Aleksandr Czistiakow, Michaił Żarow

W swoim poprzednim filmie Dom przy Trubnej Boris Barnet w żartobliwy sposób przedstawiał różnice klasowe jako główny czynnik konfliktów międzyludzkich. Zgodnie z założeniami marksizmu podkreślał znaczenie jedności i współdziałania klasy robotniczej przeciwko wyzyskującym ją wrogom ludu. Na obrzeżach porusza właściwie te same problemy, tyle że tym razem w poważniejszej konwencji. Film przedstawia Pierwszą Wojnę Światową widzianą z perspektywy małego rosyjskiego miasteczka. Losy jego mieszkańców wplątanych w światowy konflikt pozwalają spojrzeć na antagonizmy państw narodowych z perspektywy zwykłych ludzi. A raczej ludzi wyznających komunistyczne ideały.

Film otwiera sekwencja przedstawiająca strajk robotników. Na dźwięk syreny pracownicy zakładu szewskiego porzucają stanowiska pracy i jednoczą się z załogą sąsiedniej fabryki w buncie przeciwko kapitalistycznym właścicielom. Oczywiście zostają brutalnie rozgonieni przez wojsko. Wkrótce do miasteczka dociera informacja o wybuchu Wielkiej Wojny. To sygnał dla wszelakiej maści agitatorów, którzy namawiają do narodowej solidarności w obliczu zewnętrznego zagrożenia. Większość mieszkańców miasteczka daje się zwieść. Wracają do współpracy z wyzyskiwaczami, nieświadomie zwracając się przeciwko własnym interesom.

W zasadniczej części Na obrzeżach przeplata się ze sobą kilka wątków związanych z wojennymi losami mieszkańców miasteczka. Poznajemy między innymi dwóch braci, z których jeden zostaje powołany do wojska i szerzy tam pacyfistyczną propagandę, drugi natomiast na przekór próbującej go zniechęcić rodzinie zaciąga się na ochotnika. Jest również dwójka sąsiadów - Grieszyn i Karłowicz. Choć przyjaźnili się od lat, nagle stają się wrogami, ponieważ Karłowicz jest Niemcem. W miasteczku pojawiają się także jeńcy niemieccy, którzy z powodu braku żywności otrzymują pozwolenie na poszukiwanie pracy w tamtejszych zakładach. Jeden z nich zakochuje się z wzajemnością w Mańce, córce Grieszyna. Większość Rosjan reaguje jednak na ich związek skrajną wrogością. Jak stwierdza jeniec, z mniejszą agresją spotykał się u rosyjskich żołnierzy na froncie, niż od cywilów na tyłach.

Najważniejszym przesłaniem Na obrzeżach jest absurdalność Wielkiej Wojny. Konflikt jest przedstawiony jako szwindel kapitalistów, którzy bogacą się na dostawach dla wojska. Tymczasem robotnicy i chłopi giną na froncie, nie czując żadnej wrogości do przeciwnika i nie mając pojęcia, o co walczą. Ci, którzy nawołują do pokoju, spotykają się z ostracyzmem a nawet agresją. Barnet umiejętnie przedstawia niedorzeczność konfliktu. Na przykład w początkowej części filmu mocno rozbudowuje relacje pomiędzy Grieszynem a Karłowiczem (grają razem w szachy, Grieszyn pożycza sąsiadowi własną czapkę). Tym boleśniejsze jest ich nieprzyjazne pożegnanie. Reżyser ma talent do budowania silnego przekazu z niepozornych symboli. Świetnie skomponowano na przykład kadr, w którym przekupiony partyjny agitator wygłasza płomienną przemowę o narodowej solidarności, podczas gdy towarzyszący mu burżuje drzemią znudzeni. Na uwagę zasługują także efektowne zdjęcia przybliżające horror walki w okopach. Jedną z ciekawszych sekwencji jest przysypanie żołnierzy warstwą ziemi wzbitej przez wybuch, a następnie żartobliwe udawanie przez jednego z nich trupa.

Oczywiście cały film jest podlany obfitym sosem komunistycznej propagandy. Pozytywni bohaterowie sympatyzują z partią komunistyczną, natomiast kapitaliści i przedstawiciele konkurencyjnych ugrupowań zostali bez wyjątku przedstawieni jako kanalie. Klasowy antagonizm jest według Barneta nie do uniknięcia. Przyjaźń może przekraczać granice etniczne, ale nie przewidziano możliwości bratania się bogatych z biednymi.  Dlatego Na obrzeżach nie jest apelem o pokój na świecie. Wojna jak najbardziej musi wybuchnąć, tylko jej front będzie przebiegał całkiem inaczej. Adekwatnym zakończeniem opowieści jest wybuch Rewolucji Październikowej zapowiadającej  pokój z Niemcami i początek wojny domowej.

Mimo wyraźnego skrzywienia propagandowego film bardzo mi się podobał. Barnet potrafi umiejętnie przedstawiać swoje racje, choć trzeba brać poprawkę, że przekaz filmu spełnia przede wszystkim cele ideologiczne. Ale jakimi środkami wyrazu. Pomysłowe kompozycje kadrów, symbolizm, a nawet pewna doza czarnego humoru przemyconego przez utalentowanych aktorów. Z punktu widzenia sztuki filmowej jest to dzieło zdecydowanie udane. Wystawiam mu 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 18 lutego 2019

Jarmark miłości/State Fair (1933)

Film o praktycznych farmerach

Reżyseria: Henry King
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 36 min.

Występują: Janet Gaynor, Will Rogers, Lew Ayres,Sally Eilers, Norman Foster, Louise Dresser

Położony w centralnej części Stanów Zjednoczonych stan Iowa składa się z niezmierzonych połaci pól uprawnych z rzadka poprzecinanych małymi miasteczkami. To serce wiejskiej Ameryki, dom ludzi lubiących kontakt z naturą, nieprzyzwyczajonych do wielkomiejskiego zgiełku. Tak przynajmniej było w latach trzydziestych. Jarmark miłości przybliża atmosferę tej rolniczej części USA, przedstawiając perypetie czteroosobowej rodziny podczas pobytu na corocznym Wielkim Jarmarku Stanowym, największym wydarzeniu w spokojnym życiu Iowy. Wyreżyserowany przez Henry'ego Kinga film doczekał się nominacji do Oscara, czemu zresztą zawdzięcza obecność na moim blogu. Podobnie jak Małe kobietki, Lady Lou czy Arystokracja podziemi wpisuje się on w charakterystyczny dla roku 1933 trend dzieł oscarowych. Akademia Filmowa podczas apogeum Wielkiego Kryzysu upodobała sobie obyczajówki opowiadające o niełatwym życiu zwykłych ludzi. Tego typu filmy wręcz masowo zdobywały nominacje, niekoniecznie zachwycając przy tym swoją jakością. Co nie znaczy, że nie ma w Jarmarku miłości ciekawych elementów. Bez trudu mogę wskazać takich nawet kilka.

Kiedy poznajemy bohaterów filmu - rodzinkę Frake'ów - przygotowują się oni właśnie do wyruszenia na jarmark. Głowa rodziny, Abel, jest przejęty wystawą trzody chlewnej, w której weźmie udział należący do niego pokazowy knur. Jego żona Melissa przygotowuje swoje wiktuały do konkursu kucharskiego. Ich będące u progu dorosłości dzieci Margy i Wayne przejmują się głównie swoim życiem miłosnym. Oboje stoją przed ważnymi życiowymi decyzjami. Chociaż są w związkach, ani chłopak Margy, ani dziewczyna Wayne'a nie są miłościami ich życia. Podczas jarmarku rodzeństwo nawiązuje znajomości, które pozwolą im zaznać czegoś nowego.

Jarmark miłości zaskakuje mieszanką wiejskiej przaśności i braku pruderii. Na film składają się sceny humorystyczne związane z konkurencjami, w których startują seniorzy rodziny, oraz wątki melodramatyczne dotyczące życia uczuciowego Margy i Wayne'a. Dowcipnie ukazane problemy Abla z jego knurem cierpiącym na "bóle istnienia" sprawiają wrażenie dyskretnej autoironii odnoszącej się do romantycznej strony filmu. Dylematy jego żony dotyczące wzmocnienia przy pomocy brandy swojej potrawy konkursowej stanowią już humor czysto odprężający. Jeżeli chodzi o dodatkowe atrakcje związane z jarmarcznymi występami czy przejażdżkami kolejką górską, nadają one opowieści stosowne tło, ale poza tym nie mają większego znaczenia. Chociaż zdjęcia kręcone na rollercoasterze robią niezłe wrażenie.

Przejdźmy do zasadniczej części fabuły, czyli wątków romantycznych. Zaskakuje ich bezpośredniość, związana chyba z farmerskim praktycznym podejściem do życia. Pomimo iż Margy i Wayne zostawili w rodzinnym miasteczku swoich "narzeczonych", oboje bez żadnych skrupułów nawiązują na jarmarku romanse. Jemu wpada w oko sympatyczna akrobatka, jej zawraca w głowie dziennikarz. I oto w filmie wyprodukowanym przez grzeczne zazwyczaj Hollywood dwójka pozytywnych bohaterów nie tylko zapomina o lojalności względem partnerów, ale, co zostało bardzo wyraźnie zasugerowane, idzie z nowo poznanymi sympatiami do łóżka. Bardzo to odważne. Szkoda, że poza tymi szokującymi pruderyjnych Amerykanów ekscesami w romansach młodych Frake'ów nie ma zbyt wiele ciekawego. Oboje zaliczają typowe wakacyjne przygody, mają dylematy dotyczące  kontynuacji znajomości i rozterki odnośnie swojej przyszłości. Przekłada się to głównie na długie i monotonne dialogi. Film bardzo mało pokazuje, skupiając się na gadaniu, które bardzo szybko zaczyna nudzić. Na domiar złego jakość dźwięku pozostawia wiele do życzenia, przez co łatwo stracić koncentrację. Mówiąc wprost, ogląda się ciężko.

Jeszcze dwa słowa o aktorstwie. Całe szczęście jest naturalne i pozbawione teatralnej przesady. Jako gwiazdy filmu napisy początkowe wskazują Janet Gaynor (grającą Margy) i Willa Rogersa (jako Abla Frake'a). I rzeczywiście ta dwójka stworzyła najciekawsze i najbardziej przekonujące postacie. Cieszy mnie zwłaszcza, że Gaynor choć raz nie gra udręczonej cierpiętnicy, tylko osóbkę tryskającą optymizmem i energią. Wyszło jej to dobrze, szkoda tylko, że scenariusz nie do końca dał jej możliwość rozwinięcia skrzydeł.

Jarmark miłości to spojrzenie na mniej znane oblicze międzywojennej Ameryki. Ambitny projekt, który nie zdał egzaminu z uwagi na przesadną zachowawczość. Za dużo gadania, za mało akcji. Całkiem jakby reżyser zapomniał o zasadzie "show, don't tell". Mimo zabawnych wątków pobocznych ciężko było mi dobrnąć do końca. Całe szczęście, że z filmów oscarowych z roku 1933 został mi jeszcze tylko jeden. Jarmark miłości otrzymuje ode mnie 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 17 lutego 2019

Małe kobietki/Little Women (1933)

Film o więzach rodzinnych

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 55 min.

Występują: Katharine Hepburn, Joan Bennett, Frances Dee, Jean Parker, Spring Byington, Douglass Montgomery, Paul Lukas

Małe kobietki to popularna w Stanach Zjednoczonych powieść dla dziewcząt, którą kilkakrotnie przenoszono na ekran kinowy. Film George'a Cukora z roku 1933 była pierwszą dźwiękową adaptacją tej książki. Obraz cieszył się dużą popularnością wśród widzów i otrzymał kilka nominacji do nagród Akademii Filmowej. Jednym z jego głównych atutów była obsadzona w głównej roli Katharine Hepburn, nowa gwiazda Hollywood. Podchodziłem do tego filmu z pewną ostrożnością, zrażony poziomem oscarowych produkcji z roku 1933. Z drugiej strony poprzedni film Cukora, Kolacja o ósmej, jak najbardziej spełnił moje oczekiwania. Niestety zawiodłem się na Małych kobietkach, chociaż tym razem bardziej niż zwykle jest to kwestia osobistych preferencji. A konkretnie samej tematyki filmu.

Akcja opowieści rozpoczyna się w końcowej fazie wojny secesyjnej. Bohaterkami są cztery siostry mieszkające z matką w miasteczku Concord w stanie Massachussetts. Ich ojciec uczestniczy w walkach i tylko od czasu do czasu przesyła do domu listy. W trakcie filmu obserwujemy dorastanie i wejście w dorosłość wszystkich czterech dziewcząt, ich pierwsze miłości, chwile szczęścia oraz rodzinne tragedie. Bohaterki różnią się charakterami. Najstarsza, stateczna Meg pracuje jako guwernantka i pomaga matce w zarządzaniu domem. Energiczna i głośna Jo marzy o karierze pisarki. Delikatna i nieśmiała Beth jest uzdolniona muzycznie, biedująca rodzina ma jednak kłopot z zapewnieniem jej możliwości nauki. Najmłodsza Amy jest dość próżna i dziecinna, ale za to drzemie w niej talent malarski.

Film podkreśla rolę wartości rodzinnych. Chociaż siostry są różne od siebie, są ze sobą bardzo zżyte i wzajemnie sobie pomagają. Wiele scen poświęcono ich łobuzerskim wybrykom albo organizowanym wspólnie przedsięwzięciom, na przykład przedstawieniu dla sierot. Ważne wątki opowieści dotyczą poszukiwaniu przez nie sposobów zarobkowania, co nie było wówczas łatwym zadaniem dla młodych kobiet. W późniejszej części filmu ważnym wątkiem staje się rywalizacja dziewcząt o względy przystojnego sąsiada, co wystawia na próbę ich relacje. Muszę przyznać, że scenariusz jest spójny i poprowadzony w sposób przejrzysty. Niestety problemy dojrzewających amerykańskich dziewcząt z połowy XIX wieku są mi dość odległe. Małe kobietki mocno stawiają na realizm i odtworzenie klimatu epoki, która była dla kobiet dość sztywna i nieciekawa. Jednym słowem, był to film zupełnie nie dla mnie.

Skoro mowa o realizmie, przejawia się on nie tylko w bardzo przyziemnej, zdroworozsądkowej fabule, ale także w drobiazgowo przygotowanej scenografii i kostiumach. Mamy okazję szczegółowo oglądać gospodarskie czynności wykonywane przez dziewczęta. Również ubiory bohaterek odpowiadają realiom epoki. Mówiąc wprost, są to prześmieszne suknie trzymające się na fiszbinowych rusztowaniach. Kiedy w jednej ze scen Jo przewraca się, niosąc talerze z jedzeniem, dłuższą chwilę zajmuje jej wydobycie wiktuałów z załomów swojej straszliwej szaty. W jednym tylko, za to bardzo ważnym punkcie, film rozmija się z realistyczną konwencją. Małe kobietki pokazują dorastanie sióstr, które na początku opowieści są nastolatkami. Tymczasem wszystkie zostały zagrane przez dorosłe aktorki. W efekcie w pierwszej połowie filmu mamy sporo scen, w których wszystkie te gwiazdy biegają i szczebioczą jak podlotki, co jest widokiem dość kuriozalnym. Drugą konsekwencją takiego wyboru jest rażące przerysowanie emocjonalne. Kiedy jedna z sióstr jest ciężko chora, pozostałe lamentują, jakby już nie żyła. W weselszych scenach ich ekspresyjna radość również nie licuje z dojrzałymi rysami twarzy, zwłaszcza w przypadku Hepburn raz po raz wykrzykującej swoje absurdalne powiedzonko "Christopher Columbus". Być może niektórych to rozbawi, ale dla mnie takie aktorstwo, trwające w dodatku prawie dwie godziny, było męczące.

Małe kobietki ewidentnie nie trafiły w moje gusta. Jest to film, który z pewnością będzie miał swoich fanów, zwłaszcza że jest spójny fabularnie i starannie przygotowany. Nie zdołał mnie jednak wciągnąć, do czego na pewno przyczyniła się kwestia odgrywania nastolatek przez dorosłe kobiety. Jeżeli komuś to nie przeszkadza i dodatkowo lubuje się w tego rodzaju obyczajowych opowieściach na podobieństwo Doktor Quinn, to jest film dla niego. Dla mnie raczej nie. Dlatego wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 16 lutego 2019

Lady Lou/She Done Him Wrong (1933)

Film o kobiecie w pajęczynie intryg

Reżyseria: Lowell Sherman
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 2 min.

Występują: Mae West, Cary Grant, Owen Moore, Gilbert Roland, Noah Beery, David Landau, Rafaela Ottiano

Kiedy Mae West po raz pierwszy wystąpiła na dużym ekranie w głównej roli, była już uznaną gwiazdą estrady. Jej teatralną specjalnością były role frywolnych, wyzwolonych obyczajowo uwodzicielek, pełne seksualnych aluzji i dwuznaczności. W roku kinowego debiutu West skończyła 40 lat, co podobnie jak dzisiaj było wyjątkowo późnym wiekiem na rozpoczęcie kariery filmowej. Mimo to udało jej się zyskać popularność. Lady Lou stanowi dobrą próbkę stylu tej aktorki. Film ów zdobył nominację do Oscara, uratował studio Paramount przed bankructwem, wypromował jako aktora Cary'ego Granta i tak oburzył amerykańskich moralistów, że przyspieszyli prace nad cenzorskim Kodeksem Haysa. Sporo osiągnięć, jak na obraz trwający tylko godzinę i, nie ma co ukrywać, niepowalający na kolana.

Film rozgrywa się w latach 90. XIX wieku i opowiada historię tytułowej Lou, uwielbiającej diamenty śpiewaczki rezydującej w knajpie w nowojorskiej dzielnicy nędzy Bowery. Lou jest utrzymywana przez właściciela spelunki, prowadzącego szemrane interesy Gusa Jordana, ale za jego plecami flirtuje z kilkoma innymi mężczyznami. Jednym z jej zalotników jest wspólnik Gusa Sergiej, innym jego rywal Dan Flynn. Lou utrzymuje też kontakt z siedzącym w więzieniu Chickiem Clarkiem, swym dawnym ukochanym, który został skazany za kradzież diamentów. Grono adoratorów Lou uzupełnia kapitan Cummings, pracownik socjalny próbujący resocjalizować mieszkańców Bowery oraz zakochany w niej platonicznie ochroniarz Spider. Rywalizacja o względy Lou się zaostrza, kiedy policja zaczyna się interesować mętnymi interesami Gusa, a Chick Clark ucieka z więzienia zdeterminowany, by na powrót połączyć się z kochanką.

Niestety muszę zaliczyć Lady Lou do grona filmów o zmarnowanym potencjale. Jedną z przyczyn jest niedopracowany scenariusz. Przez większość filmu śledzimy perypetie Lou z jej adoratorami. Polegają one głównie na niepowiązanych ze sobą rozmowach. Wychodzi jeden amant, wchodzi następny, mijają się w drzwiach i jak gdyby nigdy nic przechodzą do swoich spraw. Brakuje w tych przejściach płynności, są jakby przypadkowo posklejane. Kiedy w finale filmu wszystkie wątki wreszcie zostają połączone, jest to zrobione topornie, tak jakby scenarzystom zależało głównie na tym, żeby jak najprędzej wszystko zakończyć. Film jest także za krótki, co nie pozwoliło dostatecznie rozwinąć bardzo licznego grona postaci.

Drugi problem to gra aktorska. Dziwi mnie, że rola Cummingsa była przełomowa dla Cary'ego Granta, bo znacznie ciekawszą postać odegrał rok wcześniej w Blond Wenus. Ale on akurat jest w miarę strawny. Nie chodzi również o te kilka scen śmierci, które są tak sztuczne, że budzą tylko śmiech. Można je przecierpieć. Strawiłbym nawet koszmarnego Owena Moore w roli Chicka, chociaż zupełnie nie potrafi oddać mieszaniny miłości i nienawiści, jaką jego bohater czuje do tytułowej postaci. Największy problem jest z samą Mae West, która absolutnie nie radzi sobie na dużym ekranie. Kreowana na seksbombę, ubrana w obcisłe suknie, porusza się ociężale i bez wdzięku. Jej umiejętności aktorskie ograniczają się do miny z zamkniętymi ustami i drugiej - z otwartymi. Dialogi jej postaci nie są złe, ale West nie wypowiada ich dostatecznie przekonująco. To zdecydowanie nie jest femme fatale, która mogłaby zafascynować widza. Jest tak drewniana, że do końca filmu nie byłem pewien, czy Lou jest pociągającą za wszystkie sznurki intrygantką, czy nieświadomą konsekwencji swoich działań ofiarą. To po prostu słaba aktorka.

Lady Lou jest kiepskim filmem, który niewiele ma wspólnego z dobrym aktorstwem czy ciekawą intrygą. To, co miało być jego największym atutem, okazało się główną słabością. Z niezrozumiałego dla mnie powodu amerykańska publiczność uznała inaczej, oceniając Lady Lou zdecydowanie powyżej tego, na co zasługuje. Bywa i tak. Wystawiam 5 gwiazdek. Zdecydowanie nie polecam.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 14 lutego 2019

Going Hollywood (1933)

Film o pogoni za szczęściem

Reżyseria: Raoul Walsh
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 18 min.

Występują: Marion Davies, Bing Crosby, Fifi D'Orsay, Stuart Erwin, Ned Sparks, Patsy Kelly

Przyszedł czas na kolejny z mojej listy musical opowiadający o życiu w Fabryce Snów. Zwykle takie filmy wywołują we mnie znudzenie bądź irytację miałkością fabuły. Going Hollywood również nie jest przykładem szczególnie wciągającej historii. Ma jednak elementy, które w dużym stopniu to rekompensują. Nazywają się one Bing Crosby i Marion Davies. Piosenki pierwszego i całokształt występu drugiej podnoszą film Raoula Walsha do poziomu nieszkodliwej komedyjki, która zapewnia przyjemną rozrywkę. Niby niewiele, ale mogło być znacznie gorzej.

Film opowiada o losach Sylvii Bruce, która pod wpływem usłyszanej w radio piosenki rezygnuje z przyziemnej pracy nauczycielki i wyrusza na spotkanie świata show-biznesu. Na początek odnajduje Billy'ego Williamsa, swego ulubionego śpiewaka, który jednak nie ma dla niej czasu, gdyż właśnie wyrusza do Hollywood kręcić film. Sylvia podąża jego śladem. W Los Angeles ima się dorywczych zajęć związanych z przemysłem filmowym i czeka na swoją okazję do zdobycia sławy i serca uwielbianego muzyka.

Jak widać, fabuła filmu jest cienka jak barszcz. Na szczęście nie jest prowadzona zbyt serio, służąc raczej jako pretekst do popisów gwiazd filmu. Postać Sylvii jest całkiem sympatyczna i miło się ogląda jej perypetie. Duża w tym zasługa uroku osobistego Marion Davies, która ma wspaniały uśmiech, dystans do siebie i świetnie tańczy. Ze scen czysto fabularnych trzeba ją wyróżnić za konfrontację z rozkapryszoną gwiazdą filmu, w którym sama gra jako tancerka. Podczas przerwy w zdjęciach Sylvia prezentuje świetną parodię napuszonej francuskiej divy. Kiedy urażona gwiazda policzkuje ją, Sylvia w rewanżu nabija jej śliwę pod okiem. W ten sposób zarozumiała gwiazda zostaje wykluczona z filmu, zwalniając miejsce dla bohaterki. Najzabawniejsza w tej scenie jest rozbrajająca wręcz szczerość na temat kulisów rywalizacji gwiazd. Brak sentymentów i czyhanie na okazję prowadzą prosto na szczyt.

Bing Crosby jako aktor nie pokazuje w Going Hollywood właściwie nic godnego uwagi. Jako śpiewak jest nader interesujący. Wykonuje w filmie sporo numerów utrzymanych w stylistyce jazzu lat trzydziestych. Piosenki są różnorodne, miłe dla ucha i okraszone ciekawymi inscenizacjami. Jedną z nich śpiewa na przykład na stacji metra w towarzystwie tłumu statystów, inną w obskurnej meksykańskiej knajpie, w której jego bohater ląduje podczas kryzysu twórczego. Bohaterowie w kilku utworach tańczą, w czym przoduje bardzo sprawnie stepująca Davies. Piosenki wypełniają blisko połowę filmu, nie pozostawiając wiele miejsca na fabułę. I bardzo dobrze, gdyż są jego najwartościowszą częścią.

Going Hollywood okazał się filmem przyjemnym w odbiorze, w dużej mierze dzięki temu, że nie wymaga bezwzględnego zaangażowania w fabułę. Nie ma potrzeby oglądać go zbyt uważnie pomiędzy poszczególnymi utworami. Co tu więcej napisać? Lubię Marion Davies, polubiłem Crosby'ego. Fajnie, gdyby kiedyś dostali coś ambitniejszego do zagrania. Natomiast Going Hollywood z czystym sumieniem wystawiam 7 gwiazdek. Ani przez moment mnie ten film nie zmęczył, chociaż nie prezentuje sobą nic poza walorami estetycznymi.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 13 lutego 2019

Miłostki/Liebelei (1933)

Film o kruchości

Reżyseria: Max Ophuls
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1 h 21 min.

Występują: Magda Schneider, Wolfgang Liebeneier, Luise Ullrich, Carl Esmond, Olga Czechowa, Gustaf Grundgens

Nie tylko Hollywood kręciło melodramaty. Rzut okiem na filmy romantyczne powstałe poza Fabryką Snów pozawala zauważyć, jak różne treści i wartości może przekazywać prosta historia o miłości. Na przykład takie Miłostki nakręcone w Niemczech pod sam koniec czasów wolności artystycznej, to film całkowicie odmienny od wszystkiego, co powstało przed nim. Jednocześnie subtelny i odważny, delikatny i brutalny. Po obejrzeniu trudno o nim zapomnieć. Max Ophuls, wówczas mało jeszcze znany reżyser, odciął się od wszelkich popularnych konwencji, przekazując Miłostkami coś naprawdę ważnego, chociaż gorzkiego w swojej wymowie. A zaczyna się tak niewinnie.

Akcja Miłostek rozgrywa się w Wiedniu w czasach cesarza Franciszka Józefa. Film opowiada o życiu uczuciowym dwóch przyjaciół - oficerów cesarskiej armii. Porucznik Theo Kaiser jest luźno podchodzącym do życia kobieciarzem i hulaką. Podporucznik Fritz Lobheimer traktuje sprawy miłosne bardziej serio, na przykład wdając się w poważny romans z zamężną baronową von Eggersdorff. Podczas pewnego wieczoru w operze Theo poznaje dwie sympatyczne mieszczanki - Mizzi i Christine. (O ile "poznaje" to właściwe określenie na oberwanie po głowie lornetką). Wesoła i pragmatyczna Mizzi właściwie od razu zostaje kochanką Theo. Zbliżenie romantyków Fritza i Christine następuje stopniowo, ale miłość, która rozkwita, jest wielka. Może im jednak stanąć na drodze baron von Eggersdorff usilnie poszukujący mężczyzny, który przyprawił mu rogi.

Fabuła Miłostek jest bardzo prosta, ale film ogląda się znakomicie, między innymi dzięki głębi nadanej postaciom. To nie są wzdychające do siebie hollywoodzkie szablony, tylko bohaterowie z krwi i kości. Każda z czterech głównych postaci ma swój temperament, sposób bycia, własne poglądy i plany życiowe. Chociaż film rozgrywa się w dawno już minionej epoce, łatwo dostrzec w tych bohaterach normalnych młodych ludzi szukających swego miejsca w świecie. Na przeszkodzie stają im własne ograniczenia oraz zakłamana obyczajowość. Film bierze w ogień krytyki męski szowinizm oraz dziewiętnastowieczne pojmowanie honoru jako miłości własnej, której należało bronić kosztem innych wartości. Prowadzi to do szokującego zakończenia filmu. Nie zdradzając zbyt wiele, powiem tylko, że Max Ophuls wpisał się idealnie w formujący się nurt egzystencjalizmu.

Miłostki są majstersztykiem reżyserskim. Ophuls świetnie opowiada historię za pomocą obrazów. Na przykład nakręcona za pomocą długich ujęć sekwencja, w której podejrzliwy baron (w tej roli fenomenalny Gustaf Grundgens) rozgląda się po domu, poszukując ukrywającego się zalotnika, podczas gdy ten ostatni usiłuje niepostrzeżenie się wymknąć. Wiele jest scen, w których dialogi krążą z dala od meritum, natomiast z zachowania bohaterów można wyczytać ich rzeczywiste intencje i nastroje. Kardynalną zasadą Ophulsa jest uciekanie od pokazywania rzeczy wprost i zaangażowanie uwagi widza w interpretację wydarzeń. Bardzo dobry efekt dają takie zabiegi w scenach romantycznych, między innymi podczas przejażdżki Fritza i Christine po lesie pełnym obsypanych śniegiem świerków, czy też tańczonego przez nich w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości walca. Inną zaletą filmu jest duża ilość smaczków wynikających z fin-de-siecle'owej lokalizacji. Otwiera go monumentalna scena w operze wiedeńskiej, ze znakomitą muzyką przywodzącą na myśl austriackich klasyków. Również zwyczaje i sposób bycia cesarskich dragonów są ważnym elementem opowieści, jednocześnie wplecionym tak naturalnie, że przyjmuje się go właściwie jako oczywistość. Gra aktorska stoi na wysokim poziomie. Obok Grundgnensa wyróżnię jeszcze Magdę Schneider (matkę Romy Schneider), która jako nieco zagadkowa Christine demonstruje pełne spektrum emocji, od prostych po niezwykle złożone.


Miłostki to poruszający film, który opowiada o ważnych rzeczach. Profesjonalnie zrealizowany, odmienny stylem od współczesnych mu obrazów, był dla mnie szalenie ciekawym doznaniem. Styl Maxa Ophulsa bazujący na sugestiach, niedopowiedzeniach, pozostawiający sporo interpretacji widza, spowodował jedno z bardziej wyrafinowanych przeżyć filmowych, jakich miałem okazji doświadczyć. Wystawiam Miłostkom 9 gwiazdek.

Na koniec anegdota. Kiedy film miał swoją premierę w Niemczech, u władzy byli już naziści. Ponieważ Ophuls był Żydem, jego nazwisko zostało wymazane z napisów początkowych. Na ekranach kin zagościł film bez twórcy. Kilka miesięcy później reżyser wyemigrował do Francji, podobnie jak uczynił to Fritz Lang. Tak paskudny reżim pozbył się wybitnych artystów, których nie mógł wykorzystać na własne potrzeby. Oni na szczęście tworzyli dalej, na swoich warunkach.   

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 12 lutego 2019

Arystokracja podziemi/Lady for a Day (1933)

Film o szwindlu ze szlachetnych pobudek

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 32 min.

Występują: May Robson, Warren William, Guy Kibbee, Glenda Farrell, Ned Sparks, Jean Parker, Walter Connoly

Kiedy w marcu 1934 roku wręczano Oscary za reżyserię, nominowany za Arystokrację podziemi Frank Capra, usłyszawszy swoje imię, wstał i ruszył w kierunku sceny. Popełnił w ten sposób gafę, ponieważ prowadzący wywołał Franka Lloyda uhonorowanego za Kawalkadę. Żeby rozładować sytuację, na scenę został zaproszony także trzeci nominat George Cukor. Podejrzewam, że najmniej z tego zamieszania rozumiała publiczność. Wspomniana anegdota dobrze podsumowuje problem z hollywoodzkimi produkcjami tego okresu. Nie widziałem jeszcze Małych kobietek Cukora, ale Kawalkada to obraz koszmarnie nudny i słusznie zapomniany. Arystokracja podziemi jest od niej znacznie lepsza, tym niemniej nie obfituje jakoś szczególnie w pomysły reżyserskie i sporo jej brakuje do miana filmu dobrego. Wielki Kryzys sprowadził chyba zapaść także na przemysł filmowy, ponieważ kolejne oglądane przeze mnie filmy z roku 1933 zawodzą oczekiwania.

Arystokracja podziemi jest, jak podsumowują to sami bohaterowie, opowieścią bajkową. Główną bohaterką jest Jabłkowa Annie, klepiąca biedę, podstarzała alkoholiczka, która sprzedaje jabłka na ulicach Nowego Jorku. Annie ma nieślubną córkę, którą jeszcze jako niemowlę oddała na wychowanie hiszpańskim zakonnicom. Od tego czasu utrzymuje z dziewczyną stały kontakt listowny, twierdząc że jest bogatą damą z towarzystwa i żoną szanowanego sędziego. Pewnego dnia jej blaga zostaje zagrożona. Córka powiadamia Annie, że zamierza przyjechać do Nowego Jorku w odwiedziny w towarzystwie swego narzeczonego i jego ojca - hiszpańskiego księcia. W sukurs zrozpaczonej handlarce przychodzi gangster i hazardzista Dave, który uważa, że jej jabłka przynoszą mu szczęście. Przy pomocy "ludzi z miasta" rozczochrana alkoholiczka zostaje przeobrażona w damę.

Pomysł na Arystokrację podziemi nie jest co prawda szczególnie oryginalny, ale tkwi w nim ogromny potencjał. Metamorfoza pijącej z wódkę z gwinta, rozwrzeszczanej starszej pani w dystyngowaną damę daje duże możliwości. Zwłaszcza, że jest to przemiana z rozmachem, bo gangsterzy mają gest. Wynajmują jej luksusowy apartament, załatwiają fryzjera i piękne stroje, organizują nawet "męża" w osobie bilardowego oszusta Henry'ego. W bohaterkę brawurowo wcieliła się 75-letnia aktorka teatralna May Robson, która odegrała rozhisteryzowaną pijaczkę z dużym naturalizmem. Capra zaangażował też na potrzeby filmu sporą grupę naturszczyków ściągniętych wprost z ulicy. Grają oni samych siebie - ubogich przyjaciół handlarki, którzy przemykają się w tle, nadając filmowi potrzebny koloryt. Wydawać by się mogło, że wszystko jest jak należy, a jednak film zawodzi. Dlaczego? (Uwaga, będą spoilery).

Od momentu, kiedy Arystokracja podziemi staje się przedstawieniem odgrywanym na potrzeby przybyszy z Hiszpanii, widz ma wrażenie, jakby oglądał inny film. Rzekomo centralna postać Jabłkowej Annie snuje się na głębokim drugim planie, biernie uczestnicząc w wydarzeniach i starając się głównie nikomu nie podpaść. Jej interakcje z córką są zdawkowe, a postać tejże nie została wcale rozwinięta. Przez większość czasu ekranowego obserwujemy perypetie gangsterów, którzy próbują ukryć całe przedsięwzięcie przed oczyma policji i skutecznie realizować kolejne elementy maskarady. Jest w tym trochę humoru, ale raczej naciąganego. W pamięć zapadły mi tylko sceny z udziałem oszusta Henry'ego, świetnie odegranego przez Guya Kibby'ego. Szczególnie ta, kiedy pojedynkuje się z księciem przy stole bilardowym o posag dla swojej "córki".

Przemiana głównej bohaterki jest niezwykle problematyczna. Film byłby interesujący, gdyby miała problemy z odgrywaniem roli arystokratki. Tymczasem okazuje się, że szata zdobi człowieka. Annie w nowym stroju i fryzurze momentalnie traci swój temperament, przestaje pić i niestety w drugiej części filmu nie robi niczego ciekawego. Zamiast rozwijać wątki, które tak ładnie nakreślono w zawiązaniu akcji, Capra zdryfował w kierunku śmiesznawej opowiastki dla grzecznych dzieci. Maskarada mimo różnych przeszkód udaje się. Choć w pewnej chwili Annie jest o krok od wyznania córce prawdy, nie robi tego. Wszystko kończy się "szczęśliwie" - dziewczyna wraz z narzeczonym wraca do Hiszpanii żegnana owacjami przez matkę i jej "przyjaciół". Następnego dnia każdy może powrócić do swojego prawdziwego życia. Czyli w przypadku Annie do butelki, nędznego mieszkanka, koszyka jabłek i wypełnionych nieprawdą listów do córki. Oczywiście film tego nie pokazuje, ale takie są logiczne konsekwencje. I to ma być bajkowe zakończenie? W wyniku tej opowieści nikt się niczego nie nauczył, nikt niczego w swoim życiu nie zmienił. Pozostaje jedynie powtarzanie tych samych błędów.

Arystokracja podziemi okazała się dla mnie potężnym zawodem. Spodziewałem się ciekawego filmu skupionego na psychologii głównej bohaterki. Zamiast tego dostałem obficie polukrowany zakalec. Mimo niewątpliwych zalet w postaci niezłego pierwszego aktu i gry aktorskiej Guya Kibbee, nie polecam. Film otrzymuje ode mnie 5 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 11 lutego 2019

King Kong (1933)

Film o wielkim gorylu

Reżyseria: Merian C. Cooper i Ernest B. Schoedsack
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Fay Wray, Robert Armstrong, Bruce Cabot, Frank Reicher

Jedna z największych legend w historii kina powstała jako ukoronowanie fali horrorów, która nawiedziła Hollywood na początku lat trzydziestych. Pomysłodawcą King Konga był Merian Cooper, producent, któremu od dawna marzyło się zrobienie filmu o wielkiej małpie siejącej zamęt w Nowym Jorku. Na swój pomysł próbował namówić kilka wytwórni, zyskując w końcu akceptację studia RKO. Przygotowania przebiegały z dużym rozmachem. Zbudowano obszerne dekoracje imitujące tropikalną wyspę. Specjaliści od efektów specjalnych wykonali gigantyczną pracę, tworząc na potrzeby filmu nie tylko kilka różniących się rozmiarami modeli King Konga, ale także inne fantastyczne stworzenia. Potwory zostały wmontowane w film z użyciem różnorodnych technik, w tym wypróbowanej kilka lat wcześniej w filmie Zaginiony świat animacji poklatkowej. Efekty prac zostały sowicie wynagrodzone. Film odniósł niesamowity sukces, zyskując popularność, która utrzymuje się właściwie do dzisiaj. Czy zasłużenie? Przyjrzyjmy się jego poszczególnym elementom.

Fabuła King Konga jest bardzo prosta i ma służyć przede wszystkim ekspozycji pomysłów twórców. Opowiada o wyprawie na tropikalną wyspę, na której ma żyć tajemnicza istota czczona przez tubylców. Na czele ekspedycji staje ekscentryczny reżyser Carl Denham, który wymarzył sobie uwiecznienie stworzenia na taśmie filmowej. W skład ekipy zwerbowana zostaje Ann Darrow, młoda dziewczyna, która ma zostać gwiazdą powstającego filmu. Po przybyciu na wyspę podróżnicy są świadkami ceremonii, w trakcie której tubylcy przygotowują się do złożenia w ofierze młodej kobiety. W nocy Ann zostaje porwana przez barbarzyńców i przekazana w darze Kongowi, gigantycznemu gorylowi, który zamieszkuje dżungle wyspy. Podróżnicy wyruszają dziewczynie na ratunek, zmuszeni przedzierać się przez ostępy pełne prehistorycznych bestii. Tymczasem Kong zaczyna wykazywać wobec Ann dziwne przywiązanie.

Powiedzmy sobie jedno, King Kong nie jest filmem cechującym się wybitną fabułą czy aktorstwem. Opowieść jest sprawnie napisana, odpowiednio buduje napięcie i nie zawiera żadnych rażących niedorzeczności. To właściwie wystarcza. Fay Wray, będąca centralną (oprócz goryla) postacią filmu, została zatrudniona ze względu na atrakcyjny wygląd oraz umiejętność wydawania z siebie w odpowiednich momentach przeraźliwego krzyku. Fakt ten został autoironicznie zaznaczony w scenariuszu - podczas jednej ze scen Ann trenuje przed kamerą Denhama seksowne pozy i wrzask na zawołanie.

Skoro ten temat mamy omówiony, przejdźmy do elementów, które są istotną częścią filmu. Wbrew pozorom nie są to tylko potwory. Od nich jednak zacznijmy. Animacje poklatkowe z lat trzydziestych nie robią na dzisiejszym widzu wielkiego wrażenia, tym niemniej w tamtych czasach miały one przełomowe znaczenie. Zostały do filmu zaimplementowane w ogromnej ilości i, co ważniejsze, wysokiej jakości. Abstrahując od ich realizmu, potwory są różnorodne, ruchliwe i wszędobylskie. Merian Cooper wraz ze specem od animacji Willisem O'Brienem wymyślili wręcz niesamowite sceny. Mamy tu zarówno suspens, kiedy Kong po omacku poszukuje podróżnika ukrytego za skalnym załomem, krwawą łaźnię w wykonaniu wodnego dinozaura wywracającego łódź ekspedycji, jak i kilka pojedynków tytanów, w tym najbrutalniejszą walkę Konga z tyranozaurem. Najwięcej wysiłku włożono oczywiście w tytułowe monstrum, któremu jak na gumowo-plastikową kukłę nadano zadziwiająco zniuansowaną osobowość. Kong potrafi być przerażająco brutalny, kiedy masakruje otaczające go małe ludziki, ale również czuły, szczególnie w sugestywnej scenie, kiedy delikatnie zdejmuje z Ann skrawki podartej sukni, a później obwąchuje swoje palce. No i jeszcze zakończenie z pamiętną wspinaczką goryla na Empire State Building i jego pojedynkiem z dwupłatowcami. Nie ma co się o tym rozpisywać, to po prostu trzeba zobaczyć. Zarówno pomysł jak i wykonanie z odległymi ujęciami i widokiem z perspektywy pilotów są po prostu znakomite.

Dużo ciepłych słów należy się scenografii, której przedsmak można było poznać w kręconym na tym samym planie filmowym Hrabim Zarowie. Na potrzeby King Konga stworzono wiele unikalnych "naturalnych" lokalizacji, które wcale nie wyglądają, jakby powstały w studiu filmowym. Szczególnie w pamięć zapada gigantyczny mur oddzielający zamieszkałą przez tubylców część wyspy od terenu potworów, oraz specyficzny, złożony z dwóch filarów ołtarz. Takie miejsce pojawia się w wielu dzieła popkultury, w których pojawia się wątek składania dziewic w ofierze potworom. Otóż jako pierwsi wymyślili je twórcy King Konga. Na koniec wypada wspomnieć o efektach dźwiękowych i imponującej oprawie muzycznej. Odgłosy potworów nagrano przy wykorzystaniu zmiksowanych głosów dzikich zwierząt, dając każdemu z monstrów indywidualne brzmienie. Muzyka, którą Cooper wbrew woli studia zamówił u kompozytora Maxa Steinera za 50 000 dolarów, jest warta swojej ceny. Nagrana przez 46-osobową orkiestrę, idealnie dopasowana do każdej sceny ścieżka dźwiękowa świetnie uzupełnia narrację, nadając filmowi charakterystyczny, epicki nastrój.

King Kong nie jest filmem idealnym, ale jest cholernie blisko. Wspaniały ze względu na formę, nie na treść, jest realizacją dziecięcego marzenia Meriana Coopera, które udało mu się przekuć na rzeczywistość. Dzięki niezapomnianym aranżacjom wizualnym, pomysłowym efektom specjalnym, świetnej muzyce trudno o nim zapomnieć. King Kong jest właśnie tym, o co chodzi w kinie - podróżą do miejsc odmiennych od codzienności. Fantazją, której nadano kształt. Warto wejść w to marzenie nawet 90 lat po jego powstaniu. Dlatego otrzymuje ode mnie 10 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 10 lutego 2019

Kolacja o ósmej/Dinner at Eight (1933)

Film o obłudzie

Reżyseria: George Cukor
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 46 min.

Występują: Marie Dressler, Lionel Barrymore, Billie Burke, Madge Evans, Wallace Beery, Jean Harlow, John Barrymore, Lee Tracy, Edmund Lowe

Duży sukces kasowy i artystyczny Ludzi w hotelu skłonił decydentów z MGM-u do błyskawicznej próby eksploatacji jego nowatorskiej formuły. W ciągu roku powstała młodsza siostra tego dzieła. Kolacja o ósmej, podobnie jak jej bardziej znany poprzednik, zatrudniła śmietankę gwiazd Hollywood, w tym ponownie braci Barrymore'ów i Wallace'a Beery'ego. Co więcej, Beery tak jak w Ludziach wcielił się w pozbawionego skrupułów biznesmena, natomiast Lionel Barrymore w człowieka trapionego ciężką chorobą. Na fabułę złożyło się kilka odrębnych wątków, które zostały ze sobą powiązane dopiero w finale filmu rozgrywającym się podczas tytułowej kolacji. Sporo tych podobieństw, na całe jednak szczęście George'owi Cukorowi udało się nadać swojemu dziełu własny styl. 

Kolacja, która zgromadzi wszystkich bohaterów filmu, wyprawiana jest w domu państwa Jordanów. Gospodyni o wdzięcznym imieniu Millicent jest niezwykle przejęta tym doniosłym wydarzeniem. Z wielką atencją dogląda każdego szczegółu, w tym zmieniającej się ciągle listy gości. Jej dużo starszy mąż Oliver ma własne problemy. Jego firma stoi w obliczu bankructwa, a zdrowie zaczyna coraz bardziej szwankować. Córka Jordanów Paula w tajemnicy spotyka się z Larrym Renaultem, starzejącym się aktorem, który ma kłopoty z nadużywaniem alkoholu. Kariera Larry'ego załamała się wraz z nadejściem kina dźwiękowego i coraz trudniej jest mu znaleźć środki na opłacenie luksusowego stylu życia. Przyjaciółka i dawna kochanka Olivera, Carlotta Vance, po przejściu na emeryturę mierzy się ze zmianą pozycji społecznej z gwiazdy kina na samotną starszą panią. Jest jeszcze Dan Packard, hiperaktywny biznesmen, który nie ma czasu ani cierpliwości dla swojej znudzonej, opychającej się czekoladkami żony. Kitty rekompensuje sobie brak zainteresowania męża skokami w bok ze swoim lekarzem. 

Jak widać, scenarzyści Frances Marion i Herman Mankiewicz zdecydowali się mocno rozbudować obsadę. W Kolacji o ósmej bierze udział osiem głównych postaci uzupełnianych przez jeszcze kilku bohaterów drugoplanowych. Można było mieć obawy, czy wystarczy czasu na odpowiednie przedstawienie ich wszystkich, ale zgrabnie napisane dialogi i świetne aktorstwo sprawiają, że przyjęta formuła zdaje egzamin. Każda z postaci posiada wyrazisty charakter i otrzymuje co najmniej jedną scenę, w której ma okazję zabłysnąć. Na gwiazdę filmu wykreowano platynowłosą Jean Harlow, która nosi niedorzeczne suknie, przegląda się w gigantycznym lusterku i świetnie odgrywa rolę rozpuszczonej idiotki... tylko po to, żeby w końcówce filmu pokazać, że wcale nie jest taka głupia. Jej rola jest jednym z jaśniejszych punktów obsady, ale bynajmniej nie jedynym. Wallace Beery właściwie powtarza swoją kreację bogatego łotra z Ludzi w hotelu, ale patrzy się na niego z równą przyjemnością, co w tamtym filmie. John Barrymore wzrusza jako człowiek, któremu błyskawicznie zaczyna uciekać grunt pod nogami. Marie Dressler (to jedna z ostatnich ról tej aktorki) jest świetna jako starsza pani, której trudno się pogodzić z nadchodzącą starością. Przy tej okazji muszę zresztą pochwalić Hollywood lat trzydziestych, bo Dressler nie zestarzała się ładnie, a mimo to nie wahano się korzystać z jej znakomitego aktorstwa. W dzisiejszych czasach trudno sobie wyobrazić, żeby wpuszczono na ekran kobietę po sześćdziesiątce, która... no po prostu mocno wygląda na te swoje sześćdziesiąt parę lat. Z wyróżniających się aktorów dorzucę jeszcze Billie Burke, która, wcielając się w próżną i zakochaną w blichtrze panią domu, poszła bardziej w stronę satyry. Jest w tym niezwykle przekonująca, także dzięki swemu piskliwemu głosowi.

Kolacja o ósmej zaklasyfikowana została jako komediodramat, chociaż śmiechu jest w niej w sumie niewiele. Można ten film uznać za satyrę na mieszczańską obłudę. Większość machinacji bohaterów filmu polega na oszukiwaniu innych lub samych siebie, próbach podnoszenia swego statusu społecznego lub walce o jego zachowanie. Sceny humorystyczne mają miejsce, gdy niektórzy z nich potykają się w tych staraniach o własne nogi. Chociaż nie w każdym przypadku jest tak zabawnie. Finał filmu splata ze sobą wszystkie wątki, doprowadzając niektóre postacie do konfrontacji ze sobą, inne natomiast do zamiecenia pewnych spraw pod dywan. W porównaniu z Ludźmi w hotelu zakończenie jest niezwykle wyważone. Mamy tu do czynienia z przyzwyczajonymi do stabilizacji mieszczanami, a nie z ludźmi oddalonymi od swoich codziennych problemów, dlatego nie jest tak wybuchowo. Nie chcę przez to powiedzieć, że film mnie rozczarował, bo wszystko ma swój logiczny koniec. Po prostu spodziewałem się czegoś mocniejszego.

Kolacja o ósmej nie jest taką bombą jak jej wielokrotnie wspomniany w tym tekście poprzednik. Choćby dlatego właśnie, że czerpie z przetestowanego wcześniej wzorca. Tym niemniej jest filmem sprawnie napisanym, inteligentnym i wypełnionym po brzegi świetnym aktorstwem. Stanowi doskonałą próbkę możliwości Hollywood lat trzydziestych. Ciekaw jestem, w jakim kierunku pójdzie rozwój tych wielowątkowych produkcji pełnych supergwiazd. Niewątpliwie tkwi w nich duży potencjał. Film otrzymuje ode mnie 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 9 lutego 2019

Uśmiech szczęścia/Smilin' Through (1932)

Film o dziedziczeniu winy

Reżyseria: Sidney Franklin
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 37 min.

Występują: Norma Shearer, Fredric March, Leslie Howard, O.P. Heggie, Ralph Forbes

Uśmiech szczęścia to film pełen sprzeczności. Oparty na pomysłowym rozwiązaniu fabularnym, skrywa tajemnicę, którą widz wspólnie z bohaterami rozwikłuje w trakcie pierwszej połowy filmu. W dodatku scenariusz daje duże pole do popisu trójce głównych aktorów, każdemu z nich przydzielając po dwie role. A jednak reżyserowi zabrakło odwagi, żeby na dobre uciec od melodramatycznych stereotypów, aktorzy zaś poszli po linii najmniejszego oporu, zdecydowanie nie dając z siebie wszystkiego. Efektem jest dziwaczna fuzja nowatorstwa i obskurnej wręcz pospolitości.

Na początku filmu poznajemy sir Johna Cartereta, mężczyznę w średnim wieku, który od wielu lat żyje w żałobie po śmierci swojej ukochanej Moonyeen. Mężczyzna nie szuka towarzystwa innych ludzi, ponieważ jest w stałym kontakcie z duchem zmarłej narzeczonej. Zmuszony jest jednak wziąć pod opiekę swoją osieroconą bratanicę Kathleen. Początkowo czyni to niechętnie, ale szybko udaje mu się pokochać dziewczynkę jak własną córkę. Kilkanaście lat później Kathleen wyrasta na kobietę uderzająco podobną do zmarłej Moonyeen. Pewnego dnia uwagę dziewczyny przyciąga przybyły z zagranicy młodzieniec Kenneth Wayne. Sir John od pierwszego spotkania traktuje przybysza ze skrajną niechęcią, co powoduje rozłam pomiędzy nim a przybraną córką. Kathleen i Kenneth dążą do wyjaśnienia zagadki, najprawdopodobniej związanej ze śmiercią narzeczonej Cartereta, która miała miejsce na długo przed narodzinami ich obojga.

Żeby nie zdradzać zbyt wiele z tajemnicy, napiszę tylko, że nie jest może zbyt zaskakująca, ale dobrze obmyślana i przekonująco przedstawiona. Świetnym, prekursorskim jak na lata trzydzieste pomysłem, było umieszczenie w środku filmu kilkunastominutowej retrospekcji, która szczegółowo przybliża wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat. Odtwórcy głównych ról wcielają się w tym fragmencie w inne postacie (z wyjątkiem Leslie Howarda, który gra po prostu młodszą wersję swojego bohatera). Rozwiązanie to zostaje przedstawione we właściwym momencie filmu, zanim widz zdąży się znużyć nadmiernym przeciąganiem tajemnicy. W retrospekcji zwraca również uwagę drobiazgowo przygotowana scenografia - kostiumy i wystój wnętrz dostosowano do realiów XIX-wiecznych. Pięknie zaaranżowano ogród. Zadbano nawet o umieszczenie w domu kilku sprzętów, które w głównej linii fabularnej pojawiają się jako graty lub antyki. To pieczołowite dopracowanie realizacyjne jest chyba najmocniejszą stroną Uśmiechu szczęścia.

Tym, co w filmie Sidneya Franklina nie wyszło, jest niestety aktorstwo. Norma Shearer i Fredric March wielokrotnie udowodnili, że potrafią grać. Niestety w Uśmiechu szczęścia nie zdołali pokonać klisz fabularnych, jakie stawia przed nimi scenariusz. Shearer, zwykle potrafiąca się wczuć w rolę, gra Kathleen z nieznośnym patosem. Jej bohaterka uwielbia skrajności, jej dewizą jest "wszystko albo nic". Ponieważ okazji do dramatyzowania ma mnóstwo, szybko robi się trudna do zniesienia. March jest w roli Kennetha mydłkowaty i raczej bezbarwny. Jest jeszcze Leslie Howard w potencjalnie najciekawszej roli Johna Catereta, którą kładzie całkowicie. Jego bohater, targany zadawnionymi urazami, tęsknotą i nienawiścią, wszystkie swoje gorzkie dialogi (a jest ich niemało) wypowiada z taką drętwotą, jakby tłumaczył, co danego dnia zjadł na obiad. Nawet kiedy rozmawia z duchem ukochanej. Aż przykro na to patrzeć. Cała główna filmowa trójka zachowuje się, jakby trafili do tego filmu za karę. Dziwi mnie to, bo scenariusz miał potencjał na ciekawe kreacje. Niestety twórcy poszli inną drogą. I jeszcze te wyświechtane stereotypy - nietłumaczenie swoich decyzji, kłótnie oparte na nieporozumieniach, zatajanie przed bliskimi prawdy "dla ich dobra". Wykorzystano je wszystkie bez zmrużenia oka. Znużyło mnie to okrutnie. Dlatego kiedy aktorzy w końcu dali coś z siebie w wyciskającym łzy finale filmu, moją reakcją było ziewnięcie. Za późno, za mało, nieprzekonująco.

Uśmiech szczęścia został nominowany do Oscara dla najlepszego filmu. Nie jest to zasłużona nominacja, chociaż film jest o niebo lepszy od zwycięskiej Kawalkady. Na duży plus zasługuje sposób rozwiązania filmowej zagadki, na jeszcze większy bliska ideałowi scenografia. Ale to wszystko za mało. Film nie zrealizował drzemiącego w nim potencjału. To ambitna porażka pozostawiająca po sobie uczucie niedosytu. A mogło być tak pięknie. Wystawiam 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com