Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1926. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1926. Pokaż wszystkie posty

sobota, 7 lipca 2018

Chronometry - nagrody blogowe (rok 1926)

Rok 1926 był wyraźnie słabszy od poprzedniego. Mało było w nim wyrazistych ról i niewiele filmów, które uznałbym za wybitne. Hollywood produkowało głównie słabe komedie i nierówne melodramaty. Jak zwykle kilka perełek wydało z siebie kino niemieckie. Na uwagę zasługują także młodzi radzieccy twórcy tworzący propagandę o niezwykle wysokiej jakości. Ogólnie rzecz biorąc, mogło być lepiej. Średnia ocen wyniosła w tym roku 7,1.

Najlepsza kinematografia
(kategoria obejmuje zdjęcia, montaż i efekty specjalne)
Nominowani: 
Faust - za atmosferę niesamowitości i ogniste efekty specjalne.
Generał - za lokomotywy, wagony, tory, zwrotnice i wszystko, co na nich wyprawia Buster Keaton w ciągłym ruchu.
Matka - za opowiadanie historii poprzez montaż i ruch kamery.
Ménilmontant - za wstrząsającą do głębi narrację obrazem.
Szósta część świata - za stworzenie jedynej w swoim rodzaju reklamówki przemysłowo-etnograficzno-propagandowej.
Trzech złych ludzi - za przygotowane z epickim rozmachem sceny "wyścigu o ziemię i kruszce".


W kategorii zdjęciowo-montażowej dużo się działo. Tak dużo, że większość nominatów to innowatorzy. Spośród nich najbardziej wyróżniły się dwa filmy radzieckie prezentujące zupełnie nowe podejście do narracji. Jednak Srebrny Chronometr otrzymuje bardziej tradycyjny kandydat - Generał. Z tego filmu aż czuć radość i satysfakcję jego twórcy wymyślającego jedne efektowne rozwiązania po drugich. No i tylko on wysadził na potrzeby filmu most.

Najlepsza scenografia
(kategoria obejmuje również kostiumy)

Nominowani:
Czarny Pirat - za skonstruowane i wyposażone z rozmachem modele okrętów oraz kostiumy piratów. 
Faust - za ekspresjonistyczne dekoracje średniowiecznego miasteczka oraz za różnorodne kostiumy Mefistofelesa.
Ménilmontant - za budujące nastrój brudne ulice Paryża i listopadową przyrodę.
Moana - za przepiękne plenery Wysp Samoańskich. 
Przygody księcia Achmeda - za stworzenie niepowtarzalnej animacji z wykorzystaniem wielu tysięcy kunsztownych wycinanek. 


Również tutaj było w czym wybierać. Faust reprezentuje klasyczny już ekspresjonizm niemiecki. Moana i Ménilmontant prezentują skrajnie od siebie odmienne sposoby wykorzystania plenerów. Bliski zwycięstwa był ociekający przepychem Czarny Pirat. Srebrny Chronometr otrzymują Przygody księcia Achmeda - jedna z pierwszych pełnometrażowych animacji stworzona dzięki mrówczej pracy pani reżyser i w dodatku bardzo wyrafinowana artystycznie.

Najlepszy scenariusz


Nominowani:
Jack Cunningham - Czarny Pirat - za sprawną nić fabularną łączącą najciekawsze momenty z życia piratów.
Fred de Gresac - Cyganeria - za budzący sympatię portret życia biedujących artystów z Paryża. 
Benjamin Glazer - Symfonia zmysłów - za wciągającą historię o przyjaźni i próbie jej zniszczenia.
John Stone - Trzech złych ludzi - za przekorną opowieść o koniokradach, którzy w głębi serca nie są tacy źli.
Natan Zarkhi - Matka -
za przyziemną opowieść o tragedii rosyjskiej rodziny.

Tym razem nominacje w kategorii scenariusza otrzymały po prostu najciekawsze historie. Pewnym nowatorstwem wyróżnia się Symfonia zmysłów z rozbudowanym wątkiem "złej kobiety". Trzech złych ludzi przybliża z kolei sylwetki opryszków o złotych sercach.  Srebrny Chronometr otrzymuje Nathan Zarkhi za scenariusz do Matki, który jest zarazem tak "zwyczajny", jak to tylko możliwe i do głębi poruszający.

Najlepsza aktorka

Nominowane:
Greta Garbo - Symfonia zmysłów - za smakowitą rolę nienasyconej modliszki.
Lillian Gish - Cyganeria - za znakomity powrót na szczyt dzięki kolejnej już w swojej karierze kreacji "męczennicy miłości".
Nadia Sibirska - Ménilmontant - za pozbawioną ostentacji dziewczęcą wrażliwość.

Bardzo wąski wybór, bo też aktorsko rok 1926 nie stoi na wysokim poziomie. Nadia Sibirska wyróżniła się bardzo naturalną kreacją w filmie swojego męża. Lillian Gish zaprezentowała typowy dla siebie rozdzierający serce patos. Srebrny Chronometr przypada Grecie Garbo, która niemal całkowicie zdominowała Symfonię zmysłów bardzo odważną rolą zepsutej pożeraczki męskich serc.

Najlepszy aktor

Nominowani:
John Gilbert - Cyganeria - za przekonujące wcielenie się w postać egocentrycznego artysty.
John Gilbert - Symfonia zmysłów - za zakochanie się w Grecie Garbo.
Emil Jannings - Faust - za oryginalną kreację diabła - przewrotną, złowieszczą i niepozbawioną dystansu do siebie.
Buster Keaton - Generał -
za zupełne wejście w rolę zdeterminowanego maszynisty.

Wśród ról męskich wybór także był niewielki. Bardzo jasno świeciła gwiazda Johna Gilberta, specjalisty od wyrazistych postaci pierwszoplanowych. Emil Jannings jak zwykle błyszczy w ekscentrycznej roli Mefistofelesa. Srebrny Chronometr otrzymuje Buster Keaton, który w Generale wspiął się na szczyt swoich możliwości aktorskich. Nie jest to rola wysublimowana, raczej archetyp zdeterminowanego everymana. Ale po obejrzeniu jego wyczynów będziecie chcieli, żeby Wasze dzieci były takie jak Johnnie Gray.

Najlepszy reżyser

Nominowani:
Clarence Brown - Symfonia zmysłów - za melodramat, który nie próbuje grać na emocjach widza.
John Ford -
Trzech złych ludzi - za nienaganną technicznie i przyjemną w odbiorze opowieść o kolonizacji Dakoty. 
Dmitrij Kirsanoff - Ménilmontant - za stworzenie filmowego dzieła lirycznego.
Wsiewołod Pudowkin - Matka - za umiejętność wzbudzania różnorodnych emocji głównie za pomocą opowiadania obrazem.
King Vidor - Cyganeria - za finezyjne połączenie elementów komediowych z tragedią.

Kogóż my tu mamy? Trzech nominowanych Amerykanów to raczej filmowi rzemieślnicy, którzy po prostu nakręcili w roku 1926 bardzo dobre filmy. Wsiewołod Pudowkin to wspaniale debiutujący artysta, który był o włos od zwycięstwa. Srebrny Chronometr trafia jednak do Dmitrija Kirsanoffa za Ménilmontant. Stworzył dzieło tak subtelne i kompletne, że pozostaje tylko zdjąć czapki z głów. I to wszystko zamknięte w niecałych czterdziestu minutach.

Najlepszy film

Nominowani:
Generał - za niezwykle pomysłowe atrakcje zbudowane wokół prostego pomysłu na pościg kolejowy.
Matka - za ukazanie jak na dłoni tego, co uwiera rosyjską duszę.
Ménilmontant - za bycie filmowym odpowiednikiem dzieła poetyckiego z możliwością wielorakiej interpretacji.

Niewielka liczba nominacji jest konsekwencją niezbyt wysokiego poziomu filmów. Co prawda sporo było solidnych pozycji, jednak na miano najlepszych, niezapomnianych, zasłużyły tylko trzy. Ménilmontant był niezrównany w kategorii filmu artystycznego. Matka to dzieło przejmujące do głębi. A jednak wygrywa z nimi film mniej poważny. Złoty Chronometr otrzymuje Generał - owoc twórczego geniuszu Bustera Keatona, który wzrusza, bawi i chwilami zapiera dech w piersiach.

czwartek, 5 lipca 2018

Matka/Mat (1926)

Film o anomii społecznej.

Reżyseria: Wsiewołod Pudowkin
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1h 27 min.

Występują: Wiera Baranowska, Nikołaj Batałow, Aleksandr Czistiakow

Wsiewołod Pudowkin nie jest tak znanym twórcą jak Sergiej Eisenstein, tym niemniej należałoby postawić te dwie postacie obok siebie jako pionierów fabularyzowanego kina propagandowego. Obaj służyli paskudnemu reżimowi, łączyły ich jednak również ambicje artystyczne, których głównym środkiem wyrazu był montaż filmowy. O ile dzieła Eisensteina można określić jako ekspresyjne i kolektywistyczne w swym duchu, Pudowkin, przynajmniej w przypadku Matki, stawia na wewnętrzne przeżycia jednostki.

Matka jest adaptacją osadzonego w realiach w carskiej Rosji opowiadania Maksyma Gorkiego o losach robotniczej rodziny Własowów. Głowa rodziny to alkoholik znęcający się nad żoną i gotowy na wszystko dla zdobycia wódki. Jego syn Paweł jest młodym robotnikiem natchnionym rewolucyjnym zapałem i wmieszanym w przygotowania do strajku. Matka, umęczona życiem kobieta, stara się łagodzić ich spory i trzymać rodzinę w całości. Kiedy w fabryce, w której pracują Własowowie, wybucha strajk, Paweł niespodziewanie staje naprzeciw ojca. Stary w zamian za darmową gorzałę został wciągnięty w szeregi łamistrajków. Dochodzi do fatalnej w skutkach strzelaniny. Wkrótce potem dom Własowów nachodzi policja. Zastraszona przez policjantów matka wydaje im przechowywaną przez Pawła broń. Młody Własow zostaje aresztowany i skazany na katorgę. Nękana wyrzutami sumienia matka przyłącza się do komórki rewolucjonistów, którzy planują atak na więzienie.

Matka zrobiła na mnie mocne wrażenie. Pudowkin bardzo zręcznie opowiada obrazem, poprzez proste rozwiązania przekazując silne emocje. Na początku filmu pijany ojciec wtacza się do domu i zaczyna zdejmować ze ściany zegar z kukułką, ściągając na siebie przerażone spojrzenie matki i niechętny wzrok syna. Dzięki tym kilku ujęciom błyskawicznie zdajemy sobie sprawę z panującej w domu atmosfery i relacji pomiędzy całą trójką. Kamera porusza się bardzo odważnie, niekiedy prezentując widok z oczu pierwszej osoby, innym razem pokazując ludzi władzy z żabiej, wywyższającej ich perspektywy. Reżyser nie stroni od smakowitej ironii, której przykładem jest najlepsza w filmie scena rozprawy sądowej Pawła. Sędziowie reprezentujący prawo, sprawiedliwość i miłosierdzie, są pochłonięci dyskusją o koniach i drzemką. Cała rozprawa przypomina farsę, w której oskarżenie i obrona odbębnia, co ma do odbębnienia, a następnie zapada z góry wiadomy wyrok. Mocno kontrastują z tym ujęcia na przejętą i nękaną wyrzutami sumienia matkę. Za serce chwytają natomiast finałowe sceny ataku na więzienie, w których działania uwikłanych w walkę grup przeplatane są indywidualnymi losami matki i syna. Reżyser wspomaga narrację z udziałem bohaterów alegorycznymi wstawkami przyrody, na przykład wiatru miotającego gałęziami czy zderzających się ze  sobą kier lodu.

Koncentracja na indywidualnych postawach i losach rozdartej, udręczonej rodziny Własowów sprawia, że film jest wstrząsający. Otoczeni przez opresyjny reżim, nieszczęśnicy nie mogą liczyć nawet na siebie. Pudowkin jest pesymistą. Nie stara się budować kolektywistycznego ducha, raczej w wyolbrzymiony sposób pokazuje, że w carskiej Rosji jednostki były wyalienowane, bezbronne i celowo nastawiane przeciwko sobie. Wrażenie to wzmaga typowe dla kina sowieckiego naturszczykowskie aktorstwo. Bohaterowie filmu to zwyczajni ludzie o prostych twarzach, brakach w uzębieniu, równie dobrze można by ich spotkać na ulicy. Warstwą oddzielną, postawioną ponad nimi, są przedstawiciele klasy wyższej - sędziowie, urzędnicy, kapitaliści. Bezosobowe wojsko jest gdzieś pomiędzy - zabójcza szara masa pozbawiona emocji i litości.

Matka jest przykładem radzieckiej propagandy o wysokich walorach artystycznych. Zabiegi reżyserskie Pudowkina są niezwykle innowacyjne, ponadto cechuje się on dużym wyczuciem ludzkich emocji. Dzięki temu Matka jest filmem bardziej intymnym od na przykład Strajku. Możemy za jej pomocą zajrzeć w duszę Rosjanina, zobaczyć, co go uwierało w carskim systemie. Na pochwałę zasługuje także zwrócenie uwagi na los skrytych w cieniu, cierpiących w milczeniu kobiet, takich jak Własowa. A co z propagandą komunistyczną? Niewątpliwie występuje, podana w sposób inteligentny i nienachalny. Oglądając Matkę i zżymając się na ohydę caratu, należy wziąć na nią poprawkę. Mimo tego film zdecydowanie wyróżnia się sposobem opowiadania historii i oddziaływaniem na emocje widza. Otrzymuje zasłużone 9 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 4 lipca 2018

Syn szejka/The Son of the Sheik (1926)

Film o synu powtarzającym błędy ojca.

Reżyseria: George Fitzmaurice
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 8 min.

Występują: Rudolph Valentino, Vilma Bánky, George Fawcett, Montagu Love, Karl Dane, Bull Montana, Bynunsky Hyman, Agnes Ayres

Czas na pierwszy sequel na Chronofilmotece. Syn szejka to kontynuacja w prostej linii Szejka z 1921 roku, jednego z filmów, którym Rudolph Valentino zawdzięcza status gwiazdy. Był to obraz, który pod pozorem sztampowej historyjki miłosnej przemycał ciekawe spostrzeżenia na temat relacji pomiędzy porywaczem a jego więźniem. Syn szejka usiłuje w pewnych aspektach naśladować pierwowzór, jednak czyni to bardzo nieudolnie. 

Rudolph Valentino występuje w tym filmie w podwójnej roli. Gra zarówno postarzonego za pomocą brody szejka Ahmeda, jak i jego gładkolicego synalka Ahmeda Juniora (podobieństwo do ojca uderzające). Dla Rudolpha była to kolejna próba wyjścia z szufladki amanta i wykazania, że jest poważnym aktorem. Postawa godna pochwały, ale ponieważ film zawodzi na całej linii, celu nie udało mu się osiągnąć. Na domiar złego Valentino zmarł jeszcze przed premierą Syna szejka, nigdy nie udowodniwszy swej rzekomej wszechstronności. 

Co więc jest z filmem George'a Fitzmaurice'a nie tak? Właściwie wszystko. Fabuła powierzchownie naśladuje rozwiązania pierwowzoru - piękny Beduin zakochuje się w Yasmin - europejskiej tancerce wizytującej saharyjskie miasta. Kiedy zostaje porwany dla okupu przez ojca dziewczyny i jego gang, uznaje, że Yasmin zdradziła go. Po odzyskaniu wolności Ahmed Junior porywa tancerkę i w akcie zemsty usiłuje uczynić z niej swoją nałożnicę. Jest też sporo wątków pobocznych. Ahmed Senior zżyma się na nieposłuszeństwo syna, któremu zabronił wychodzić z domu. Jego żona wysyła do koleżanek w Anglii listy zachwalające romantyczne życie na pustyni, a pomniejsi członkowie plemienia Beduinów wywracają oczami i potykają się o własne nogi. Boki zrywać.

Twórcy filmu zrezygnowali z jakiejkolwiek głębi psychologicznej, stawiając na ciągłe niedorzeczne pościgi, porwania i pojedynki. Żaden z bohaterów nie zatrzymuje się nawet na chwilę, żeby przemyśleć swoje działania, czy z kimś je przedyskutować. Dialogów jest w jak na lekarstwo, żeby widzowi czasem nie zmęczyły się oczy. Mogłoby to jeszcze być atrakcyjne, gdyby sceny akcji zostały porządnie zainscenizowane i nakręcone, ale tak nie jest. Ujęcia bitwy finałowej, w której Ahmedowie machają mieczami jak wiosłami, a stada wrogów bezładnie podskakują wokół nich, są żenujące. Sceny komediowe to słaby slapstick wspomagany przez totalnie przerysowane aktorstwo drugiego planu. Wisienką na torcie jest gwałt, jakiego Ahmed Młodszy dopuszcza się na Yasmin w akcie zemsty. Oczywiście nie jest to pokazane wprost, ale wymowa sceny jest jednoznaczna. W konsekwencji tancerka przez jakiś czas dąsa się na młodego szejka, ale ostatecznie wszystko sobie wyjaśniają i nie ma przeszkód, żeby odjechali razem na białym koniu ku zachodowi słońca. Nie wiem, czy można było bardziej spłycić tak trudny temat. Na tym przykładzie chyba najlepiej widoczna jest różnica między Synem szejka a pierwowzorem, w którym ewolucja uczuć bohaterki do porywacza była stopniowa, czytelnie przedstawiona, no i nie było gwałtu jako rzuconego lekką ręką zwrotu akcji.

Syn szejka to kompletna porażka. Nie broni się jako melodramat z powodu idiotycznej fabuły. Nie porywa jako film przygodowy z powodu mało czytelnej intrygi i kiepskiej realizacji. Być może dla ówczesnego widza jakąś atrakcją było obsadzenie jednego aktora w dwóch rolach, zwłaszcza że dzięki sztuczkom montażowym ojciec i syn występują na ekranie wspólnie. Niestety obie postacie są tak płytkie, że oglądanie ich w jakiejkolwiek konfiguracji trudno nazwać interesującym. Syn szejka to jeden z najgorszych filmów, jakie dane mi było recenzować. Radzę omijać go szerokim łukiem. Otrzymuje 3 gwiazdki. Tak dużo wyłącznie ze względu na ładną pustynną scenerię i takąż brodę Valentino.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 3 lipca 2018

Ella Cinders (1926)

Film o Kopciuszku w Hollywood

Reżyseria: Alfred E. Green
Kraj: USA
Czas trwania: 52 min.

Występują: Colleen Moore, Lloyd Hughes, Vera Lewis, Doris Baker, Emily Gerdes

Colleen Moore była kobiecą twarzą amerykańskiej komedii niemej i cieszyła się w latach 20. dość dużą popularnością. Do czasów współczesnych zachowała się tylko część jej filmów, wśród nich Ella Cinders, uznawana za jeden z lepszych. Jest to adaptacja gazetowego komiksu o uwspółcześnionym Kopciuszku, na co zresztą wskazuje imię i nazwisko bohaterki, będące anagramem słowa "Cinderella". Jak można się domyślać, nadmierną oryginalnością ta opowiastka nie grzeszy.

Filmowa Ella Cinders jest sierotą mieszkającą wspólnie z antypatyczną macochą i jej córkami. Dziewczyna pełni w domu funkcję służącej, chodzi w połatanych ubraniach i jest wiecznie usmolona. Jej jedynym przyjacielem jest Waite Lifter, obwoźny sprzedawca lodów. Pewnego dnia Ella decyduje się wystartować w konkursie fotograficznym, w którym główną nagrodą jest bilet do Hollywood i kontrakt aktorski. Ku niemiłemu zaskoczeniu rodziny, portret Kopciuszka z niedorzeczną miną zwycięża. Ella wyrusza do Los Angeles, gdzie czeka na nią wiele wyzwań związanych z pracą w przemyśle filmowym.

Prawdę mówiąc, Colleen Moore okazała się całkiem dobrą aktorką komediową. Jej główną specjalnością jest mimika i (jakżeby inaczej) slapstickowe numery. Co ważne, gra Ellę z dużym wdziękiem. Mimo licznych wpadek i nieporadności mamy do czynienia z postacią inteligentną i budzącą sympatię. Scena z robieniem Elli zdjęcia, kiedy po nosie pełza jej natrętna mucha oraz jej próby przeniknięcia do hollywoodzkiego studia czujnie strzeżonego przez pana w mundurze są autentycznie zabawne. Są to jednak rodzynki w zakalcu. Ella Cinders nie wykorzystuje potencjału aktorki z powodu kiepskiego scenariusza.

Na czym polegają moje zastrzeżenia? Przede wszystkim na nudnej i nieciekawej osi fabuły wykorzystującej motywy Kopciuszka. Niestety nie porywa mnie historia o popychadle cudownie przemienionym w księżniczkę, okraszona wstawkami o bajkowym Hollywood. Nie ma w niej ani krzty autentyczności. Właściwie nie ma w niej nic ciekawego. Film mogłyby ratować udane skecze, ale tutaj oprócz wskazanych przeze mnie wyżej dobrych scen mamy również co najwyżej takie sobie. Średnio przypadły mi do gustu ujęcia pokazujące, jakie to upokarzające prace musi wykonywać Kopciuszek na rzecz macochy i sióstr. Nie rozbawili ustrojeni w pióropusze i kopcący cygara Indianie podróżujący z wystraszoną bohaterką pociągiem. Z postaci drugoplanowych dobry epizod zalicza chyba tylko Harry Langdon w roli komika pomagającego Elli ukryć się przed stróżem. Reszta jest bezbarwna (lodziarz) lub odpychająca (rodzinka Elli).

Mimo pozytywnych przebłysków nie mogę pozytywnie ocenić tego filmu. Jeśli był najlepszym, co Colleen Moore miała do zaprezentowania, to pozostaje jej współczuć. Bo zdecydowanie stać ją było na stworzenie dobrej kreacji. Ella Cinders otrzymuje ode mnie 5 gwiazdek. Śmiało można sobie ten film odpuścić.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 2 lipca 2018

Czarny Pirat/The Black Pirate (1926)

Film o piratach.

Reżyseria: Albert Parker
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 35 min.

Występują: Douglas Fairbanks, Billie Dove, Anders Randolf, Donald Crisp, Sam De Grasse

Zrobić dobry film piracki to moim zdaniem duże wyzwanie. Z morskimi rabusiami powiązanych jest tak wiele popkulturowych stereotypów, że ciężko wymyślić coś oryginalnego. Mimo wszystko Douglas Fairbanks miał 90 lat temu więcej swobody, przynajmniej w kinowej niszy tej tematyki. Gwiazdor kina przygodowego postanowił wyprodukować film w swoim stylu - dynamiczny, zawadiacki i nie biorący siebie do końca poważnie. Jednocześnie Czarny Pirat jest bajką dla nieco większych dzieci. Jego bohaterowie niechętnie biorą jeńców, nie mają skrupułów przed krzywdzeniem kobiet (dzieci pewnie też, ale żadne w filmie nie występują) i rządzą się prawem pięści. Ta szczypta realizmu bardzo dobrze zrobiła dziełu wyreżyserowanemu przez Alberta Parkera, nadając mu dyskretny urok nieprzewidywalności.

Tytułowy Czarny Pirat to mężczyzna, który cudem ratuje się ze statku obrabowanego i wysadzonego w powietrze przez piracką załogę. W katastrofie ginie za to jego ojciec. Rozbitek przypadkowo ląduje na wyspie, na której rabusie mają swoją skrytkę na łupy. Łaknący zemsty mężczyzna przyjmuje pseudonim Czarnego Pirata i po zwycięstwie w pojedynku z kapitanem złoczyńców przyłącza się do nich. Część załogi, na czele z pierwszym oficerem, nie darzy go zaufaniem. Aby udowodnić swoją przydatność, bohater podejmuje się w pojedynkę zdobyć żeglujący po pobliskich wodach statek handlowy.

Scenariusz Czarnego Pirata jest sprawnie napisany, chociaż jego głównym zadaniem jest logiczne powiązanie ze sobą scen z życia piratów oraz popisów Fairbanksa. Wszystko to podane jest w znakomitej oprawie. Twórcy nie zdecydowali się na kręcenie w plenerze, ale przygotowane w studio filmowym makiety statków są okazałe, pomysłowo ozdobione i wyposażone. Trudno mi powiedzieć, czy są to wierne realiom historycznym repliki, ale trzeba przyznać, że włożono w ich wykonanie sporo wysiłku. Podobnie ma się rzecz z kostiumami i charakteryzacją. Filmowi piraci są brudni, paskudni i brzydcy, a jednocześnie widoczna jest w ich sposobie bycia pewna ostentacja związana z łatwym dostępem do pieniędzy. Dodatkową atrakcją filmu jest fakt, że został w całości sfilmowany w Technicolorze, co prawda bazującym na dość wąskiej palecie kolorów (głównie czerwień, pomarańcz, brąz), ale i tak wygląda to bardzo dobrze na tle zwyczajowej czerni i bieli albo jednolicie barwionej kliszy charakterystycznej dla kina niemego. Znakomite efekty wizualne uzupełnia świetna muzyka Mortimera Wilsona oparta na delirycznych smyczkach i (bodajże) bałałajce.

Oprawa oprawą, ale najlepsze są w Czarnym Piracie sceny rodzajowe. Początkowe momenty filmu opisujące taktyki i zwyczaje piratów ocierają się o geniusz. Mamy okazję przyjrzeć się z bliska plądrowaniu zdobytego statku, bezlitosnej egzekucji pasażerów i podziałowi łupów. Jest brutalnie a zarazem rubasznie, bo taki jest właśnie styl życia morskich bandytów. Jeśli chodzi o popisy Fairbanksa, znakomicie nakręcono jego pojedynek szermierczy z pirackim kapitanem - zaciekły, pełen pomysłowych manewrów i godnie zakończony. Świetne są też sceny, gdy główny bohater w pojedynkę dokonuje abordażu, na czele z efektownymi wspinaczkami po olinowaniu i jedynym w swoim rodzaju trikiem na zniszczenie ogromnych żagli. Druga połowa filmu skupia się bardziej na rozgrywkach pomiędzy dybiącymi na siebie nawzajem piratami oraz zemście głównego bohatera. Nieco ustępuje poziomem pierwszej, ale i tak jest bardzo dobrze. W pamięć zapadają postacie drugiego planu - Sam De Grasse jako nikczemny pierwszy oficer i Donald Crisp w roli jednorękiego poplecznika Czarnego Pirata. Jedynym członkiem obsady, który się nie sprawdza, jest Billie Dove jako branka i obiekt miłosnych uniesień Czarnego Pirata. Słowo obiekt wyjątkowo dobrze pasuje do tej absolutnie nieciekawej i drewnianej postaci.

Czarny Pirat to jeden z najlepszych filmów przygodowych kina niemego. Nie ma może takiego rozmachu realizacyjnego jak Złodziej z Bagdadu, ale nadrabia to z nawiązką klimatem, świetnymi scenkami rodzajowymi i dużą nieprzewidywalnością. Ta ostatnia może być zaskoczeniem dla widza przyzwyczajonego do ugrzecznionych produkcji, w których bohaterom wszystko się udaje. Gdyby kobieca część obsady była bardziej interesująca, można by się pokusić o bardzo wysoką notę. Tymczasem wystawiam mocne 8 gwiazdek. I tak nieźle.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 30 czerwca 2018

Symfonia zmysłów/Flesh and the Devil (1926)

Film o pokusach.

Reżyseria: Clarence Brown
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 52 min.

Występują: John Gilbert, Greta Garbo, Lars Hanson, Barbara Kent, George Fawcett

I znów przyszło mi oglądać melodramat z największymi gwiazdami Hollywood w rolach głównych. To już trzeci w roku 1926 (po Szkarłatnej literze i Cyganerii). Oddam jednak szacunek reżyserowi Clarence'owi Brownowi, bo w przeciwieństwie do twórców wspomnianych dzieł nie próbuje manipulować uczuciami widza. Zamiast tego daje nam okazję do podziwiania w akcji doskonałej manipulantki, której hobby jest zdobywanie i podporządkowywanie sobie kolejnych mężczyzn. Obsadzonej w roli kobiety fatalnej Grecie Garbo Symfonia zmysłów zapewniła w USA status supergwiazdy. Zasłużenie.

Akcja filmu dzieje się w Niemczech pod koniec XIX wieku. Bohaterami są dwaj młodzieńcy wywodzący się z niemieckich rodów arystokratycznych. Leo von Harden (John Gilbert) i Ulrich von Elzt (Lars Hanson) przyjaźnią się od dzieciństwa. Kiedy rozpoczyna się film, wracają właśnie z wojska na urlop w rodzinnych stronach. Jak przystało na młodych baronetów, przyjaciele spędzają wolny czas na balach i hulankach. Pewnego wieczoru Leo poznaje piękną niewiastę o imieniu Felicitas. Oboje wpadają sobie w oko i rozpoczynają błyskawiczny, gorący romans. Sielanka zostaje przerwana, kiedy pewnej nocy nakrywa ich w swej sypialni hrabia von Rhaden, mąż Felicitas, o którym "zapomniała" kochankowi powiedzieć. Konkurenci rozstrzygają swój konflikt w pojedynku, który kończy się śmiercią hrabiego. Skutkiem tego Leo zmuszony jest wyjechać na kilka lat do Afryki. Opiekę nad pogrążoną w żałobie wdową powierza swemu przyjacielowi Ulrichowi. Kiedy po kilku latach wygnania powraca, by połączyć się z ukochaną, okazuje się, że ta w międzyczasie ponownie wyszła za mąż... za Ulricha. Leo staje przed trudnym wyborem pomiędzy miłością a lojalnością, a Felicitas wcale nie zamierza ułatwiać mu decyzji.

Symfonia zmysłów to prawdziwa symfonia aktorska. Greta Garbo jako modliszka łapczywie i beznamiętnie konsumująca kolejnych mężczyzn jest fenomenalna. Jej sceny z Johnem Gilbertem wypełnione są zwierzęcym magnetyzmem. Symbolem ich związku może być scena odpalania przez mężczyznę papierosa w ustach kochanki. Ale Felicitas to także cyniczny chłód, który widać jak na dłoni, gdy po śmierci pierwszego męża kobieta z satysfakcją dobiera żałobny welon. Aktorskim kunsztem dorównuje jej Gilbert, tym razem jako targany sprzecznymi namiętnościami, honorowy arystokrata. Nawet nielubiany przeze mnie Lars Hanson, mimo właściwej sobie ekspresyjnej gestykulacji, zalicza w Symfonii udany występ. Co zabawne, między przyjaciółmi również panuje chemia zahaczająca prawie o homoerotyzm. Jako druhowie nie mogą bez siebie żyć, jako konkurenci o względy tej samej kobiety... Powiem tylko, że warto ich zobaczyć w tej sytuacji.

Na oklaski zasługuje także umiejętne budowanie nastroju przez Clarence'a Browna. Znakomicie rozegrana została najlepsza w filmie scena przyłapania Leo i Felicitas przez hrabiego in flagranti. Suspens i późniejsze uczucie wstydu i zażenowania, jakie przeżywa cała trójka, jest podkreślone przez ciekawe i zręcznie zmontowane ujęcia. Pomysłowo wystylizowano również pojedynek między Leo a von Rhadenem, obserwowany z oddalenia tak, że widoczne są tylko profile przeciwników. Reżyser i odpowiedzialny za zdjęcia William Daniels zręcznie posługują się niuansami - sygnały wysyłane przez Garbo swoim kochankom są dyskretne, wymowne i takoż ukazane przez kamerę. To zdumiewające, ile można pokazać, umiejętnie filmując kobietę klękającą w kościele lub zdejmującą przemoczone pantofle przy kominku.

Muszę jednak wytknąć Symfonii zmysłów dwie kwestie. Pierwszą jest postać pastora, który kilkakrotnie usiłuje odwieść Leo od zgubnego dla niego romansu. Czyni to z wyjątkowo niestrawnym patosem i z pozycji moralnej wyższości, którą niezbyt przyjemnie się ogląda. Główną przyczyną jest słaba gra aktorska George'a Fawcetta. Druga sprawa to nazbyt wygodne dla wszystkich zainteresowanych zakończenie filmu. Zwłaszcza końcowy los Felicitas, niejako uprzedmiotowiający tę postać, niezbyt mnie usatysfakcjonował. Choć z drugiej strony doceniam towarzyszącą mu smakowitą ironię.

Symfonia zmysłów to inteligentny melodramat z wieloma zapadającymi w pamięć scenami i wyśmienitą rolą Grety Garbo. Jednocześnie nie sposób zarzucić mu jakichś wyższych ambicji. Po prostu bardzo dobry film w swoim gatunku i niewiele ponadto. 8 gwiazdek będzie jak znalazł.

źródło grafiki - www.imdb.com

piątek, 29 czerwca 2018

Przygody księcia Achmeda/Die Abenteuer des Prinzen Achmed (1926)

Film o przygodach księcia wyciętego z czarnego papieru

Reżyseria: Lotte Reiniger
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1h 6 min.

Dawno nie było recenzji filmu, który był pierwszym w jakiejś kategorii. Dziś przyszedł czas na Przygody księcia Achmeda - najstarszą zachowaną animację pełnometrażową. Jak na tak wiekowe dzieło, niemiecka produkcja wyróżnia się zarówno sprawną techniką wykonania, jak i wysokimi walorami artystycznymi. Jednym słowem, Niemcy raz jeszcze pokazali klasę.

Film został stworzony techniką animacji wycinankowej. Wycięte z papieru modele postaci i otoczenia zostały ożywione poprzez zmianę ich układu na kolejnych kadrach. Ten typ animacji bazuje na stosunkowo prostym sposobie produkcji, osiągnięto jednak znaczny dynamizm ruchu papierowych postaci. Możemy oglądać pięknie animowane sceny takie jak przemiana łabędzi w olśniewające dziewoje czy też obfitujący w efektowne przemiany i efekty magiczne pojedynek czarodziei.

Kolorystycznie film bazuje na jednolitej czerni dekoracji, bohaterów i potworów poruszających się na kontrastowym, jednobarwnym tle, najczęściej żółtawym lub niebieskim. Sylwetki postaci są bardzo dopracowane, a nawet wysmakowane. Bez trudu można odróżnić postacie nawiązujące do kultury arabskiej, chińskiej czy afrykańskiej. Pomimo ograniczeń kolorystycznych stroje bohaterów są bogato zdobione i oryginalne (radzę zwrócić uwagę na przykład na buty). Dokładność i szczegółowość wykonania poszczególnych wycinanek, których na potrzeby animacji powstało ponad dwieście tysięcy (!!!), jest po prostu niesamowita. Pod względem kinematograficznym Przygody księcia Achmeda są prawdziwym dziełem sztuki.

Fabuła nawiązuje do Opowieści tysiąca i jednej nocy i przedstawia perypetie Achmeda, syna kalifa, który podróżuje po magicznych krainach na latającym rumaku, przeżywając różne przygody. Jego sojusznikami są dysponująca mocą przemiany w ptaka księżniczka Pari Banu, poszukujący swojej lampy Aladyn i dobrotliwa Czarownica z Płonącej Góry. Główny antybohater to złośliwy afrykański czarnoksiężnik, który specjalizuje się we wręczaniu niebezpiecznych podarunków, porywaniu córek władców i innych tego typu psikusach. Oprócz niego pojawia się też sporo różnorodnych potworów stojących na drodze do szczęśliwego zakończenia. Przyznam, że nie przepadam jakoś szczególnie za tego typu baśniowymi historiami. Nie odmówię jednak twórcom pomysłowości i oryginalności, choć sięgnęli po dość modne w tamtych czasach motywy Arabskich Nocy.

Przygody księcia Achmeda są dużym osiągnięciem artystycznym i jednym z prekursorskich dzieł filmu animowanego. Głównie z tego powodu zasługują na uznanie. Jako film sam w sobie, nie był dla mnie jakoś szczególnie zachwycający, choć myślę, że to w dużej mierze efekt osobistych preferencji. Rozważając wszystkie za i przeciw, wystawiam Achmedowi 8 gwiazdek. Myślę, że warto przynajmniej rzucić na niego okiem.

czwartek, 28 czerwca 2018

Moana (1926)

Film o sielskim życiu wyspiarzy.

Reżyseria: Robert J. Flaherty
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 37 min.

Występują: Fa'agase Su'a-Filo, Pe'a, Ta'avale, Tugaita

W dwudziestoleciu międzywojennym wśród antropologów badających zwyczaje tubylczych kultur panowała moda na tak zwaną "obserwację uczestniczącą" - badacz brał czynny udział w życiu obserwowanej społeczności, co dawało mu lepszy wgląd w jej strukturę i obyczaje. Robert J. Flaherty w swoich fabularyzowanych dokumentach etnograficznych poszedł nawet krok dalej. Nie tylko prowadził "obserwacje uczestniczące", ale na potrzeby swych filmów kreował wydarzenia i odtwarzał zwyczaje tubylców, które poszły w zapomnienie po przyjęciu przez nich kultury europejskiej. W ten sposób powstał na przykład wyśmienity Nanuk z Północy opowiadający o życiu kanadyjskich Inuitów. W 1926 roku Flaherty opublikował tworzony przez ponad dwa lata film o życiu Samoańczyków zatytułowany Moana (od imienia jednego z bohaterów). Podczas jego przygotowania twórca z rodziną prawie przez dwa lata mieszkał na wyspie Savai'i.

Dokument przybliża widzowi życie Polinezyjczyków na przykładzie mieszkańców wioski położonej na wybrzeżu wyspy. Obserwujemy ich przy codziennych czynnościach takich jak obróbka korzeni taro, łowienie ryb czy też przygotowanie z roślinnych włókien tkaniny do wyrobu odzieży. Samoańczycy jawią się jako ludzie weseli i dość beztroscy. Żyją w przyjaznym klimacie, nie mają trudności ze zdobyciem pożywienia, a los najwyraźniej nie traktuje ich zbyt surowo. Bohaterowie Moany występują w tradycyjnych samoańskich strojach (kobiety chodzą z odkrytymi piersiami), co jest rezultatem prośby reżysera. W rzeczywistości w latach dwudziestych nosili się już po europejsku.

Widoczne są starania Flaherty'ego, aby zawrzeć w filmie jak najwięcej obrazów unikalnych dla życia na tropikalnej wyspie. Wrażenie robi na przykład scena wspinaczki młodego chłopca na dziesięciometrowy pień plamy, żeby z jej szczytu postrącać kokosy. Inne niezwykłe ujęcie to polowanie grupy Samoańczyków na wielkiego żółwia morskiego, który później posłuży na zupę dla całej osady. Dużo miejsca poświęcono także rytuałowi wejścia młodego Polinezyjczyka w dorosłość, co wiązało się z wykonaniem na jego ciele specjalnego tatuażu oraz odtańczeniu rytualnego tańca. Obserwowanie pracy mistrza tatuażu jest fascynujące, jednak również w tym przypadku Flaherty sięgnął po zarzucony już zwyczaj. Nakłonienie młodego mężczyzny do wytatuowania się kosztowało ponoć reżysera niezła sumkę.

Moana jest dokumentem interesującym, ale momentami zanadto się ciągnie. Reżyserowi brakuje krytycznego oka montażysty. Odnosi się wrażenie, że był zbyt przywiązany do swych zdjęć, żeby odrobinę skrócić co monotonniejsze ujęcia. Druga problematyczna kwestia to sielankowa wizja życia Samoańczyków. Nie oceniam tu jej prawdziwości, ale siłą rzeczy opowieść o Moanie jest mniej intrygująca od relacji z walki człowieka ze srogą naturą, jaką obserwowaliśmy w Nanuku z Północy. Moana przedstawia raczej świat harmonii - Samoańczycy mają pod ręką wszystko, czego im potrzeba do szczęścia, a jednocześnie jawią się jako ludzie o dość nieskomplikowanych potrzebach. Trzeba zaznaczyć, że Flaherty interesuje się głównie kulturą materialną tubylców, natomiast pomija zupełnie kwestię duchowości. Taki już jego urok.

Na marginesie dodam, że było mi dane oglądać odrestaurowaną wersję tego filmu, do której córka reżysera dograła ścieżkę dźwiękową wraz z odgłosami natury i tradycyjną muzyką Samoańczyków. Bardzo wzbogaca i uatrakcyjnia to film. Tym niemniej nie uwzględniam dźwięku przy ocenie filmu, ponieważ nie było go w oryginalnej wersji.

Moanę oglądało się ciężej niż Nanuka, tym niemniej film zawiera wiele interesującego materiału o świecie, który odszedł już w przeszłość. Wystawiam mu 7 gwiazdek. Warto obejrzeć, choć w niektórych momentach trzeba uzbroić się w cierpliwość.

źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 26 czerwca 2018

Cyganeria/La Bohéme (1926)

Film o głodujących artystach.

Reżyseria: King Vidor
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 33 min.

Występują: Lillian Gish, John Gilbert, Renée Adorée, Roy D'Arcy, George Hassell

Manipulujący uczuciami widza melodramat stworzony na podstawie opery. W rolach głównych król i królowa Hollywood. Brzmi jak przepis na kicz i Cyganeria niebezpiecznie zbliża się do jego granicy. Ale jej nie przekracza. Magicznym składnikiem, który sprawił, że film zaliczyć można do udanych, jest reżyseria Kinga Vidora. Twórca ten już po raz drugi (po Wielkiej paradzie) bierze na warsztat niełatwy materiał i wyciąga z niego to, co najlepsze. Pomaga mu w tym plejada znakomitych aktorów.

Film zabiera nas w świat paryskiej cyganerii - biedujących artystów, którzy z trudem ciułają grosz do grosza na czynsz. Sprawy przyziemne niezbyt ich interesują. Najważniejsza jest sztuka. Skromne mieszkanko w paryskiej kamienicy zajmuje czterech takich ludzi sztuki. Rodolphe jest dramatopisarzem zarabiającym na życie poprzez pisanie sentymentalnych opowiadań do pisma dla hodowców zwierząt. Marcel to malarz, Schaunard jest muzykiem a Colline molem książkowym. Mężczyźni są dokarmiani przez dziewczynę Marcela - Musette, utrzymującą się z bliskich kontaktów z bogatymi mężczyznami. Rodolphe zaprzyjaźnia się z mieszkającą w sąsiednim pokoiku Mimi, nieśmiałą, skromną hafciarką. Ich przyjaźń wkrótce staje się czymś więcej, jednak wybuchowy charakter Rodolphe'a oraz wizyty składane Mimi przez próbującego ją uwieść wicehrabiego Paula wywołują częste spięcia. Mimo to dziewczyna postanawia za wszelką cenę pomóc ukochanemu napisać i opublikować sztukę, nawet za cenę własnego szczęścia i zdrowia.

Cyganeria jest filmem bardzo umiejętnie łączącym sceny komediowe z poważnymi. Pierwsza połowa filmu utrzymana jest w klimacie sielanki. Obserwujemy rozmaite perypetie i rozrywki bohaterów, którzy mimo nędzy potrafią cieszyć się życiem i żyją ze sobą w prawdziwej przyjaźni. Bardzo dobrze zaaranżowane są romantyczne momenty pomiędzy Mimi a Rodolphem, poczynając od sceny, gdy wyłamuje on nogę z fotela, aby napalić w piecu i pozwolić przemarzniętej dziewczynie się rozgrzać, poprzez piknik nad jeziorem, kiedy zaczynają romans, aż do późniejszych mocnych scen zazdrości i kłótni. Im bliżej końca filmu, tym klimat robi się poważniejszy. Vidor zastosował sprytny zabieg, najpierw poświęcając bohaterom odpowiednio dużo czasu i sympatycznych obrazów, żebyśmy zdążyli ich polubić, później natomiast wplątuje ich w nie lada tarapaty. Jest to rozwiązanie bardzo podobne do wykorzystanego w Wielkiej paradzie i jak widać równie dobrze sprawdza się w filmie o całkowicie odmiennej tematyce.

Film wciąga również dzięki świetnej obsadzie. Gilbert jest absolutnie przekonujący w roli zapalczywego, wrażliwego, ale skupionego przede wszystkim na sobie pisarza. Partnerująca mu Lillian Gish gra swoją specjalność - dziewczynę delikatną, skłonną do poświęceń, prawdziwą męczennicę miłości. Kiedy jest wesoła i radosna, przyjemnie na nią patrzeć. Gdy krucha i wycieńczona błąka się po ulicach, próbując dotrzeć na spotkanie z ukochanym, wzbudza szczerą litość. Jej postać jest całkowicie altruistyczna, a ponoszone przez nią poświęcenia zostały przez reżysera wykorzystane jako bezlitosny wyciskacz łez. Gish odnotowała wcześniej serię znakomitych występów w filmach D.W. Griffitha, jednak Mimi to chyba jej najlepsza jak dotąd kreacja. Co ważne, pomiędzy wykonawcami głównych ról czuć dobrą chemię. Oprócz Gish i Gilberta w roli kochanków połączonych trudną miłością w Cyganerii występują świetni aktorzy drugoplanowi: Renée Adorée jako kurtyzana o złotym sercu, Roy D'Arcy jako arystokrata-kobieciarz z szelmowskim uśmiechem i Karl Dane w roli poczciwego dozorcy. Przyjemnie się ogląda taką obsadę złożoną z oryginalnych osobowości aktorskich.

Cyganeria to bardzo dobry film ze świetnym aktorstwem i wciągającą fabułą. Mocno melodramatyczna końcówka filmu może być nieco męcząca, chociaż w moim odczuciu reżyser odrobił zadanie domowe. Podczas finału widz jest na tyle zżyty z bohaterami, że ich dramatyczne decyzje są zrozumiałe i mogą rzeczywiście wzruszać. Mają na to także wpływ znakomite role Gish i Gilberta. Wystawiam filmowi Vidora zasłużone 8 gwiazdek. Jeśli macie ochotę na dobry niemy melodramat, warto sięgnąć właśnie po Cyganerię.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Ménilmontant (1926)

Film o impresji. Takiej jesiennej.

Reżyseria: Dmitrij Kirsanoff
Kraj: Francja
Czas trwania: 38 min.

Występują: Nadia Sibirska, Yolande Beaulieu, Guy Belmont

Mało jest na mojej liście filmów krótkometrażowych. Gdybym chciał je uwzględniać na zasadach podobnych jak pełnometrażówki, obawiam się, że projekt Chronofilmoteki rozrósłby się do rozmiarów niemożliwych do ogarnięcia. Dlatego pozostawiłem jedynie te najważniejsze. Wśród nich Ménilmontant, niepozorny film nazwany od ubogiej dzielnicy Paryża, w której rozgrywa się akcja. Film pozbawiony plansz tekstowych i klasycznej narracji, opowiadający obrazami. Do tego okraszony niepokojącą muzyką opartą na nieśmiałych smyczkach, harfie i pobrzękującym z rzadka pianinie. Ménilmontant jest zupełnie niepodobny do współczesnego mu kina.

Film otwiera niezwykle brutalna scena mordu dwójki małżonków za pomocą siekiery. Nie poznajemy tożsamości, motywów ani dalszych losów mordercy. Ten koniec jest po prostu początkiem dorosłości kogoś innego. Ofiary morderstwa pozostawiają po sobie dwie córki. W jakiś czas po pogrzebie dziewczęta wyjeżdżają do Paryża, gdzie mieszkają w nędznych warunkach, utrzymując się z produkcji sztucznych bukietów. Wkrótce obie zaczynają rywalizować o względy paryskiego ulicznika, który najpierw wykorzystuje młodszą z sióstr, a następnie porzuca ją dla starszej. Dalsze losy tego trójkąta wypełniają kolejne sceny filmu.

Ménilmontant w sposób niepowtarzalny opowiada swoją historię obrazami. Przerażająca scena morderstwa zestawiona jest z szokujących ujęć częściowo kręconych z ręki, zbliżeniach na przerażone twarze, narzędzie zbrodni, splątane w szamotaninie ciała. Atmosfera jest iście upiorna, od technicznej strony przypomina pamiętną scenę na karuzeli z Wiernego serca. Późniejszy ponury klimat żałoby budowany jest poprzez zdjęcia późnojesiennej przyrody - bezlistnych drzew, zwiędłych kwiatów na grobach, błota. Inny przykład: wrażenie zagubienia sióstr w wielkim mieście udziela się widzowi dzięki obrazowi z perspektywy pierwszej osoby - wahania kamery gwałtownie rozglądającej się na boki wskazują na kompletną dezorientację w miejskim chaosie.

Film całkowicie obywa się bez napisów, radząc sobie z budowaniem atmosfery tylko przy pomocy montażu i zdjęć. Ukoronowaniem tej techniki są dwie genialne sceny. W pierwszej młodsza siostra rozważa samobójstwo poprzez skok do Sekwany, w drugiej mężczyzna na parkowej ławce dzieli się z nią posiłkiem. Choć nie pada ani jedno słowo, sceny są wręcz przepełnione silnymi emocjami. Duża w tym zasługa Nadii Sibirskiej (prywatnie żony reżysera), która wcieliła się w postać młodszej z sióstr. Aktorka jest w roli zagubionej dziewczyny niezwykle wrażliwa i delikatna. Współczucie dla jej ciężkiego losu przychodzi właściwie naturalnie.

Trudno jednoznacznie określić tematykę filmu tak poetyckiego jak Ménilmontant. Można go postrzegać jako obrazek z życia francuskich dzielnic nędzy, studium psychiki młodej kobiety albo po prostu niezwykły eksperyment narracyjny. Istotne jest to, że film znakomicie broni się w każdym z tych ujęć. Jest to fantastyczny przykład, jak wiele można osiągnąć dzięki umiejętnemu montażowi i doborowi odpowiednich rekwizytów oraz lokacji. Zdecydowanie warto sprawdzić ten krótki obraz, wyłamujący się ze wszelkich schematów, jako przykład możliwości oferowanych przez film jako medium. Oceniam go na 9 gwiazdek. Warto.

źródło grafiki - www.imdb.com

niedziela, 24 czerwca 2018

Faust (1926)

Film o diable, który chciał wygrać zakład.

Reżyseria: F.W. Murnau
Kraj: Niemcy
Czas trwania: 1h 46 min.

Występują: Gösta Ekman, Emil Jannings, Camilla Horn, Frida Richard, Wilhelm Dieterle, Yvette Guilbert

Kiedy Fritz Lang wziął na warsztat klasyk germańskiej literatury, efektem były genialne Nibelungi. Friderich Wilhelm Murnau postanowił pójść w jego ślady i w roku 1926 nakręcił adaptację Fausta. Efekt nie jest tak piorunujący, jak w przypadku dzieła Langa. Być może ma tu coś do rzeczy fakt, że podczas postprodukcji filmu Murnau jedną nogą był już w Hollywood (wyjechał jeszcze przed premierą). Nie znaczy to, że film jest zły. Po prostu daleko mu do ekspresjonistycznej pierwszej ligi.

Fabuła Fausta czerpie zarówno z legendy ludowej o tym bohaterze, jak i z dramatu Goethego. Tytułowa postać, sędziwy alchemik, staje się obiektem zakładu pomiędzy pewnym archaniołem a Mefistofelesem. Diabeł utrzymuje, że jest w stanie sprowadzić mężczyznę na złą drogę, a w razie zwycięstwa ma otrzymać władzę nad światem. Sprowadzenie Fausta na manowce wydaje się niezbyt trudne. Diabeł najpierw mydli mu oczy niedoskonałym darem uzdrawiania, później zaś kusi przywróceniem młodości i wdziękami kobiet. Ostatecznym wyzwaniem jest zdobycie dla Fausta miłości niewinnej Gretchen, co ściąga na nią i jej rodzinę lawinę nieszczęść.

Faustowi do zarzucenia mam dwie rzeczy. Pierwszą jest pewna niejasność fabuły. Warunki zwycięstwa Mefistofelesa w zakładzie są nieczytelne. Kilkakrotnie zdaje się oczywiste, że wygrał, a jednak historia alchemika i diable zabiegi wokół niego toczą się dalej. W dodatku Mefistofeles ma osobowość mitologicznego trickstera, któremu bardziej zależy na płataniu okrutnych figli, niż na zdobywaniu dusz grzeszników. Na to przynajmniej wskazują jego działania, często destrukcyjne dla sprawy wielkiego zakładu. Ostateczne rozwiązanie tej kwestii również mocno mnie zawiodło.

Drugi problem to kiepska obsada głównej roli. Gösta Ekman jest drewnianym i nieciekawym Faustem, bardziej kukiełką realizującą kolejne punkty scenariusza niż człowiekiem z krwi i kości. Jego bohater przez cały film niczego nie osiąga własnymi siłami. Albo ponosi porażki, albo dostaje wszystko podane na diablej tacy. Ekman nie zdołał wyciągnąć niczego z tej niewątpliwie trudnej roli. Szkoda, że Murnau nie dał szansy komuś pokroju Conrada Veidta. Na szczęście inni aktorzy lepiej wywiązali się ze swoich zadań. W kolejnym już filmie znakomitą rolę odnotowuje Emil Jannings, tym razem jako Mefistofeles. Niemiec jest aktorem wszechstronnym, pomysłowym i dysponującym magnetyczną osobowością. Jego diabeł jest zarazem śmieszny, pociągający i niebezpieczny. W trakcie filmu kilkakrotnie zmienia kostiumy, ale humorystycznym znakiem rozpoznawczym jest wystający spod szat ogon. Dobrze spisuje się także Camilla Horn jako Gretchen, bardzo wiarygodna w końcowych, mocno nieprzyjemnych scenach filmu.

Scenografia i zdjęcia oferują to, co ekspresjonizm miał najlepszego do zaproponowania. Murnau i odpowiedzialny za zdjęcia Carl Hoffmann umiejętnie grają światłem, budując atmosferę niesamowitości i grozy. Film chętnie korzysta także z efektów specjalnych obejmujących przede wszystkim rozmaite sztuczki z ogniem oraz animowane wstawki. Wszystko to uzupełniają utrzymane w średniowiecznym klimacie dekoracje. Dzięki połączeniu tych elementów otrzymaliśmy tak pamiętne sceny jak sędziwego Fausta wrzucającego do ognia swój alchemiczny księgozbiór, czy też przyzwanie (w otoczce rodem z horroru) po raz pierwszy Mefistofelesa. 

Faust mimo swych zalet nie jest najlepszym z dzieł niemieckiego ekspresjonizmu. Robi wrażenie nieco martwej inscenizacji, a nie opowieści o prawdziwych ludziach i ich dylematach. Jednym słowem zabrakło mu duszy. Z drugiej strony warto go zobaczyć dla kreacji Janningsa, a także dla bardzo nowatorskich jak na te czasy efektów specjalnych. Jest ciekawym przeżyciem intelektualnym, jednak nie udało mu się wzbudzić we mnie emocji. Dlatego Faust otrzymuje 7 gwiazdek.

źródło grafiki - www.imdb.com

sobota, 23 czerwca 2018

Szkarłatna litera/The Scarlet Letter (1926)

Film o kochance pastora

Reżyseria: Victor Sjöström
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 37 min.

Występują: Lillian Gish, Lars Hanson, Henry B. Walthall, Karl Dane, William H. Tooker, Marcelle Corday

Już w filmach ze szwedzkiego etapu kariery Victora Sjöströma widać było fascynację tego reżysera melodramatami D.W. Griffitha. Jego Furman śmierci zawierał nawet przeróbkę sceny kulminacyjnej ze Złamanej lilii. Kolejnym krokiem w realizacji przez reżysera swego upodobania jest Szkarłatna litera - melodramat wykorzystujący zabiegi fabularne typowe dla filmów Griffitha, no i angażujący do głównej roli jego muzę Lillian Gish. Efekt końcowy to po griffithowsku egzaltowany wyciskacz łez skupiony na konfrontacji łamiących obyczajowe normy bohaterów z konformistyczną tłuszczą. Sjöström nie zauważył, albo miał w nosie, że tego typu filmy wyszły z mody kilka lat wcześniej. Szkarłatna litera i tak osiągnęła sukces kasowy. A artystyczny? Z tym jest gorzej.

Film jest adaptacją "Wielkiej Amerykańskiej Powieści" Nathaniela Hawthorne'a opowiadającej o życiu purytańskich kolonistów w XVII-wiecznym Massachussetts. Niewielka społeczność religijnych fanatyków ma charakter totalitarny. Moralność każdego z mieszkańców podlega nieustannej kontroli społecznej, a nieprzystojne zachowania są surowo karane. Duchowym przywódcą kolonistów jest znany z płomiennych kazań pastor Arthur Dimmesdale. Rolę czarnej owcy odgrywa natomiast młoda Hester Prynne, która niewiele sobie robi z drakońskich reguł społeczności. Na początku filmu zostaje na przykład zakuta w dyby za "bieganie i skakanie w niedzielę". Między Arthurem a Hester rodzi się nić sympatii, która w końcu przeradza się w potajemny romans. Dziewczyna nie może jednak poślubić pastora, ponieważ skrywa kłopotliwą tajemnicę - przed wyjazdem z Anglii wyszła za pewnego lekarza, który wkrótce potem zaginął. W wyniku romansu Hester zachodzi w ciążę i rodzi córkę. Chcąc chronić reputację Arthura, odmawia ujawnienia tożsamości ojca dziecka i zostaje skazana na noszenie na odzieniu szkarłatnej litery A, świadczącej o grzechu cudzołóstwa. Pomimo dyskretnego wsparcia pastora, Hester i jej córka stają się pariasami purytańskiej społeczności. Natomiast sam Arthur walczy z dręczącymi go wyrzutami sumienia. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, kiedy w kolonii pojawia się odnaleziony po latach mąż Hester.

Szkarłatna litera zabiera nas do świata, który dawno odszedł w przeszłość, za co Bogu niech będą dzięki. Trudno powiedzieć, na ile wiernie film oddaje rzeczywiste obyczaje purytanów z Massachussetts, ale hipokryzja kolonistów i ich religijny zapał są wręcz groteskowe. Każda osoba choć trochę wyłamująca się poza schemat religijnego konformizmu jest bezlitośnie piętnowana. Purytanie roszczą sobie nawet prawo do dysponowania dziećmi obywateli, których uważają za niemoralnych. Postawa głównych bohaterów żyjących w tych warunkach jest dość niewiarygodna. Trudno uwierzyć, że wykpiwana i znienawidzona Hester dopiero po wielu latach upokorzeń wpadła na pomysł opuszczenia kolonii. Postawa Arthura - egzaltowanego obłudnika pouczającego o moralności i wyznaczającego grzesznikom kary, a jednocześnie ukrywającego fakt posiadania nieślubnego dziecka... cóż, nie jest to zachowanie niespotykane, ale wyrzuty sumienia tego człowieka i jego końcowy los jakoś nie wzbudziły mego współczucia. Patrząc na to z feministycznego punktu widzenia, film robi większego cierpiętnika ze zbierającego niezasłużone laury mężczyzny, niż z cierpiącej katusze kobiety, której poświęcenie mu to umożliwia.

Jak wspominałem, Sjöström zaangażował do głównej roli Lillian Gish. Aktorka prezentuje się w Szkarłatnej literze mniej teatralnie niż w produkcjach Griffitha. Unika gestykulacji i gra głównie twarzą. Nie schodzi poniżej swego standardowego poziomu, jednak nie jest to jej najlepsza rola. Arthur grany jest przez Szweda Larsa Hansona, którego ostatnio oglądaliśmy w filmie Gdy zmysły grają w roli... upadłego księdza. W Literze gra właściwie tak samo jak w tamtym filmie, wypełniając niemal każdą scenę egzaltacją i kabotyństwem, które swój szczyt osiąga w niedorzecznym finale filmu. Tak, hansonowy pastor zdecydowanie nie przypadł mi do gustu, chociaż może taka była koncepcja tej postaci.

Aspekty realizacyjne Szkarłatnej litery stoją na wysokim poziomie. Na pochwałę zasługują zarówno kostiumy, jak i dobór charakterystycznych aktorów drugoplanowych. Jeśli chodzi o zdjęcia, Sjöström chętnie korzysta z ruchliwej kamery i zapewnia właściwą sobie przejrzystość narracji. To kolejny jego film po Tym, którego biją po twarzy, w którym niewątpliwy talent reżyserski marnuje się poprzez nie najlepszą fabułę. Albo może scenariusze wybierane przez Sjöströma po prostu nie odpowiadają moim gustom? W każdym razie nie polecam Szkarłatnej litery - przykładu nieco tandetnego melodramatyzmu i jednostronnego obrazu wyjątkowo paskudnej społeczności. Film otrzymuje 6 gwiazdek. Można obejrzeć, ale nie mówcie, że nie ostrzegałem.

źródło grafiki - www.imdb.com

czwartek, 21 czerwca 2018

Generał/The General (1926)

Film o maszyniście i jego lokomotywie

Reżyseria: Clyde Bruckman i Buster Keaton
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 16 min.

Wystepują: Buster Keaton, Marion Mack, Glen Cavender

Buster Keaton kochał pociągi i pasjonował się historią kolejnictwa. Jego pasja wzbogaciła o ciekawe sceny film Rozkosze gościnności, a w przypadku Generała Keaton poszedł już na całego. Lokomotywa, wagony, tory, zwrotnice - wokół nich kręci się cała fabuła filmu, którego centralną częścią są dwa niezwykłe pościgi na torach. Generał był pierwotnie krytykowany z powodu odejścia przez Bustera od swojej zwyczajowej konwencji. Mało w nim humoru, dużo natomiast akcji i numerów kaskaderskich. Z dzisiejszej perspektywy trudno nie pochwalić decyzji komika. Keaton włożył w Generała dużo serca, co zdecydowanie rzutuje na końcowy efekt.

Film rozgrywa się w początkowej fazie wojny secesyjnej. Bohaterem jest maszynista Johnnie Gray, który nie zostaje przyjęty do armii Konfederatów, ponieważ komisja poborowa uznaje, że będzie bardziej przydatny na dotychczasowym stanowisku. Jego sympatia Annabelle podejrzewa Johnniego o tchórzostwo i zrywa z nim. Maszynista będzie miał jednak okazję wykazać się odwagą. Jego pociąg (noszący tytułowe imię Generał) zostaje uprowadzony przez szpiegów Unii. Co gorsza na jego pokładzie przez przypadek znajduje się Annabelle. Johnnie rusza w pościg drugą lokomotywą. Pełnej niezwykłych przygód pogoni i drodze powrotnej poświęcona jest dalsza część filmu.

Zupełnie nie rozumiem, jak współcześni Generałowi krytycy mogli zarzucać mu monotonność. Owszem, większą część filmu stanowi jazda pociągiem, ale to, co wyczyniają Johnnie i jego adwersarze, jest doprawdy nieprzeciętne. Keaton zawarł w Generale niesamowitą ilość pomysłowych manewrów, przy użyciu których parowozy ścigają się, bądź usiłują zgubić pogoń. Do najefektowniejszych należy katastrofa mostu kolejowego, ale mamy też wykolejenia, ostrzał artyleryjski, różnorodne manipulacje zwrotnicami i inne pułapki. Do tego Keaton nie byłby sobą, gdyby nie popisywał się sztuczkami kaskaderskimi. Biega więc po pędzącym pociągu, zwisa z niego, zeskakuje, wspina się, odczepia wagony. Generał wyróżnia się pomysłowymi ujęciami kamery i chętnie korzysta z podkręcającego napięcie montażu równoległego. Nie wątpię, że komponowanie filmu było dla aktora i reżysera w jednej osobie znakomitą zabawą. Zapewne dlatego znacznie przekroczył budżet, co skutkowało finansowym niepowodzeniem filmu.

Generał to także nieprzeciętne dekoracje. Jako plenery wykorzystano niemodernizowane linie kolejowe w stanie Oregon. Występujące w filmie pociągi są oryginalnymi maszynami używanymi w czasach wojny secesyjnej. Z tej epoki pochodzi także broń i mundury aktorów. Do kilku scen Keaton zaangażował duże grupy statystów odgrywających role żołnierzy Północy i Południa. Jego dbałość o szczegóły (zapewne wynikająca w dużej mierze z kolejarskiego hobby) jest doprawdy godna podziwu.

Aktorsko Generał jest chyba największym osiągnięciem Bustera, któremu ograniczenie elementów komediowych wyszło na zdrowie. Johnnie Gray prezentuje się jako zdeterminowany, przedsiębiorczy człowiek pragnący odzyskać ukochany parowóz oraz uznanie w oczach byłej narzeczonej. Widać tu pochwałę amerykańskiego indywidualizmu. Sama fabuła nie jest szczególnie skomplikowana, chociaż oparto ją na prawdziwej historii z czasów wojny secesyjnej. Grunt że scenariusz dostarcza odpowiedniego podłoża do popisów pociągu i jego maszynisty. Zdziwiła mnie jednak decyzja, żeby pozytywnymi bohaterami filmu uczynić przedstawicieli Południa. Ponieważ brak w nim akcentów politycznych czy rasistowskich, ostatecznie odbieram ten pomysł neutralnie.

Generał to bez wątpienia najlepszy jak dotąd film Keatona. Szkoda, że w czasach sobie współczesnych nie zdobył należnego mu uznania i właściwie zakończył karierę reżysera jako niezależnego twórcy. Dla mnie pozostanie znakomitym świadectwem kreatywności i pasji tego artysty. Wystawiam 9 gwiazdek. Zdecydowanie warto go obejrzeć.

źródło grafiki - www.imdb.com

środa, 20 czerwca 2018

Szósta cześć świata/Szestaja czast´ mira (1926)

Film o niezłomnym związku republik swobodnych

Reżyseria: Dziga Wiertow
Kraj: ZSRR
Czas trwania: 1h 14 min.

Sowiecka kinematografia raz jeszcze zaskoczyła mnie swoją oryginalnością i odmiennością od kina zachodniego. Reżyser Dziga Wiertow, pionier filmu dokumentalnego, zaczynał jako twórca radzieckich kronik filmowych. Szósta część świata jest produktem stworzonym przez niego na zamówienie państwowego przedsiębiorstwa handlowego Gostorg - trwającą ponad godzinę reklamą dóbr wytwarzanych przez sowieckie rolnictwo i przemysł. Jako że Wiertow był reżyserem o ambicjach artystycznych, wplótł w film elementy propagandowe, krajoznawcze i etnograficzne połączone oszczędną lecz doniosłą narracją. Efektem jest coś w rodzaju filmowego poematu sławiącego Związek Radziecki i jego obywateli.

Film rozpoczyna się od wytknięcia palcem kapitalistów. Główne cechy wrogiego Sowietom ustroju według Wiertowa to tańce i rozrywki, wyzysk tubylców w afrykańskich koloniach i mechanizacja. Twórcy zwracają się bezpośrednio do widzów - ludzi sowieckich. Co jakiś czas pojawia się plansza z napisem "wy" i "ty" przeplatana wstawkami z życia mieszkańców ZSRR. Obrazki są bardzo różnorodne i skupiają się głównie na rozmaitych ludach nierosyjskich zamieszkujących Związek. Oglądamy między innymi przedstawicieli Buriatów, Uzbeków, ludu Komi, Kałmuków i innych. Ludzie radzieccy prowadzą skromne życie i głównie pracują - polują, zbierają płody rolne, produkują rożne wyroby. Scenki pokazują mroźną tundrę, lasy Syberii, stepy Azji Środkowej i uprawy Rosji Europejskiej. Nacisk położony jest na kontrast pomiędzy przyzwoitym życiem ludzi radzieckich, a dekadenckim ludów kapitalistycznych. Tam panuje zbytek i wyzysk. Tutaj wszystko jest wspólne. Plansze tekstowe podkreślają, że cały kraj i jego produkty należą do mieszkańców, którzy stanowią sami o sobie. Oczywiście wszystko pod przewodnictwem Partii i jej organów, takich jak Gostorg. Niektórzy co prawda "jeszcze" modlą się do Jezusa, Buddy czy Allaha, ale za to wszyscy łącznie z dziećmi słuchają puszczanych na gramofonie przemówień towarzysza Lenina. Jednocześnie film nie potępia wszystkich osiągnięć kapitalizmu - mechanizacja postawiona jest jako wzór, a Sowieci deklarują, że ich celem jest osiągnięcie poziomu, w którym "maszyny będą budować maszyny". Tyle tylko, że przy społecznej kontroli środków produkcji.

Techniczna strona filmu zasługuje na uznanie. Montaż jest niezwykle płynny. Wiertow z wielkim wyczuciem łączy ze sobą poszczególne obrazy, czyniąc szerszy komentarz właściwie zbędnym. Zdjęcia zostały dobrane interesująco, a że mówimy o kraju stanowiącym "szóstą cześć świata", było w czym wybierać. Niewątpliwie film miał oddziaływać na emocje widzów - przemawiające bezpośrednio do nich napisy i obrazy mogą być postrzegane jako swoista próba programowania umysłu. Nie bez kozery Wiertow uważał, że Szóstą cześć świata powinien obejrzeć każdy obywatel sowiecki.

Jak odbiera ten film współczesny widz? Potępienie kapitalizmu uderzyło mnie swą nieszczerością. Wiertow zdaje się sugerować, że mieszkańcy krajów Zachodu nie muszą pracować i żyją wyłącznie z wyzysku kolonii oraz pracy maszyn. Jest to sugestia tak jawnie nieprawdziwa, że zdumiewa swą naiwnością. Natomiast stanowiące 90% filmu obrazy życia i pracy w Związku Radzieckim są pasjonujące. Na rzekomą harmonię i uspołecznienie należy oczywiście wziąć grubą poprawkę, ale mimo tego Szósta cześć świata zapewnia wgląd w warunki pracy i życia codziennego mieszkańców niedawno założonego ZSRR. Rządy sowietów kojarzą się głównie z represjami i walkami na szczytach władzy, nie można jednak zapominać, że czasy Nowej Ekonomicznej Polityki były okresem rzeczywistego rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego terenów, na których jeszcze niedawno panowały stosunki feudalne. Kraj był nadal silnie zdecentralizowany, Stalin nie rozpoczął jeszcze rządów terroru. Z Szóstej części świata bije optymizm i poczucie budowy czegoś wielkiego. Dzięki talentowi narracyjnemu Wiertowa przesłanie filmu jawi się nad wyraz wiarygodnie. To, że nie do końca zgodne z prawdą, nie zmienia artystycznej wartości tego dzieła, na którym mogą się wzorować twórcy dokumentów przemawiających bardziej obrazem niż słowem. Wystawiam mu 8 gwiazdek. Warto zobaczyć.
źródło grafiki - www.imdb.com

wtorek, 19 czerwca 2018

Trzech złych ludzi/3 Bad Men (1926)

Film o trzech dobrych ludziach

Reżyseria: John Ford
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 32 min.

Występują: George O'Brien, Olive Borden, Lou Tellegen, Tom Santschi, J. Farrell MacDonald, Frank Campeau

Muszę powiedzieć, że moja przygoda z filmami Johna Forda rozpoczęła się nadzwyczaj dobrze. Żelazny koń był filmem epickim i traktował w dużej mierze o procesie historycznym. Trzech złych ludzi prezentuje historię bardziej kameralną, chociaż osadzoną w realiach ważnego etapu kolonizacji Dzikiego Zachodu.

Jest rok 1877. Tysiące osadników kierują się na terytorium Dakoty, która dekretem prezydenta Granta ma zostać otwarta dla osadnictwa i poszukiwania kruszców. Jest wśród nich młody kowboj Dan O'Malley, jest też młoda Lee Carlton wraz z ojcem przewożąca na Zachód stado rasowych koni. Podczas jednego z postojów Dan pomaga Lee naprawić uszkodzony wóz i nawiązuje się między nimi nić sympatii. Niebawem każde rusza w swoją stronę. Kilka dni później Carltonowie zostają zaatakowani przez gang koniokradów. Ojciec Lee ginie, ona sama zostaje natomiast uratowana przez tytułową trójkę "złych ludzi", którzy pierwotnie sami mieli zamiar przeprowadzić napad. Bull Stanley, Mike Costigan i Spade Allen, choć pędzą żywot opryszków, w gruncie rzeczy nie są tacy straszni. Osierocona i pozostawiona na pastwę typów spod ciemnej gwiazdy Lee budzi w nich współczucie. Mężczyźni postanawiają objąć dziewczynę opieką oraz znaleźć jej kandydata na męża. Wspólnie przybywają do miasteczka Custer, gdzie czeka ich niebezpieczna przeprawa z miejscowym szeryfem, który jest także przywódcą szajki przestępczej.

Trzech złych ludzi wyróżnia się ciekawym scenariuszem i sympatycznymi bohaterami. Trudno nie polubić trójki wagabundów, którzy pod chropowatą powierzchownością kryją poczciwą naturę. Pozostająca pod ich pieczą Lee jest zaradna i przedsiębiorcza. Najsłabiej spośród głównych bohaterów wypada O'Malley, który mimo swej odwagi jest trochę niańczony przez pozostałych. W filmie występuje też wiele charakterystycznych postaci drugoplanowych, które ubarwiają stworzony przez Forda świat. Są wśród nich prostytutki, poszukiwacze złota, zwykli wieśniacy szukający szczęścia, a nawet pastor. Światek Dakoty rządzi się przy tym swoimi prawami. Koniokrad może być w nim bohaterem, a stróż prawa złoczyńcą.

Fabuła filmu jest wciągająca i nie pozwala się nudzić choćby przez moment. Dynamicznie wyreżyserowane sceny pościgów i strzelanin zapewniają wysoki poziom adrenaliny. Imponuje zwłaszcza epicki "wyścig o ziemię", podczas którego osadnicy zaraz po wejściu w życie dekretu prezydenta współzawodniczą o zajęcie najlepszych działek. Wzięły w nim udział setki (o ile nie tysiące) statystów, koni i wozów. Po raz kolejny procentuje wykorzystanie malowniczych plenerów - przepastna równina Dakoty, na której rozciąga się kilometrowa linia osadników szykujących się do wyścigu, to widok niezapomniany. Wspomnę także o znakomitej końcówce filmu, która nie dość, że trzyma w napięciu, to zapewnia każdemu z bohaterów odpowiednie dla niego pożegnanie. W Trzech złych ludziach występuje również sporo humoru związanego wybrykami trzech opryszków oraz flirtem pomiędzy Lee a Danem. Ford przygotował te sceny z dużym wyczuciem i są naprawdę zabawne.

Trzech złych ludzi to bardzo dobry western, który obejrzałem z przyjemnością. Nie jest to film przełomowy, ale właściwie nie dostrzegłem w nim słabych punktów. John Ford ma świetny warsztat i znakomicie porusza się w realiach Dzikiego Zachodu. Nic dziwnego, że za kilka lat stanie się niekwestionowanym królem westernu. Wystawiam mocne 8 gwiazdek i polecam.

źródło grafiki - www.imdb.com

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Siłacz/The Strong Man (1926)

Film o kopaniu leżącego

Reżyseria: Frank Capra
Kraj: USA
Czas trwania: 1h 15 min.

Występują: Harry Langdon, Priscilla Bonner, Arthur Thalasso

Poza Charlie Chaplinem, Busterem Keatonem i Haroldem Lloydem w latach dwudziestych aktywni byli także inni komicy specjalizujący się w charakterystycznym slapstickowym humorze. Jednym z nich był Harry Langdon, człowiek o lichej posturze i dziecinnym wyrazie twarzy. Siłacz to efekt jego współpracy z debiutującym reżyserem Frankiem Caprą, który w przyszłości będzie twórcą wielu hollywoodzkich hitów. Efekt mocno nieudany.

Langdon wciela się w Paula Bergot, który na początku filmu jest belgijskim żołnierzem walczącym w okopach I Wojny Światowej. Paul w ramach jakiejś akcji "Napisz do żołnierza" koresponduje z Amerykanką Mary Brown, której nigdy nie widział. Po wojnie bohater emigruje do USA i zostaje pomocnikiem jarmarcznego siłacza Zandowa. Ich popisowym numerem jest wystrzeliwanie tego drugiego z armaty. Mężczyźni podróżują ze swoim pokazem od miasta do miasta, co daje Belgowi szansę odszukania Mary. Problem w tym, że Brown to popularne nazwisko, a on dysponuje tylko niewyraźnym zdjęciem. Prawdziwe opały czekają jednak bohatera dopiero wtedy, gdy będzie zmuszony zastąpić swego partnera jako strongman i żywa kula armatnia.

Fabuła nie jest w Siłaczu szczególnie ważna. W erze slapsticku liczył się przede wszystkim humor, a nacisk był położony na poszczególne skecze, nie na linię fabularną. Taka konwencja jest do przyjęcia, jeżeli humor jest na dobrym poziomie. Tymczasem Capra i Langdon stawiają głównie na żarty napędzane fajtłapowatością i mizerną posturą głównego bohatera. Paul Bergot jest nieśmiały i niepewny siebie, porusza się niezdarnie i często jest nieświadomy swego otoczenia. Notorycznie potyka się, przewraca, obrywa pod byle pretekstem od nieznajomych i robi różne głupie rzeczy. Przyznam, że nie bawi mnie ten rodzaj humoru. Slapstick w wykonaniu Wielkiej Trójki był zabawny, ponieważ bohaterowie Chaplina, Keatona i Lloyda pomimo swoich słabości byli ludźmi zaradnymi i zdeterminowanymi. Paul Bergot ma twarz stworzoną do tego, żeby rzucać w nią tortami i głównie na tego rodzaju gagach oparty jest film. Przykro jest się śmiać z kompletnej ofiary, która nie potrafi do trzech zliczyć. To podstawowa i niewybaczalna wada Siłacza. Ale nie jedyna.

Drugą rzeczą, która mi się nie podobała, jest nadmierne rozciągnięcie w czasie poszczególnych skeczy. Kiedy Paul smaruje klatkę piersiową cuchnącym serem, musimy tę niesmaczną czynność oglądać przez okrągłe pięć minut. Gdy nieporadnie wchodzi po schodach i z nich spada, powtarza się to kilkakrotnie. Bardzo to nużące. Szczytem wszystkiego są jego nieporadne próby udawania siłacza spotykające się z zupełną obojętnością widowni. Przypadek? Nie sądzę. Wreszcie trzecia wada to obecność gagów typu "zabili go i uciekł". Postacie bez skrupułów strzelają do siebie z pistoletów i armat (i nie chodzi tu o początek filmu osadzony w realiach wojennych). Oczywiście w wyniku tych strzelanin nikomu nie dzieje się krzywda i wszystko przedstawione jest jako świetny powód do śmiechu. Wyjątkowo denny to humor, przekraczający granicę dobrego smaku.

Końcowa ocena nie może być pozytywna. Harry Langdon jest aktorem, którego specyficzny wygląd i mimikę można było wykorzystać do stworzenia czegoś zabawnego, ale Frank Capra nie poradził sobie z tym wyzwaniem. Oglądanie bezdusznych drani wyżywających się na słabowitym przygłupie nie pasuje do mojej definicją dobrej zabawy. Wystawiam Siłaczowi 4 gwiazdki. Nie skreślam go całkowicie, ponieważ sposoby gnębienia głównego bohatera są różnorodne i pomysłowe. I za niezłą kinematografię końcówki filmu. Ale zdecydowanie jestem zdania, że nie w tym kierunku powinna iść kreatywność twórców.

źródło grafiki - www.imdb.com