Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przygodowy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przygodowy. Pokaż wszystkie posty

sobota, 27 lipca 2019

Więzień królewski/The Prisoner of Zenda (1937)

Film o dublerze, który przerósł swój pierwowzór

Reżyseria: John Cromwell
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Ronald Colman, Madeleine Carroll, C. Aubrey Smith, Raymond Massey, Mary Astor, David Niven, Douglas Fairbanks Jr.

Niezbyt znana w Polsce powieść Anthony'ego Hope'a Więzień na zamku Zenda cieszyła się dużą popularnością w krajach anglojęzycznych. Autor awanturniczej historii o królu i jego sobowtórze został na krótko okrzyknięty nowym Alexandre Dumasem. I chociaż nigdy nie udało mu się powtórzyć fenomenu debiutanckiej powieści, ona sama weszła do kanonu literatury przygodowej. Więzień był przenoszony na duży ekran wielokrotnie. Adaptacja z 1937 roku, w Polsce zatytułowana Więzień królewski, jest uważana za jedną z lepszych. Film wpisuje się w rozwijający się w Hollywood nurt kina przygodowego stawiającego na awanturnicze perypetie na z grubsza historycznym tle. Producent David O. Selznick twierdził, że inspiracją był także głośny skandal z abdykacją brytyjskiego króla Edwarda VIII. Do tego wydarzenia nieprzypadkowo nawiązywały plakaty reklamujące film. Obraz wyróżnia się jeszcze jedną kwestią - w obsadzie znalazło się wielu aktorów brytyjskich, dając w efekcie niezły przegląd reprezentacji "starego kraju" w Hollywood.

Akcja Więźnia rozgrywa się w fikcyjnym państwie położonym na Bałkanach. Przebywający tu na wakacjach Anglik Rudolf Rassendyll okazuje się niezwykle podobny fizycznie do miejscowego następcy tronu, również noszącego imię Rudolf. Cudzoziemiec zostaje zaproszony przez władcę na biesiadę, podczas której mężczyźni zaprzyjaźniają się. Niestety rankiem król zapada w narkotyczny sen wywołany wypiciem zatrutego wina. Jest to wynik intrygi jego brata, księcia Michaela, który chce zakłócić koronację i samemu zasiąść na tronie. Stronnicy Rudolfa namawiają Anglika, żeby zastąpił niedysponowanego władcę podczas ceremonii koronacyjnej. Wkrótce okazuje się, że będzie musiał wejść w jego rolę na dłużej, ponieważ Michael przy pomocy swego poplecznika Ruperta porwał brata i uwięził go na zamku Zenda.

Film dość powoli rozwija akcję, która początkowo skupia się na rozterkach następcy tronu związanych ze sprawowaniem władzy. Później obraz przechodzi w zręczną intrygę spod znaku płaszcza i szpady, przeplataną tu i ówdzie romansem. Roland Colman wciela się w podwójną rolę króla i jego sobowtóra, chociaż tylko w tej drugiej ma coś do roboty. Władca, za wyjątkiem pierwszych scen, przewija się już tylko jako bezwolny więzień. Jego dubler ma kilka niezłych momentów, przede wszystkim koronację, podczas której z trudem ukrywa niepewność siebie. Mimo wszystko nie uważam, żeby był to szczególnie udany film Colmana. Chociaż jego postacie są w centrum fabuły, nie przyciągają uwagi tak bardzo jak bohaterowie poboczni.

Ceremonia koronacji należy do najbardziej efektownych sekwencji w filmie. Jest pełna przepychu i kładzie nacisk na nie zawsze szczere reakcje uczestników. Przypominała mi w tym kapitalne momenty z Marszu weselnego Ericha von Stroheima. Końcówka filmu, rozgrywająca się w tytułowym zamku Zenda i obejmująca akcję odbicia króla, jest interesująca z innych powodów. Liczne zwroty akcji, świetny montaż i zdjęcia sprawiają, że trudno się oderwać od ekranu. Duża w tym zasługa filmowych złoczyńców. Raymond Massey bardzo przekonująco wciela się w zdegenerowanego królewskiego brata, a Douglas Fairbanks Jr. jako zawadiacki Rupert z uśmiechem wbijający wrogom noże w plecy to kreacja doprawdy brawurowa. Antybohaterowie potrafią nawet zasiać ziarno wątpliwości, że wszystko dobrze się skończy, choć przecież mamy do czynienia z hollywoodzką bajką.

Wśród aktorów na wyróżnienie zasługuje także weteran C. Aubrey Smith jako królewski szambelan. Zawodzą za to postacie kobiece - Madeleine Carroll i Mary Astor grające odpowiednio narzeczoną króla i nałożnicę jego brata. Są na tyle bezbarwne, że trudno było je od siebie odróżnić. Wątek romantyczny niewiele wnosi do filmowej historii, może poza uwypukleniem różnicy charakterów pomiędzy królem a jego sobowtórem. Sama w sobie miłość Rassendylla i królewskiej narzeczonej nie wyróżnia się niczym interesującym.

Więzień królewski okazał się sprawnie zrealizowanym filmem przygodowym z bardzo dobrymi scenami akcji. Barwna obsada drugoplanowa częściowo rekompensuje brak rozwoju psychologicznego głównych bohaterów i nędzny romans. Dodatkowy atut to świetna muzyka Alfreda Newmana. Całość oceniam na 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 9 lipca 2019

Szarża lekkiej brygady/The Charge of the Light Brigade (1936)

Film o honorze brytyjskiego oficera

Reżyseria: Michael Curtiz
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 55 min.

Występują: Errol Flynn, Olivia de Havilland, Patrick Knowles, Henry Stephenson, Donald Crisp, C. Henry Gordon

"Szarża lekkiej brygady" to legendarny manewr wojskowy przeprowadzony przez armię brytyjską podczas wojny krymskiej w roku 1854. Polegała na ataku oddziału kawalerzystów na rosyjski obóz broniony ogniem artylerii. Z wojskowego punktu widzenia cała akcja była skutkiem taktycznej pomyłki; zakończyła się klęską i bezsensowną rzezią. Do historii przeszła jednak dzięki poematowi Alfreda Tennysona, który ukazał ją jako przejaw bitewnego romantyzmu: honorowego poświęcenia się żołnierzy w imię wyższego celu. Dzięki Tennysonowi i jego naśladowcom w kulturze szarża stała się bytem autonomicznym, kojarzonym z honorem i odwagą, a nie porażką.

Hollywoodzki film Michaela Curtiza jest bardzo luźną interpretacją wydarzeń z Krymu, o czym lojalnie informuje widza poprzez planszę tekstową. Wieńczące obraz sceny batalistyczne zostały poprzedzone bardzo rozbudowaną, melodramatyczną przygodą, która rozgrywa się w Indiach. Źródeł tak dziwnego połączenia musimy dopatrywać się w hollywoodzkich trendach, a konkretnie w niezwykle popularnym filmie przygodowym Bengali, który opowiadał o perypetiach brytyjskich żołnierzy w Indiach. Decydenci z Warner Bros postanowili powielić sukces Paramountu i osadzili akcję Szarży w Bengalu. Indie z wojną krymską połączono postaciami brytyjskich oficerów oraz ich przeciwnika, hinduskiego watażki, który zostaje niespodziewanym sojusznikiem Rosji.

Głównym bohaterem filmu jest stacjonujący w Indiach major Geoffrey Vickers. Ten zdolny i poważany oficer powraca właśnie z misji dyplomatycznej, podczas której miał okazję ocalić życie indyjskiego radży zaatakowanego przez głodnego lamparta. Geoffrey jest zaręczony z Elsą, córką swojego dowódcy. Nie wie jednak, że podczas jego nieobecności dziewczyna nawiązała romans z jego bratem Perrym, który także jest brytyjskim oficerem. Kolejne sceny rozwijają braterski konflikt oraz przedstawiają nieprzyjazne działania radży, który ma zamiar pozbyć się Brytyjczyków ze swoich włości. W ostatniej części filmu akcja przenosi się na Krym, gdzie wszystkie strony konfliktu spotykają się raz jeszcze, mając okazję do ostatecznego rozwiązania swych porachunków.

Jak na film, który miał opowiadać o akcji kawalerii na Krymie, Szarża lekkiej brygady ma zadziwiająco obszerną podbudowę. Do finału prowadzą dwa wątki - braterski konflikt o dziewczynę oraz zatarg z demonicznym radżą Suratem. Wątek romantyczny jest najsłabszym elementem filmu. Główną przyczyną konfliktu jest to, że Elsa i Perry nie potrafią skutecznie powiedzieć Geoffreyowi o swoim romansie. Kilkakrotnie prawie dochodzi do wyznania, ale zawsze dzieje się coś (atak Hindusów, niespodziewany rozkaz przełożonego), co nie pozwala dokończyć rozmowy i rozwiązać sytuacji. Posłużono się tutaj tak naprawdę tandetnymi zabiegami fabularnymi, które mocno upośledzają ów wątek. Szkoda Olivii de Havilland, która nie dostała nic do roboty poza zwodzeniem swego narzeczonego i umartwianiem się z powodu własnej nieszczerości. Cała romantyczna oś fabularna jest do spisania na straty.

Wątek złowieszczego Surat Chana jest dużo ciekawszy, także dzięki niezłej grze aktorskiej C. Henry'ego Gordona i odrobinę błyskotliwszym rozwiązaniom fabularnym. Na początku filmu Surat jest dłużnikiem Geoffreya, który ratuje mu życie. Jednocześnie radża zostaje opuszczony przez dotychczas wspomagających go finansowo Brytyjczyków i jest zmuszony poszukać sobie nowych protektorów. Ostatecznie dopuszcza się czynów, które ściągają na niego dozgonną nienawiść Geoffreya. Szarża lekkiej brygady okazuje się dla Anglika narzędziem upragnionej zemsty. Surat okazał się ciekawie pomyślanym i charyzmatycznym czarnym charakterem - okrutnym, przebiegłym a jednocześnie przekonującym psychologicznie.

Po półtoragodzinnych miłosnych perypetiach i potyczkach z Hindusami w końcu nadchodzi czas tytułowej szarży, sceny niezwykle rozbudowanej, efektownej i kontrowersyjnej. Zacznijmy od faktu, że nie ma ona literalnie nic wspólnego z prawdą historyczną. Dodajmy do tego, że przy jej kręceniu zginęło 25 ze 125 grających w filmie koni. Zwierzęta w celu odegrania upadków wywołanych ostrzałem artyleryjskim napuszczane były na rozciągnięte wzdłuż bitewnego pleneru druty. To tragiczne w skutkach rozwiązanie wzbudziło wielkie kontrowersje, doprowadziło do konfliktu oburzonego Errola Flynna z obojętnym Michaelem Curtizem, a także do uchwalenia ustawy o ochronie zwierząt wykorzystywanych w przemyśle filmowym. No i na dobre zniechęciło Warnerów do wyświetlania powtórek filmu w kinach i telewizji. Jeżeli chodzi o samą kinematograficzną wartość szarży, jest to niesamowita scena. Brygada posuwa się naprzód w akompaniamencie monumentalnej muzyki Maxa Steinera, powoli przyspiesza, a następnie prze do przodu, będąc dziesiątkowana przez armatnie kule. Oglądamy kawalerzystów z różnych perspektyw, przeplatanych przebitkami na rosyjskich bombardierów. Trup ludzki i koński ściele się gęsto, a finałowy pojedynek Errola Flynna z Henrym Gordonem jest godnym zwieńczeniem całej sekwencji. Szarża jest jednym ze szczytowych osiągnięć ówczesnej kinematografii militarystycznej. Reżyser dał również zabłysnąć Flynnowi jako zwinnemu jeźdźcowi i woltyżerowi wykonującemu szaleńcze manewry na końskim grzbiecie. Nie ośmielę się napisać, że warto było poświęcić te wszystkie konie, ale zdecydowanie mamy do czynienia z wydarzeniem godnym uwagi.

Szarża lekkiej brygady była filmem, który umocnił w branży pozycję Michalea Curtiza i Errola Flynna. Dla żadnego z nich nie był to szczyt możliwości twórczych. Znacznie wyżej oceniam choćby poziom reżyserii i aktorstwa w Kapitanie Bloodzie. A jednak trzeba uznać Szarżę za ważną pozycję w rozwoju kina przygodowego. Głównym atutem są innowacyjne sekwencje bitewne oraz kapitalna ścieżka dźwiękowa. Podsumowując, moje uczucia względem tego filmu pozostają tak samo niejednoznaczne, jak jego poziom. Wystawiam 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 25 czerwca 2019

Anthony Adverse (1936)

Film o podróżującym młodzieńcu

Reżyseria: Mervyn LeRoy
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h 20 min.

Występują: Fredric March, Olivia de Havilland, Donald Woods, Anita Louise, Claude Rains, Edmund Gwenn, Gale Sondergaard

Sukces takich filmów jak Kapitan Blood i Bunt na Bounty spowodował pojawienie się ich naśladowców. W Hollywood zaczęto coraz chętniej tworzyć filmy kostiumowe, podparte mniej lub bardziej luźnym tłem historycznym, z reguły opowiadające o awanturniczych perypetiach młodych męskich protagonistów. W ten nurt wpisuje się Anthony Adverse, adaptacja zapomnianej dziś powieści przygodowej Herveya Allena. Rzecz dzieje się w czasach napoleońskich, a akcja filmu przeskakuje między takimi lokacjami jak Włochy, Francja, Kuba czy Afryka Zachodnia. Na fotelu reżyserskim zasiadł znany z oryginalności Mervyn LeRoy, w rolach głównych obsadzono natomiast doświadczonego Fredrica Marcha i nową gwiazdę Olivię de Havilland. Film spotkał się z ciepłym przyjęciem, zdobywając kilka Oscarów (m.in. za zdjęcia i muzykę) i nominację w kategorii najlepszego filmu. Znalazło się jednak kilku malkontentów, którzy nie podzielali entuzjazmu, sugerując wręcz, że król jest nagi. Tak się składa, że przychylam się do ich zdania.

Film opowiada historię tytułowego Anthony'ego Adverse, młodego mężczyzny podrzuconego jako niemowlę do klasztoru i wychowanego przez zakonnice. Szczegóły jego poczęcia i narodzin są szczegółowo przybliżone podczas pierwszych 40 minut filmu. Później śledzimy dzieje młodości Anthony'ego - pracę dla kupca Johna Bonnyfeathera (który trzyma przed bohaterem w tajemnicy, że jest jego dziadkiem), młodzieńczą miłość do Angeli - córki kucharki i aspirującej śpiewaczki, wyprawę w interesach do Hawany, a następnie epizod handlu niewolnikami w Afryce. Ostatnie sceny obejmują spotkanie Anthony'ego z Napoleonem, który stawia go przed nowymi życiowymi perspektywami.

Główny problem Anthony'ego Adverse polega na epizodyczności fabuły i braku motywu przewodniego. Pierwsza ćwiartka filmu poświęcona jest skomplikowanej historii przyjścia głównego bohatera na świat. W rezultacie spodziewamy się, że wydarzenia te będą miały swoje konsekwencje w dalszej części filmu. A figę. Co prawda pojawiają się osoby zamieszane w te wydarzenia, ale do końcowej konfrontacji... nie dochodzi. Podobnie problematyczny jest epizod w Afryce, który sam w sobie znakomity, nie ma właściwie żadnych konsekwencji dla życia Anthony'ego. Bohater powraca do Europy i zajmuje się innymi sprawami. Z uwagi na taką konstrukcję fabuły, protagonista jawi nam się jako nijaki. Spotykają go kolejne przygody, bywa w ciekawych miejscach, dokonuje kilku odważnych czynów. I co? I nic. Nowa scena - nowa historia, zupełnie jak w amerykańskim komiksie. Trudno powiedzieć, że Anthony na skutek swoich przeżyć czegoś się uczy, szczególnie że niezbyt często wykazuje się inicjatywą, raczej realizując pomysły i plany innych osób.

Pozytywnym wyjątkiem w mocno przeciętnej fabule jest wspomniany epizod afrykański. Anthony trafia do faktorii zajmującej się handlem niewolnikami. Pomimo początkowej odrazy do tego procederu, postanawia wziąć w nim udział, żeby odzyskać pieniądze należne jego pracodawcy. Z czasem paskudne lecz dochodowe zajęcie zaczyna go wciągać. W jego "przygodzie" towarzyszą mu dobry i zły duch - ksiądz niosący pomoc niewolnikom oraz chciwa służka, która zostaje jego kochanką. Całkiem ciekawie przybliżono w tych scenach wędrówkę bohatera do jądra ciemności. Tylko że... epizod dobiega końca i nic z niego nie wynika.

Od strony technicznej Anthony Adverse cechuje się dużym profesjonalizmem. Przygotowano różnorodne zestawy historycznych kostiumów dopasowane do poszczególnych lokalizacji. Stworzono także kilka charakterystycznych miejsc, w szczególności klasztor, w którym wychowywał się Anthony oraz afrykańską faktorię handlową. Reżysersko na wyróżnienie zasługuje scena starcia dwóch karoc na alpejskiej przełęczy - jak na ówczesne możliwości realizacyjne wręcz mrożąca krew w żyłach. Akcji towarzyszy wspaniała muzyka stworzona przez Ericha Wolfganga Korngolda - oparta na klasyce, świetnie dopasowana do akcji ścieżka dźwiękowa, która zasłużenie została nagrodzona Oscarem. Szkoda, że cała ta otoczka wieńczy wielką pustkę.

Anthony Adverse to film pogubiony i niedopracowany fabularnie. Dziwne, otwarte zakończenie zdaje się sugerować powstanie drugiej części, w której liczne otwarte wątki mogłyby się odczekać konkluzji. Nic jednak nie wskazuje, żeby choćby prowadzono prace nad taką kontynuacją. W rezultacie mamy dopieszczony technicznie, bardzo długi film o niczym. Jego bohater, przez większość czasu bierny, może i w pewien sposób dorasta... ale interesujący jest tylko w jednym epizodzie, którego konsekwencje następnie spływają po nim jak woda po kaczce. Ten film to wręcz modelowy przykład zmarnowanego potencjału. Wystawiam 5 gwiazdek. Technikalia to nie wszystko.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 13 maja 2019

Kapitan Blood/Captain Blood (1935)

Film o dobrym piracie i złym królu Jakubie

Reżyseria: Michael Curtiz
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 59 min.

Występują: Errol Flynn, Olivia de Havilland, Lionel Atwill, Basil Rathbone, Ross Alexander, Guy Kibbee, Henry Stephenson

W połowie lat trzydziestych pojawiła się moda na filmy przygodowe. Zgodnie z duchem Kodeksu Haysa proponowały czarno-białe postrzeganie świata, a równocześnie zapraszały do niezobowiązującej rozrywki. Wśród licznych godnych uwagi pozycji co najmniej kilka rozgrywało się na morzu. Mowa tu zarówno o beztroskiej, eskapistycznej przygodzie w rodzaju Wyspy skarbów, jak i o poważnym kinie z nutką psychologii, jakim był Bunt na Bounty. Gdzieś pomiędzy tymi skrajnymi przypadkami sytuuje się Kapitan Blood, adaptacja popularnej powieści Rafaela Sabatiniego o irlandzkim lekarzu, który zostaje przywódcą piratów. Film posiada solidną podbudowę historyczną, a występujące w nim postacie są pełnokrwistymi bohaterami, a nie radosnymi zlepkami marynarskich stereotypów. Jednocześnie Kapitan Blood stawia przede wszystkim na męską przygodę związaną z popisami odwagi i brawury oraz braniem losu we własne ręce. Głębia psychologiczna to raczej nie w tym filmie.

Obraz opowiada o losach Petera Blooda, lekarza, który zostaje niesłusznie oskarżony o udział w buncie przeciwko królowi Jakubowi II i skazany na życie w niewoli. Blood trafia na Jamajkę, gdzie szybko zaskarbia sobie nienawiść lokalnego dowódcy wojskowego, pułkownika Bishopa, natomiast sympatią obdarza go bratanica pułkownika, Arabella. Wkrótce Blood zostaje zaufanym niewolnikiem-lekarzem gubernatora, któremu pomaga złagodzić objawy trapiącej go podagry. Korzystając ze względnej swobody, Peter zaczyna planować opanowanie statku, którym wraz z innymi niewolnikami mógłby uciec na morze.

Kapitan Blood dał początek kilku głośnym karierom filmowym. Przede wszystkim wypromował do statusu supergwiazdy odtwórcę roli tytułowej, nieznanego wcześniej Australijczyka Errola Flynna. Flynn cechuje się zawadiackim urokiem, kocimi ruchami i niezłym wyczuciem dramatyzmu. Słusznie obwołano go godnym następcą Douglasa Fairbanksa. Jego Blood nie jest stereotypowym piratem, lecz zniuansowaną, targaną silnymi emocjami postacią. Dodatkowo Flynnowi udało się przekonująco odegrać go jako osobowość górującą nad otoczeniem inteligencją i horyzontami myślenia. W roli Arabelli Flynnowi partneruje Olivia de Havilland, która zagra u jego boku jeszcze w wielu filmach. Jej rola nie należy do szczególnie skomplikowanych, można jednak dostrzec pozytywne emocje pomiędzy aktorami. Flynn i de Havilland dobrze czuli się w swoim towarzystwie, co zaowocowało wyraźną ekranową chemią. Niewielką lecz wyrazistą rolę gra w Bloodzie Basil Rathbone, dla którego 1935 był bardzo aktywnym rokiem. Tym razem wolny od swej zwyczajowej sztywności, Rathbone gra zawadiackiego pirackiego kapitana, który odbywa z Bloodem efektowny pojedynek szermierczy.

Film był przełomowy także dla Michaela Curtiza. Dotychczas szerzej nieznany reżyser zajął drugie miejsce w głosowaniu oscarowym, chociaż wcześniej nie otrzymał oficjalnej nominacji. Wyróżniono go zasłużenie, chociaż głównym przejawem jego pracy jest harmonia panująca pomiędzy poszczególnymi elementami składowymi filmu. O aktorach już pisałem. Fabuła to zgrabne połączenie realizmu z duchem przygody.  Film zapewnia sporo emocjonujących pojedynków słownych, a także scen akcji, łącznie z końcową bitwą pomiędzy dwoma statkami. Ruchliwa, stosująca ciekawe ujęcia kamera Ernesta Hallera i Hala Mohra ani na moment nie przysypia, wciągając widza coraz głębiej w filmowy świat. Akcję bardzo dobrze uzupełnia muzyka, w dużej mierze skomponowana specjalnie na potrzeby filmu przez Ericha Wolfganga Korngolda. Ach, te trąbki wzywające piratów na pokład. Albo zagrzewające do bitwy bębny. Nie zapominajmy także o scenografii świetnie wpasowanej w duszny klimat XVII-wiecznych Karaibów.

Kapitan Blood zapewnia filmową rozrywkę na wysokim poziomie. Nie jest to film wybitny, jak Bunt na Bounty, ale w ramach swego gatunku osiągnął niemal perfekcję. Zdecydowanie można przy nim uciec na dwie godziny od rzeczywistości i przenieść się w świat, gdzie prawdziwe męstwo zapewnia zwycięstwo, a dobro ostatecznie zawsze triumfuje. Niezbyt to życiowe, ale nad wyraz przyjemnie się ogląda. Dlatego wystawiam mocne 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 7 maja 2019

Bengali/The Lives of a Bengal Lancer (1935)

Film o prawdziwych mężczyznach w dzikim kraju

Reżyseria: Henry Hathaway
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 49 min.

Występują: Gary Cooper, Franchot Tone, Richard Cromwell, Guy Standing, C. Aubrey Smith, Douglass Dumbrille

Bengali, w USA znany pod bardziej skomplikowanym tytułem The Lives of a Bengal Lancer, został okrzyknięty filmem bardziej probrytyjskim, niż kiedykolwiek ośmieliliby się nakręcić sami Brytyjczycy. Osadzony w Indiach i opowiadający o kolonialnych oficerach toczących boje z buntowniczymi tubylcami, łączy w sobie pionierskiego ducha męskiej przygody i przemycone chyba nie do końca świadomie cywilizacyjne poczucie wyższości. Mieszanka ta okazała się na tyle atrakcyjna, że zapoczątkowała serię epickich filmów przygodowych osadzonych w egzotycznych zakątkach globu. Bengali stał się również trampoliną dla kariery Gary'ego Coopera, który tą właśnie rolą wyrobił sobie markę ekranowego twardziela i człowieka czynu. Bengali był obok Buntu na Bounty jednym z najpopularniejszych filmów roku 1935, co zaowocowało także garścią oscarowych nominacji i zwycięstwem w nieco kuriozalnej kategorii dla najlepszego asystenta reżysera. (Trudno powiedzieć, w jaki sposób jurorzy oceniali zaangażowanie asystentów, musiało to w każdym razie być niezwykle zabawne zadanie).

Bengali opowiada o przygodach trójki młodych oficerów służących w 41. Pułku Bengalskich Lansjerów. Alan McGregor to weteran przebywający w Indiach od wielu lat, słynący z troski o podkomendnych i niewyparzonego języka. John Forsythe i Donald Stone dopiero co przybyli z Anglii. Pierwszy jest beztroskim żartownisiem, drugi synem dowódcy pułku, który pragnie udowodnić ojcu swoją wartość. Nie będzie to łatwe, ponieważ pułkownik Tom Stone jest zwierzchnikiem oschłym, wymagającym i nie ma zamiaru ściągać na siebie jakichkolwiek podejrzeń o faworyzowanie syna. Akcja filmu początkowo toczy się wokół oswajania dwóch żółtodziobów z nowym dla nich środowiskiem. Później zaś oficerowie wyruszają na misję przeciwko Mohammedowi Khanowi, przywódcy miejscowych rebeliantów, któremu marzy się wykurzenie z Indii brytyjskich okupantów.

Klimat Bengali nieodparcie kojarzy się z kolonialną odmianą westernu. Indie przedstawiono jako kraj półdziki, do którego Brytyjczycy niosą kaganek cywilizacji. Jak sami twierdzą, na ich barkach spoczywa bezpieczeństwo 300 milionów Hindusów. Przewaga cywilizacyjna bohaterów potraktowana jest jako coś oczywistego - nie tylko dysponują lepszą bronią, ale są także odważni i sprawiedliwi, w przeciwieństwie do rebeliantów, którzy torturują więźniów, wbijając im bambusowe drzazgi pod paznokcie. Zwykłych tubylców nie przedstawiono ich w jednoznacznie negatywnym świetle - ci, którzy współpracują z Brytyjczykami, są dobrzy, chociaż nieco nieokrzesani. I wyznają dziwne przesądy, na przykład brzydzą się świniami. Jednym słowem, można znaleźć sporo paraleli pomiędzy filmowymi Hindusami a popularnym wizerunkiem Indian z czasów Dzikiego Zachodu.

W tym nieco podszytym rasizmem klimacie nasi bohaterowie przeżywają całkiem ciekawe i ekscytujące przygody. Trójka protagonistów została trafnie dobrana charakterologicznie. MacGregor to pyskaty wobec przełożonych i łagodny dla kolegów stary wiarus. Forsythe jest bezlitosnym kpiarzem, który chętnie wchodzi z nim przyjacielską rywalizację. Donald Stone to postać bardziej pogubiona. Nękają go kompleksy w stosunku do ojca i ma problemy w odnalezieniu się w sytuacji, kiedy ten jest jego przełożonym. Starszy ze Stone'ów, wzorowo zagrany przez Guya Standinga, jest w tym duecie ciekawszą osobowością. Podczas gdy młody Donald momentami zachowuje się niczym rozkapryszony smarkacz, Standing zdołał wzorowo oddać rozdarcie starego służbisty pomiędzy ojcowskimi instynktami a żołnierską powinnością. I to bez użycia nadmiaru słów czy wykładania wszystkiego na tacę.

Bengali wyróżnia się umiejętnie rozłożonymi akcentami pomiędzy rozwojem postaci, humorem i akcją. Każdy z tych elementów ma swoje miejsce, żadnego nie jest za dużo. Występuje nieco smaczków etnicznych (na przykład przywoływanie kobry grą na flecie), są też westernowe pojedynki w górskich kanionach oraz widowiskowa finałowa bitwa w górskiej fortecy. Protagoniści popadają także w niewolę, co daje im okazję do wykazania się szorstką męskością. Niezależnie od okoliczności na ekranie króluje Gary Cooper. Zazwyczaj sztywny jakby kij połknął, w Bengali wspiął się na wyżyny aktorskich umiejętności, znakomicie wcielając się w nieszablonowego człowieka czynu. Zdecydowanie lepiej mu w takim otoczeniu niż w roli amanta.

Film oferuje także atrakcyjne widoki. Scenografią zajął się niezawodny Hans Dreier współpracujący z Rolandem Andersonem. Początkowo planowano kręcenie filmu w oryginalnych indyjskich plenerach, ale zapasy taśmy filmowej uległy uszkodzeniu w niekorzystnym tropikalnym klimacie. W rezultacie Indie zagrały wzgórza i wyżyny Kalifornii, a w Hindusów wcielili się członkowie plemienia Pajutów. Efekty są nadspodziewanie dobre. Ze zdjęć aż bije tropikalnym żarem, skałki, w których ukrywają się rebelianci, wyglądają odpowiednio egzotycznie, a końcowa bitwa to prawdziwe kinematograficzne cacko.

Można się czepiać nieco rasistowskiej wymowy Bengali, ale nie zapominajmy, że film ten był produktem swoich czasów. Dzięki entuzjazmowi i czarno-białemu światopoglądowi hollywoodzkich producentów powstał świat bardziej epicki i prostszy niż prawdziwe Indie. Dlatego też jako źródło eskapistycznej rozrywki jest Bengali ze swoimi wyraziście nakreślonymi bohaterami, rozbudowaną fabułą i wartką akcją produktem pierwszej klasy. Trudno się dziwić, że posłużył jako wzór dla późniejszych "egzotycznych" produkcji. Ode mnie otrzymuje 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 4 maja 2019

Bunt na Bounty/Mutiny on the Bounty (1935)

Film o tyranie i jego placu zabaw

Reżyseria: Frank Lloyd
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h 12 min.

Występują: Charles Laughton, Clark Gable, Franchot Tone, Herbert Mundin, Eddie Quillan, Dudley Digges, Donald Crisp, Henry Stephenson

Historia buntu załogi brytyjskiego okrętu Bounty stanowiła wdzięczny materiał na film i była przenoszona na duży ekran wielokrotnie. Losy buntowników i lojalistów już wcześniej były inspiracją dla twórców literatury przygodowej, a niejednoznaczne relacje z procesu tych pierwszych dawały szerokie pole do interpretacji. Film Bunt na Bounty z 1935 roku jest adaptacją jednej z powieści fabularyzujących całe wydarzenie. Scenarzyści, w ślad za książką, przyjęli specyficzną interpretację wydarzeń na Bounty, jednoznacznie deklarując się po jednej ze stron. Wiele wskazuje, że wersja ta nie była zgodna z prawdą historyczną. A jednak dzięki takiemu a nie innemu podejściu udało się Buntowi przybliżyć autorytarny charakter XVIII-wiecznej brytyjskiej floty. Bunt okazał się wielkim sukcesem kasowym i artystycznym. Zgarnął Oscara dla najlepszego filmu i worek nominacji, w tym aż trzy za najlepsze role męskie. Takie bezprecedensowe wydarzenie zadecydowało o utworzeniu rok później nowych kategorii oscarowych dla aktorów drugoplanowych. A jak prezentuje się ów film dzisiaj? Muszę powiedzieć, że bardzo dzielnie stawił czoła upływowi czasu.

Fabuła Buntu na Bounty skupia się na relacjach panujących na pokładzie statku, z naciskiem na narastający konflikt pomiędzy kapitanem Williamem Blighem, a jego pierwszym oficerem Fletcherem Christianem. Bligh jest zwolennikiem surowej dyscypliny i karania marynarzy za najmniejsze przewinienia, w dodatku okazuje się także malwersantem. Christian to oficer-dżentelmen, któremu zależy na przyzwoitym traktowaniu załogi. Poza nimi ważne role w konflikcie odgrywają przyjaciel Christiana, młody chorąży Roger Byam oraz zapijaczony lecz poczciwy lekarz pokładowy Bacchus. Katalizatorem kiełkującego buntu staje się długi postój statku na tropikalnej wyspie Tahiti, której gościnni tubylcy i beztroskie życie stają się zbyt kuszące w porównaniu z drakońską dyscypliną na pokładzie statku.

Opowiedziana w filmie historia buntu jest ciekawa z perspektywy socjologicznej, ponieważ rozgrywa się zarówno na poziomie konfliktu osobowości Bligh-Christian, jak również w ramach dysfunkcji specyficznego systemu społecznego obowiązującego na okręcie. Przepisy brytyjskiej floty dawały kapitanowi statku władzę niemal nieograniczoną. Na pokładzie z zasady panował stan wojenny, czyniący go panem życia i śmierci załogi. Do tego dochodziły podziały klasowe - choć pozornie wszystkim przysługiwały takie same racje żywnościowe, oficerowie cieszący się przychylnością kapitana korzystali z większych wygód i luksusów. Mógł on także karać tych, którzy mu podpadli - od zmniejszenia przydziału jedzenia, poprzez chłostę, aż po przeciągnięcie winowajcy pod kilem statku. Brak jakiejkolwiek zewnętrznej kontroli przy długich rejsach oceanicznych prowokował nadużycia władzy. Filmowy Bligh jest przykładem patologicznej jednostki, która doprowadza ten surowy system do skrajności.

Konflikt osobowościowy sprowadza się do aktorskiego pojedynku pomiędzy Charlesem Laughtonem a Clarkiem Gable'em. Grający Bligha Laughton ponownie wspina się na wyżyny swego kunsztu, kreując postać ponurego tyrana, który siłą osobowości zamienia statek w swój prywatny folwark. Jego władczy głos, spojrzenie spode łba i niezłomność charakteru sprawiają, że naprawdę można się tego człowieka bać. Gable w roli Christiana jest bardziej ludzki - męski, uśmiechnięty, chętny do pomocy - postanowił pokonać Laughtona urokiem osobistym. Chociaż w konflikcie fabularnym pierwszy oficer zwycięża kapitana, zaryzykowałbym stwierdzenie, że aktorsko wygrywa Laughton (rzekomo mający kompleksy na punkcie urody Gable'a). Trzeci z nominowanych do Oscara aktorów, grający Byama Franchot Tone, tak naprawdę nie odznacza się niczym szczególnym, tworząc postać sympatycznego żółtodzioba.

Obok wspomnianych poważnych tematów Bunt na Bounty oferuje także sporo eskapistycznej rozrywki. Bounty napotyka na morzu wiele przeszkód i przeżywa liczne, ciekawie sfilmowane przygody. Tahiti z jego gościnnymi tubylcami, w tym pięknymi i chętnymi kobietami, robi wrażenie raju na ziemi. A tułaczka Bligha i lojalnych mu ludzi, którzy wsadzeni na szalupę pokonują kilka tysięcy kilometrów po Pacyfiku, to imponujący wyczyn, pozwalający nabrać trochę szacunku dla umiejętności ekranowego tyrana. 

Bunt na Bounty to także nadzwyczajne walory realizacyjne. Na produkcję wydano dwa miliony dolarów, co było wówczas pod względem wysokości drugim w historii budżetem filmu (po Ben-Hurze) . Koszty te obejmowały między innymi podróż ekipy na Tahiti, zdjęcia na pełnym morzu oraz dostosowanie do potrzeb filmu dwóch pełnowymiarowych okrętów, praktycznie z całym zewnętrznym wyposażeniem, olinowaniem i ożaglowaniem. Opłaciło się, gdyż kompozycje wizualne są przebogate i niezwykle realistyczne. Kiedy dodać do tego niesamowite zdjęcia Arthura Edesona, czy to w plenerach (ach ten sztorm, ach to Tahiti), czy na pokładzie (niesamowite kadrowanie władczego Laughtona) wspomagane montażem Margaret Booth, rezultatem było prawdziwe kinematograficzne cacko.

Film Franka Lloyda to wcale nie tak częsty przypadek dzieła, w którym doskonała oprawa wizualna spotyka się z ciekawą, wielowarstwową fabułą. Uczta dla oczu, sporo materiału do przemyślenia, do tego aktorstwo pierwszej klasy. W takich przypadkach nawet pewne zniekształcenie prawdy historycznej znajduje swoje uzasadnienie. Bunt na Bounty otrzymuje ode mnie 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 8 kwietnia 2019

Wyspa skarbów/Treasure Island (1934)

Film o piratach, skarbie i takich tam

Reżyseria: Victor Fleming
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 42 min.

Występują: Wallace Beery, Jackie Cooper, Lionel Barrymore, Otto Kruger, Lewis Stone, Nigel Bruce, Charles Sale

W roku 1934 Victor Fleming nakręcił adaptację Wyspy skarbów Roberta Louisa Stevensona. Wcześniej zrealizowano co najmniej dwie nieme ekranizacje tej książki, a później jeszcze kilkadziesiąt dźwiękowych, zarówno na potrzeby kina jak i telewizji. Z jednej strony nie ma się co dziwić, gdyż jest to wzorzec awanturniczej opowieści o piratach. Z drugiej strony szkoda, gdyż Wyspa zdominowała istniejące w masowej świadomości stereotypy piractwa do tego stopnia, że zatraciła swoją odkrywczość i atrakcyjność. W efekcie trudno było mi podejść na świeżo o filmu opowiadającego historię, z którą spotkałem się wcześniej mnóstwo razy w najrozmaitszych wariantach. Wyparcie pewnych faktów ze świadomości było trudne, dlatego momentami przysypiałem podczas absolutnie niezaskakującego seansu. Mimo wszystko spróbuję wskazać na kilka atutów, które posiada akurat ta wersja Wyspy, bo nie można powiedzieć, żebyśmy mieli do czynienia z filmem złym.

Dla krótkiego przypomnienia, Wyspa skarbów opowiada o przygodach Jima Hawkinsa, nastoletniego syna właścicielki gospody, który przypadkiem wchodzi w posiadanie mapy prowadzącej do pirackiego skarbu. Po ucieczce przed zbirami pragnącymi wejść w posiadanie mapy, Jim przy pomocy zaprzyjaźnionego lekarza i arystokraty organizuje wyprawę w celu odnalezienia skarbu. W skład załogi wchodzi jednonogi kucharz Długi John Silver, który zaprzyjaźnia się z młodym Hawkinsem. Chłopak nie ma pojęcia, że w rzeczywistości Silver jest hersztem załogi pirackiej, która podstępem wkradła się w szeregi marynarzy, żeby zdobyć skarb dla siebie.

Wyspa skarbów była reklamowana jako kolejny występ zgranego duetu aktorskiego złożonego z rubasznego Wallace'a Beery'ego i młodego Jackiego Coopera, znanych między innymi ze świetnego występu w Mistrzu. Popularna para wcieliła się w dwóch najważniejszych bohaterów opowieści. Beery wydaje się wprost stworzony do roli Długiego Johna Silvera. Jego umiejętność łączenia dosadnego humoru i złowrogości dała efekt niemal równie dobry jak w kręconym w tym samym okresie Viva Villa! Mimo posiadania drewnianej nogi i gadającej papugi Silver jest najbardziej pełnokrwista postacią w całym filmie. Jackie Cooper, który zazwyczaj prezentował podziwu godną naturalność, tym razem zawodzi. Młody aktor wcielił się w Jima Hawkinsa z nieznośną pewnością siebie i arogancją, które są częstą przywarą dziecięcych aktorów. Momentami wprost nie da się słuchać jego zarozumiałego głosiku. Nieźle wypada natomiast w scenach akcji. Spośród innych członków obsady wyróżnia się jeszcze Lionel Barrymore w absolutnie nietypowej dla siebie roli zapijaczonego, zawszonego pirata. To miła odmiana u aktora najczęściej obsadzanego w rolach dobrotliwych dziadków.

Zdecydowanym atutem filmu jest scenografia przygotowana pod nadzorem niezawodnego Cedrica Gibbonsa. Dekoracje opracowane zostały z wyczuciem i zawierają kilka perełek. Na przykład na wyspie piratów znajdziemy otoczoną palisadą chatę, która w pewnym momencie zmienia się zostaje zmieniona w oblężoną twierdzę. Absolutnie wspaniały jest galeon Hispaniola, na którym wesoła załoga żegluje w poszukiwaniu wyspy. Ogromny statek stworzono niemałym nakładem sił. Jest on naturalnej wielkości i zawiera bogate oprzyrządowanie, ożaglowanie oraz olinowanie. Aż czuć morską bryzę, nawet jeżeli zbudowano go w studio.

Jak wypada sama przygoda? Po odsunięciu na bok uprzedzeń opisanych we wstępie muszę przyznać, że było całkiem nieźle. W filmie znalazło się kilka sprawnie wyreżyserowanych scen trzymających w napięciu (między innymi efektowny szturm piratów na bronioną przez bohaterów chatę albo popisowa akcja dywersyjna Hawkinsa na statku). Mimo irytującego momentami Coopera przekonująco wypada przyjaźń pomiędzy jego bohaterem a Johnem Silverem. Jest na czym oko zawiesić, znajdziemy także niemało okazji do docenienia reżyserskiego wyczucia Victora Fleminga. Mimo to nie potrafiłem uwolnić się od uczucia niedosytu wywołanego faktem, że wszystko to już kiedyś widziałem. Z tego powodu Wyspa skarbów otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek. Gdyby było to dla mnie pierwsze zetknięcie się z historią o piratach, ocena niewątpliwie byłaby wyższa.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 6 kwietnia 2019

Szkarłatny kwiat/The Scarlet Pimpernel (1934)

Film o zawadiakach w cieniu gilotyn

Reżyseria: Harold Young
Kraj: Wielka Brytania
Czas trwania: 1 h 33 min.

Występują: Leslie Howard, Merle Oberon, Raymond Massey, Nigel Bruce

Brytyjczycy potrafią podchodzić z przymrużeniem oka nawet do spraw najpoważniejszych. W Prywatnym życiu Henryka VIII reżyser Alexander Korda przedstawił kontrowersyjnego króla-tyrana jako postać tragikomiczną. Rok później poszedł za ciosem, produkując dla wytwórni London Films Szkarłatny kwiat, dowcipny film przygodowy osadzony w realiach Rewolucji Francuskiej, a dokładniej jej etapu zwanego Wielkim Terrorem. Na fotelu reżyserskim zasiadł Harold Young intensywnie wspomagany przed producenta. W rolach głównych obsadzono znanego z występów w filmach amerykańskich Lesliego Howarda oraz Merle Oberon, która odznaczyła się niewielką ale świetną rolą Anny Boleyn w filmie o Henryku VIII. Wspólnie przyczynili się do powstania nietypowego obrazu, w którym patos zastąpiony został humorem, a masakra przygodą.

Szkarłatny kwiat jest adaptacją powieści węgierskiej pisarki Baronowej Orczy i opowiada o poczynaniach grupy mężnych Anglików, którzy infiltrują ogarniętą rewolucją Francję i ratują francuskich arystokratów przed śmiercią na gilotynie. Na czele grupy stoi tajemniczy Szkarłatny Kwiat, mistrz kamuflażu i podstępów, którego tożsamości nie zna nikt. Nie bez przyczyny, gdyż człowiek ten, sir Percy Blakeney, ukrywa sekret nawet przed własną żoną. Maksymilian Robespierre wysyła tropem Szkarłatnego Kwiatu własnego tajnego agenta, przebiegłego Obywatela Chauvelina. Mężczyźni rozpoczynają niebezpieczną grę pełną wzajemnych podchodów i forteli.

Mimo poważnej otoczki, Szkarłatny kwiat jest filmem czysto rozrywkowym, łączącym w sobie humor, akcję i wątki szpiegowskie. Jeżeli chodzi o te ostatnie, film proponuje kilka sprawnie zrealizowanych scen opartych na suspensie. Jest wśród nich długa sekwencja otwierająca film, skupiająca się na ewakuacji kilku Francuzów z rewolucyjnych lochów. Jej elementami są przebieranki, pościgi oraz nieustanne wątpliwości co do tożsamości i intencji poszczególnych osób. Co ważne, dzięki sprawnemu montażowi udało się zachować przejrzystość narracji i uniknąć popadnięcia w chaos. Inne trzymające w napięciu sceny to nocny pojedynek nerwów pomiędzy Percy'm a Chauvelinem toczony w bibliotece oraz pełen niedopowiedzeń finał filmu. 

Wątki humorystyczne kręcą się wokół głównego bohatera opowieści. Choć Percy jest człowiekiem odważnym i zdeterminowanym, dla utrzymania swojej tajemnicy udaje zniewieściałego bawidamka. Z upodobaniem nadskakuje swojemu przyjacielowi księciu Jerzemu i opowiada niedorzeczne wierszyki. Leslie Howard, za którym raczej nie przepadam, dobrze oddał komiczną stronę swojej kreacji, odrobinę słabiej prezentując jej prawdziwą, bohaterską twarz. Inną ważną postacią jest żona Percy'ego, Marguerite, której ten z pewnych powodów nie darzy zaufaniem. Merle Oberon stworzyła wyrazistą kreację kobiety rozdartej lecz pełnej determinacji. Trzecia z głównych postaci, Chauvlin grany przez Raymonda Masseya, został wykreowany na złowieszcze przeciwieństwo głównego bohatera, dopełniając sensacyjnego, nieco pulpowego charakteru filmu.

Szkarłatny kwiat wyróżnia się stroną kompozycyjną. Kamera Harolda Rossona nie boi się nietypowych ujęć, chętnie spogląda na wydarzenia z góry lub podąża za bohaterami. Na oklaski zasługuje świetnie wykorzystany do budowania napięcia montaż równoległy Williama Hornbecka, zwłaszcza w długiej, wciągającej sekwencji początkowej. Scenografia to przede wszystkim nadające filmowi złowieszczą atmosferę wszechobecne gilotyny. Choć trzeba przyznać, że brutalność tego narzędzia śmierci została zaprezentowana raczej umownie. W części filmu rozgrywającej się w Anglii główną cechą charakterystyczną są XVIII-wieczne fikuśne kostiumy. Szkarłatny kwiat to prawdziwa rewia mody - każda z postaci ma okazję zademonstrować po kilka wysmakowanych, oryginalnych kreacji w niepowtarzalnym stylu epoki. Spece od kostiumów zdecydowanie puścili wodze fantazji.

Szkarłatny kwiat prezentuje nad wyraz nietypowe podejście do Rewolucji Francuskiej. Zgodnie z brytyjską tradycją historyczną rządy jakobinów przedstawione zostały jako krwawa jatka. Brutalność i przemoc mają jednak miejsce głównie poza kadrem. Jednocześnie twórcy całkowicie zrezygnowali z rozwijania wątków politycznych rewolucji. Co prawda grupa specjalna zajmująca się ewakuacją skazanych na śmierć arystokratów ma w pewnym sensie charakter klasowy, ale nie ma to specjalnego znaczenia. Paskudna rewolucja jest u Younga i Kordy okazją do niezłej przygody. Wyszedł z tego oryginalny, wciągający film rozrywkowy. Wystawiam mu 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 11 lutego 2019

King Kong (1933)

Film o wielkim gorylu

Reżyseria: Merian C. Cooper i Ernest B. Schoedsack
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Fay Wray, Robert Armstrong, Bruce Cabot, Frank Reicher

Jedna z największych legend w historii kina powstała jako ukoronowanie fali horrorów, która nawiedziła Hollywood na początku lat trzydziestych. Pomysłodawcą King Konga był Merian Cooper, producent, któremu od dawna marzyło się zrobienie filmu o wielkiej małpie siejącej zamęt w Nowym Jorku. Na swój pomysł próbował namówić kilka wytwórni, zyskując w końcu akceptację studia RKO. Przygotowania przebiegały z dużym rozmachem. Zbudowano obszerne dekoracje imitujące tropikalną wyspę. Specjaliści od efektów specjalnych wykonali gigantyczną pracę, tworząc na potrzeby filmu nie tylko kilka różniących się rozmiarami modeli King Konga, ale także inne fantastyczne stworzenia. Potwory zostały wmontowane w film z użyciem różnorodnych technik, w tym wypróbowanej kilka lat wcześniej w filmie Zaginiony świat animacji poklatkowej. Efekty prac zostały sowicie wynagrodzone. Film odniósł niesamowity sukces, zyskując popularność, która utrzymuje się właściwie do dzisiaj. Czy zasłużenie? Przyjrzyjmy się jego poszczególnym elementom.

Fabuła King Konga jest bardzo prosta i ma służyć przede wszystkim ekspozycji pomysłów twórców. Opowiada o wyprawie na tropikalną wyspę, na której ma żyć tajemnicza istota czczona przez tubylców. Na czele ekspedycji staje ekscentryczny reżyser Carl Denham, który wymarzył sobie uwiecznienie stworzenia na taśmie filmowej. W skład ekipy zwerbowana zostaje Ann Darrow, młoda dziewczyna, która ma zostać gwiazdą powstającego filmu. Po przybyciu na wyspę podróżnicy są świadkami ceremonii, w trakcie której tubylcy przygotowują się do złożenia w ofierze młodej kobiety. W nocy Ann zostaje porwana przez barbarzyńców i przekazana w darze Kongowi, gigantycznemu gorylowi, który zamieszkuje dżungle wyspy. Podróżnicy wyruszają dziewczynie na ratunek, zmuszeni przedzierać się przez ostępy pełne prehistorycznych bestii. Tymczasem Kong zaczyna wykazywać wobec Ann dziwne przywiązanie.

Powiedzmy sobie jedno, King Kong nie jest filmem cechującym się wybitną fabułą czy aktorstwem. Opowieść jest sprawnie napisana, odpowiednio buduje napięcie i nie zawiera żadnych rażących niedorzeczności. To właściwie wystarcza. Fay Wray, będąca centralną (oprócz goryla) postacią filmu, została zatrudniona ze względu na atrakcyjny wygląd oraz umiejętność wydawania z siebie w odpowiednich momentach przeraźliwego krzyku. Fakt ten został autoironicznie zaznaczony w scenariuszu - podczas jednej ze scen Ann trenuje przed kamerą Denhama seksowne pozy i wrzask na zawołanie.

Skoro ten temat mamy omówiony, przejdźmy do elementów, które są istotną częścią filmu. Wbrew pozorom nie są to tylko potwory. Od nich jednak zacznijmy. Animacje poklatkowe z lat trzydziestych nie robią na dzisiejszym widzu wielkiego wrażenia, tym niemniej w tamtych czasach miały one przełomowe znaczenie. Zostały do filmu zaimplementowane w ogromnej ilości i, co ważniejsze, wysokiej jakości. Abstrahując od ich realizmu, potwory są różnorodne, ruchliwe i wszędobylskie. Merian Cooper wraz ze specem od animacji Willisem O'Brienem wymyślili wręcz niesamowite sceny. Mamy tu zarówno suspens, kiedy Kong po omacku poszukuje podróżnika ukrytego za skalnym załomem, krwawą łaźnię w wykonaniu wodnego dinozaura wywracającego łódź ekspedycji, jak i kilka pojedynków tytanów, w tym najbrutalniejszą walkę Konga z tyranozaurem. Najwięcej wysiłku włożono oczywiście w tytułowe monstrum, któremu jak na gumowo-plastikową kukłę nadano zadziwiająco zniuansowaną osobowość. Kong potrafi być przerażająco brutalny, kiedy masakruje otaczające go małe ludziki, ale również czuły, szczególnie w sugestywnej scenie, kiedy delikatnie zdejmuje z Ann skrawki podartej sukni, a później obwąchuje swoje palce. No i jeszcze zakończenie z pamiętną wspinaczką goryla na Empire State Building i jego pojedynkiem z dwupłatowcami. Nie ma co się o tym rozpisywać, to po prostu trzeba zobaczyć. Zarówno pomysł jak i wykonanie z odległymi ujęciami i widokiem z perspektywy pilotów są po prostu znakomite.

Dużo ciepłych słów należy się scenografii, której przedsmak można było poznać w kręconym na tym samym planie filmowym Hrabim Zarowie. Na potrzeby King Konga stworzono wiele unikalnych "naturalnych" lokalizacji, które wcale nie wyglądają, jakby powstały w studiu filmowym. Szczególnie w pamięć zapada gigantyczny mur oddzielający zamieszkałą przez tubylców część wyspy od terenu potworów, oraz specyficzny, złożony z dwóch filarów ołtarz. Takie miejsce pojawia się w wielu dzieła popkultury, w których pojawia się wątek składania dziewic w ofierze potworom. Otóż jako pierwsi wymyślili je twórcy King Konga. Na koniec wypada wspomnieć o efektach dźwiękowych i imponującej oprawie muzycznej. Odgłosy potworów nagrano przy wykorzystaniu zmiksowanych głosów dzikich zwierząt, dając każdemu z monstrów indywidualne brzmienie. Muzyka, którą Cooper wbrew woli studia zamówił u kompozytora Maxa Steinera za 50 000 dolarów, jest warta swojej ceny. Nagrana przez 46-osobową orkiestrę, idealnie dopasowana do każdej sceny ścieżka dźwiękowa świetnie uzupełnia narrację, nadając filmowi charakterystyczny, epicki nastrój.

King Kong nie jest filmem idealnym, ale jest cholernie blisko. Wspaniały ze względu na formę, nie na treść, jest realizacją dziecięcego marzenia Meriana Coopera, które udało mu się przekuć na rzeczywistość. Dzięki niezapomnianym aranżacjom wizualnym, pomysłowym efektom specjalnym, świetnej muzyce trudno o nim zapomnieć. King Kong jest właśnie tym, o co chodzi w kinie - podróżą do miejsc odmiennych od codzienności. Fantazją, której nadano kształt. Warto wejść w to marzenie nawet 90 lat po jego powstaniu. Dlatego otrzymuje ode mnie 10 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 16 stycznia 2019

Człowiek małpa/Tarzan the Ape Man (1932)

Film o dzikusach i barbarzyńcach

Reżyseria: W.S. Van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 1 h 40 min.

Występują: Johnny Weissmuller, Maureen O'Sullivan, Neil Hamilton, C. Aubrey Smith

Mający swoją premierę w marcu 1932 roku Człowiek małpa stał się pierwszym z całej serii filmów fabularnych o przygodach Tarzana. Wyreżyserowaną przez W.S. Van Dyke'a, osadzoną w realiach afrykańskiej dżungli produkcję kręcono w lasach Kalifornii. Wykorzystano w niej również materiał nakręcony przez reżysera w Afryce podczas plenerowych zdjęć do jego poprzedniego filmu Trader Horn. Rolę tytułową powierzono olimpijskiemu złotemu medaliście w pływaniu, posągowemu Johnny'emu Weissmullerowi. W założeniu film miał być przygodowym hitem zabierającym widza w zakątki Czarnego Lądu, których wcześniej nie tknęła ludzka stopa. Sądząc po liczbie sequeli (cykl o Tarzanie z Weissmullerem w roli głównej liczy sobie 12 filmów), podejście takie okazało się dużym sukcesem. Z dzisiejszej perspektywy ów klasyk nie prezentuje się już tak korzystnie. Oceniając filmy sprzed niemal wieku zazwyczaj staram się brać poprawkę na ówczesne wzorce kulturowe i poziom wiedzy o świecie. Usiłuję podchodzić do przekonań filmowców z lat dwudziestych czy trzydziestych z dużą dozą wyrozumiałości i dobrej woli. W przypadku Człowieka małpy to podejście napotkało granicę nie do przekroczenia. Film ten jest zbiorem komicznych lub irytujących stereotypów na temat Czarnego Lądu, jego mieszkańców oraz białych niosących tam "kaganek cywilizacji".

Fabuła prowadzona jest z punktu widzenia Jane Parker, córki myśliwego i podróżnika Jamesa Parkera. Dziewczyna przybywa do Afryki, aby wspólnie z ojcem i jego przyjacielem Harrym Holtem wziąć udział w ekspedycji. Wyprawa ma poszukiwać legendarnego cmentarzyska słoni - źródła cennej kości słoniowej. Podróżnicy w towarzystwie oddziału czarnoskórych tragarzy wyruszają w dżunglę. W trakcie wędrówki napotkają nieprzyjazne zwierzęta, wrogich tubylców oraz zdziczałego białego młodzieńca żyjącego wspólnie z plemieniem małp. Tarzan jest niezwykle zainteresowany dziwnymi przybyszami, w szczególności Jane, z której pragnie uczynić swoją partnerkę.

Co mi się konkretnie nie podobało? Prezentację afrykańskiej przyrody jakoś jeszcze zdzierżyłem. Co prawda słonie afrykańskie grane są przez ich indyjskich kuzynów (tylko takie zwierzęta były dostępne dla ekipy filmowej), co zamaskowano poprzez doprawienie im sztucznych kłów (niemal niewidoczne) i uszu z gumy (bardzo widoczne). To było śmieszne. Podobnie jak walka Tarzana z lwami, które w trakcie sceny zmieniały rozmiary, z dorosłych zwierząt stając się kociakami i odwrotnie. Zgoda, bezpieczeństwo aktora jest najważniejsze. Były jeszcze małpy - goryle żyjące w jednym stadzie z szympansami i zdziczałym człowiekiem. Z przyrodniczego punku widzenia to absurd jakich mało, ale dobrze, nie mamy do czynienia z filmem przyrodniczym tylko rozrywkowym. Przejdźmy do tubylców. Towarzyszący podróżnikom czarnoskórzy tragarze to niemi statyści posłusznie wykonujący polecenia swych panów, w razie (fabularnej) potrzeby spadający w przepaście czy padający ofiarą agresywnych zwierząt. Nie mają nic do powiedzenia i nie odgrywają żadnej roli poza tłem. Ale hola, hola. Są jeszcze dosłowne czarne charaktery. Pigmeje, którzy polują na ludzi, a jeńcom każą walczyć z monstrualnym gorylem. Prymitywni, bardziej podobni do dzikich bestii niż ludzi, zostali zagrani przez... amerykańskich karłów pomalowanych czarną farbą i ucharakteryzowanych na dzikusów. Nie wiem, śmiać się czy płakać? No i w końcu biali myśliwi, odważni, żądni przygód i kości słoniowej. Znaleźli się w samym środku niebezpiecznego, skrajnie wrogiego kontynentu. Jak wygląda ich cywilizacyjna krucjata? Krwawo. Ekspedycja napotyka podczas przeprawy przez rzekę hipopotamy. Jej reakcja - zastrzelić. W zasięgu wzroku pojawiają się małpy. Zastrzelić. Pigmeje? Ognia. Biały człowiek skaczący jak małpa? Najpierw strzelać, potem pytać. Żądza zamordowania wszelkich żywych stworzeń napotkanych w dżungli ukazana jest jako zachowanie naturalne i nie wymagające komentarza. Myśliwi robią to właściwie od niechcenia. Jeśli się rusza, lepiej zabić. Cóż za fantastyczna przygoda.

Parę słów wypadałoby napisać o samej opowieści. Tarzan pojawia się w niej dopiero po jakichś czterdziestu minutach. Wcześniejsze sceny wypełnione są zupełnie niepotrzebną gadaniną Jane z myśliwymi oraz nieco bardziej urozmaiconą podróżą przez dżunglę. Interakcja człowieka małpy z jego wybranką rozpoczyna się od jej porwana. Rozmowa zapoznawcza to nieustanne piski dziewczyny i chrząknięcia wydawane przez Tarzana. W efekcie nieudanych zalotów człowiek małpa przekonuje się, że ludzkie kobiety reagują na próby zaciągnięcia ich do legowiska inaczej niż małpy. Całe szczęście, że odpuszcza. A później Jane zakochuje się w Tarzanie. Tak po prostu. Poleżeli sobie razem na gałęzi, wykąpali się w strumieniu i już. Miłość musiała rozkwitnąć. Zapewne dzięki głębokim rozmowom. "Ty Tar-zan. Ja Jane" i tak dalej. Ale czego się spodziewać po dorosłej dziewczynie, która ma w zwyczaju przebierać się przy własnym ojcu. Ewidentnie jest z nią coś nie tak.

Jeszcze słów parę o Johnny'm Weissmullerze. Olimpijczyk bez wątpienia został wybrany do roli Tarzana ze względu na swój wygląd, a nie jakiekolwiek umiejętności aktorskie. Doskonała sylwetka i umiejętności akrobatyczne (sporo skacze na lianach) połączone z pozbawionym wyrazu spojrzeniem dają doskonały portret człowieka wychowanego jako dzikie zwierzę. Ponieważ Tarzan komunikuje się tylko rykiem lub monosylabami, Weissmuller nie musiał się szczególnie wysilać, aby pozostać w roli. Być może miał okazję rozwinąć się aktorsko w kolejnych częściach cyklu, ale nie pałam szczególną chęcią sprawdzenia tego.

Człowiek małpa musiał być w swoich czasach atrakcyjnym filmem przygodowym. Tak przecież wyglądała Afryka w mało ambitnych powieściach przygodowych. Dziki, śmiertelnie niebezpieczny ląd, który należy cywilizować za pomocą broni palnej. Obecnie przygody Tarzana jawią się jako naiwna zbieranina absurdów i stereotypów obrażających ludzką inteligencję. A przynajmniej moją. Nie polecam nikomu poza koneserami kiczu i groteski. Wystawiam 4 gwiazdki.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 25 listopada 2018

Trader Horn (1931)

Film o safari

Reżyseria: W.S. Van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 2 h

Występują: Harry Carey, Duncan Renaldo, Edwina Booth, Mutia Omoolu

Dzika Afryka ze swoim egzotycznym powabem, groźnymi zwierzętami i plemionami barbarzyńców stanowiła dla filmowców niezwykle kuszący materiał. Tylko kwestią czasu było odczarowanie jej dla amerykańskiej Fabryki Snów. Jako jeden z pierwszych dokonał tego W.S. Van Dyke, kręcąc Tradera Horna, obraz oparty na autobiografii podróżnika i kupca, który kilka dekad wcześniej przemierzył Czarny Kontynent wzdłuż i wszerz. Co ciekawe, zdjęcia postanowiono nakręcić w całości w afrykańskich plenerach. Jeżeli plansze tekstowe mówią prawdę, filmowcy poszukujący odpowiednich planów zdjęciowych przemierzyli długą trasę od Związku Południowej Afryki aż do Sudanu. Odważna ta decyzja pozwoliła umieścić w filmie wiele niesamowitych ujęć, ale zarazem naraziła ekipę filmową na wiele niewygód i niebezpieczeństw. Rzekomo kilka osób z personelu pomocniczego padło ofiarą dzikich zwierząt. Nie ulega natomiast wątpliwości, iż część ekipy zapadła na malarię. Aktorka Edwina Booth przypłaciła to nawet przewlekłymi powikłaniami, które zmusiły ją do zakończenia kariery. Mimo tych przeszkód zdjęcia ukończono, w studiach w USA dograno dźwięk i Trader Horn doczekał się premiery. Co otrzymaliśmy w efekcie?

Prawdę powiedziawszy, fabuła filmu ma postać raczej szczątkową. Podróżnik Trader Horn i jego kompan Peru podróżują przez Afrykę w asyście czarnoskórego tłumacza i grupy tragarzy. Początkowo ich podróż odbywa się z nurtem jednej z rzek, a celem jest skupowanie od tubylców kości słoniowej. W jednej z osad Horn i Peru napotykają misjonarkę, która opowiada im o swojej córce porwanej wiele lat temu przez dzikie plemię. Wkrótce los krzyżuje drogi podróżników i zaginionej dziewczyny, która została wychowana przez tubylców jako bogini. Horn i Peru postanawiają ją "uwolnić" i "przywrócić cywilizacji".

Fabuła Tradera Horna nosi znamię czasów, kiedy Europejczycy próbowali cywilizować Afrykę poprzez narzucenie tam własnej kultury. Pomysł porwania dziewczyny, która we wszystkim prócz koloru skóry stała się Afrykanką, z dzisiejszej perspektywy wydaje się karkołomny i skazany na porażkę. Oczywiście twórcy Horna przekonują nas, że jest inaczej i wszyscy mogą żyć długo i szczęśliwie. Nie pozostaje nic innego, jak wzruszyć ramionami i na potrzeby seansu przyjąć ten optymistyczny paradygmat. Na szczęście film nie zawiera zbyt wielu rasistowskich akcentów. Pojawiający się w nim Czarni reprezentują dość różnorodne kultury i sposoby bycia. Są oczywiście tacy, którzy Białych krzyżują głową w dół i składają w ofierze, ale inni są pokojowo nastawieni, honorowi i odważni. Trudno mi powiedzieć, na ile zaprezentowane stroje i obyczaje odpowiadają stanowi faktycznemu, aczkolwiek filmowi Masajowie zgodnie z prawdą żywią się krwią swego bydła, a Pigmeje są mistrzami kamuflażu.

Ważniejszym niż życie afrykańskich tubylców elementem Tradera Horna są zdjęcia z życia tamtejszej przyrody. Film zawiera niesamowicie różnorodne krajobrazy rzek, sawanny, buszu i dżungli. Zaprezentowano także dziesiątki gatunków fauny Czarnego Lądu, wiele z nich w bezpośredniej interakcji z aktorami. Czego tu nie ma. Głodne krokodyle łypiące na przepływającą łódź. Lwy polujące na antylopy i podróżników. Szarżujący nosorożec. Pasące się słonie, hipopotamy i bawoły. Zabrakło chyba tylko małp. Zwierzętom poświęcono tak wiele miejsca, że można Tradera Horna uznać za fabularyzowany film przyrodniczy. Szczególnie że jakość zdjęć i kreatywność ujęć jest bardzo wysoka. Ma to również swoją mroczną stronę. Wedle anegdot filmowcy używali rozmaitych sposobów, by skłonić dzikie zwierzęta do pożądanych zachowań, łącznie z głodzeniem. W dodatku wiele z nich ginie z rąk bohaterów filmu, co również nie było symulowane. Należy pamiętać, że w czasach, gdy film powstawał, walka z drapieżną fauną uważana była za działanie pożyteczne, a świadomość ekologiczna miała się wykształcić dopiero za wiele lat. Dlatego też skala przemocy wobec zwierząt może być dla współczesnego widza szokująca. 

Jakie zatem wrażenie zrobił na mnie pierwszy film nakręcony w afrykańskich plenerach? Jako opowieść raczej kiepskie, gdyż fabuła jest rozwleczona i mało porywająca. Dużo ciekawszy jest Trader Horn jako paradokument o afrykańskiej przyrodzie i żywym jeszcze pionierskim duchu Europejczyków. Zabiera nas w świat, który obecnie dobiega burzliwego końca, a wówczas miał jeszcze swój romantyczny urok. Ciekawie było do niego zajrzeć. Trader Horn otrzymuje ode mnie 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 28 września 2018

A Throw of Dice (1929)

Film o hazardzistach w koronach

Reżyseria: Franz Osten
Kraj: Indie, Niemcy, Wielka Brytania
Czas trwania: 1 h 14 min.

Występują: Seeta Devi, Himansu Rai, Charu Roy

Byłem bardzo ciekawy, jak będzie się prezentować pierwszy indyjski film na mojej liście. Kino indyjskie w roku 1929? Niemy Bollywood? Spodziewałem się czegoś siermiężnego i odstającego poziomem realizacji od produkcji europejskich czy amerykańskich. Jakże się myliłem. A Throw of Dice został co prawda wyreżyserowany przez niemieckiego reżysera, ale powstał w Indiach, w plenerach Radżastanu. Wszystkie role obsadzają indyjscy aktorzy, a za podstawę scenariusza posłużył fragment słynnej Mahabharaty. Jest to prawdziwie epickie widowisko wykorzystujące tysiące statystów, zwierząt i dekoracji nadających mu baśniowy klimat. W niczym pod tym względem nie ustępuje filmom made in USA.

A Throw of Dice opowiada o rywalizacji dwóch indyjskich królów o rękę pięknej córki pustelnika, Sunity. Królowie wydają się utrzymywać przyjazne relacje, jednak są to tylko pozory. Szlachetny Ranjit jest dość sympatyczną osobą, ma jednak fatalną słabość do hazardu. Sohan jest przebiegły, podstępny i czyha na okazję zagarnięcia włości rywala. Podczas wspólnej wyprawy obu władców na polowanie ma miejsce zaaranżowany przez Sohana wypadek - Ranjit zostaje "przypadkiem" postrzelony przez jednego z myśliwych. Król przeżywa i dochodzi do siebie w chacie pustelnika, wpadając w oko jego córce. Sohan jednak ma zamiar zagarnąć dziewczynę dla siebie. W repertuarze jego podstępów znajdzie się wrobienie Ranjita w morderstwo, a później namówienie go na postawienie całego królestwa w grze w kości.

Film Ostena ma stylistykę baśni, dlatego z dystansem podszedłem do fabuły opowiadającej o królu hazardziście. Jest to prozaiczna historia z kilkoma przekonującymi zwrotami akcji. Akurat tyle, żeby posłużyć za wehikuł wizualnej uczty. Bardzo spodobała mi się nuta azjatyckiej egzotyki. Film nie tylko czerpie z indyjskich mitów, ale chętnie demonstruje tamtejsze otoczenie, stroje i zwyczaje. Świetną decyzją była realizacja zdjęć w plenerach, dzięki czemu wszystko wygląda imponująco i realistycznie. Można podziwiać różnorodne lokacje Radżastanu od dżungli, poprzez góry, aż po gęsto zaludnione miasta z charakterystyczną architekturą. Wykorzystano także charakterystyczne dla Indii zwierzęta - tygrysy, kobry i mnóstwo słoni traktowanych jak zwierzęta gospodarskie. Królowie poruszają się z licznymi orszakami i noszą krzykliwe stroje. W miłej oku pstrokaciźnie nie ustępują im córki pustelników. Nawet kości do gry są bogato ornamentowanym dziełem sztuki (zupełnie niepodobnym do naszych kostek). Chociaż film jest czarno-biały, łatwo wyobrazić sobie typową dla dzisiejszego Bollywood feerię kolorów. Ta stylistyka była obecna w indyjskim kinie także w latach dwudziestych.

Nieznany mi wcześniej Franz Osten zaskoczył mnie swoimi umiejętnościami opowiadania historii. Film jest nakręcony po prostu świetnie. Bogactwo ujęć i śmiałość kamery dorównuje dziełom niemieckiego ekspresjonizmu. Reżyser stosuje także nowoczesny montaż, na przykład przygotowania do wesela pokazując jako następujące po sobie krótkie ujęcia sług wykonujących rozmaite czynności. Bardzo przyjemnie się to ogląda. Gra aktorska jest na poziomie przyzwoitym, chociaż nie wykraczającym poza ramy kina rozrywkowego. Najlepiej prezentuje się Himansu Rai w roli podstępnego króla Sohana.

A Throw of Dice nie proponuje jakichś szczególnie głębokich wrażeń. Jest to na wpół mityczny obrazek ukazujący rywalizację władców starożytnych królestw, odpowiednik epickich historii o Cesarstwie Rzymskim czy Karolingach. Jest to jednak kino rozrywkowe na najwyższym poziomie, optymistycznie nastawiające mnie do kolejnych produkcji rodem z Bombaju. Wystawiam mocne 8 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 25 sierpnia 2018

Białe cienie/White Shadows in the South Seas (1928)

Film o dobrych tubylcach i złych białych ludziach

Reżyseria: W.S. van Dyke
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 25 min.

Występują: Monte Blue, Raquel Torres, Robert Anderson

Wyidealizowane portrety życia społeczeństw pierwotnych były stałym elementem filmografii Roberta J. Flaherty'ego. Jego paradokumenty takie jak Nanuk z Północy i Moana prezentowały wizję prostego i szlachetnego życia ludów nieskażonych jeszcze piętnem cywilizacji. Teza ta forsowana była dyskretnie i nie odbierała przyjemności oglądania obyczajów Inuitów czy Polinezyjczyków. W drugiej połowie lat dwudziestych wytwórnia MGM postanowiła zaangażować Flaherty'ego do nakręcenia filmu fabularnego rozgrywającego się w polinezyjskich realiach. Po rozpoczęciu zdjęć szybko wyszło na jaw, że wizje dokumentalisty i producentów nie współgrają ze sobą. W rezultacie Flaherty został wymieniony na W. S. Van Dyke'a, znanego wówczas głównie jako reżyser szybko i sprawnie kończący swoje projekty (stąd przezwisko "One-Take Van Dyke"). Owocem jego pracy są Białe cienie, film przygodowy o silnym zacięciu "antycywilizacyjnym".

Obraz opowiada o przygodach Matthew Lloyda, lekarza rezydującego na jednej z wysp Polinezji. Lloyd to człowiek gorzko rozczarowanym kultem pieniądza, który otwarcie sprzeciwia się wykorzystywaniu tubylców przez białych kupców. Symbolem złej cywilizacji Zachodu jest Sebastian, bezwzględny handlarz, który płaci Polinezyjczykom mało wartościowymi błyskotkami za poławianie dla niego cennych pereł. Kiedy konflikt między mężczyznami zaognia się, Lloyd zostaje z polecenia Sebastiana zwabiony na statek pełen ciał ofiar dżumy, przywiązany do steru i porzucony na morzu. Los jednak mu sprzyja i tajfun wyrzuca go na brzeg nieznanej wyspy, której mieszkańcy nigdy jeszcze nie widzieli białego człowieka. Uznany za półboga, zostaje otoczony czcią i oddaje się rozkosznemu życiu wśród tubylców. Wkrótce okaże się jednak, że nie opuścił go przeklęty "biały cień" chciwości.

Białe cienie zostały nakręcone w przepięknych plenerach Tahiti. Dużo ujęć poświęcono po prostu cudom natury - dziewiczym wyspiarskim lasom i rafie koralowej (tu wyśmienite czarno-białe zdjęcia podwodne). Wzorując się na pomysłach Flaherty'ego, w filmie umieszczono również sporo obrazków z życia tubylców. Można zobaczyć, jak nurkują w poszukiwaniu pereł i wspinają się na wysokie plamy kokosowe. Oglądamy ich tańce ludowe oraz przyglądamy się wspaniałej uczcie złożonej z takich rarytasów jak szpinak po polinezyjsku czy sałatka z młodych ośmiornic. Spośród atrakcji wizualnych trzeba jeszcze wymienić bardzo przekonująco nakręcony tajfun miotający porzuconym na morzu statkiem Lloyda. Nominacja do Oscara za kinematografię była w pełni zasłużona.

Fabularnie Białe cienie wypadają o wiele gorzej. Do szalenie interesującego tematu wypierania kultury tubylczej przez obcą, narzuconą z zewnątrz, twórcy podeszli jednostronnie i wyjątkowo obłudnie. Nie mam tu na myśli portretu samych Polinezyjczyków, którzy jawią się jako ludzie sympatyczni i pełni godności. Problem leży w zakłamanym obrazie kultury Zachodu. Kontakt z białymi ludźmi jest przedstawiony jako jednoznacznie niekorzystny dla Polinezyjczyków. Zostają oni wyrwani ze swej idylli i skłonieni do pracy, wpadają w sidła gospodarki pieniężnej. Można dyskutować nad ekonomicznym wymiarem tego "pierwszego kontaktu", ale to przy innej okazji, bowiem film na taką analizę nie zasługuje. Nie podjęto próby przedstawienia choćby jednego pozytywnego aspektu wymiany kulturowej. Tubylcy nie odnoszą rzekomo żadnej korzyści, obcując z cywilizacją stojącą na wyższym poziomie organizacyjnym i technicznym. Wszystko to w filmie, którego główny bohater, żyjący wśród nich, jest wykształconym na uniwersytecie doktorem medycyny. 

Sprawa z kreacją wspomnianego bohatera wygląda nieciekawie z innych jeszcze powodów. Doktora Lloyda nękają nieustannie wyrzuty sumienia z powodu niegodziwości wyrządzonych przez jego białych pobratymców ludom tubylczym. Kiedy ląduje na rajskiej wyspie i otrzymuje możliwość życia "w zgodzie z naturą", postanawia za wszelką cenę "chronić" Polinezyjczyków. Przyczyną jego wewnętrznego konfliktu są nękające go napady chciwości i tęsknoty za dawnym życiem. Cóż za stracona okazja. Zupełnie nie zwrócono bowiem uwagi na rzeczywisty problem, który stawia postać Lloyda w bardzo nieciekawym świetle. Otóż w żaden sposób nie próbuje on przygotować Polinezyjczyków na kontakt ze znienawidzonymi przez siebie kupcami. Chętnie przyjmuje zaoferowaną mu funkcję bożyszcza i korzysta z życia, trzymając swych przyjaciół w nieświadomości czyhających na nich zagrożeń. Tubylcy zostali potraktowani jak nieporadne i niepotrafiące decydować o własnym losie dzieci, które należy dla ich dobra trzymać w niewiedzy. Takie protekcjonalne podejście nie świadczy dobrze o zacnym doktorze, ani o autorach scenariusza. Zamiast pochylić się nad rzeczywistym problemem, skupili się na jakimś wyimaginowanym cieniu.

Nie piszę tym razem o aktorstwie, bo nie stanowi ono zbytnio o jakości filmu. Białe cienie okazały się obrazem przyjemnym wizualnie, ale fabularnie niezwykle naiwnym, przekazującym swe przesłanie w sposób łopatologiczny. Ot, bajeczka o złym białym człowieku, który okrada naiwnych dzikusów i dobrym, który mimo dobrych intencji również uważa ich za głupców. Z przeciętności wyrywają film tylko świetne zdjęcia. Wyłącznie ze względu na nie wystawiam aż 6 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 12 lipca 2018

Awantura arabska/Two Arabian Knights (1927)

Film o dwóch takich, co ukradli turbany.

Reżyseria: Lewis Milestone
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 30 min.

Występują: William Boyd, Louis Wolheim, Mary Astor, Ian Keith, Michael Vavitch, Michael Visaroff

W latach dwudziestych wśród niemych komedii królował slapstick uzupełniany numerami kaskaderskimi. O ile w przypadku filmów legend kina, takich jak Charlie Chaplin czy Buster Keaton, sprawdzało się to całkiem dobrze, w obrazach z mniej charyzmatycznymi głównymi bohaterami bywało gorzej. Awantura arabska jest próbą innego podejścia do komedii. Reżyser Lewis Milestone zrezygnował ze slapstickowych gagów, stawiając na wątki przygodowe oraz zestawienie ze sobą dwóch protagonistów o odmiennym wyglądzie i charakterach. Nie mam pojęcia, czy to Milestone jest wynalazcą tego drugiego patentu, który będzie się znakomicie sprawdzał w dziesiątkach przyszłych komedii. W każdym razie sprawdza się i tutaj.

Awantura arabska opowiada o losach dwóch amerykańskich żołnierzy, którzy w okopach I Wojny światowej zostają pojmani przez Niemców. Phelps jest młodszy, przystojniejszy i nie daje sobie w kaszę dmuchać. O'Gaffney to gburowaty sierżant, który uprzykrzał mu życie podczas obozu szkoleniowego i później na froncie. Początkowo mężczyźni szczerze się nie cierpią i płatają sobie nawzajem złośliwe figle. Ostatecznie jednak zawierają sztamę, kiedy Phelps bierze na siebie winę za przewinienie, za które miał zostać ukarany sierżant. Wkrótce mężczyźni postanawiają uciec. Ponieważ jest zima, kradną białe stroje należące do przebywających w obozie jeńców arabskich. Wskutek zbiegu okoliczności trafiają do konwoju muzułmańskich więźniów transportowanych przez Niemców do Konstantynopola. Ostatecznie los prowadzi ich na statek płynący do Arabii, gdzie czeka ich przeprawa z chciwym kapitanem, arabską księżniczką i jej ojcem - szejkiem.

Film można podzielić na dwie części - bardziej przygodową, obejmującą pobyt Phelpsa i O'Gaffneya obozie i ucieczkę z niego, oraz bardziej "romantyczną" skupioną na podróży statkiem i perypetiach w Arabii. Sceny obozowe są znakomite, dowcipne ale w dobrym guście. W pamięć zapada szczególnie przełomowa chwila w komorze odwszawiania, kiedy niedawni wrogowie zawiązują przyjaźń. Nieco szokujące jest umieszczenie w obozie pryszniców i pieca krematoryjnego służącego do palenia brudnej odzieży. Wówczas rzeczywiście były używane do dezynfekcji, dzisiejszemu widzowi natomiast kojarzą się nieco inaczej. Pomysłowa i atrakcyjnie przedstawiona jest także ucieczka. Część "romantyczna" jest dużo słabsza - więcej uwagi poświecono tam postaciom drugoplanowym, które reprezentują mało oryginalne stereotypy dotyczące świata islamu. Jakieś arabskie księżniczki, zazdrośni narzeczeni, despotyczny szejk. Zwyczajnie nieciekawe to jest.

Największą zaletą filmu jest atrakcyjnie przedstawiona relacja pomiędzy dwójką protagonistów. William Boyd i Louis Wolheim dobrze się uzupełniają. Obaj bohaterowie potrafią być wobec siebie złośliwi i sporo udanych gagów wynika z wyrządzanych sobie nawzajem psikusów. Kiedy współpracują, też jest ciekawie, na przykład podczas forsowania elektrycznego ogrodzenia. Podział ról w tym duecie jest jasny - Phelps jest twarzą i mózgiem, O'Gaffney mięśniami. Zazwyczaj film korzysta na tym, kiedy obaj są na ekranie, traci natomiast, gdy są rozdzieleni. Wyjątkiem jest tylko scena walki na miecze pod koniec filmu. Najwyraźniej aktorzy przed dziewięćdziesięciu laty nie brali lekcji szermierki, bo wyszło wyjątkowo nieprzekonująco.

Awantura arabska to sympatyczna komedia przygodowa, jedna z pierwszych wykorzystujących jako źródło humoru kontrast między głównymi bohaterami. Trzeba zaznaczyć, że wszystko co najciekawsze, rozgrywa się w pierwszej połowie filmu. Druga wyraźnie jej nie dorównuje, całkiem jakby autorom skończyły się pomysły. Mimo wszystko wystawiam 7 gwiazdek, bo bardzo podobały mi się żołnierskie perypetie panów Boyda i Wolheima.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 4 lipca 2018

Syn szejka/The Son of the Sheik (1926)

Film o synu powtarzającym błędy ojca.

Reżyseria: George Fitzmaurice
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 8 min.

Występują: Rudolph Valentino, Vilma Bánky, George Fawcett, Montagu Love, Karl Dane, Bull Montana, Bynunsky Hyman, Agnes Ayres

Czas na pierwszy sequel na Chronofilmotece. Syn szejka to kontynuacja w prostej linii Szejka z 1921 roku, jednego z filmów, którym Rudolph Valentino zawdzięcza status gwiazdy. Był to obraz, który pod pozorem sztampowej historyjki miłosnej przemycał ciekawe spostrzeżenia na temat relacji pomiędzy porywaczem a jego więźniem. Syn szejka usiłuje w pewnych aspektach naśladować pierwowzór, jednak czyni to bardzo nieudolnie. 

Rudolph Valentino występuje w tym filmie w podwójnej roli. Gra zarówno postarzonego za pomocą brody szejka Ahmeda, jak i jego gładkolicego synalka Ahmeda Juniora (podobieństwo do ojca uderzające). Dla Rudolpha była to kolejna próba wyjścia z szufladki amanta i wykazania, że jest poważnym aktorem. Postawa godna pochwały, ale ponieważ film zawodzi na całej linii, celu nie udało mu się osiągnąć. Na domiar złego Valentino zmarł jeszcze przed premierą Syna szejka, nigdy nie udowodniwszy swej rzekomej wszechstronności. 

Co więc jest z filmem George'a Fitzmaurice'a nie tak? Właściwie wszystko. Fabuła powierzchownie naśladuje rozwiązania pierwowzoru - piękny Beduin zakochuje się w Yasmin - europejskiej tancerce wizytującej saharyjskie miasta. Kiedy zostaje porwany dla okupu przez ojca dziewczyny i jego gang, uznaje, że Yasmin zdradziła go. Po odzyskaniu wolności Ahmed Junior porywa tancerkę i w akcie zemsty usiłuje uczynić z niej swoją nałożnicę. Jest też sporo wątków pobocznych. Ahmed Senior zżyma się na nieposłuszeństwo syna, któremu zabronił wychodzić z domu. Jego żona wysyła do koleżanek w Anglii listy zachwalające romantyczne życie na pustyni, a pomniejsi członkowie plemienia Beduinów wywracają oczami i potykają się o własne nogi. Boki zrywać.

Twórcy filmu zrezygnowali z jakiejkolwiek głębi psychologicznej, stawiając na ciągłe niedorzeczne pościgi, porwania i pojedynki. Żaden z bohaterów nie zatrzymuje się nawet na chwilę, żeby przemyśleć swoje działania, czy z kimś je przedyskutować. Dialogów jest w jak na lekarstwo, żeby widzowi czasem nie zmęczyły się oczy. Mogłoby to jeszcze być atrakcyjne, gdyby sceny akcji zostały porządnie zainscenizowane i nakręcone, ale tak nie jest. Ujęcia bitwy finałowej, w której Ahmedowie machają mieczami jak wiosłami, a stada wrogów bezładnie podskakują wokół nich, są żenujące. Sceny komediowe to słaby slapstick wspomagany przez totalnie przerysowane aktorstwo drugiego planu. Wisienką na torcie jest gwałt, jakiego Ahmed Młodszy dopuszcza się na Yasmin w akcie zemsty. Oczywiście nie jest to pokazane wprost, ale wymowa sceny jest jednoznaczna. W konsekwencji tancerka przez jakiś czas dąsa się na młodego szejka, ale ostatecznie wszystko sobie wyjaśniają i nie ma przeszkód, żeby odjechali razem na białym koniu ku zachodowi słońca. Nie wiem, czy można było bardziej spłycić tak trudny temat. Na tym przykładzie chyba najlepiej widoczna jest różnica między Synem szejka a pierwowzorem, w którym ewolucja uczuć bohaterki do porywacza była stopniowa, czytelnie przedstawiona, no i nie było gwałtu jako rzuconego lekką ręką zwrotu akcji.

Syn szejka to kompletna porażka. Nie broni się jako melodramat z powodu idiotycznej fabuły. Nie porywa jako film przygodowy z powodu mało czytelnej intrygi i kiepskiej realizacji. Być może dla ówczesnego widza jakąś atrakcją było obsadzenie jednego aktora w dwóch rolach, zwłaszcza że dzięki sztuczkom montażowym ojciec i syn występują na ekranie wspólnie. Niestety obie postacie są tak płytkie, że oglądanie ich w jakiejkolwiek konfiguracji trudno nazwać interesującym. Syn szejka to jeden z najgorszych filmów, jakie dane mi było recenzować. Radzę omijać go szerokim łukiem. Otrzymuje 3 gwiazdki. Tak dużo wyłącznie ze względu na ładną pustynną scenerię i takąż brodę Valentino.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 2 lipca 2018

Czarny Pirat/The Black Pirate (1926)

Film o piratach.

Reżyseria: Albert Parker
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 35 min.

Występują: Douglas Fairbanks, Billie Dove, Anders Randolf, Donald Crisp, Sam De Grasse

Zrobić dobry film piracki to moim zdaniem duże wyzwanie. Z morskimi rabusiami powiązanych jest tak wiele popkulturowych stereotypów, że ciężko wymyślić coś oryginalnego. Mimo wszystko Douglas Fairbanks miał 90 lat temu więcej swobody, przynajmniej w kinowej niszy tej tematyki. Gwiazdor kina przygodowego postanowił wyprodukować film w swoim stylu - dynamiczny, zawadiacki i nie biorący siebie do końca poważnie. Jednocześnie Czarny Pirat jest bajką dla nieco większych dzieci. Jego bohaterowie niechętnie biorą jeńców, nie mają skrupułów przed krzywdzeniem kobiet (dzieci pewnie też, ale żadne w filmie nie występują) i rządzą się prawem pięści. Ta szczypta realizmu bardzo dobrze zrobiła dziełu wyreżyserowanemu przez Alberta Parkera, nadając mu dyskretny urok nieprzewidywalności.

Tytułowy Czarny Pirat to mężczyzna, który cudem ratuje się ze statku obrabowanego i wysadzonego w powietrze przez piracką załogę. W katastrofie ginie za to jego ojciec. Rozbitek przypadkowo ląduje na wyspie, na której rabusie mają swoją skrytkę na łupy. Łaknący zemsty mężczyzna przyjmuje pseudonim Czarnego Pirata i po zwycięstwie w pojedynku z kapitanem złoczyńców przyłącza się do nich. Część załogi, na czele z pierwszym oficerem, nie darzy go zaufaniem. Aby udowodnić swoją przydatność, bohater podejmuje się w pojedynkę zdobyć żeglujący po pobliskich wodach statek handlowy.

Scenariusz Czarnego Pirata jest sprawnie napisany, chociaż jego głównym zadaniem jest logiczne powiązanie ze sobą scen z życia piratów oraz popisów Fairbanksa. Wszystko to podane jest w znakomitej oprawie. Twórcy nie zdecydowali się na kręcenie w plenerze, ale przygotowane w studio filmowym makiety statków są okazałe, pomysłowo ozdobione i wyposażone. Trudno mi powiedzieć, czy są to wierne realiom historycznym repliki, ale trzeba przyznać, że włożono w ich wykonanie sporo wysiłku. Podobnie ma się rzecz z kostiumami i charakteryzacją. Filmowi piraci są brudni, paskudni i brzydcy, a jednocześnie widoczna jest w ich sposobie bycia pewna ostentacja związana z łatwym dostępem do pieniędzy. Dodatkową atrakcją filmu jest fakt, że został w całości sfilmowany w Technicolorze, co prawda bazującym na dość wąskiej palecie kolorów (głównie czerwień, pomarańcz, brąz), ale i tak wygląda to bardzo dobrze na tle zwyczajowej czerni i bieli albo jednolicie barwionej kliszy charakterystycznej dla kina niemego. Znakomite efekty wizualne uzupełnia świetna muzyka Mortimera Wilsona oparta na delirycznych smyczkach i (bodajże) bałałajce.

Oprawa oprawą, ale najlepsze są w Czarnym Piracie sceny rodzajowe. Początkowe momenty filmu opisujące taktyki i zwyczaje piratów ocierają się o geniusz. Mamy okazję przyjrzeć się z bliska plądrowaniu zdobytego statku, bezlitosnej egzekucji pasażerów i podziałowi łupów. Jest brutalnie a zarazem rubasznie, bo taki jest właśnie styl życia morskich bandytów. Jeśli chodzi o popisy Fairbanksa, znakomicie nakręcono jego pojedynek szermierczy z pirackim kapitanem - zaciekły, pełen pomysłowych manewrów i godnie zakończony. Świetne są też sceny, gdy główny bohater w pojedynkę dokonuje abordażu, na czele z efektownymi wspinaczkami po olinowaniu i jedynym w swoim rodzaju trikiem na zniszczenie ogromnych żagli. Druga połowa filmu skupia się bardziej na rozgrywkach pomiędzy dybiącymi na siebie nawzajem piratami oraz zemście głównego bohatera. Nieco ustępuje poziomem pierwszej, ale i tak jest bardzo dobrze. W pamięć zapadają postacie drugiego planu - Sam De Grasse jako nikczemny pierwszy oficer i Donald Crisp w roli jednorękiego poplecznika Czarnego Pirata. Jedynym członkiem obsady, który się nie sprawdza, jest Billie Dove jako branka i obiekt miłosnych uniesień Czarnego Pirata. Słowo obiekt wyjątkowo dobrze pasuje do tej absolutnie nieciekawej i drewnianej postaci.

Czarny Pirat to jeden z najlepszych filmów przygodowych kina niemego. Nie ma może takiego rozmachu realizacyjnego jak Złodziej z Bagdadu, ale nadrabia to z nawiązką klimatem, świetnymi scenkami rodzajowymi i dużą nieprzewidywalnością. Ta ostatnia może być zaskoczeniem dla widza przyzwyczajonego do ugrzecznionych produkcji, w których bohaterom wszystko się udaje. Gdyby kobieca część obsady była bardziej interesująca, można by się pokusić o bardzo wysoką notę. Tymczasem wystawiam mocne 8 gwiazdek. I tak nieźle.

źródło grafiki - www.imdb.com